E-book
9.56
drukowana A5
30.88
drukowana A5
Kolorowa
54.85
Wigilijna opowieść

Bezpłatny fragment - Wigilijna opowieść


Objętość:
91 str.
ISBN:
978-83-8155-013-0
E-book
za 9.56
drukowana A5
za 30.88
drukowana A5
Kolorowa
za 54.85

Od autora

Drogi Czytelniku,

ta niedługa, niespełna stustronicowa książeczka, której cała akcja rozgrywa się w pięknych baśniowych sceneriach Starych Babic, może być wspaniałym remedium na długi wieczór, gdy po kolacji postanowisz odpocząć w swym ulubionym fotelu i oddać się miłej lekturze. Oczywiście każda inna sposobność i pora dnia także będzie dobra, bo mimo że to niedługa książeczka, są w niej nagromadzone najróżniejsze uniesienia i emocje pasujące na każdą okazję. Jest ujmująca słodycz rozkwitającego uczucia dwojga zakochanych ludzi, jest rodzinna troska i nadzieja na lepsze „jutro”, jest wiara w niezłomne zwycięstwo sił dobra nad siłami zła. I jest przede wszystkim historia niezwykłej wiekuistej miłości, będącej czymś dużo więcej niż żarliwą pasją. Miłość ta — drogi Czytelniku — to bowiem nieśmiertelne uczucie doznawane przez mego nieszczęsnego bohatera, dla którego zatrzymał się czas i które w sercu pokutującego mężczyzny trwa od stuleci po wieczność… Są wreszcie w tej książeczce baśniowe motywy, jakże mi bliskie od czasu pojawienia się na półkach księgarskich mojej cieszącej się niesłabnącym zainteresowaniem powieści „Baśń”.

Być może czytelnicy „Baśni” teraz odnajdą w „Wigilijnej opowieści” podobne klimaty, być może rozpoznają postaci z innych moich książek, a z pewnością przypomną sobie niektórych bohaterów „poprzedniczki”. Ta książeczka jest bowiem gatunkowo lekturą siostrzaną do „Baśni” i w pewnym sensie jej dopełnieniem. W „Wigilijnej opowieści“ przecież też pojawi się tajemniczy nastrój, mrok, sekrety przeszłości… Jednak między obiema powieściami są także różnice. O ile w „Baśni” każdy rozdział wpływający na rozwój fabuły był jednocześnie odrębną nowelką, o tyle w „Wigilijnej opowieści” tak już nie jest. Akcja książeczki będzie rozwijać się sukcesywnie, zmierzając do kulminacyjnego rozstrzygnięcia, o którego zaskakującym finale Czytelnik dowie się dopiero w epilogu.

Drogi Czytelniku, ufam, że całą książkę przeczytasz bez trudu i z prawdziwą przyjemnością. Sprzyjać temu będzie nieduży jej rozmiar i wartka frapująca fabuła… Gdybyś po jej przeczytaniu zechciał ze mną podzielić się swymi refleksjami — to nic prostszego: możesz to uczynić na moim facebookowym fanpage’u. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś i Ty (jeśli do tej pory tego nie uczyniłeś) dołączył na nim do licznej już rzeszy drogich memu sercu Czytelników i Sympatyków.

Zapraszam Ciebie także do sklepiku z moim książkami, który znajdziesz pod adresem: Janusz.Nizynski.pl. Możesz w nim nabyć każdą moją książkę w wersji papierowej i elektronicznej. Na życzenie do zakupionego woluminu wpisuję indywidualną dedykację. Książki sklepik wysyła pocztą.


A teraz nie pozostaje mi już nic innego, jak zaprosić Cię do lektury mojej „Wigilijnej opowieści”… Wspaniałych czytelniczych wrażeń!


Janusz Niżyński

Część pierwsza: Michał i Kasia

— 1 —

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia — w tym roku chyba po raz kolejny deszczowe. Michał z rezygnacją podszedł do szerokiego, choć niewysokiego okna pomieszczenia garderoby. Na zewnątrz — wirując, migając żółtymi i szkarłatnymi płatkami dawno pousychanych liści, smagając małymi bursztynowymi łezkami — szumiał późnowieczorny grudniowy deszcz. Stukał o szybę, o ramę okna i parapet. Wiatr potrząsał tujami w ogrodzie, huśtał uliczną latarnią.

Wzdłuż uliczki o przekornej jak na ten moment nazwie „Cicha“, jak baśniowi jeźdźcy wykonujący salta, mknęło obumarłe listowie. Z rzadka pojawiające się szare sylwetki bezpańskich psów, gdy już na mgnienie wyłoniły się z gęstej ciemności, natychmiast wchłaniane były przez nią ponownie.

Kontemplowanie zaokiennego widoku przerwał mu dzwonek domofonu. Nadstawił uszu, jakby nie dowierzając, że w taką pogodę i o takiej późnej porze ktokolwiek zechciałby przychodzić w gościnę. Dzwonek powtórzył się — tym razem jakby bardziej natarczywie, z niecierpliwością. Podbiegł do sąsiedniego pokoju, z którego miał dobry widok na furtkę i stojącą przy niej osobę, ale w przyćmionym mlecznym świetle ulicznej latarni dostrzegł jedynie duży ciemny kaptur, ciemnorude chyba loki i… jak mu się już tylko zdawało: żarliwe ogniki w kobiecych oczach.

„Ciekawe… Kto to może być? Przecież z nikim się nie umawiałem” — przemknęło chłopakowi w głowie. Wrócił do stacyjki domofonu i nawet nie odzywając się do słuchawki, nacisnął przycisk „otwarcia”, po czym szybko zbiegł po schodach z piętra na parter, do wiatrołapu.

