Kawiarnia „Uzdrowisko”
Z pewnością nie jest tak aby akurat cmentarze był miejscem, na którym zawieszam swoją wyobraźnię albo ku któremu od czasu do czasu zmierzam bez powodu. Swoją drogą w moim wieku o powód nie tak trudno. Ale nie należę do tych, którzy wypatrują takich okazji. Bywa, że facet zasiedziały już na emeryturze wyjdzie z domu dojdzie do „rozstaju dróg”, skrzyżowania osiedlowych ulic i zatrzyma się w jakimś takim zagubieniu albowiem nie ma akurat pomysłu gdzie i w jakiej sprawie się udać. Czasem, przy sprzyjającej pogodzie ożywi go myśl, że może się udać na cmentarz, odwiedzić krewnych i starych znajomych. Oczywiście znajome też wchodzą w grę… Nie miałem takich problemów a jednak na ów cmentarz polazłem. Droga prowadziła przez bibliotekę.
Tego dnia wybrałem się więc do biblioteki by pozbyć się nadmiaru, odkładając książki na regały przeznaczone dla dzieł niechcianych. Z których skądinąd dzieła te miesiąc wcześniej zostały przeze mnie zabrane. Miałem więc za pazuchą „Kulturę rosyjską XVIII wieku”, „1000 zagadnień architektury” i „Encyklopedia 100 tańców”.
Zbiory biblioteczne zbyt były obszerne bym zdołał wyszukać sobie coś, czego ktoś mi nie rekomendował, albo innym jakimś sposobem nie obiło mi się o uszy. Czytuję niekiedy recenzje. Mówiąc szczerze przeważnie dwa końcowe akapity. Nieczęsto są zachęcające, jeśli o mnie idzie. Raczej nie lgną do nowości wydawniczych. Co innego regały „porzuconych”. Dały się ogarnąć w parę minut. Ciągle coś nowego! Rozmaitości, tytuły już raczej nie widoczne w księgarskich witrynach. Bywało tak, że nie jeden antykwariat mógłby pozazdrościć! Można było wyciągnąć jakąś sfatygowaną pozycje i przejrzeć sobie, przysiadłszy na ławeczce pobliskiego skweru. „Kulturę rosyjską XVIII wieku.” wziąłem gdy natrafiłem na ilustrację oznaczoną numerem 19 i podpisem „Bicie knutem, miedzioryt z XVIII w”. Ta książka, opatrzona obok sygnatur bibliotecznych pieczątką o treści „ubytkowano”, akurat nie nosiła żadnych śladów używania. Kultura rosyjska wzięcia nie miała. Nie czytano a wcale niezła to lektura. I z obrazkami!
Biblioteka zbyt blisko położona nie jest od miejsca mojego zamieszkania lecz i tak, choć siąpił z nieba niespodziewany anemiczny deszczyk, podążałem trasą dłuższą, prowadzącą przez oazy zieleni, skwery, zadbane otoczenie osiedlowych domostw i placów zabaw. Nie przeszkadzał mi ten deszcz. Tak naprawdę to lubiłem taką pogodę, kiedy to miałem wrażenie, że przechadzką w całej okolicy zainteresowany jestem tylko ja. No, może ktoś jeszcze, z kim gdzieś, kiedyś minę się w jakimś zaułku i wymienimy dyskretne pozdrowienia jako znajomi z deszczowych pór. Miałem na głowie bejsbolówkę, spod której wyłaniały się nadal całkiem gęste choć mocno już szpakowate, założone za uszy włosy, wąsy, niezbyt bujną siwiejącą brodę a na grzbiecie brązową kurtkę lekko wojskowego kroju oraz dżinsy. Dość powiedzieć -wyglądałem całkiem dziarsko. W taką pogodę, w porze późniejszego popołudnia, można było oczekiwać swobodnego dostępu do bibliotecznych zbiorów, zgromadzonych w skromnym pawilonie dzielnicowej filii biblioteki miejskiej.
