E-book
5.88
drukowana A5
35.63
Opowiadania na brak czasu

Bezpłatny fragment - Opowiadania na brak czasu


Objętość:
187 str.
ISBN:
978-83-8324-923-0
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 35.63

Ja jestem

Przedstawić człowieka takim, jakim jest. Człowieka uwięzionego tu, na ziemi czyjejś, bo przecież każda ziemia czyjaś jest w dzisiejszych charyzmatycznych czasach. Zawrzeć osobowość pomiędzy przydługim, nie obciętym, paznokciem dużego palca u nogi i sterczącą, szarpaną wiatrem, końcówką najwyżej położonego włosa. Zawrzeć jego osobowość pomiędzy uchem lewym i prawym jego odpowiednikiem. Dać mu penisa, rzymski nos i zrobić z niego bohatera. Bohatera na miarę czasów kryzysu i schorowanej atmosfery. Bohatera wpatrzonego w słońce, w tysiące wagin, bo przecież bohaterom wszystko wolno. Wychowany na koszałkach-opałkach podstarzałej Marii K. będzie mordował dla przyjemności, ale ze łzami w oczach. Będzie zabijał każdego dnia, ale w nocy będzie dawał życie, bo: świat kręcić się musi, bo kupa gnoju swoje miejsce powinna mieć, nieważne, że pod czyimś oknem. Bohater o jednej twarzy skrytej za woalką. O twarzy poważnej i uśmiechniętej, lecz z dnia na dzień coraz mniej wyraźnej. Kochanek rozdarty pomiędzy setki kobiet, kobiet w różnych pozycjach, o różnych wyznaniach, kolorach i urodzie. Kobiet prześlicznych, bo przecież każda kobieta prześliczna jest, bo: świat kręcić się musi.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że marzyć nie wolno, bo marzenia zmiękczają rzeczywistość. Ktoś stwierdził, że życie to nie bajka.

— Lecz bajką być powinno! — krzyknąłem.

Śmiech.

— Alkohol zabija sny, bo śnić nie daje — dodał ktoś, rzucając pustą butelką taniego wina.


Ona śpi tak uroczo. Pomiędzy niebem a piekłem, zawieszona w czasie, którego nie mogę ogarnąć.

Sen.

Nie budzi się przez wieki. Wie, że będę na nią czekał. Czekał w nieskończoność. Czekał na kolejny szczery uśmiech, bo w mojej bajce wszyscy uśmiechają się szczerze.

— Bzdura. Wszystkie kobiety malują twarze — ktoś otworzył kolejne wino: „wyprodukowano na zlecenie”.


Ona zawsze siada mi na kolanach obejmując mnie swymi niebotycznymi nogami. Czuję jej myśli, dotykam jej niewygórowanych marzeń.

Forma i treść.

— Czekaj, daj mi ognia — błysk, ktoś zaciąga się łapczywie tytoniem.

Nie, ona jest inna, czuję to każdego dnia, każdej minuty, każdej sekundy.

Czas.

— Czas jest nieczasem, znaczenia nie ma… dziś — ktoś podaje mi wino. Nie odmawiam.

— A poza tym — dodaje ktoś, — znowu próbujesz się oszukać. Trzymaj. — Podaje mi paczkę papierosów. Błysk. Zaciągam się tytoniem.

Ja to ja, a ona to ona, ale czasem jest inaczej. To jest jak rozmiar wszechświata, którego nie mogę objąć, opisać. Ona jest wszechświatem, a zarazem małym zagubionym atomem, treścią samą w sobie.

Ona.

— Więc to na nią tak długo czekałeś? Na nią? — Ktoś patrzy mi prosto w oczy.

Nie odpowiadam. Milczę.

Cisza.

— Ludzie z miłości umierają, nawet bohaterowie. A my? A my nawet nikim nie jesteśmy. — Ktoś próbuje otworzyć kolejne wino. Kaleczy się w rękę.

— Jesteś pewien? — pyta.

— Jestem.

Ja.

Lepsze życie

Od dwóch tygodni byłem martwy i była to jedyna ciekawa rzecz, jaka wydarzyła się ostatnio w moim nudnym życiu. Jednak, pomimo iż wiązałem ze swym zejściem wielkie nadzieje, właściwie nic a nic ono nie zmieniło. Powiem szczerze, byłem rozczarowany.

Tak jak dawniej musiałem wstawać o siódmej rano i wysłuchiwać porannych monologów mojej małżonki. Jak dawniej za pięć ósma wybiegałem do pracy i przez osiem godzin wpatrywałem się w brudny, od lat nie malowany, sufit małego urzędu pocztowego. Wreszcie tak samo jak dawniej całe popołudnie przesiadywałem z zeszłotygodniową gazetą, starając się nie słuchać kolejnych wylewów mojej małżonki, zwanych popołudniowymi.

Ech, śmierć, myślałem jeszcze niedawno, cóż to za wspaniała sprawa. Spacery po niebiańskich łąkach w towarzystwie aniołków, wyścigi na małych chmurkach i oczywiście własne skrzydła. Wspaniałe białe skrzydła, na których będę mógł polecieć gdzie tylko zechcę. Ech, żyć nie umierać.

Piekło? No cóż zawsze jest ta druga strona medalu i zawsze istnieje małe ryzyko. W końcu jednak zgodziłbym się i nato. Dokładanie do ognia i kuszenie niewinnych dziewic to też niezłe zajęcie. I na pewno lepsze niż praca na poczcie. Tak, w zasadzie godziłem się na wszystko, nie chciałem tylko…

Wstawaj Ignat, siódma — no właśnie — Wstawaj, kawa już wystygła, znowu będziesz narzekał.

Narzekał? Jakoś nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek się odzywał. No, a kawę oczywiście należy zacząć parzyć o czwartej rano, na siódmą będzie z pewnością jak znalazł.

— Ty jeszcze nie wstałeś? O Boże, jak można tyle spać? Ten kolejarz z parteru wstaje codziennie o piątej. Mógłbyś brać z niego przykład.

— Branie przykładu z maszynisty, to jest to o czym marzę w tej chwili — pomyślałem przewracając się na drugi bok.

— Nie odwracaj się, gdy do ciebie mówię! — szarpnęła mnie za ramię. — Znowu się spóźnisz i znowu nie dostaniesz podwyżki. Zresztą na miejscu tego miłego… tego twojego szefa, już dawno bym cię zwolniła. Dziwię się jak on z tobą wytrzymuje?


— Och, pan Ignat! — wykrzyknął „ten miły” na mój widok — Serdecznie witamy! Cóż za zaszczyt? Ósma trzy!

— Dwie — poprawiłem.

— Chce się pan kłócić? — biedaczek, zawsze gdy się denerwował, robił się różowy. — Kolejka czeka, — wskazał na staruszkę, która, nie mogła się zdecydować jakie miejsce na kopercie będzie najbardziej odpowiednie dla jej świeżo zakupionego znaczka.

— Tak… marzec…. Zgadza się? — spytał, kartkując wielki notes.

— No cóż, nie będę się kłócił — oparłem grzecznie.

Znowu zrobił się różowy. Przyznam, że kolor ten bardzo ładnie kontrastował z jego małymi, świdrującymi oczkami i czterema włosami, wspaniale technicznie, ułożonymi za pomocą jakiejś dziwnej substancji, a przechodzącymi zadziwiająco prosto z prawej strony głowy na lewą.

— Marzec — stwierdził, poprawiając małe wąsiki, do których używał zapewne tej samej dziwnej substancji. — A więc powiem panu, że w marcu uzbierało się tego całe, calutkie, okrąglutkie osiem minut. Ślicznie. Prawda?

Wzruszyłem ramionami.

— Cicho! Proszę nic nie mówić! — chciał uderzyć ręką w stolik, jednak jego pięść trafiła w pustkę — Wie pan, co panu powiem? To prowokacja, czysta, najzwyklejsza w świecie, prowokacja. Pan to robi specjalnie.

Nie wypadało zaprzeczać, chociaż uważałem, że jak zwykle lekko przesadza.

— I powiem więcej — kontynuował, nie tracąc koloru — pan to robisz by mnie wpędzić do grobu! — wykonał szybki ruch głową, tak, że jeden z włosków przesunął się nieznacznie do przodu.

Pan mnie już wpędził, miałem na końcu języka. Milczałem jednak, w obawie o jego fryzurę.

— I powiem panu… powiem panu… — zaczął się jąkać, widząc, że przyglądam się jego „równoleżnikom” …zabraniam wychodzić na przerwę!


W barze, po przeciwnej stronie ulicy, do którego chodziłem na drugie śniadanie nie zmieniało się nic od kilkunastu, z górą lat. Za ladą stała wciąż ta sama gruba kobieta, w tym samym wielkim czepku na głowie i tą samą brudną szmatą starała się dosięgnąć tą samą spasioną muchę.

— Poproszę herbatę, ciepłą — dodałem szybko, nauczony doświadczeniem.

— Jest tylko wczorajsza — rzuciła obojętnie, patrząc gdzieś w okno.

— Jak to wczorajsza? — spytałem zdziwiony.

— Normalnie, wczoraj zrobiłam za dużo, więc została. Proste prawda?

— A kanapki? — przeszła mi już ochota na herbatę — A kanapki? Czy są inne? — wskazałem na kawałek chleba z serem, wygięty w kształcie łódeczki — To znaczy proste, normalne.

— To ostatnia — odpowiedziała, przeganiając muchę z łódeczki.