Na progu stała zziębnięta dziewczyna. Ubrana była w niebieską kurtkę z dużym kapturem. Żółty blask niewielkiej lampki rozświetlał matowy kolor twarzy, a na niej: zakrzywione ciemne pasemka brwi z ledwo widocznymi kropelkami deszczu. Taka sama przezroczysta kropelka zastygła przed chwilą na policzku dziewczyny, którą ta natychmiast strzepnęła dłonią. Jej oczy: ciemne, tajemnicze, subtelne — były szeroko otwarte, lecz gdy próbował w nie spojrzeć — szybko kryły się, pod opuszczonymi powiekami.

— Pani do kogo? — Zapytał z troską, od razu przeczuwając, że niespodziewany gość najzwyczajniej pomylił adres.

— Dobry wieczór! — odpowiedziała nieśmiało. — Ja do Waldemara Sierpińskiego… Czy jest teraz w domu?

— Waldemar Sierpiński? — Zapytał chłopak, prawie z przykrością marszcząc krzaczaste brwi. — Niestety! To pomyłka! Tu nikt taki nie mieszka. To pomyłka! — powtórzył nieco zawiedziony, lecz nawet przez myśl mu nie przemknęło, aby natychmiast przed nosem dziewczyny ostentacyjnie zamknąć drzwi. Wręcz przeciwnie, najchętniej zaprosiłby tę tajemniczą nieznajomą do środka, ugościł herbatą, porozmawiał…

— Jak to nie mieszka? — Zapytała. — Czy to ulica Cicha, dom 2a?

— Tak. Jak najbardziej. Cicha 2a. — Odpowiedział stanowczo.

— Róg Osiedlowej?

— No, tak. Róg Osiedlowej w Zielonkach-Wieś, w gminie Stare Babice. Taki miała pani podany adres?

W oczach dziewczyny maleńkimi ognikami błysnęło rozpaczą.

— Właśnie taki. Wszystko się zgadza. Dobrze zapamiętałam. Cicha 2a… w Starych Babicach. — Wyszeptała ze smutkiem. — Tutaj powinien mieszkać mój biologiczny ojciec… Waldemar Sierpiński.

Michał ponownie wzruszył ramionami:

— Jeszcze raz zapewniam panią, że tutaj nie mieszka żaden Sierpiński. Tutaj mieszkam ja! — Michał Łęcki.

— I nigdy taki nie mieszkał? — Gniewnie zapytała dziewczyna.

— Nie sądzę. Mieszkamy tu z rodzicami od wielu lat.

W oczach dziewczyny zapaliła się mała iskierka nadziei:

— A może… Może ma dom gdzieś po sąsiedzku?

Chłopak odpowiedział z powagą:

— Nie przypuszczam. Znam wszystkich w pobliżu sąsiadów… Przynajmniej z nazwiska. Żadnego Sierpińskiego z pewnością wśród nich nie ma. Widocznie skierowano panią pod niewłaściwy adres.

— Widocznie tak… — szepnęła i spuściła ze smutkiem głowę.

Po kilku jednak sekundach podniosła wzrok i zaczęła wpatrywać się w półmrok domowego holu. Potem znów na czerń dworu za oknami wiatrołapu i znowu na Michała. Na końcu westchnęła ciężko.

— No trudno… A zatem przepraszam.

— Nie ma za co.

Nagle w chłopaku obudziła się najzwyklejsza litość, litość dla dziewczyny, która pomyliła adres. Chciał jej nawet zaoferować krótką gościnę, zaprosić na gorącą herbatę i ciasteczka. Chciał, żeby choć trochę się ogrzała, bo na dworze taki ziąb i plucha, ale ta odwróciła się, o nic już więcej nie pytając i już po chwili jej obcasy wolno zastukały o terakotę ciemnych schodów prowadzących w stronę furtki. Chłopak zamknął drzwi i nadal stojąc w wiatrołapie, zastanawiał się przez moment nad zaistniałą sytuacją. Nic nie postanowiwszy, wzruszył ramionami, choć w jego głowie jak jakiś metronom wciąż wybrzmiewał stukot obcasów. Jednak po chwili ich odgłosy całkowicie ucichły.

Wrócił do ciepłego wnętrza domu, rozsiadł się w salonie na kanapie. Po nieoczekiwanej wizycie tej dziwnej dziewczyny w jego głowie wciąż panoszyły się jakieś nieokreślone emocje. W jego sercu tliło się mgliste, trudne do zdefiniowania uczucie. I nawet w jego uszach — ten zanikający stukot kobiecych obcasów na schodach, to tykanie naściennego zegara zdawało się być czymś tajemniczym i niezwyczajnym. Niespodziewanie, wiedziony jakimś nieokreślonym uczuciem, zerwał się z kanapy i szybko wbiegł po schodach na powrót do garderoby. Podszedł do okna. Wiatr wciąż pląsał wśród purpurowo-szarego listowia, z zawirowaniem przeganiając je po zalanej deszczem jezdni, jakby się z nim bawiąc. W ciemnostalowych kałużach pływały szmaragdowo-bursztynowe liściaste małe łódki.
Nagle — w strugach rozlewanego przez latarnię światła — ponownie ujrzał sylwetkę „dziwnej dziewczyny” w granatowym płaszczu. Wolno podążała wzdłuż ulicy. Wicher dmuchający w plecy sprawiał, że idąc, nieznacznie się garbiła. Po kilku krokach odwróciła się, przeciwstawiając wiatrowi, który natychmiast zdmuchnął z jej głowy kaptur. I od razu włosy dziewczyny rozwiały się na wszystkie strony i zaczęły trzepotać, niczym miedziany sztandar.

Rozejrzała się, jakby czegoś jeszcze szukając i, przesuwając oczyma wzdłuż konturów domu, z którego ledwo co wyszła, jej spojrzenie zatrzymało się na oknie garderoby i obserwującej ją zza szyby twarzy Michała. Jej oczy dla chłopaka zdawały się być jak dwie ciemne czeluście studni. Patrzyli na siebie, coraz bardziej i bardziej czując te same emocje. Po krótkiej chwili zabrała jednak wzrok, odwróciła się i popychana wichurą szybko ruszyła pustą uliczką przed siebie. Wiatr co chwila ciskał w jej plecy szkarłatnymi, wilgotnymi liśćmi. Michał, sam nie wie dlaczego, odprowadzał ją już nie tylko ciekawym, ale i łapczywym spojrzeniem…

Nagle, tuż przed pobliskim zaułkiem, z mroków ulicy wyłoniła się czyjaś wysoka ciemnoszara sylwetka. Dostrzegając nową postać, chłopak z ciekawością skupił na niej wzrok.