Nieopodal przychodni rejonowej, pod parasolem ogródka przy kawiarni pod nazwą „Cafe „Uzdrowisko”, siedział sobie pan Stasiek, sąsiad mój z klatki drugiej naszego bloku.
— Witam sąsiada! — pozdrowił mnie z uśmiechem, dodając — niech pan się przysiądzie. Tu nie pada.
— To żaden deszcz — odpowiadam — ale przycupnę na chwilę..
Sąsiada znałem z zebrań wspólnoty mieszkaniowej. Trochę się tam mądrzył,. Chętniej jednak jedynie półszeptem, konfidencjonalnie gotów był myśl swoją krytyczną rozwinąć, dając wyraz rezygnacji i zwątpieniu w celowość swojej aktywności. No, chyba że myśl jego krytyczną podjąłbym ja a on wtedy miałby frajdę, że tak mnie twórczo podpuścił. I pochwaliłby się małżonce swej. Był nieco młodszy ode mnie. Nie wzbudzał niechęci. Wyglądał schludnie, bezpretensjonalnie odziany w ponadczasowy model męskiego okrycia wierzchniego. Kurteczka no name. Mocno łysiejący wyglądał na człowieka z zasadami. Postanowiłem się przysiąść by wzbogacić to popołudnie nowym epizodem.
— Przysiadłem tu, bo czekam na żonę. Jest u dentysty..- sąsiad wyjaśnił, tak jakby odczuwał niezręczność tej swojej obecności pod kawiarnianym parasolem. Faceci w tym ogródku raczej nie bywają. Młode matki z wózkami, inne jakieś kobiety.
„Pewnie u doktora Krawczyka” pomyślałem. Doktor Krawczyk, stomatolog przyjmował od trzynastej do szesnastej na rachunek NFZ a później „komercyjnie”. Nie tak dawno w przychodni tej będąc, odczytałem liczne wizytówki i komunikaty ze stosownej tablicy w oczekiwaniu na załatwienie swojej sprawy. Na korytarzu, nieopodal gabinetu, przed którym równym rządkiem siedziało kilkunastu starszych, milczących dżentelmenów a także jedna, niewiele młodsza pani, wisiała także biała tablica, na którą naniesiono jakimś fotodrukiem tekst ustawy o prawach pacjenta. W brzmieniu raczej niezupełnie aktualnym ale nie widziałem by ktokolwiek tekstem tym się zainteresował. Ja akurat postanowiłem umilić sobie czas tą lekturą i, trzeba trafu, gdy już doszedłem do przepisu o poszanowaniu intymności i godności pacjenta drzwi gabinetu otworzyły się i wyszedł facet rosły, typu „drwal”, masywny, o twarzy znaczonej bruzdami, chłop mocny i mroczny. Zbliżył się do kobiety.
— Włożył mi palec w dupę. — rzekł głosem pełnym rozgoryczenia, wręczając kobiecie, niewątpliwie żonie, receptę.
.- Widocznie musiał.. — odrzekła kobieta tonem zamykającym temat. Schowała receptę do torebki. Podniosła się i milcząc ruszyli ku wyjściu. Czasami żony przyprowadzają mężów do lekarza. Rzadziej chyba odwrotnie..
— Wolno spojrzeć na tytuły..? — zapytał, sąsiad, wskazując ruchem głowy na niesione przeze mnie tomiki.
— Jasne! — podałem mu książki. Przetasował te tomy, nie zaglądając do środka po czym zwrócił mi je, wyrównawszy na kolanie grzbiety.
— Rozległe ma pan zainteresowania, sąsiedzie.
„I tak i nie” pomyślałem. Z regałów książek porzuconych brałem na ogól tytuły, których nigdy bym nie szukał w zbiorach bibliotecznych. Po prostu „wpadały mi w oko.