Przeszła mi też ochota na kanapkę.


Wracając do domu zacząłem się zastanawiać. Dlaczego w ogóle ja się tym wszystkim przejmuję? Co mnie obchodzi maszynista z parteru, łysy facet z różową twarzą czy też zeszłotygodniowe kanapki w kształcie łódek? Przecież i tak już nie żyję, więc co mnie to wszystko obchodzi? Dajcie mi moje skrzydła i o wszystkim zapomnę. No właśnie, Dlaczego wciąż męczę się na tym łez padole? Gdzie niebiańskie pola i małe puszyste chmurki? Gdzie te obiecane, nie gasnące ognie piekielne? Czułem się oszukany i całkowicie bezradny. Z początku myślałem, że może jest to tylko okres przejściowy, coś w rodzaju kolejki. Rozumiem, pewnie trzeba poczekać, wmawiałem sam sobie. Obecnie jednak wydawało mi się, że cała ta historia trwa już zdecydowanie za długo.


— Gdzieś ty był do tej pory?! — było to zwykłe powitanie mojej małżonki. — Od godziny czekam z obiadem, wszystko wystygło. Jak można tak długo wracać z pracy. Nie wiem, ale ten kolejarz z parteru…

Pomimo, że nie jadłem drugiego śniadania, postanowiłem zrezygnować też z obiadu i wyjść na spacer.

Bardzo często zastanawiałem się, co skłoniło mnie do poślubienia tej kobiety? Byliśmy jak dwie krople dwóch różnych substancji. I nigdy, ani przed ślubem, ani po dwudziestu ośmiu latach wspólnego pożycia, nic nas nie łączyło.

— Co ja w tobie widziałam? — pytała często, wznosząc ręce ku górze.

Ja w duchu powtarzałem to pytanie z pewnością częściej.


— Widzę panie Ignat, że minę ma pan niezbyt zadowoloną — na ławce siedział jakiś mały facecik, w małym meloniku i podkręcał swoje małe wąsiki. — Lucjusz C. iluzjonista — odpowiedział, wychwytując mój pytający wzrok.

— Iluzjonista? — spytałem głupio

— Tak, to taki zanikający, lekko złudny zawód. Ale nie narzekam — jego malutkie usteczka wykrzywiły się w malutkim uśmieszku.

Nagle doznałem olśnienia.

— Zaraz, pan jest może…? — wskazałem wzrokiem ku górze.

— Nie, raczej… — skierował kciuk ku dołowi.

— A więc ja…? — zacząłem.

— Niestety — na jego twarzy ponownie pojawił się mały uśmieszek.

No cóż muszę przyznać, że mimo wszystko poczułem się lekko zawiedziony. Chyba jednak bardziej liczyłem na te chmurki i własne skrzydła.

W końcu jednak machnąłem ręką.

— Trudno, raz kozie śmierć, chodźmy!

— Pan chyba nie rozumie — powiedział człowieczek nie przestając się uśmiechać.

— Jak to? Sam pan przyznał, że jest pan z… piekła. Więc z pewnością przyszedł pan mnie zabrać ze sobą.

— O nie. Owszem jestem jak pan to nazwał z piekła, ale pan tu zostaje.

— Jak to, tu?

— No właśnie, widzi pan — zaczął podkręcać wąsik, — chodzi o to, że każdy ma takie piekło na jakie zasłużył. Pana miejsce jest tutaj.

— To znaczy, że już na zawsze…?

Kiwnął głową. Poczułem jak nogi uginają się pode mną. Przed oczami zaczęło mi się robić ciemno.

— To znaczy, że nie będzie żadnego ognia i nauki kuszenia? — spytałem z nadzieją.

— Niestety.

Usiadłem na ławce. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. A więc do końca świata, na zawsze, będę musiał…? Nic gorszego już mnie spotkać nie mogło.

— Niech mi pan przynajmniej powie, dlaczego? To znaczy… za co?

— Nie pamięta pan tej zabawy? Jakieś trzydzieści lat temu? Powiedział pan wtedy — z kieszeni wyjął jakiś druk — cytuję: Panowie, za tamtą babkę oddałbym duszę.

No tak, to mogło się wydarzyć. Nie mogłem zaprzeczyć. Że też kiedyś byłem taki głupi. Skarciłem sam siebie.

— Zaraz, zaraz! — nagle mnie olśniło, — a wy? Przecież wy nie dotrzymaliście umowy! Gdzie jest niby ta „babka”?

— Podejrzewam — powiedział spokojnie, — że czeka na pana w domu z zimnym obiadem.

— Ależ to niemożliwe! To jakaś pomyłka! To…

— Niech się pan nie martwi, ona też podpisała, nawet w ten sam dzień — uśmiechnął się szczerze -…Miłość jest wieczna!

Nasza kraina czarów

Dzisiaj rano zabiłem Rambo. Zrobiłem to dla niej. Zabiłem go z zimną krwią.

Zaczęło się, jak co dzień. Najpierw wokół klombu z różami, koło trzepaka, chodnikiem przy sąsiednim bloku i… i tu z premedytacją wskoczyłem na ulicę. Pisk opon. Rambo nie zdążył. Nigdy go nie lubiła. Zawsze szczekał, gdy zmęczona wracała z pracy. Potrafił tak pyszczeć przez kilka godzin.

— Ucisz pan wreszcie tego kundla — prosiła zmęczonym głosem.

— To nie kundel tylko buldog francuski. A poza tym niech pani lepiej pilnuje swojego kocura. Cała klatka śmierdzi.

— Widziałeś Watsonie, buldog, francuski — mówiła do mnie. — A nos ma taki, jakby wyhamował na jakimś solidnym murze. Kundel — żabojad.

Jest taka samotna. I ma tylko mnie. Czasami tak bardzo jest mi jej żal.

— Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, mój drogi Watsonie. Chyba nie chciałoby mi się żyć. Bo w końcu, dla kogo?

Nie raz, leżąc na kanapie, godzinami zastanawiałem się, po co właściwie istniejemy? My koty. Nie pilnujemy przecież domów, nie potrafimy łapać przestępców, ratować tonących dzieci, nie przynosimy nawet rzuconych nam przedmiotów. No, więc właściwie, po co zajmujemy miejsca na kanapach, fotelach i tapczanach? Czyżbyśmy służyli tylko do głaskania? Żywe maskotki? Zabawki z sercem?

— Nie myśl tyle Watsonie — mówiła zawsze, widząc mój zatroskany pyszczek. — Wiesz, jesteś najwspanialszym facetem na świecie. Chyba tylko ty jeden potrafisz mnie zrozumieć. Jesteś taki kochany.

Potem brała z półki naszą ulubioną Alicję w krainie czarów i kładła mnie na swych kolanach. I wtedy, problemy znikały same. Padający śnieg za oknem, głuche szczekanie Rambo, myszy tańczące gdzieś w ciemnej piwnicy, nawet podskakująca pokrywka od czajnika, której nie znosiłem. Nic nie miało znaczenia. Byliśmy tylko my. Ja i ona. Jej czarne oczy, szybko goniące małe literki; uśmiech, gdy przestając czytać patrzyła na mnie; ciepło jej kolan, na których mógłbym leżeć do końca świata. I moje coraz szybciej bijące serce.

— Wiesz Watsonie, są takie chwile, za które oddałabym duszę — mówiła, patrząc na wirujące za oknem drobne płatki śniegu.

I wtedy już wiedziałem, że mamy takie same marzenia, takie same pragnienia. Jednakowe myśli. Jednakowe dusze.

— Może napijemy się mleka? Co ty na to Watsonie?

— Hmmmm, — cóż więcej mógłbym powiedzieć.


Niektórzy mówią, że jesteśmy leniwe i bez ambicji. Często zamykam oczy i czuję jak cały ten ambitny świat pędzi gdzieś coraz szybciej i szybciej, pozostawiając mnie coraz bardziej z tyłu. I jestem szczęśliwy. Nie muszę za niczym gonić. Łasić się i merdać ogonem na widok łysiejącego grubasa w przepoconej koszuli. A jeśli rano ocieram się o jej dłoń, robię to, ponieważ to lubię. Lubię, gdy wtedy uśmiecha się przez sen. Potem przytula się do mnie i zasypia. I wreszcie budzi się szczęśliwa.

— Dzień dobry Watsonie. Cudowny poranek, prawda?

Wspólna szklanka mleka i całus na pożegnanie.

— Wrócę później. Zjemy razem kolację. Tylko nie znoś już tych zdechłych myszy. Wiesz jak tego nie lubię.

Potem, słuchając serca starego zegara, już tylko tęsknię za jej ciepłym głosem i uśmiechem na powitanie. I marzę o krainie, gdzie wszystko jest możliwe. Gdzie koty potrafią mówić i tańczyć z radości. O krainie, do której na pewno kiedyś dotrzemy.


Wieczorem, gdy wszystko powoli układa się do snu, zawsze bierze mnie na ręce i sadza obok siebie na parapecie. W milczeniu oglądamy kolorowe gwiazdy, próbując wśród nich odnaleźć tę naszą.


— To dziwne — powiedziała kiedyś, patrząc mi w oczy — ale czuję się tak, jakbym była tobą. Jakbyśmy mieli… jednakowe dusze.

Zamykam oczy, a gwiazdy starają się być coraz piękniejsze, z dnia na dzień.

— Spójrz na tamtą malutką, tam wysoko. Tak ładnie mruga. Może to właśnie tam jest nasza kraina czarów?