Mężczyzna w rozwianym na wietrze, jakby skrzydła, płaszczu — powiedział coś do dziewczyny, po czym szybko chwycił ją za ramię. Ta — próbowała wyrwać rękę, ale bezskutecznie. Mężczyzna w płaszczu trzymając ją i zniewalając jak pająk bezbronną ofiarę, z nieznoszącą sprzeciwu determinacją, ciągnął ją za sobą. Jeszcze chwila i znikną w ciemnościach…

Wciąż nie do końca rozumiejąc sensu swych poczynań, Michał czym prędzej wbiegł do przedpokoju, włożył pospiesznie buty, chwycił kurtkę, którą naciągał już za drzwiami. Pędem rzuciwszy się po terakotowych schodach, zniknął w ciemnościach ogrodu.

Gdy wybiegł na ulicę, w twarz chłopaka z impetem uderzył zacinający deszcz i podmuch zimnego wiatru. Do nozdrzy dobiegł cierpki zapach gnijących liści i kałuż. Rozdzierając zalegające przed sobą mroki, pobiegł w kierunku skrzyżowania ulicy Osiedlowej z Cichą, skąpanej w sino-mlecznym świetle latarni. Jego nogi głucho stukały po mokrym od deszczu bruku. Dobiegł do zaułka, wpadł na opustoszały rewir i natychmiast ogarnęła go ziejąca zewsząd mroczna pustka. Jedynie na samym krańcu uliczki w wilgotnej mgle majaczyły dwie pływające kule ognia. „Samochód” — przemknęło mu przez myśl i natychmiast jego nogi pobiegły w kierunku jarzących się reflektorów.

Zrozumiał, że auto nieuchronnie będzie musiało zawrócić do „Osiedlowej”, bo wyjazd z „Cichej” w drugim kierunku został zablokowany z powodu robót drogowych. Zaczął biec w kierunku „kuli ognia”, wyrzucając spod nóg sterty podgniłych liści.

Olśniewające światła czarnej limuzyny nieuchronnie zbliżały się, a on wciąż biegł im naprzeciwko dysząc i blokując drogę. Przypatrywał się, jak przybliżała się jego śmierć. Sam nawet nie w pełni pojmował, co go do tego przymusza. Wiedział tylko, że minąć go samochód nie zdoła, bo nie ma tu wystarczająco miejsca… Gdy już limuzyna była bardzo blisko, ledwie kilka od niego metrów — zatrzymał się i zamknął z premedytacją oczy! Oślepiające zimne światło czuł nawet przez zamknięte powieki…

Po sekundzie usłyszał gwałtowny pisk hamulców. Był tak jazgotliwy, jak jakiś pisk ranionego bezpańskiego psa. Otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą oświetloną mlecznym światłem ulicznej lampy twarz obcego człowieka. Szczupłe oblicze z zapadniętymi wyblakłymi oczyma, długim nosem, takimże długim i wygiętym do przodu korpusem ubranym w ciemny płaszcz. Krótkie siwe włosy nieznajomego natychmiast posklejały się w strugach deszczu. Obce drapieżne ramiona jak winorośl wczepiły się w niego pajęczym uściskiem, przyciągając go blisko, bardzo blisko do makabrycznie wykrzywionej w nienawistnym grymasie twarzy:

— A tobie co, szczeniaku? Życie się naprzykrzyło? Uważaj, gdzie łazisz!

Michał, drżąc cały od antypatycznych uczuć, zebrawszy w sobie wszelkie siły, z trudem wyrwał się z żylastych łap „drapieżcy”. Ten — odwrócił się i z powrotem ruszył w stronę samochodu. Wtedy chłopak z przerażeniem spojrzał na jego plecy… plecy, które wieńczył upiorny o nieregularnym kształcie garb, miękki i ruszający się przy każdym kroku.

Coś popchnęło Michała do przodu, naprzeciw wiatrowi, naprzeciw lśniącym w świetle latarni kropelkom mżącego deszczu. Minął nieznajomego, jednym szarpnięciem otworzył tylne drzwi… Intuicja go nie zawiodła: ze związanymi rękoma i nogami, bezwolna i bez ruchu jak rozdeptany kwiat, leżała na kanapie uwięziona dziewczyna.

Zachrypnięty ryk dochodzący zza pleców zmusił go do błyskawicznego odwrócenia się. Jak zakrzywiona struna długi garbus, którego oczy płonęły złowieszczymi ogniami, zamachnął się właśnie na chłopaka wielkim baseballowym kijem. Uskoczywszy do przodu, Michał w porę uchwycił dłoń garbusa i zagłuszając swe wątpliwości, czy postępuje słusznie czy niesłusznie wobec całkowicie obcego sobie człowieka (ale konieczność uniknięcia ciosu i chęć uwolnienia dziewczyny była silniejsza), sprężając w sobie wszystkie siły, wyrwał z rąk napastnika straszną broń i, za czorta nie rozumiejąc samego siebie, zaczął walić twardym kijem po głowie i po całym cielsku nieznajomego.

Ten — wrzasnął nieludzko, jęknął, zawył z bólu i upadł zamroczony na jezdnię. Jedno z uderzeń trafiło w miękki garb. Tkanina ubrania w tym miejscu pękła i rozpostarła się. Spod rozdarcia wydostało się coś… jakby jakieś skórzaste skrzydła, podobne do skrzydeł nietoperza. Ich widok natychmiast powstrzymał dalszy amok Michała. „Co za szkarada? Chyba jakieś sztuczne” — przemknęło w głowie chłopaka.