— Rzeczywiście, patrząc na te tytuły, zaprzeczyć byłoby trudno. — podjąłem. Ale wie pan, nigdy specjalnie do wiedzy się nie garnąłem.. Owszem, czytałem w młodości dużo, różnych tam bałamutnych książek. Owe „księgi świeckie co to są księgi zbójeckie” a „młodości podcinają skrzydła”. . Dziś na stare lata czytam co tam wpadnie w rękę. Jak pan widzi… „Encyklopedię tańca”… A trzeba panu wiedzieć, że tańczyć nie znoszę.
— Tak samo jak ja! Panie to udręka jest… — w głosie sąsiada brzmiała szczerość i żarliwość.
— No, to się rozumiemy. Wie pan, gdy miałem osiemnaście lat zapisałem się na kurs tańca. Bo taniec, jak pisała nijaka Irena Gumowska w wielokrotnie wznawianym „ABC dobrego wychowania”, jest „ozdobą życia towarzyskiego”…
— Ale chyba nie znała tańca pogo. Wie pan., to takie skoki i obijanie się o siebie w kałuży z błotem. U Owsiaka na festiwalu tak tańczą.. Czy to jest ozdoba życia towarzyskiego to można dyskutować…
— No fakt. Ona to pisała pięćdziesiąt lat temu..
— Walczyki i polonezy!. Może jeszcze menuety?!… No i co z tym pana kursem..?. — sąsiad zdawał się być zainteresowany na serio.
— W mojej grupie były same łamagi i choć moja obecność wśród nich była jak najbardziej uzasadniona, to jednak miałem problem z zaakceptowaniem tej sytuacji. Tak jakbym nie czuł się na miejscu… — wypowiedziałem to zdanie i tak jakbym się zaciął. Myśl stanęła na przeszkodzie: „a gdzież to ja czułem się na miejscu?”. Otrząsnąłem się jednak natychmiast by nie zanurzyć się w odmętach tej sprawy i podjąłem:
— w końcu gdy instruktorka tańca, fajna taka jakaś baletnica, wybrała mnie sobie za model do pokazywania kroków i figur, uciekłem…
— Speszył się pan…
— Nie przetrzymałem cza — czy…
Na twarzy sąsiada odmalowało się skupienie myśli a po chwili kiwnął potakująco głową, dając znak że wie o czym mowa. Podjął watek:
— Ale przynajmniej jakieś tango to pan trochę złapał?
Nie trafił swoim przypuszczeniem. Tango wzbudzało we mnie grozę dużo większą niż jakaś cza — cza.
— Powiem krótko: postanowiłem sobie radzić bez tańcowania..
Zamilkliśmy, jako że temat zahaczył o sprawy intymne.
Po chwili sąsiad podjął inaczej:
— No, ale jako radca prawny to pan tej wiedzy trochę jednak przygarnął.
— Co nieco….
Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, aż z jego smartfona wydobyła się skoczna melodyjka..
— Żona dzwoni. — powiedział. — Czas na mnie..
Pożegnaliśmy się przyjaźnie. Sąsiad sunął nader raźnym krokiem w kierunku przychodni, podnosząc kołnierz kapotki aż zniknął za kioskiem z gazetami. „Dziś czwartek” przypomniałem sobie. Żony kupują „Życie na gorąco”. Wchodzi kobita do sklepiku z gazetami a sprzedawca już podaje właściwy tytuł nim ona zdąży zamknąć drzwi. Bywa, że gdy obudzę się w środku nocy i nie mam co ze sobą zrobić sięgam po tę gazetkę. Pani Małżonka czytuje. Więc w sprawach romansowych Edyty Górniak, kłopotów księżnej Kate, nijakiej Megan oraz innych takich jestem mniej więcej na bieżąco. Że już nie wspomnę o numerach telefonów, pod które niezwłocznie dzwoniąc mogę uzyskać za darmo opakowanie cudownej fitmomaści ojca Antonellego (bóle stawów), uzyskać dodatkowy rabat dla emerytów na 240 tabletek Pruno Tabs (efektywne rozwiązanie problemów ze stolcem) albo otrzymać 100% refundacji od producenta EROżelu („pożegnaj marne wzwody i kiepskie zabawy w łóżku”). Krótko mówiąc — co tam komu brakuje do szczęścia. Zebrałem książki ruszyłem dalej. Po chwili byłem na miejscu. Byłem sam, biblioteczny korytarz, w którym ustawiony był regał „porzuconych” był pusty. Nikogo. Spokojnie przeglądałem zawartość półek.