— Może.

Ptactwo

To był słoneczny styczniowy poranek. Zmrożone, białe dywany śniegu skrzypiały pod podeszwami. Otulone grubą warstwą tej samej bieli gałęzie drzew mieniły się w czystych promieniach słońca. Szeroka parkowa aleja wydawała ciągnąć się bez końca jak zwężająca się u horyzontu autostrada. Poprawiłem swój długi szal i usiadłem na jednej z ławek. Zaczął się mój codzienny poranny rytuał. Wyciągnąłem z kieszeni małą papierową torebeczkę z okruchami i zanim jeszcze zdążyłem ją otworzyć, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawili się moi znajomi. Kilka małych ptaszków podskakiwało śmiesznie na śniegu, witając mnie swym piskliwym głosem. Co dziwne, wydawało mi się, że z ich małych dziobków wydobywają się urywane okrzyki: „dzień dobry!”, „Jak się masz?”, „Co masz dla nas?”. Była to ta chwila, która zawsze wywoływała u mnie uśmiech. Ubrani w piórka o różnych odcieniach szarości, moi podopieczni, wyglądali jak małe kamyki podskakujące na śniegu.


— Jakie to poniżające — usłyszałem nagle dziwny, skrzeczący głos tuż obok siebie. Obróciłem się szybko w jego stronę. Na oparciu ławki siedział jakiś ptak krzywiąc dziób z niesmakiem.

Ptak ten...no właśnie, wyglądał jak zwykły… ptak, to znaczy nie był to jakiś egzotyczny okaz z kolorowymi skrzydłami i fantazyjnie zakręconym dziobem. Nie był też zbyt duży, chociaż większy od tych, które wciąż, nie zwracając na nic uwagi wydziobywały ze śniegu swoje śniadanie. Wyglądał bardzo normalnie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, i przypominał ptaki, które kiedyś próbowaliśmy wykreować na pierwszych lekcjach rysunku.

— Jakie to poniżające — powtórzył — wstyd, że tak powiem.

— Przepraszam, ale co pan uważa za poniżające? — nie wiem dlaczego zwróciłem się do niego per pan.

— Proszę na nie spojrzeć — wskazał dziobem na to, co działo się przed ławką. — Jak tak można? Grzebać się w śniegu dla tych kilku śmiesznych, że tak powiem, okruchów. Całkowity brak godności. A pan, panie szanowny, powinien się wstydzić jeszcze bardziej. Za kogo się pan uważa? Za Boga, że tak powiem, czy innego kreatora?

— Myślałem, że… — zacząłem się tłumaczyć.

— Niech pan przyzna — przerwał mi, — bawi to pana. Chełpi się pan tym, że te bezbronne, małe istoty tłoczą się koło pańskich nóg, gotowe oddać wszystko za kawałek strawy, że tak powiem. A tak przy okazji, to co pan tam ma? — wskazał na torebeczkę, którą wciąż trzymałem w ręce.

— To? Zwykłe okruszki — wytłumaczyłem.

— Z chleba, czy z bułki? — spytał zaciekawiony.

— Z… bułki — odparłem obojętnie.

— Ech, z bułki — westchnął przełykając ślinę, — dawno takich nie jadłem.

— Proszę, niech się pan częstuje — podsunąłem mu torebkę pod sam dziób. Wsadził całą głowę do środka i nie wyciągał jej przez dłuższy czas.

— Wyborne, że tak powiem — skończył wreszcie. — Albert — skinął lekko głową przedstawiając się. — Przepraszam, że tak na pana naskoczyłem, ale niech się pan postawi w mojej sytuacji. Wstyd. Poza tym nie lubię, gdy ktoś żebrze o jedzenie — szybkim ruchem wytarł dziób w pióra. — Będę z panem szczery. Nigdy ich nie rozumiałem. Niech pan tylko spojrzy. Latają tam i z powrotem, sami nie wiedząc dokąd zmierzają. Potem on lata za nią, wspólne gniazdo, jakieś jaja, że tak powiem, piskliwe dzieciaki, którym trzeba oddawać najlepsze robaki i… i wszystko od początku. I gdzie tu sens życia? Filozofia istnienia, że tak powiem?

— Może właśnie to jest sens życia.

— E tam, bzdury — rzucił obojętnie.

— Mam rozumieć, że pan nie jest hm… żonaty?

— Panie, czy ja wyglądam na wróbla lub innego gołębia? — zirytował się. — Ja panie szanowny jestem porządny ptak. Pochodzę z rodziny szlacheckiej. Mój pradziad, że tak powiem, do dzisiaj stoi wypchany na kominku u pewnego hrabiego. I to jest prawdziwy sens życia. Długowieczność. Nieśmiertelność. A nie jakieś tam życie dla jaj, że tak powiem.

— A więc chciałby pan, żeby pana wypchano?

— Bynajmniej. Może jakiś mały, skromny pomnik, ze złotym napisem: „ALBERT. PTAK NIEZALEŻNY” — zauważyłem jak zaświeciły jego małe oczka.

Moi mali przyjaciele, a jego dalecy krewni, „że tak powiem”, nadal skakali po ściegu, wyszukując co większe okruchy i kompletnie nie zwracali na nas uwagi. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się wśród nich jakiś nieco większy ptak. Ptak wyglądający jak… ptak, czyli bardzo normalnie. Nie było w nim nic specjalnego, poza tym, że był zadziwiająco podobny do tego, którego przed chwilą poznałem, czyli do „niezależnego” Alberta. Ptak ten, tak jakby od niechcenia, dziobnął dwa razy większy kawałek bułki, potem jakby się uśmiechnął i odleciał na najbliższe drzewo.

— A niech to! Widział ją pan?! — oczy Alberta już nie świeciły, tylko płonęły jak pochodnie.- Co za styl, jaka klasa! — zaczął się nerwowo wiercić. — Pan szanowny wybaczy, ale mam coś ważnego do załatwienia, że tak powiem.

Zatrzepotał skrzydłami i… tyle go widziałem.

No cóż, opróżniłem pozostałą zawartość torebeczki, wstałem z ławki i ruszyłem w kierunku domu, nie starając się niczego zrozumieć.

Krześlak

Pewnego razu połknąłem krzesło. Rozumiecie, nogi w nogach, nogi z dupy, a oparcie oczywiście na plecach. Właściwie był to zwykły dzień i nic nie zapowiadało tej tragedii. Po prostu siedzę sobie przy śniadaniu i… łups… połknąłem krzesło. Ja jestem na zewnątrz, ono jest wewnątrz, ja jestem nim, ono jest mną… i tak, że tak powiem, razem sobie siedzimy. Więc, zastanawiacie się pewnie, na czym polegała tragedia?… Po pewnym czasie zacząłem drętwieć. No, bo przecież ile ileż można tak siedzieć? Poza tym było już za dziesięć siódma, a o siódmej trzydzieści pięć odchodził ostatni autobus, którym mogłem dostać się do pracy. Zacząłem się nerwowo wiercić. Próbowałem oderwać nogi od podłogi. Wszystko na próżno. Podskoki? Taak, podskoki. Z początku jakby nieśmiałe podrygi, z czasem coraz wyższe, równomierne wyskoki. Tak, wyżej, wyżej! I na boki, i w lewo, i w prawo, i do przodu, i… na pysk.

— Jamrozy! Co ty wyprawiasz z tym krzesłem? — w drzwiach stała moja żona.– Odbiło ci, czy co? Wiesz ile teraz kosztuje takie krzesło?

Oczywiście, że nie wiedziałem, ten stary rupieć, który był we mnie, miał chyba ze dwadzieścia lat.

— Rusz się wreszcie, bo spóźnisz się do banku. Wiesz jak ciężko teraz o dobrą pracę?

— Kochanie… — wyszeptałem nieśmiało. — Ja… ja… to krzesło … ja je po… połknąłem.

Nastała chwila wyjątkowej ciszy. Właściwie była to tylko chwilka, mi jednak wydawało się, że trwa w nieskończoność.

— Odbiło ci — stwierdziła — mówiłam. Taki stary, a taki głupi. Czy słyszałeś żeby ktoś kiedyś połknął krzesło?

— Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Przyglądała mi się uważnie. Obeszła dwa razy do okoła, zaglądnęła pod spód.

— Jamrozy! — krzyknęła — ty naprawdę zjadłeś to krzesło! Co my teraz zrobimy? Jak ty pojedziesz do pracy?

Zaczęła wpadać w panikę. Biegała po kuchni i machała rękami.

— Kochanie, kochanie, uspokój się…

— Co?! Jak mam się uspokoić, zeżarłeś krzesło i to w dodatku w całości! Mogłeś przynajmniej pogryźć. Spójrz na siebie jak ty wyglądasz! Jak ja się teraz ludziom na oczy pokażę?

No tak, ty, a co ja mam powiedzieć? Zaraz muszę jechać do pracy. Co powie mój szef, gdy mnie zobaczy? Co powiedzą koledzy? A klienci? Jak JA, się ludziom na oczy pokażę?

— Wiem! — krzyknęła, aż podskoczyłem (chciałbym powiedzieć… na krześle). — Wiem! To proste. Jeśli nie możesz być normalnym człowiekiem, będziesz naszym nowym krzesłem. No, może trochę dziwnym, ale…

— Co ty wygadujesz? To ja, Jamrozy, twój mąż! Jak, jak mogę być krzesłem?

— Tak, ale… jesteś… taki podobny … Co teraz zrobimy?