Nieznajomy mężczyzna, leżąc na ulicy obok samochodu, oprzytomniawszy, pojękiwał, to prostując, to próbując zginać swe skrzydła. Od takiego widoku Michałowi natychmiast zebrało się na mdłości. Cofnął się, a następnie usłyszawszy krzyk dziewczyny, jednym ruchem wyciągnął scyzoryk i wtargnąwszy do kabiny limuzyny, zaczął ciąć obślizgłe i elastyczne jak robaki więzadła, którymi ją obezwładniono. Jęk dziewczyny był jedyną odpowiedzią na uwolnienie. Połyskujące miedzią jej włosy, rozsypane były po niemal po całym siedzeniu. Ostatecznie uwolniona z uwięzi — to ściskała, to napinała zdrętwiałe ręce… Potem spojrzała na chłopaka z wdzięcznością i nadzieją.

— Chodźmy! — Krzyknął Michał — musimy uciekać. Tylko wtedy będziesz bezpieczna!

Wyciągnął rękę.

— Czemu mnie uratowałeś? — Zapytała.

— Przecież mnie zawołałaś. — Odpowiedział, prosto patrząc w ciemne dołki jej oczu.

Natychmiast zabłysły jak rosa na słońcu. Czując na sobie nieustępliwe spojrzenie chłopaka, spytała:

— Kiedy cię zawołałam?

— Gdy stałem przy oknie i patrzyłem na ciebie. Patrzyłem ci w oczy. Usłyszałem twoje wezwanie… A teraz już znikajmy. Szybko! Ten Twój… towarzysz… zdaje się wracać do sił.

Zmrużywszy oczy, niespokojnie spojrzała na bok.

— Nie znasz go, on jest bardzo niebezpieczny.

— Tym bardziej dawajmy drapaka! — I wziąwszy się za ręce, poprzez grudniową ulewę oboje rzucili się w noc, w nieprzeniknioną ciemność Starych Babic.

Tylko w pierwszym momencie zamierzał schować się z dziewczyną w swym domu przy ulicy „Cichej”. Bał się jednak, że nieznajomy bez trudu namierzy miejsce ich schronienia i na pewno zechce podjąć dalsze wrogie nieprzewidywalne działania.

Biegli przez ciemne i puste uliczki, po których wiatr zawiewał mokrymi po deszczu, ciężkimi liśćmi, pozostawiając na ich twarzach ołowiane kropelki pluchy. Biegli, a co jakiś czas wyłaniający się zza porwanych chmur ogromny księżyc, torował im drogę pośród ciemnej nocy. Dobiegli do ulicy Warszawskiej. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i wreszcie na ich drodze pojawił się masywny betonowy mur, a za nim podświetlona sinym blaskiem kopuła wieżyczki pałacyku Lasotów. I właśnie w jej stronę kierowały się szybkie nogi Michała. Wbiegli na teren przypałacowego ogrodu, wcześniej odryglowując wielką masywną stalową bramę. Po chwili znaleźli się w bezpiecznym rozjaśnionym wnętrzu pałacowej komnaty, gdzie na ścianach wisiały skrzyżowane miecze, ciężkie tarcze z brązu, rozgałęzione poroża jeleni, a na stole w porcelanowych świecznikach stało kilka niezapalonych świec. Wesoło płonące w kominku drwa były jedynym oświetleniem rozjaśniającym kolorami karmazynu i żółci mroczną przestrzeń dworkowej izby.

Krągłolicy dozorca pałacyku, pan Antoni — w grubym swetrze i w szarym kapeluszu na głowie — o nic nie pytał. Dobrze znał Michała. Wiedział, ze skoro chłopak przybiega w środku nocy z wystraszoną dziewczyną, to nie powinien o nic pytać, a jedynie sprawić, aby poczuli się bezpiecznie. Niemym gestem zaprosił oboje do stołu, proponując od razu na rozgrzewkę dzbanek z gorącym winem. Po chwili udał się do swej małej stróżówki, zostawiając ich dwoje samym sobie.

Gdy krople wina rozpłynęły się po ciele, wreszcie odetchnęli swobodnie i rozejrzawszy się wokół, spojrzeli sobie w oczy.

Wyraz twarzy chłopaka był wciąż zdesperowany, miękkie fale ciemnych włosów spuszczały się na uszy, a kąciki oczu i wąskie cienkie usta wyrażały determinację i śmiałość. Ona siedziała tyłem do kominka. Języki płomieni prześwitywały poprzez uwolnione od kaptura kosmyki jasnych, subtelnie miedzianych włosów, które, zawijając się, spuszczając poniżej ramion, skrywały pod sobą początek wzgórków krągłego biustu. Uśmiechnęła się do niego, nie zwodząc oczu, a jej uśmiech zrodził w jego klatce piersiowej tyle gwałtownych uczuć, że, odstawiwszy szkło, przysunął swe siedzisko bliżej dziewczyny. Czując żar ognia i równie palący żar swego ciała — wziął jej dłoń w swoje dłonie, a następnie delikatnie tuląc dziewczynę całą do siebie, mocno pocałował ją w mokre od kropelek wina usta. Nie opierała się, przywarła do jego piersi, łącząc się z Michałem w burzliwych zawirowaniach uścisków, pieszczot i pocałunków.

— Chodźmy na górę. Jest tam mały przytulny pokoik. — Szepnął do jej ucha.


…Pokoik na górze stał się kolebką nowo narodzonej miłości i schronieniem dla odważnych uciekinierów. Najwidoczniej było to właśnie to, o czym mawiają: „miłość od pierwszego wejrzenia”. I nie wińmy ich, że nie powiedzieli dotychczas do siebie choćby jednej płomiennej frazy. Nie było im to teraz potrzebne. Przecież tak wiele każdy wypowiada ich na co dzień. Czasem nawet zbyt wiele… Dla tych dwojga wybrzmiewała za to płomienna muzyka: dotyków, pieszczot, uścisków, pocałunków i splatających się wzajemnie, spragnionych siebie i zachłannych młodych ciał.