Odkładałem właśnie kolejną książkę, gdy w drzwiach korytarza, gdzie stał ów regał książek niechcianych, pojawiła się młoda kobieta, pół na pół dziewczyna jeszcze, z parasolką i plecakiem, lekko zmoczonymi. Była szczupła, miała szczupłą twarz, prostą fryzurę, naturalność. Urodę, pomyślałem, przeznaczoną dla wybranych. Odstawiła parasolkę w kąt i zbliżyła się do regału.,
— Dzień dobry — powiedziała.
Nie każdy dziś mówi dzień dobry. Nawet w bibliotece. Nie tak dawno, gdy wychodziłem rano z domu, na schodach spotkałem jakiś dwóch fachowców, zaabsorbowanych majstrowaniem w skrzynce z licznikami wody, ciepła, gazu. „Dzień dobry” powiedziałem odruchowo. Odwrócił się wtedy jeden, popatrzył na mnie i powiada „pan to chyba nie tutejszy!”.
— Szczerze mówiąc, taki sobie jest ten dzień. Trochę mokry… — odpowiedziałem dziewczynie.
Uśmiechnęła się, nie patrząc już w moją stronę i pochyliła się nad plecakiem. Wyjęła z niego po kolei trzy książki, które odstawiła na środkową półkę. Dostrzegłem na grzbiecie jednej z nich, na pozór nieskazitelnej, niczym prosto z półki księgarni, znane mi nazwisko: Ezra Pound.. „Poezje” tak brzmiał tytuł. Czytałem jakiś jego wiersz, chyba w jakiejś antologii. Chyba musiał mi się spodobać skoro zapamiętałem nazwisko autora. Nie mam takich ambicji, że już nie wspomnę o pamięci, żeby katalogować w głowie to, co tam sobie czytam, oglądam, słucham. Nie za wielu mistrzów pędzla kojarzę z obrazkiem tak jak i niewielu gigantów symfonii przypasuję do ich dzieł. Ogólnie niewielką wagę przypisuję wizytówkom (choć swego czasu sam sobie wizytówkę sprawiłem, a jakże!).
Sięgnąłem po tę książkę nim zdążyła uporać się z suwakiem plecaka. Pusty plecak zasunąć trudniej. Uchyliłem okładkę i zobaczyłem ten charakterystyczny, niebieskim długopisem naniesiony podpis: „Henryk Ziem…”.
— Przepraszam panią bardzo… Muszę zapytać! — zagadnąłem chyba nazbyt pospiesznie.
— Tak..? — spojrzała na mnie z wyraźną rezerwą. Szybko zebrałem myśli i ułożyłem zdanie.
— Wie pani, nie pierwszy raz napotykam książkę, na której widnieje podpis pana Henryka, ja nie znam tego pana więc proszę wybaczyć tę poufałość ale nazwisko nie jest w pełni czytelne… I jest tak, że gust literacki tego pana jest bardzo bliski mojemu. Powiedziałbym, identyczny niemal! Nie mogę więc się powstrzymać by nie zagadnąć kto to jest, co to za facet..?
Dziewczyna patrzyła na mnie uważnie, widać było że próbuje znaleźć odpowiedź, która nie będzie zaproszeniem do rozmowy ale też nie będzie niegrzeczną.