— Nie martw się. Muszę tylko jakoś dostać się do pracy. Gdy już będę na miejscu, wszyscy będą myśleli, że po prostu siedzę na krześle. Musisz mi tylko trochę pomóc — powiedziałem, sam nie wierząc w to, co mówię.

— Dobrze, dobrze, co mam robić? — spytała, jakby jednak trochę uspokojona moimi słowami.

— Po pierwsze muszę się jakoś ruszyć. Bez tego ani rusz — powiedziałem i zauważyłem, że zaczęło prześladować mnie słowo „ruch”. — Słuchaj, spróbuj przewrócić mnie na kolana, może w ten sposób będę mógł chodzić.

Spróbowała. Niestety, po raz drugi tego dnia wyrżnąłem pyskiem w podłogę i wcale mi się to nie podobało. Ustawiła mnie z powrotem w pozycji „siedzącej”. Przez dłuższą chwilę trwaliśmy w milczeniu. Byłem zrezygnowany. Wydawało się, że już nic, na moją obecną sytuację nie można poradzić. Będę musiał tak siedzieć do końca swoich dni. Ja — „człowiek — krzesło”.

— Dlaczego po prostu nie spróbujesz poruszać nogami? — spytała w zamyśleniu.

— Co powiedziałaś? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie, chociaż dobrze słyszałem co powiedziała.

— Dlaczego nie poruszasz nogami, czyż nie w ten sposób przemieszcza się większość stworzeń na tej planecie? — odparła bardziej ożywiona tym co wymyśliła.

— Dlaczego? — powtórzyłem pytanie w myślach. — No właśnie, dlaczego? Dlaczego nie używam nóg? Przecież teraz mam dwie pary, dwa razy po dwa czyli cztery, wspaniałe nogi! Dlaczego nie próbuję poruszać się jak normalny, czworonożny człowiek?

— Kochanie! — krzyknąłem –Jesteś wspaniała! Powiem więcej, jesteś genialna!

— Ależ… wydawało mi się to… normalne — powiedziała lekko zaczerwieniona.

— Tak to jest normalne, że nogi służą do poruszania się. To normalne, że chodzi się na nogach. Każde dziecko to wie. Tylko, dlaczego JA siedząc tu tyle czasu na to nie wpadłem? Dla…

— Jamrozy, może byś jednak spróbował — przerwała mi w pół słowa.

— Spróbował, co? — spytałem wybity z kontekstu swojej mowy na temat nóg i poruszania się.

— Chodzić, za dziesięć minut odjeżdża autobus — odparła siląc się na spokój.

— Ach tak, chodzić, oczywiście.

Spróbowałem. Poruszyłem prawą przednią nogą. Zareagowała tak jak chciałem, wysunęła się do przodu. Byłem zdziwiony, chyba do końca nie wierzyłem, że coś z tego będzie. Uśmiechnąłem się w stronę mojej genialnej małżonki. Odpowiedziała mi tym samym. Ok. czas na nogę lewą. Wysunąłem ją podobnie jak prawą i… łups… na dupę. Dwie przednie poszły do przodu, tylne natomiast, zostały z tyłu. Zrobiłem coś w rodzaju szpagatu na czterech nogach.

— Kochanie — wyszeptałem nieśmiało — czy mogłabyś mi pomóc wstać?

Kolejna próba była już bardziej owocna. Bardzo szybko nauczyłem się używać także tylnych kończyn i synchronizować ruchy wszystkich czterech. Najpierw powoli, potem coraz szybciej zacząłem przemieszczać się po pokoju. CHODZIŁEM.

Żona w tym czasie, widząc moje postępy, przyniosła drugie śniadanie, zarzuciła mi płaszcz na oparcie — ramiona i szepnęła, wyraźnie ze mnie dumna:

— O czwartej czekam z obiadem.

Kątem oka widziałem jak stoi w otwartych drzwiach i przygląda się jak, niezdarnymi jeszcze krokami, kieruję się w stronę przystanku.


Na przystanku o tej porze jak zwykle panował spory tłok. Ławka była zajęta przez szczęśliwców, którzy przyszli najwcześniej. Siedzieli oparci, przeglądając poranna prasę, rozkoszując się ostatnim papierosem przed wejściem do autobusu. Obok stała większa grupa tych, którzy zwykli wpadać w ostatniej chwili. Byli to zazwyczaj ci, którzy mieli najbliżej, więc nigdy im się nie spieszyło. Jeszcze teraz, co niektórzy wydłubywali resztki pozostałego między zębami śniadania lub rozkoszowali się wyskrobanymi z kącików oczu zastygłymi śpiochami. Jednemu z nich udało się nawet zachować sporą plamę z kremu po goleniu, ciągnącą się zza ucha, aż po brodę. W normalnych okolicznościach zwróciłbym mu delikatnie uwagę, dzisiaj jednak sam zachowałem się jak najgorszy fajtłapa, połykając w czasie śniadania stary mebel, więc cóż mogła w tym wypadku znaczyć jego malutka, nie wytarta, plamka po kremie do golenia.

Jak na razie istnienie swojej nowej osobowości udawało mi się zachowywać w tajemnicy. Po prostu każdy był zajęty swoimi sprawami i nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na faceta siedzącego obok na krześle. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo.

— Ej, patrzcie — jakiś gówniarz, z krzywymi nogami, szturchnął pierwszego z brzegu kumpla, — dziadek przyniósł sobie z domu krzesełko.

Udawałem, że nie słyszę.

— Ciekawe, kto będzie pilnował mebla, jak on pojedzie? Pewnie przyjdzie jego stara! Cha, cha, cha! — podłapał rudy z wystającymi uszami.

— A może ma składane? — rzucił ten z krzywymi nogami. — Ej, dziadek, masz składane?

Zacząłem nerwowo spoglądać na zegarek. Teraz już wszyscy patrzyli na mnie. Nie często przecież ludzie zabierają ze sobą na przystanek własne krzesła.

— Opłacało się panu targać to krzesło z domu? — zapytał najbliżej mnie stojący jegomość.

— Czy to takie dziwne? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie, coraz bardziej zdenerwowany i obrażony na cały otaczający mnie świat. — Po prostu wiozę stare krzesło do pracy, czy to panu przeszkadza?

— Ależ skąd — odpowiedział szybko.– Tylko śmiesznie pan wygląda siedząc tutaj na tym krześle.

— Panie, czy ja robię panu uwagi na temat pańskiego płaszcza? — Miał biały skórzany płaszcz, z zielonym, lisim kołnierzem. Wyglądał w nim jak pedał.

— No wie pan! — chyba trafiłem w jego czuły punkt. — Coś takiego! — obrócił się w drugą stronę, z miną obrażonej panienki.

— Pedał — pomyślałem.

— Ej, Juras patrz homo — usłyszałem głos rudzielca. Uśmiechnąłem się pod nosem. Jestem bezpieczny. Teraz wszyscy zajęci byli gościem w płaszczu.

Na przystanku wrzało. To zazwyczaj spokojne miejsce zamieniło się w pole bitewne. I to wszystko przeze mnie. Było mi wstyd, że to ja sprowokowałem tą całą wojnę, jednak tylko w ten sposób mogłem czuć się bezpiecznie.

Nikt nawet nie zauważył, gdy zajechał autobus. Wcisnąłem, więc się cichutko tylnym wejściem i przycupnąłem z tyłu w kącie.

Do banku, w którym pracowałem od piętnastu lat, nie mam daleko. Wysiadam na trzecim przystanku. Tym razem jednak wydawało mi się, że droga ciągnie się w nieskończoność. Nerwowo odliczałem sekundy i minuty. Spoglądałem jak za oknem przesuwa się metr za metrem. Bałem się, aby ponownie ktoś nie zwrócił na mnie uwagi. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, co może się ze mną stać. Po co w ogóle wychodziłem z domu w takim stanie? Co będzie, gdy ktoś zorientuje się, co się stało? Mogą mnie schwytać i przeprowadzać na mnie eksperymenty. Na przykład ile kilogramów potrafię udźwignąć na kolanach. Mogą mnie zamknąć w klatce i pokazywać ludziom za pieniądze.

Panie i panowie! Tylko u nas! Najdziwniejszy wybryk natury — KRZEŚLAK!

Poczułem jak po plecach przebiega mi dreszcz, a krople zimnego potu występują na czoło. Tak, nie jestem już tym, kim byłem jeszcze wczoraj. Nie jestem człowiekiem. Jestem dziwolągiem. Jestem KRZEŚLAKIEM.

— Nie, nie mogę się poddawać — wyszeptałem. — Przecież jestem istotą rozumną, nie jakimś tam przedmiotem. Mam żonę, mam pracę, mam nawet imię. Trzymaj się Jamrozy! — powiedziałem sam do siebie, wyskakując na swoich czterech nogach, na przystanku przed bankiem.


— Dzień dobry panie Jamrozy — usłyszałem znajomy głos Marcela Pomadki, mojego kierownika. — Co to, nowy fotelik?

— Nie, stare krzesło, ale jestem do niego bardzo przywiązany — odpowiedziałem.

— Widzę. Nie łatwiej byłoby wziąć go pod pachę? Zresztą, po co panu tutaj ten mebel, przecież mamy wygodne, nowe krzesła.

— Mówiłem już, że bardzo go lubię — nie chciałem wdawać się w dłuższą dyskusję, aby nie zostać zdemaskowanym.

— Jak pan uważa — Pomadka wzruszył ramionami, — nie wiem tylko, co dyrektor na to powie.