I tak oto smutny i deszczowy poranek, z ostrymi krzykami ptaków, zastał ich w niewoli słodkich uścisków, złączonych w jedność ciałach, duszach i losach.

Ranek przywrócił ich z powrotem z ciemnych puszystych chmur do szarej prozy ziemskich ulic. Wtedy dopiero powrócili do pragmatycznego, ogólnoludzkiego języka.

Szepnęła mu:

— Jak mi z tobą dobrze… Nie chcę się z tobą rozstawać…

— Dlaczego mielibyśmy się rozstać, Kasieńko?

— Skąd znasz moje imię? — Zapytała łagodnie. — Hej?!

— Kiedyś przepowiedziała mi to moja świętej pamięci babcia. Mówiła, że któregoś roku, niedługo przed świętami Bożego Narodzenia, spotkam ukochaną o imieniu Kasia. Więc… Ty nie możesz być nikim innym, a tylko tą Kasieńką. — Powiedział cicho. — Moją ukochaną Kasieńką…

— 2 —

Karmazynowe płatki ognia ponownie roztańczyły się w przytulnym kominku. Michał i Kasia siedzieli obok siebie i nie mogli się na siebie napatrzeć. Rozmowa płynęła cichym strumykiem. Ich dusze przenikały się, każda mieniąc dla drugiej w różnorakich barwach.

W pewnej chwili chłopak dostrzegł w oczach dziewczyny niepokój.

— Czymś się chyba zamartwiasz…

— …

— Kim był ten facet, który cię porwał?

Dziewczyna, ogrzewając ręce od gorącej filiżanki kawy, przez chwilę się zawahała.

— To niebezpieczny człowiek. Nie wiem, czy powinno się w ogóle nazywać go człowiekiem…

Michał się uśmiechnął.

— No tak, sądząc po wyglądzie — prawdziwy potwór. Ze skrzydłami!

Kasia uniosła brwi.

— Jakimi skrzydłami? On nie ma żadnych skrzydeł…

— Przecież widziałem…

— Jest garbaty, owszem… — kontynuowała, prostując niesforne kosmyki włosów. — Ale nie ma żadnych skrzydeł. Co żeś sobie ubzdurał? Coś ci się musiało przywidzieć…

Michał był zaskoczony. Rozłożył ręce:

— Hmm, dziwne przywidzenie… Zdawało mi się, że w miejscu jego garbu dostrzegłem jakieś paskudne skórzane flanki jak u nietoperza.

— Nie, niczego podobnego u niego nie ma… No, może poza peruką na głowie. Ale i bez skrzydeł, i z peruką jest dla mnie wystarczająco ohydny i niebezpieczny.

— A kim on w ogóle jest?

Dziewczyna z niepokojem spojrzała na Michała, jakby zastanawiając się, czy mu powiedzieć, niszcząc tym samym ich wspólny poranny sielankowy obrazek, ale mimo wszystko zdecydowała się.

— On jest… moim ojczymem.

— Ojczymem?! O kurczę!…

— Oczywiście, pewno zaraz spytasz, jak moja matka mogła wyjść za kogoś takiego? To ja ci od razu odpowiem: nie wiem. Widocznie czymś ją zafascynował… Ongiś, zresztą, był naprawdę przystojnym mężczyzną. Nawet garb go nie szpecił. Zresztą, był wielkim naukowcem i darzono go dużą estymą…

— To co sprawiło, że tak bardzo się zmienił?

Kasia opuściła głowę i światło z roztańczonych w kominku płomieni impresjonistycznie podświetlało jej włosy. W głosie dziewczyny pojawiła się nutka goryczy.

— Umarła…

— Och! Tak mi przykro… Przepraszam, nie wiedziałem… — jęknął szczerze zasmucony Michał, jakby próbując się z czegoś tłumaczyć.

Tymczasem Kasia nie zwracając uwagi na jego reakcję, spokojnie kontynuowała:

— …Umarła w dziwnych okolicznościach. Jakoś tak… niby w kuchni zraniła sobie nożem rękę. Doszło do infekcji… — Westchnęła ciężko. — I odtąd on, to jest mój ojczym… zaczął się do mnie zalecać…

— Zalecać?… W jakim sensie? — Smalił cholewki? Molestował?!

W oczach dziewczyny niczym lodowe sopelki pojawiły się i błysnęły łzy.

— Kasiu, no co ty? — Michał mocniej przytulił do siebie dziewczynę. — Wszystko przecież masz już za sobą…

Ramionami Kasi, a właściwie całym ciałem dziewczyny nagle wstrząsnął szloch.

— On… on nawet ośmielił się poprosić mnie o rękę.

— Chryste! Co za tupet! — powiedział z niesmakiem chłopak.

— Tak, on chce abym bezwarunkowo została jego żoną… Przeraziło mnie to. Postanowiłam odszukać mojego biologicznego ojca, żeby mnie chronił. Ojciec dawno temu porzucił matkę, ponieważ moja mama zafascynowała się… No, słowem, zakochała się… w ojczymie… Próbowałam odnaleźć tatę, ale on, najprawdopodobniej bardzo dawno wyprowadził się ze swego domu. No i tym sposobem poznaliśmy się. I ty mnie ochroniłeś. — Wzruszony chłopak mocniej przycisnął dziewczynę do swego torsu. — Postąpiłeś szlachetnie, jak prawdziwy mężczyzna. Tylko jak długo tak będzie? Nie zdołamy się tamtemu sprzeciwić na zawsze. On już od dawna prześladuje mnie jakimś mrocznym rodzajem energii.

Michał wybuchnął:

— Ale ja nie pozwolę cię skrzywdzić! Teraz przemieścimy się do mnie. Zresztą, rodzice z pewnością już mnie szukają. Zamieszkasz z nami w naszym domu i obiecuję, że będziesz u nas miała należytą ochronę.

Pokręciła głową.

— To nie pomoże! On nas dopadnie! Jedyne wyjście — to uciec od niego tak daleko, jak to tylko możliwe!