— Chce pan wiedzieć kto zacz ….? — zawiesiła głos — Alkoholik. Już nie żyje.
— Ach, tak…
Z pewnością odpowiedź, jakiej mi udzieliła pełna była treści. To nie był raczej facet, który jej nie rozczarował. Nie pozostawił stęsknioną. Z pewnością nie był młody. Skoro czytał „Niepokoje wychowanka Torlesa”, „Wilka stepowego”, Czechowa, Celinego, Erenburga czy „Wyżej strop podnieście cieśle” Salingera? Być może nawet był jej ojcem ale to nie był to facet, którego książki chciała zatrzymać. On by jej tych książek oddać nie pozwolił. Tych książek ci, którzy je kiedyś wybrali raczej się nie pozbywają..
— A pan przepraszam, to kto? — zapytała takim tonem, jakim niedawno pewna młoda lekarka zapytała mnie ”i cóż panu dolega?” Konkretnie, rzeczowo ale i nie bez życzliwości. Zawahałem się bo nie wydawało mi się właściwym wejście w formułę: „pozwoli pani, że się przedstawię…”. Byłoby to zapewne pretensjonalne, śmieszne, pomyślałem, może nie słusznie…?. Mimo wszystko nie czułem się aż tak archaicznie wymuskany. Nigdy tak się nie czułem. Więc nie zdobyłem się na tę odzywkę.
— Ja nie piję… — powiedziałem trochę mimowolnie. Nie skłamałem. Mocna alkohole nie urzekły mnie gdy w młodości starałem się jakoś dotrzymywać kroku żwawo popijającemu towarzystwu, bacząc przy tym by drogę od stołu do drzwi pokonać po linii prostej (a dalej niech się dzieje co chce...).
Uśmiechnęła się lekko.
— Może pan go znaleźć w kwaterze 16 J na Cmentarzu Bródnowskim.
Nie powiedziała „do widzenia”. Kiwnęła głową w moją stronę, zarzuciła plecak na ramię i wyszła. Scena była trochę filmowa. Starszy pan, długie siwe włosy, stojący przed regałem w bibliotecznym korytarzu z tomem poezji w ręku, patrzący za odchodzącą dziewczyną. Parasolka, plecak. adidasy i kołyszące się drzwi..
Ale nie było dłuższej chwili zadumy jak to bywa w ruskich filmach.
Sięgnąłem po pozostałe dwie książki z jej „dostawy”. Nie było to to, czego szukałem. Ani te ani pozostałe z tego regału to nie były jego książki. Ale nie byłem rozczarowany. Henryk Ziem.. w życiu by się nie opatrzył swoim podpisem dzieła pt. „Monika Lewiński. Jej historia”. . Ale już broszurę Zjednoczenia Produkcji Drobiarskiej „Poldrub”, zawierającą rozdział pod nieco frywolnym tytułem „Podskubywanie młodzieży i gęsi dorosłych” — kto wie? Tym razem, gdy odkładałem na górną półkę regału „Encyklopedię 100 tańców” raz jeszcze pomyślałem o niej: ciekawe czy ona lubi tańczyć?
I z Ezrą Pound wróciłem do domu.
„Poezje” Ezry to dzieło na 230 stron, okładki twarde. Zacząłem od środka. W środku zwłaszcza jakieś poematy. Czytam. Nie ma lekko.
Niewiele do mnie dociera. Idę na pomieszczone wywody krytyków. Tamże piszą, że stworzył na przykład „vortex” taki szereg, oś: Grecja-Rzym-Prowansja -Chiny Konfucjańskie, to tak przeciwko układowi Żydostwo — Chrześcijaństwo — Hinduizm. No, nieźle! A też piszą, że tu i tam „nie widać jasno o czym poeta mówi i do czego dąży” co też i „może prowadzić do frustracji i zniechęcenia”. Nie śmiałbym polemizować. Przypomniało mi się niegdysiejsze stwierdzenie Małżonki jakoby gust mój kształtowali zboczeńcy i wariaci. Sęk w tym, że jak wynika z wikipedii ów Ezra Pound niemało lat spędził w domu dla psychicznie chorych.. Ale też potrafił pisać pięknie:
„Chodźcie pieśni, wypowiedzmy nasze pasje podlejsze.