Nie odpowiedziałem na tą uwagę. Skierowałem się do swojego okienka. Czułem, że kierownik śledzi mnie swym podejrzliwym wzrokiem.

— Uf, tu jestem bezpieczny — westchnąłem, odsuwając swoje krzesło na kółkach i pakując się na jego miejsce. — Do czwartej mogę tak siedzieć i nikt na pewno nie przyczepi się do mojej pozycji. Otworzyłem szufladę i wyciągnąłem swoje rzeczy.

— Panie Jamrozy, jakie śliczne krzesło — przede mną stała Morana, kasjerka z okienka nr 5, przedmiot pożądania całej męskiej załogi banku. Blondynka, ze wspaniałym biustem i długimi nogami. Moja największa erotyczna fantazja.

— Cudowne krzesełko — powtórzyła. — Skąd je pan ma, panie Jamrozy?

— To… to … z domu — zacząłem się jąkać. Nigdy przedtem ze mną nie rozmawiała. Czułem, że tracę głowę. — Mogę, mogę je pani dać — powiedziałem i zaraz ugryzłem się w język.

— Ależ nie, — odpowiedziała — ślicznie pan na nim wygląda, naprawdę.

Poczułem, że zaczynam się czerwienić.

— Mogę? — spytała, wskazując na moje kolana.

— To… to… ja… a… — czułem że zaraz umrę. Koniec „człowieka — kreślaka”.

Uśmiechnęła się i delikatnie usiadła mi na kolanach.

— Och, — usłyszałem jej szept — cudownie.

Czułem, że krew wypływa mi uszami, a serce zamieniło się w pędzącą lokomotywę.

— Och, — wyszeptała jeszcze raz i wepchnęła swój język w moje zdziwione, rozdziawione usta.

— Och, — udało mi się wyszeptać, czując, że tracę przytomność. Gdzie była moja małżonka, gdy tego uczyli? Przemknęło mi przez myśl.

— Kocham cię Jamrozy, — szeptała — kocham cię, Jamrozy, Jamrozy…

Niebo. Byłem w niebie.

— Jamrozy — jej głos uległ dziwnej przemianie. — Jamrozy do cholery! No szlag mnie zaraz trafi.

Otworzyłem zamglone rozkoszą oczy. Nade mną stała pochylona moja małżonka.

— Wstawaj! Znowu śpisz na tym krześle. Tyle razy mówiłam ci, żebyś kładł się po kolacji do łóżka.

Nie wiem, dlaczego, ale jakoś dziwnie na nią spojrzałem.

Adyton

Delikatnie otrzepał długi płaszcz. Poprawił szal. Nie był żebrakiem. Był tylko bezdomny. Mieszkał na wielkim strychu w towarzystwie dwóch par gołębi. Lubił je. Budziły go swym gruchaniem wcześnie rano. Zawsze były wesołe. Tańczyły, śmiesznie strosząc pióra. Wiedział, że robią to, by go rozbawić.

Wymykał się przed świtem, by nikt go nie zauważył. Wracał późno w nocy. Czasami ktoś widząc go stojącego na rogu ulicy, wcisnął mu w kieszeń drobną monetę lub banknot. Szedł wtedy do sklepu i kupował garść cukierków. Nie był żebrakiem.

— Dzień dobry panu, będziemy się dzisiaj razem bawić? — pytała zawsze.

— Przepraszam słoneczko, ale muszę już iść — kłamał.

— Kochanie! Z kim ty rozmawiasz? Nie bierz nic od tego pana!

Wiatr tkał kobierce z kolorowych liści. Dzień coraz częściej spotykał się z nocą. Sny mieszały się z marzeniami.

Raz w tygodniu chodził rozładowywać wagony. To wystarczało mu by przeżyć kolejnych siedem dni. Nie był żebrakiem. Był tylko samotny.


***

Przechodziła zawsze koło niego idąc rano po zakupy. Czekał na przystanku. Raz nawet uśmiechnęła się, nie zwracając uwagi na jego wymięty płaszcz i śmieszny, długi szal, który tak bardzo lubił.

— Masz dobre serce — pomyślał.

Polubił te spotkania, pomimo, że trwały tylko kilka sekund. Czekał na tę krótką chwilę przez cały czas. Budził się w nocy, bojąc się, aby nie przegapić wyjścia na przystanek.

— Mój adyton — tak to nazywał.

Kiedyś poszedł za nią. Druga klatka, pierwsze piętro. Policzył okna. Drobne iskierki gasły w mroku. Jedna za drugą. Umierały światła.

— Kochanie zamknij okno. Jest zimno.


***

— Ostatni odjechał pół godziny temu — człowiek z miotłą zgarniał liście na małe kupki.

— Wiem — odpowiedział.

— Chce pan, żebym pozamiatał pana razem z tą Jesienią? — usiadł obok niego na ławce.

— Zaraz, czy nie siedział pan tu wczoraj wieczorem…? I przedwczoraj?

Spojrzał za jego wzrokiem. Tylko jedno okno jaśniało na uśpionej ścianie.

— Rozumiem… — szepnął, wracając do swojej pracy. — Wie pan… — powiedział po chwili. — Co roku je zamiatam. I dobrze wiem, że gdy rano tu wrócę będzie ich jeszcze więcej. Ale jestem uparty. Musimy być uparci.

— Musimy — uśmiechnął się.

— No to w takim razie, do jutra! — machnął miotłą i kolejna porcja jesiennych uczuć trafiła na kolejną kupkę.


***

Ośnieżone drzewa mieniły się w pierwszych promieniach porannego słońca. Szyby w oknach zamieniły się w obrazy.

Przechodząc, wcisnęła mu w rękę banknot.

— Ale ja… nie jestem żebrakiem.

— Wiem — odpowiedziała, uśmiechając się.

Przez chwilę patrzył jak odchodzi. Wiedziałem, że masz dobre serce.

Rozwinął zwitek papieru.

„Czy Ty nigdy nie śpisz?” — przeczytał na małej kartce.

Oskar

Dla Edyty

„Najbardziej samotny jest ten, co stoi, gdy cała reszta siedzi.”

Na imię mam Oskar i jestem królikiem. Pierwsza rzecz, jaką zapamiętałem ze swego krótkiego życia, to obskurna wystawa sklepowa, na której stałem obok chamskiego, zrobionego z jakiegoś taniego tworzywa żółwia i zmanierowanej, szmacianej wiewiórki.

— I tak nikt cię nie kupi różowy brzydalu.

Właściwie nie zwracałem na nich uwagi. Zaciskałem tylko wargi i czekałem na swój wielki dzień.

I wreszcie, gdy całą szybę wystawową pokryły przecudne białe kwiaty, a obok stanęła mała migająca choinka, tłusta ręka sprzedawcy chwyciła mnie za uszy i wpakowała do pudełka.

— Nie ma innego? Ten jest jakiś taki zakurzony.

— Niestety proszę pani, to już ostatni. Poszły jak woda.

Mówi się, że my zabawki nie potrafimy kochać. Jesteśmy bezduszne i nieczułe. I w ogóle jesteśmy tylko zwykłym tworzywem. Muszę powiedzieć, że to nieprawda. W moim małym, szmacianym serduszku zamknięte było tyle króliczej miłości, że aż bałem się, co będzie, gdy wydostanie się ona na zewnątrz.

— Zając! Różowy! — jakiś mały człowiek z krótkimi warkoczykami o mało nie wyrwał mi głowy. — Mogę z nim spać? Proszę, mamo!

— Ależ oczywiście kochanie. Czas wywalić tego wyliniałego miśka.


Nowe miejsce stwarza zawsze nowe możliwości. Możliwość przeżycia czegoś nowego i przede wszystkim nadzieję. Nadzieję na coś, co być może wreszcie odmieni nasze szare, nudne życie.

— Cześć. Jestem Pinokio — przede mną stał drewniany ludek z przesadnie długim nosem. — To ty jesteś ten nowy…

— Oskar — przedstawiłem się.

— Miło mi — poczułem jego drewniany uścisk. — Wiesz, organizujemy dziś w nocy małą imprezę pod stołem. Jest to takie nasze małe święto. Odkąd urodziła się Kasia, co roku właśnie tego dnia pojawiał się tu jeden z nas. Ty jesteś ostatni. Myślę, że wszyscy ucieszyliby się gdybyś wpadł.

Gdy gasną światła, a za oknem powoli zaczyna pokrywać wszystko spływająca z nieba biel, nasze dusze przepełniają się bólem samotności. Serca zaczynają bić mocniej, prosząc o choćby małą miseczkę pożywienia.

— Ten po prawej to Pan Przytulanka — powiedział Pinokio. — Jest tu najdłużej. Bardzo nie lubi swojego imienia. Każe się nazywać Wielkim Niedźwiedziem. Właściwie to on tutaj rządzi.

Migoczący blask świecy odsłania dusze. Powoduje, że czytamy w nich jak w otwartej księdze. Wtedy właśnie słowa stają się zbędne.

Gdy spojrzałem w jej oczy, poczułem dziwne ciepło spływające po moim pluszowym ciele. Coś jakby niewidzialne kleszcze chwyciły mnie najpierw za serce, a później za gardło.

— Kto… to jest? — wykrztusiłem.

— Mija — odpowiedział Pinokio. — Jest z nami od zeszłego roku.