I nagle za ich plecami rozległ się głos obcego człowieka w piżamie:

— Albo znaleźć antidotum na jego magię!

Słowa te wypowiedział mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Z jednej strony, sądząc po jego gładkim z lekka śniadym obliczu i wciąż jeszcze gęstych ciemnych włosach (z nieznacznie tylko uwidocznionymi zakolami), oceniając po nienagannej bieli zębów (jak w reklamach past) i wreszcie po wielkich, nieznacznie skrytych pod okularami oczach, z żywo połyskującymi wesołymi ognikami — mógł mieć co najwyżej trzydzieści lat. Z drugiej strony: nieco przygarbiona sylwetka, wielkie spracowane dłonie z przedramionami pokrytymi siwiejącym włosem, wreszcie: udzielające się innym jego opanowanie i pewność siebie, ale także przenikliwy, inteligentny wzrok — wskazywałyby na człowieka bardzo już przez życie doświadczonego.

Nieznajomy przysiadł na krześle, które przyniósł ze sobą i swe długie, silnie owłosione nogi wyciągnął w kierunku kominka. Spojrzenia Kasi i Michała ze zdziwieniem wpatrywały się w postać nieoczekiwanego gościa.

— Przepraszam, ale kim pan jest? — Zapytał Michał. — I gdzie jest dozorca tego pałacyku, pan Antoni?

— Pan Antoni? Z nim wszystko w porządku. Pojechał skoro świt na ryby. A ja kim jestem? Od niedawna najemcą tego apartamentu, jak i zresztą całego pałacyku. Czekałem na was… bo wcześniej miałem wizję, że spotkam tu dwoje młodych ludzi, którym trzeba będzie pomóc… — Z lekką chrypką w głosie odpowiedział nieznajomy. — Oczywiście, jeśli tylko zechcecie skorzystać z mojej pomocy… Przepraszam, ale mimowolnie podsłuchałem waszą rozmowę i zdałem sobie sprawę, że jesteście w rozpaczliwej sytuacji — powiedział, gwałtownie wstając i kierując się do kuchni. — Pozwólcie, kochani, że na chwilę was przeproszę… Strasznie zgłodniałem. Muszę coś wziąć na ząb.


Pół godziny później, nieznajomy — po porannej toalecie, nienagannie ubrany siedział z nimi przy stole i popijał owocową nalewkę na osnowie fińskiej wódeczki. Wciąż łapczywie też pałaszował jakieś orientalne przekąski, które wcześniej przygotował w kuchni. Był wśród nich ryż prażony na wolnym ogniu, był ryż w polewie z mleka kokosowego i szereg innych najróżniejszych aromatycznych przypraw, takich jak: trawa cytrynowa, świeży imbir, liście limonki.

— Zapraszam, nie krępujcie się! — Zachęcił.

— Dzięki! Jesteśmy już po śniadaniu — odpowiedział za siebie i dziewczynę Michał.

— Jak tam chcecie…

Żując kolejną przekąskę, kątem oka ze współczuciem przyglądał się i chłopakowi, i dziewczynie, którzy także przez cały czas nie spuszczali z niego oczu. Po zasmakowaniu pierwszych potraw spokojnym głosem powiedział:

— Tak w ogóle jestem Patryk. Patryk Trazomski…

— Miło nam. Nasze imiona, jak wnioskujemy, już znasz… — ponownie za dwoje odezwał się Michał. — Trazomski kiwnął pojednawczo głową. — I naprawdę chciałbyś nam pomóc? — Kontynuował chłopak.

Patryk Trazomski spojrzawszy na niego swymi wielkimi brązowymi oczyma, odpowiedział:

— Już…

— Co, już?

— Już pomagam. Sądząc po tym, co usłyszałem, macie do czynienia z lamplighterem…

Zaskoczona Kasia odezwała się:

— Z lamplighterem… znaczy się — latarnikiem? A konkretnie, kto to taki?

Patryk spojrzał na nią z empatią.

— Niebezpieczna istota. Oczywiście człowiek, ale bardzo niezwyczajny. Musiał popełnić w swym życiu wiele ciężkich grzechów, a może nawet podpisać cyrograf z nieczystą siłą. Teraz nastał dla niego czas zapłaty. A on — najwyraźniej chce uciec od uregulowania rachunku. Mogłoby mu w tym pomóc małżeństwo z młodą, nietkniętą kobietą, znaczy się: dziewicą…

Michał i Kasia spojrzeli na siebie z trwogą.

— Mówisz o moim ojczymie? — Zapytała ze zdziwieniem dziewczyna.

Patryk nagle przestał żuć, spojrzał na nich niewzruszenie i bez ogródek zapytał:

— Uprawialiście seks tej nocy?

Młodzi ludzie byli zakłopotani. Uciekali ze spojrzeniami na bok. Czuli się tak, jakby ich nowy przyjaciel spozierał bez skrępowania w ich dusze i czytał ich myśli jak książkę.

— Pytam raz jeszcze: czy kochaliście się tej nocy?

— Jakie… to… ma znaczenie? — Wycedził Michał.

— Duże… Skoro zadaję takie pytanie.

— Tak, kochaliśmy się… Choć… — I Michał zawiesił głos, nie dopowiadając.

— Rozumiem. — Patryk wytarł tłuste dłonie o serwetkę — Gdyby „latarnik” stracił wszystko, pozyskując w jakiś sposób wiedzę, że Kasia nie jest już dziewicą, na pewno chciałby na was oboje się zemścić. A na dzisiaj, póki niczego nie wie, i tak z oczywistych względów jest co najmniej dla ciebie — Michale, śmiertelnym zagrożeniem. Przede wszystkim musisz jak najszybciej ostrzec i ochronić swoich najbliższych. — I energicznie wstając od stołu, dodał: — Powiadom szybko swoją rodzinę o niebezpieczeństwie…

— A czy my się jeszcze z tobą zobaczymy? Gdzie będziemy mogli cię w razie potrzeby znaleźć? — Spytał Michał.