Mija. Niektóre imiona nie znaczą nic, dopóki nie staną się nam bliższe niż cała reszta zwykłych słów. Niektóre słowa już na zawsze kojarzyć się będą z przeżyciami kilku szczęśliwych chwil.

— Kocham Wielkiego Niedźwiedzia. Przykro mi Oskarze.


***

— Wiem, nie możesz o niej zapomnieć — powiedział stary szczur.

— Chciałbym tylko wiedzieć, czy jest szczęśliwa.

— Masz dobre serce Oskarze.

Stary szczur został moim przyjacielem, gdy wpadłem pod szafę i postanowiłem, że tu pozostanę.Całe dnie spędzamy na rozmowach. Jest nam razem dobrze.

— Nie wiem Oskarze, dlaczego chciałbyś być człowiekiem. Oni są tacy zabiegani. Codziennie gubią coś wartościowego i nawet nie chce im się zajrzeć pod szafę i sprawdzić czy tego tam nie ma. Ale za to akurat jestem im wdzięczny. Nie chciałbym stracić przyjaciela.

Moje noce

Noce, wcale nie są nocami; to tylko przebrane w czarne szaty dni, zmartwione brakiem słońca.

To właśnie wtedy jest czas, gdy zapalamy uliczne latarnie, by móc bez trudu trafić do domu. To właśnie wtedy podziwiamy komety tak szybko przelatujące przez nasze życie; ciągnące za sobą złote warkocze wspomnień. A potem, już leżąc w łóżku, godzinami wpatrujemy się w radosny blask świecy, podziwiając jego zaborczy taniec z cieniami na nagiej ścianie.

Noce, wcale nie są nocami; to tylko fragmenty naszych snów, połączone cienką jedwabną nicią, płynące gdzieś w dal wraz z ciepłym oddechem wiatru. Czasami kolorowe, najczęściej jednak czarno-białe, przypominające zwykłe życie; lecz tak bardzo nierealne w swoich opowieściach.

Noce to niestrudzeni budowniczowie miłości skrywanej głęboko w naszych sercach. To prowokatorzy niepohamowanej namiętności wypływającej ze wszystkich ciemnych zakamarków naszych umysłów. To nauczyciele uczuć, karzący nas za drobne chwile nieuwagi, za drobne potknięcia na wyboistej drodze.

Noce to samotność odtrąconych, potęgowana przez głuche milczenie, zwykle rozśpiewanych ptaków. To samotność samobójców, którzy ze łzami w oczach poszukują normalności. Normalności uciekającej od nas każdego dnia wraz z przemijającym czasem dzieciństwa, który w jednej sekundzie zmienia się w apatyczną starość.

I wszystko zaczyna się i kończy właśnie w tym jednym miejscu. Pomiędzy ostatnim uderzeniem starego zegara, a trzaskiem drzwi gdzieś w oddali. Ktoś odchodzi i w jego miejsce pojawia się ktoś nowy. Z rękami głęboko w kieszeniach ktoś cierpliwie czeka na pustym peronie nadziei. I wiem, że będzie czekał tak aż do świtu.

I wszystko zaczyna się w tym właśnie miejscu. Wraz z nami do snu kładą się marzenia. Pragnienia pełne namiętności, czułych ramion i subtelnych kwiatów. Zasypiają słodko, z nieskrywaną rozkoszą, by o świcie pozostawić małą karteczkę na poduszce.

I wtedy właśnie ptaki budzą się ze snu, a ktoś obok narzeka na złą pogodę. I wtedy człowiek z długim kijem gasi latarnie, a dni powoli ściągają czarne szaty i znów stają się sobą, udając, że nic się nie stało.

Kolacja

— I co? Przyjdzie? — spytała solniczka.

Nie odezwałem się. Patrzyłem tępo na zastawiony stół.

— Ej, co jest? Przyjdzie czy nie? — wtrącił się widelec. Zawsze był nazbyt ciekawski.

— Nie — odpowiedziałem krótko, nie chcąc wdawać się w dyskusję.

— Jak to nie przyjdzie? Przecież mówiłeś, że dzisiaj ją poznamy — nie wiem czy mi się zdawało, czy solniczce poprawił się humor. Przypomniałem sobie, co kiedyś powiedział mi w tajemnicy talerz: Ta nowa solniczka kocha się w tobie. Uważaj!. Wtedy mnie to nieźle rozbawiło. Teraz jednak zauważyłem, że ona naprawdę przez cały czas była zazdrosna.

— Rzuciła cię! — delikatnie stwierdził nóż — wiedziałem, że tak będzie! Tyle razy mówiłem, że ona nie jest dla ciebie, ale ty oczywiście…

— Mógłbyś się zamknąć, proszę — zawsze męczyły mnie te jego stwierdzenia.

— Nie mów tak — solniczka stanęła po stronie noża, — popatrz jak mu przykro.

— No właśnie, tyle razem przeszliśmy, a ty… — do zbuntowanej dwójki dołączyła stara łyżka.

— A pamiętacie to przyjęcie na jego szóste urodziny? — wtrącił podekscytowany widelec. — Ani jednemu dzieciakowi nie uwierzyli w domu, że rozmawiał z nami.

— I na kolejne przyjęcie już nie przyszli. Cha, cha… — powiedział rozbawiony talerz.

— Tak — przyznałem. — I od tego czasu jestem sam. I w dodatku wszyscy uważają mnie za dziwaka.

— Nie mów tak — zatroskała się solniczka. — Przecież masz nas.

— No tak — nie mogłem zaprzeczyć.

— I wcale nie jesteś dziwakiem — wtrącił nóż. — Czasami tylko trafiasz na nieodpowiednią dziewczynę. Ale ja ci mówiłem…

— Popatrzcie, on nawet potrafi się uśmiechać — stara łyżka była szczerze zadowolona.


Muszę przyznać, że pomimo iż często po prostu mnie wkurzali, tak naprawdę bardzo ich kochałem i nie wyobrażałem sobie śniadania, obiadu czy kolacji bez ich głupich uwag. Byli moimi jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi, którzy codziennie wraz ze mną cieszyli się gdy byłem szczęśliwy i próbowali mnie pocieszyć gdy coś mi nie wyszło.

Pamiętam, gdy skończyłem trzynaście lat, nagle stali się zwykłym sprzętem domowym. Po prostu nie odzywali się do mnie przez dwa dni. Sam już nie byłem pewien czy to czasami nie była tylko moja wyobraźnia. W każdym razie strasznie za nimi tęskniłem. I wtedy odezwał się nóż:

— Chcesz żebyśmy zostali? Ale już na zawsze? — spytał poważnie.

— Tak — odpowiedziałem bez wahania.

I do dzisiaj jesteśmy razem.


— A tak w ogóle to, dlaczego ta… jak jej tam…? — spytała solniczka. — Dlaczego nie przyszła?

— Opowiedziałem jej o was — powiedziałem i sam z siebie zacząłem się śmiać.

— Hi, hi… i co? — zachichotał talerz.

— I… powiedziała, że jeżeli mi tak z wami dobrze, to mogę umówić się z … miotłą.

— Co z miotłą? Co z miotłą? — z kąta odezwała się miotła, która w naszym towarzystwie uważana była raczej za mało rozgarniętą.

— Cha! Cha! Cha! — odpowiedział jej chóralny śmiech.

— I, co dalej? — dopytywał się ciekawski widelec.

— I nic, to już wszystko — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

— No i co? A nie mówiłem? Ona nie była dla ciebie. Po prostu nie miała wyobraźni — wtrącił ziewając nóż.

We dwoje

Wczoraj, na swoje czterdzieste urodziny, dostałem mrówkę. Moi znajomi, od dawna wysłuchując ciągłych żalów, jak to bardzo chciałbym mieć jakieś zwierzątko, w końcu postanowili spełnić moje marzenie i podarować mi coś jak najbardziej żywego. Właściwie rodzaj stworzonka, z którym chciałbym dzielić swoje szczęście, nie miał żadnego znaczenia. Z powodzeniem mógłby to być chomik, kanarek, struś Emu czy też zwykła mangusta. Chodziło po prostu o coś, co mógłbym pogłaskać, przytulić i wreszcie przestać czuć się samotny. Mrówka była jak najbardziej odpowiednia.

Tak, nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie mam to, o czym od tak dawna marzyłem, swoje własne żywe zwierzątko, swojego małego, kochanego pupila.

Pierwszego dnia była taka bezbronna i zagubiona. Wsadziłem ją do małego słoiczka po przecierze pomidorowym. Uznałem, że będzie to najbardziej odpowiednie mieszkanko dla mojej nowej przyjaciółki. Oczywiście, co do tego, że jest to ona, nie mam najmniejszych wątpliwości. Takiej piękności jeszcze nigdy nie widziałem. Nazwałem ją Ernestyna.

Ernestyna jest cała czarna. Ma czarną główkę, czarny tułów i nóżki. I tak ślicznie mruży swoje czarne, malutkie oczka. Jest po prostu cudowna. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.

Najpierw stała pośrodku swojego nowego mieszkanka-słoiczka i tak uroczo przekręcając główkę przyglądała mi się z zaciekawieniem. Miałem wrażenie, że uśmiecha się do mnie, machając małymi czułkami. Odwzajemniałem jej uśmiechy, chcąc wypaść jak najlepiej i dać jej do zrozumienia, że ja również jestem bardzo szczęśliwy.

Gdy już nacieszyła się moją osobą postanowiła zwiedzić całe pomieszczenie, obchodząc je powoli dookoła. Badała uważnie każdy centymetr, jakby nie mogła uwierzyć w to, że może przebywać w tak ładnym miejscu.