— Cóż, skoro obiecałem wam pomóc, to spotkamy się i pomogę. — I po przeczytaniu wciąż nieznikającego z oczu Michała cichego pytania, dodał:

— Tu, w podziemiach tego pałacyku. Prowadzę tu mój nieduży prywatny antykwariat. Dziś w południe.

— 3 —

Ulicę Warszawską, pobliski market „Biedronka” i pałacowy mur ze stalową bramą wyjazdową z ogrodu owijał całun sino-mlecznej mgły. Zadumane drzewa z zasmuceniem szumiały koronami, roniąc z gołych gałęzi szklane podeszczowe łezki. Blaszane i ceramiczne pokrycia dachów lśniły wilgocią. Pod stopami czerniły się i wzdrygały na wietrze podeszczowe kałuże.

Jakiś długobrody mężczyzna ze szramą na prawym policzku zamiatał chodnik, wygrabiając z jego szczelin poczerniałe listowie. Może był to gospodarz któregoś z okolicznych sklepików, a może ktoś z obsługi ”Biedronki”, dbający o czystość przylegającego do hipermarketu parkingu.

Michał i Kasia, lawirując między kałużami, minąwszy wejście do marketu, zbliżyli się do zawsze bardzo ruchliwej o tej porze ulicy Warszawskiej. Dziewczyna denerwowała się. Przeczucie, że oto rozstrzyga się jej los, zniewalało ją z całą siłą. Dobrze chociaż, że przyjemnie było iść, czując rękę Michała, który zresztą sam, z jakimś śmiertelnie poważnym zachwytem spoglądał na świat, tak magicznie dla niego odmieniony w ciągu ledwie kilku ostatnich godzin.

Nagle od strony szosy pod mleczną zasłoną mgły zaświeciły ogniki jakiś zwierzęcych oczu.

— Stój! — Gwałtownie powiedziała dziewczyna. — Chyba już po nas…

Skinęła głową do przodu. Michał, spojrzawszy we wskazanym kierunku, ujrzał zarys sylwetki dużego czarnego psa, prawdopodobnie rasowego teriera. W oczach zwierzęcia połyskiwał żar i miało się wrażenie, jakby jego źrenice były poprzebijane igłami.

— No, co ty? To tylko psisko.

— Ale… To jego psisko! Ściślej: groźny pies… Zobacz, zjawił się, jakby znikąd, jakby miał kogoś wyśledzić… I właśnie wykonał zadanie. To bardzo niebezpieczne zwierzę. Od takiego szpiega nie da się nigdzie uciec. — Powiedziała mocno poddenerwowana dziewczyna.

— Eee tam! Spokojnie, nie stoi nam przecież na drodze, a na poprzecznym parkingu, wzdłuż Warszawskiej. — Powiedział Michał. — Zaraz przebiegniemy ulicę i po kilku minutach będziemy już w moim domu, przy „Cichej”.

— Obawiam się, że to nam się nie uda. Lepiej skorygujmy nasz plan i zawróćmy. Proszę cię!

— Skoro tak bardzo się boisz, to możemy skręcić w prawo, tuż zaraz jest przystanek, przy którym zatrzymuje się kilka podmiejskich autobusów. — I nie czekając na reakcję dziewczyny, zdecydowanie chwycił Katarzynę za rękę, prowadząc ją w stronę zadaszonego przystanku.

Gdy podeszli do ulicy Warszawskiej, dziewczyna obejrzała się w stronę parkingu. Czarnego teriera połknęły mleczne opary.

Pięć minut później stali w zatłoczonym autobusie linii 719, który przelatywał przez starobabicką mgłę, jak samolot przez chmury. Kasia wpatrywała się w szaro-białe tumany kłębiącej się mgły i zdawało się jej, że co chwila przezierały przez nie oczy czarnego psa. Na szczęście wkrótce świetliki definitywnie zatonęły w białym całunie.

Mgła stopniowo zaczęła rzednąć, rozwiewać się, zakręcać w boczne zaułki, opadać na mokre chodniki, na gnijące ciemnobrązowe liście. Autobus drżał. Michał trzymał dziewczynę w pasie, wyraźnie czując jej ciepło; dotyk jej dłoni dodawał mu odwagi i sił. Przejechali tylko jeden przystanek. Wsiedli do autobusu przecież po to, aby zgubić za sobą tropiącego ich psa.

Wyszli na kraciasty, jakby pancerz żółwia, chodnik. Wbiegli w poprzeczną ulicę Kutrzeby i dalej na wpół polnymi drogami przebili się w stronę ulicy „Cichej”. Gdy zbliżali się do domu Michała, chłopak nagle poczuł niepokojący stukot serca. Przed furtką ogrodzenia ujrzał kołyszące się na wietrze mocno przerzedzone włosy swego ojca. „Staruszek” denerwował się czymś, przecierając okulary, chodząc tam i z powrotem. Trzymając się za ręce chłopak z dziewczyną szybko do niego podbiegli.

— Tato!

— Nareszcie! — Andrzej Łęcki zrobił krok naprzód. Rzuciwszy okiem na Kasię, chwycił dłoń Michała. — Gdzieżeś przepadł, chłopaku? Całą noc ciebie nie było! Prawie odchodziłem od zmysłów. Obdzwoniłem wszystkich twych przyjaciół i znajomych! A ty co?

— Tato, wszystko ci wyjaśnię… — Michał zmieszał się, ale natychmiast pozbierał. — Tato, poznaj… to jest Kasia. — Łęcki wnikliwie przyjrzał się dziewczynie, po czym skinąwszy głową, nawet się nie przedstawił. Chłopak kontynuował: — Tak się złożyło… Nie mogłem postąpić inaczej. Kasia była w wielkim niebezpieczeństwie. Byłem zmuszony biec jej na ratunek!

Łęcki surowo ściągnął swe cienkie siwe brwi.

— Jakie znowu wielkie niebezpieczeństwo?

Do rozmowy włączyła się Kasia. Niepewnie próbowała wyjaśnić:

— Tak się zdarzyło, że… no, zostałam porwana… Michał, jak prawdziwy mężczyzna, uratował mnie! Dlatego chciałam panu podziękować za pana syna. Jest autentycznym rycerzem!

Łęcki założył okulary, pokiwał głową:

— Tak, oczywiście. — Westchnął. — Nie mógł postąpić inaczej. Może i na twym miejscu postąpiłbym identycznie, synu… Zwłaszcza, że Kasia jest tak ładną i uroczą dziewczyną. Rozumiem cię. Dobrze zrobiłeś. Chociaż mogłeś zostawić kartkę, lub… oddzwonić!

Michał dławiąc się, zaczął wyjaśniać:

— Nie miałem czasu, by cokolwiek napisać. Liczyła się każda sekunda… Nawet komórki nie zdążyłem wziąć ze sobą.

— No tak… — Łęcki kiwnął głową. — Wybiegłeś ratować dziewczynę. No dobrze… A teraz odpowiedz mi na takie pytanie: po matkę nikogo nie wysyłałeś?

Michał zdziwił się:

— Po matkę? To mamy nie ma w domu?

Łęcki rozłożył ręce:

— Twoja mama przepadła. Zapadła się pod ziemię. Godzinę temu wybiegła do ogrodu, potem przed furtkę, wsiadła podobno do jakiegoś samochodu i odjechała.

Michał był wstrząśnięty.

— Jak to, odjechała? Bez ciebie? Dlaczego nie zatrzymałeś mamy albo przynajmniej nie pojechałeś z nią razem?

Ojciec z zamieszaniem i z jakąś desperacją w oczach po raz kolejny rozłożył ręce i cicho rzekł:

— Tak… Nie zdążyłem… to wszystko stało się tak szybko. Zadzwonił domofon — a ja, choliwcia, byłem akurat w łazience. Słyszałem jakąś krótką rozmowę, potem szum w przedpokoju i zatrzaskujące się za nią drzwi.

Michał przełknął ślinę.

— A czy wzięła coś ze sobą, jak wychodziła? Sprawdziłeś?

— W tym cała rzecz, że nic. I pieniądze, i nawet swój ulubiony kapelusz zostawiła w domu. Na podomkę po prostu zarzuciła płaszcz i wyszła. Jakby na chwilę.

Po ulicy przejechał samochód z włączonymi głośnikami, przez które reklamowano występy cyrku na pobliskim Bemowie, ale nawet nie zauważyli go. Stali wciąż przed furtką zamyśleni w jakieś bezwolnej desperacji.

— Zgłosiłeś na policję? — odezwał się w końcu chłopak.

— Na razie nie. Mogą zacząć poszukiwania dopiero po upływie jakiegoś czasu…

Kasia zmarszczyła brwi i łamiącym się głosem powiedziała:

— To wszystko przeze mnie… To moja wina.

— A ty, moja droga, o czym? — Odezwał się szorstko Łęcki.

— O tym… To jego sprawka. Mojego ojczyma.

— Twego ojczyma? Czemu dziewczyno tak uważasz? — Zagadnął Łęcki, mierząc Kasię pytającym wzrokiem.

— Myślę, że to mógł być tylko on. Nikt inny.

— Sąsiadka z naprzeciwka powiedziała, że matka wsiadła do wielkiej czarnej limuzyny. Marki samochodu nie potrafiła określić… Ja nic z tego nie rozumiem!… Aha! Był z nią wysoki garbaty mężczyzna.

— Zgadza się. Ojczym! Mówiłam przecież!

Łęcki szybko podniósł się z ławki.

— Skoro tak, no to teraz powiedz mi, jak mam znaleźć twego ojczyma? Jak do niego trafić?

Kasia bezradnie wzruszyła ramionami.

— Nie wiem… A zresztą, nie ma co go szukać. Sam nas znajdzie. To właśnie ja jestem dla niego żywą przynętą.

Michał, który z niezwykłą ekscytacją śledził rozmowę, rzekł w końcu stanowczo:

— Dość tego. Emocje są złym doradcą. Będziemy się licytować, a to tylko pogorszy sprawę.

Gdy w oczach Kasi zabłysły łzy, chłopak czule ją objął, mówiąc:

— Daj spokój. Nie martw się. Nikt nie zamierza wydać cię temu potworowi!

Łęcki westchnął:

— Powiesz mi, dziecko… choć jego nazwisko?

— Janusz Baśniewski.

Łęcki na chwilę zamyślił się.

— A jak można by go odszukać?

— Jego się nie szuka — odpowiedziała — Nie ma sensu. On sam odnajduje tych, których uzna dla siebie za niezbędnych… — Dziewczyną zatrząsło od negatywnych emocji. Miała wrażenie, że z jej powodu cierpią wszyscy niewinni ludzie, więc poczuła się źle. I dokończyła: — Ma pan z mego powodu tyle problemów…

Jednak z bliska spojrzawszy w oczy Łęckiego, nagle zauważyła, że jego spojrzenie skupia się na czymś w oddali. Nie odrywał od tego czegoś wzroku. Spojrzała na Michała. Jego wzrok wpatrywał się w tym samym kierunku.

Dziewczyna odwróciła się. Po przeciwnej stronie ulicy, na rogu „Osiedlowej” ujrzała świetnie znanego sobie czarnego psa z połyskującymi oczami. Pies nie spuszczał z ich trójki swych przenikliwych czarnych patrzydeł.

Michał zawołał:

— To jego pies! Jednak nas wytropił…

Ojciec odwrócił się i spojrzał na syna. W oczach Łęckiego zapaliła się iskierka nadziei.

— To jego pies? Czyli… idąc za nim, możemy dojść do właściciela?

Ostatnie pytanie było skierowane raczej do samej dziewczyny. Ta — szybko odpowiedziała:

— Tak. Wystarczy iść śladem psa. Doprowadzi do ojczyma.

— 4 —

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.56
drukowana A5
za 30.88
drukowana A5
Kolorowa
za 54.85