Postawiłem słoik na parapecie, by miała jak najwięcej światła. Bardzo jej się to spodobało. Biegała szczęśliwa w kółko, machając swoimi małymi rączkami. Serce ściskało mi z radości.

Postanowiłem uszczęśliwić ją jeszcze bardziej. Wrzuciłem do jej mieszkanka kilka małych źdźbeł trawy, by mogła urządzić sobie z nich legowisko. Widziałem na jej malutkiej twarzyczce ogromną wdzięczność. Szybko pomachała mi na pożegnanie i schowała się między trawki, chcąc zapewne odespać ten wspaniały, pełen cudownych wrażeń dzień.

Dobranoc moja kochana Ernestyno.


***

Na imię mam Marek i jestem mrówkiem. Wczoraj przeżyłem koszmar, który wciąż trwa. Rano, w momencie, gdy wyszedłem na codzienny mały spacer, jakaś banda wyrośniętych debili porwała mnie z chodnika i uwięziła w pudełku po zapałkach. Straciłem przytomność.

Gdy się ocknąłem, stwierdziłem, że jestem uwięziony w jakimś dusznym słoiku, obrzydliwie śmierdzącym pomidorami. Nienawidzę pomidorów. Zawsze po nich boli mnie brzuch i mam okropne mdłości.

Oddychając zatęchłym, dusznym powietrzem i próbując powoli dojść do siebie, zauważyłem, że nie jestem sam. Po drugiej stronie słoja zobaczyłem ogromną gębę wykrzywioną w obrzydliwym uśmiechu. Jakiś palant wpatrywał się we mnie z wyraźnym zadowoleniem. Ślinił się jak zboczeniec.

Nie mogąc w żaden sposób uwolnić się od okropnego, pomidorowego zapachu i jego wstrętnej, powykrzywianej twarzy, zwymiotowałem.

Strasznie go to rozbawiło. Wykrzywił się jeszcze bardziej i z zadowolenia zaczął machać swą wielką łapą. Obrzydliwiec.

Postanowiłem sprawdzić czy mam jakąkolwiek szansę na ucieczkę z tego okropnego miejsca. Starając się nie wywoływać podejrzeń obrzydliwca, powoli obszedłem cały słoik.

Niestety wieczko było zakręcone, ani jednej małej szparki. Poczułem się okropnie bezsilny. Ogarnęła mnie rozpacz. Stałem się niewolnikiem wielkiej, ohydnej gęby, którą najwyraźniej bawiło znęcanie się nade mną.

Pierwszą atrakcją tego sadysty było wystawienie słoika na palące słońce. Bezskutecznie biegałem w kółko w poszukiwaniu choćby odrobiny cienia. Czułem się okropnie. Gdy ze łzami w oczach prosiłem o litość, mój oprawca coraz bardziej szczerzył zęby.

Po jakimś czasie, chyba po to, aby sprawić by powietrze w tym okropnym miejscu, było jeszcze bardziej stęchłe i ohydne, wrzucił do słoja jakąś zgniłą, śmierdzącą zieleninę. Znów zwymiotowałem.

Resztkami sił zawlokłem się w najdalszy koniec słoja nie mogąc już dłużej oglądać tej wstrętnej gęby.

Nie wiem, jak długo wytrzymam w tym miejscu. Błagam, jeśli ktokolwiek to czyta i choć odrobinę nie jest mu obojętny los biednego, zniewolonego mrówka, uwolnijcie mnie od tego zboczeńca!

Telewizor

— No, to może ja pójdę, zrobię herbaty? — kobieta podniosła się w fotelu.

— Co ty, głupia jesteś? Taki film chcesz przegapić? — mężczyzna z irytacją machał ręką w kierunku telewizora.

— Tato, a o czym to jest? — chłopczyk ciągną mężczyznę za rękaw.

— Siedź cicho i patrz, bo jak będziesz przeszkadzał, zaraz pójdziesz spać.

Przez chwilę siedzieli w ciszy. Błękitna poświata pokrywała trzy wpatrzone w jeden punkt postacie. Cały pokój migotał i zmieniał kolory. Przypominało to mały pokaz sztucznych ogni lub burzę wieńczącą upalny dzień lata.

— A wczoraj to był lepszy, wojenny — znudzony chłopczyk po chwili zaczął się wiercić. — Marek mi opowiadał.

— Wojenny, wojenny — powtórzył mężczyzna. — kogo obchodzi jakaś głupia wojna? Tyle lat minęło, a oni w kółko to samo. Jakby innych tematów na świecie nie było. Dojdzie jeszcze do tego, że przez te swoje głupie filmy następną wojnę wywołają. Zobaczycie. A tobie, o ile pamiętam, zabroniłem bawić się z tym idiotą Mareczkiem. Jedno, co potrafi to latać z kawałkiem patyka w koło bloku za tą… durną Jolą… A z niej to też nie wiem, co wyrośnie?

— Kochanie — przerwała mu kobieta — oglądaj film.

Z wnętrza telewizora, co jakiś czas wydobywały się przytłumione, obce dialogi.

— Ciekawe, czy on naprawdę ją kocha? — spytała kobieta.

— No, co ty? Ją? — Mężczyzna zaczął się śmiać. — Popatrz tylko, jak ona wygląda. Jakieś krzywe nogi i te włosy…

— No, ładne… Chciałabym mieć takie — powiedziała zamyślona kobieta.

— Co ty? Głupia jesteś? — mężczyzna bardziej poważnie spojrzał na kobietę. — Przecież to jakieś czupiradło. I w ogóle, jak ona się ubiera?

— Fajnie, chciałabym być taką aktorką.

— No, co ty? Głupia jesteś? Wiesz, co one muszą robić?

— Co? — spytała zaciekawiona kobieta.

— No… na przykład muszą się przed wszystkimi rozbierać — wymyślił na poczekaniu.

Chłopczyk ponownie zaczął ciągnąć mężczyznę za rękaw.

— Tato, to znaczy, że ta pani się będzie rozbierała? — spytał wyraźnie ożywiony.

— A ty, co? Jeszcze nie śpisz? Marsz do łóżka! Widzicie go! Za książki byś się wziął, a nie tylko głupie filmy ci w głowie.

— Przecież sam mu kazałeś oglądać. Mówiłeś, że to dobry film i…

— Mówiłeś, nie mówiłeś. Za głupi na to jest jeszcze.

Ponownie nastała cisza. Kobieta ziewnęła ukradkiem, zasłaniając twarz dłonią.

— Kocham cię — powiedziała postać na ekranie.

— No nie, ten to już całkiem zdurniał — mężczyzna złapał się za głowę. — Jak można babie powiedzieć coś takiego? Przecież już po nim.

— Ty, to nigdy nie byłeś romantyczny — stwierdziła zawiedziona kobieta.

— Romantyczny to był Mickiewicz, i co? I już nie żyje. A poza tym, o ile dobrze pamiętam, dostałaś te goździki na Dzień Kobiet. Co jeszcze byś chciała?

Kobieta machnęła ręką ze zrezygnowaniem.

— Ciekawe, czy to prawda? — spytała po chwili.

— Co?

— No, to — wskazała palcem na telewizor. — Ten film. Ciekawe czy to jest naprawdę?

— Co ty? Głupia jesteś? Przecież pisali na początku, że wszystko to wymyślone. Czytać nie umiesz, czy co?

Przedział

— Ciekawe, kiedy będziemy na miejscu? — starsza kobieta, siedząca przy drzwiach, poprawiła kolorową chustkę, po czym ponownie zacisnęła ręce na uchu wielkiego, wiklinowego kosza.

Monotonny, jednostajny stukot kół powodował, że w powietrzu unosiła się atmosfera senności.

Siedziałem z głową opartą o zimną szybę okna. Na zewnątrz, małe światełka przelatywały jedno za drugim. Niektóre, gdzieś w oddali, przemijały bardzo powoli, inne uciekały tuż przed moim nosem, pojawiając się jedynie na malutką sekundę. Byłem zmęczony. Cieszyłem się, że pozostawiam to wszystko gdzieś za sobą, że nareszcie będę mógł naprawdę poczuć się wolny. Marzyłem o gorącej kąpieli i ciepłym łóżku z pachnącą pościelą.

— A kolega, co? Student? — potężna łapa spadła z wielką mocą na moje kolano. Rozbudzony nagle ze swoich marzeń, zobaczyłem miliony malutkich, kolorowych gwiazdek, wirujących tuż przed moimi oczami.

— Student? — usłyszałem ponownie to samo pytanie.

— Nie — odpowiedziałem krótko, nie mając kompletnie ochoty angażować się w rozmowę.

— I bardzo dobrze — właściciel wielkiej łapy był wyraźnie ucieszony.

Muszę przyznać, że wyglądał imponująco. Wielka, okrągła głowa, ozdobiona malutkim kapelusikiem, posiadała czerwoną, pucułowatą twarz z niewielkimi oczkami i malutkimi ledwo widocznymi wąsikami. Poniżej szerokiej, pofałdowanej szyi spoczywał ogromny brzuch, który zdecydowanie dawał do zrozumienia, że ma ochotę wydostać się spod jarzma białej, wykrochmalonej koszuli.

— A te dzisiejsze dziewczyny, to nic tylko by czytały i czytały — wskazał głową na młodą dziewczynę zaczytaną w jakimś kolorowym czasopiśmie. — Inteligentne chcą być.

Dziewczyna spojrzała na nas i zaraz bardzo szybko, czerwieniąc się, spuściła wzrok. Wątpię żeby wróciła do czytania. Po prostu wpatrywała się w otwarte czasopismo. Jej zaczerwieniona, okrągła twarz, dodatkowo pokryta nieudolnie wykonanym, i jak na mój gust, źle dobranym makijażem, dosyć zabawnie kontrastowała z blond włosami, sztucznie skręconymi w loki. Czując zapewne mój wzrok, szybko obciągnęła krótką spódniczkę na wielkie, obnażone uda.

— Moja żona to, panie, nigdy nic nie czytała, a takie rzeczy potrafi, że… — ponownie poczułem wielką łapę na swoim kolanie — …w gospodarstwie i w ogóle, bardzo zaradna kobieta.

Siląc się na uśmiech, skinąłem głową. Coraz bardziej zacząłem się obawiać, że jeszcze kilka takich klepnięć i prawdopodobnie skończę na wózku inwalidzkim.

— No, ale młodzi, to jak zwykle zawsze muszą po swojemu. Chcą być lepsi — przesunął swój mały kapelusik bardziej na tył głowy. — Ale ta, to niczego sobie, nie? — tym razem szturchnął mnie łokciem w bok.

Dziewczyna zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Uniosła wyżej gazetę, z nadzieją, że może to w jakiś sposób ją od nas odizoluje.

— Ciekawe, kiedy będziemy na miejscu? — kobieta z koszem spojrzała w naszą stronę.

Mój rozmówca szybko zbył ją machnięciem ręki.

— A pan, jakoś widzę nie bardzo zainteresowany — teraz delikatnie położył swą wielką łapę na moim obolałym już kolanie i mocno ścisnął.

— Przepraszam — wykrztusiłem, prawie ze łzami w oczach, — ale jestem dosyć zmęczony.

— Zmęczony? Już? Przecież jeszcze nic żeś nie zrobił — zaczął się śmiać głuchym, dudniącym śmiechem, podskakując w rytm jazdy pociągu. — Ech, ta młodzież. Do wszystkiego trzeba ich namawiać i ciągnąć za rękę.

Dziewczyna, ukradkiem spojrzała najpierw na grubasa, a potem na mnie. Spostrzegłszy jednak mój wzrok, szybko wróciła do swojej lektury.

— Ja to swoją poznałem u nas na zabawie. Ech, panie, co to była za dziewczyna. Wszyscy mi zazdrościli. A ja zawsze powtarzam, że trzeba mieć odpowiednie podejście. A nie tak tylko siedzieć i czekać. To, jak? — Skinął swoją wielką głową w kierunku dziewczyny i ponownie poczułem łokieć między swoimi żebrami.

— Przepraszam, ale ja naprawdę jestem…

— Dobry wieczór — w rozsuniętych drzwiach ukazała się głowa w wielkich okularach. — Wolne? — spytała wskazując na miejsce obok dziewczyny.

— Pewnie, siadaj pan — grubas odsunął się znacząco ode mnie, co uznałem za zbawienne posunięcie.

Właściciel głowy w okularach nie bez trudu wepchnął swój bagaż na półkę nade mną. Usiadłszy wygodnie, zmrużył swoje zaszklone oczy i z ciekawością przyglądał się wszystkim po kolei.

— Ciekawe, kiedy będziemy na miejscu? — wtrąciła kobieta z koszem.

— Kolega student? — spytał grubas, ponownie ignorując staruszkę.

Nowo Przybyły szybko pokiwał głową, przytakując.

— I bardzo dobrze — stwierdził mój sąsiad. — Potrzeba nam wykształconych, młodych ludzi. Wszyscy powinni się uczyć. O proszę, jaka inteligentna, ładna dziewczyna — ogromna łapa z wielkim chlastem spadła na kolano studenta.

Odetchnąłem z ulgą. Poczułem się bezpieczny.

— Ech, gdybym był młodszy — westchnął grubas, — tyle wspaniałości na wyciągnięcie ręki. Taka dziewczyna. A pan to ślepy, czy co? –zamachał studentowi tuż przed okularami.

— Tatko! Niech tatko wreszcie przestaną! — krzyknęła nagle dziewczyna, rzucając gazetą. — Ja to przez tatka starą panną zostanę! — szybko wstała i wzburzona wybiegła z przedziału.

— Ech ta młodzież — mruknął pod wąsem grubas, zsuwając kapelusz na czoło.

Nastała cisza. Słychać było tylko rytmiczny, jednostajny stukot kół rozpędzonego pociągu.

— Ciekawe, kiedy będziemy na miejscu? — spytała po chwili kobieta z koszem spoglądając po wszystkich.

— Ciekawe — szepnąłem sam do siebie.

Kawałek nieba

Pukanie rozbrzmiewało już dobrych parę minut. Właściwie nie było to już pukanie, tylko głuche dudnienie.

— Co za czort? — szepnąłem sam do siebie.

— To ja — usłyszałem zza drzwi.

Jaki znowu ja? Spojrzałem na zegarek. Wskazywał piętnaście po jedenastej. Jako, że zawsze śpieszył pół godziny była więc dopiero dziesiąta czterdzieści pięć.

— Człowieku, jeszcze nie ma jedenastej, porządni ludzie śpią o tej porze. Przyjdź później, proszę.

— Nie mogę, to ważne, mam przesyłkę.

No tak, listonosz. Mogłem się domyśleć.

— O Boże, — westchnąłem, otwierając drzwi — rozumiem, że listonosz puka dwa razy, ale żeby tak walić przez pół godziny.

— Nie jestem listonoszem — odpowiedział.

I rzeczywiście, ujrzałem starszego jegomościa, skromnie ubranego, z długą siwą brodą i uśmiechem od ucha do ucha. W ręku trzymał jakieś małe zawiniątko.

— Mikołaj? — spytałem z nadzieją w głosie.

— No, co ty? Przecież dopiero początek listopada — uśmiechnął się jeszcze bardziej, jeśli w ogóle bardziej było możliwe.

— W takim razie, kim pan jest? — spytałem.

— Ty naprawdę mnie nie poznajesz?

Pokręciłem przecząco głową.

— No tak, ostatnio dosyć rzadko się widujemy — westchnął patrząc mi w oczy.

— Czy ja pana znam? Bo wydaje mi się…

— Tak, jestem twoim Bogiem — znowu się uśmiechnął.

— E, bez jaj — rzuciłem głupio.

— Nie wierzysz? — spojrzał na mnie podejrzliwie.

— Nie, nie o to chodzi… tylko…

Machnął ręką.

— Właściwie, to chciałbym cię przeprosić — powiedział, tym razem poważnie. — To nieprawda, że o tobie zapomniałem, tylko wiesz mam z nimi ostatnio urwanie głowy i… no dobra, to dla ciebie — podał mi małe zawiniątko.

— Dziękuję — powiedziałem, oglądając ze wszystkich stron zasznurowaną paczuszkę.

— To twój kawałek nieba — wyjaśnił z uśmiechem, widząc moje zdziwione i zaciekawione spojrzenie. — Tylko pilnuj go dobrze, bo więcej nie dostaniesz. I tak niestety dla wszystkich nie wystarczy.

Podziękowałem jeszcze raz na pożegnanie i z niecierpliwością zacząłem rozpakowywać swój prezent. To, co zobaczyłem przerosło największe moje wyobrażenia. Tysiące kolorów i miliony najpiękniejszych snów splecione razem. Cudowne historie i marzenia, o których nie śmiałem nawet marzyć. Uczucia i słowa, które wstydzimy się wypowiadać. I ciepło, wspaniałe ciepło, ogarniające wszystko dokoła. Jednym słowem Niebo. Patrzyłem na nie godzinami i nie mogłem uwierzyć. Mój własny kawałek nieba.

Słuchałem opowieści, oglądałem obrazy i bałem się cokolwiek powiedzieć by nie zepsuć jego piękna. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego jak bardzo byłem ubogi.

Budziłem się w nocy by, choć przez chwilę na nie popatrzeć, by się nim nacieszyć. Uczyłem się go na pamięć, kawałek po kawałku, chwila po chwili. Dni były chwilą.

„Pilnuj go dobrze, bo innego nie dostaniesz”

Innego? Nie chcę innego.

— Dziękuję, ale nie chcę nic więcej — powiedziałem, gdy przyszedł Mikołaj.


Czas ucieka wraz z marzeniami, a zimny wiatr przynosi nowe chłodne sny.

— Chciałobym wrócić — powiedziało moje niebo i ze smutkiem spojrzało w górę.

— Naprawdę? — spytałem cicho.

Spojrzało mi w oczy, a potem spuściło wzrok.

— Naprawdę — odpowiedziałem sam sobie.

— Sen zawsze pozostanie tylko snem — powiedziało, patrząc na mnie.

— Ale dla niektórych jest też nadzieją — odparłem.

— Tylko dla niektórych — uśmiechnęło się.

— Pozdrów Boga — szepnąłem, patrząc jak szybuje coraz wyżej.

„Pilnuj go, bo innego nie dostaniesz”

Nie chcę innego.


***

Dzisiaj, gdy chmury bawią się w chowanego, kładę się na trawie i obserwuję swój kawałek nieba. Skąd wiem, że to mój? Ponieważ jest najpiękniejszy. Cudownie mieni się w słońcu zawstydzając każdego, kto na niego spojrzy.

Kasztanowe serce

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 35.63