Wyraźmy niechęć do człowieka ze stałym zajęciem,…
Nie wyrażacie nawet wewnętrznego naszego szlachectwa.
Przyjdzie wam na bardzo zły koniec…”.
Nie natrafiłem więcej na książkę Henryka Z. Nie spotkałem też w bibliotece dziewczyny. I tak nie zostalibyśmy znajomymi, tak sobie pomyślałem. No, chyba że…
Nie musiałem zapisywać numeru tej kwatery, 16 J bo niby po co ale utkwił mi ten numer w pamięci niczym PIN do karty debetowej. Kołatało mi się pamięci to 16 j ilekroć zajrzałem do biblioteki choć upłynęły tygodnie od dnia, gdym tę dziwną informację pozyskał. Specyficzny adres. Zaszyfrowana jakby informacja. Starałem się powściągać wyobraźnię. Może by tak w Święto Zmarłych…?
Ale nie poszedłem tamtego dnia do pobliskiego supermarketu by zakupić parę zniczy czy jakąś nieprzesadną wiązankę by pominąć cmentarnych handlarzy, bo nie było powodu. Do Święta Zmarłych jeszcze kawał, że tak powiem, drogi. Poszedłem po zakupy wg. listy produktów zapisanej na kartce, a też by sprawdzić w dziale ogrodowym czy nasiona trawy, sprzedawane pod nazwą „Kwietna łąka” (o której wiosną zamarzyła Pani Małżonka) wreszcie potaniały, skoro sezon na siew minął. Zaparłem się, żeby kupić tę trawę taniej niż za 35 złotych i 95 groszy za opakowanie 1 kg., która to cena trzyma się, jakby o niej zapomniano, od minionej jesieni. Zdawało się niedawno, że jednak wyjdę na swoje bo w dniach 7 -10 bieżącego miesiąca można było uzyskać rabat 20% na zakupy o wartości nie mniejszej niż 200 złotych więc sporządziłem listę asortymentową z uwzględnieniem owej trawy, zebrałem to wszystko z regałów i podjechałem tym wielkim koszem na kółkach do kasy gdzie okazało się, że rabat dotyczy jedynie artykułów spożywczych oraz chemii gospodarczej. Nie ogrodniczych. I wówczas zdecydowałem, że, rzecz jasna, zrezygnuję z zakupienia tej trawy i rachunek mój wyniósł w sumie jedynie 182 złote i 65 groszy. Adieu 20%… No, trudno. Lecz nadal obserwuję, kontroluję sytuację na odcinku ceny „Kwietnej łąki”, która precz nie ulega zmianie. Ciekawe…
Szedłem więc do tego supermarketu jak zwykle trasą pokrętną, skręcając poza granice zabudowy osiedlowej, w kierunku ogródków działkowych gdzie o tej południowej porze spotkać można jedynie dwóch może właścicieli psów, no i te ich kundle. Wszelako w południe dnia powszedniego na szlaku tym nikt nie zaszczekał ani nie podniósł nogi przy pniu drzewa. No, to ja się wysikałem tuż przed zakrętem, za którym horyzont przesłaniała potężna bryła docelowego marketu. Tam poszedłem. Szklane drzwi rozsunęły się przede mną zaraz po tym, gdym pomyślał ( jak zazwyczaj) „sezamie otwórz się!” a ruchome schody powiodły mnie ku rajskim ogrodom.. Cena „Kwietnej łąki” nie zwiędła.
Nagrobne znicze zajmowały niezbyt okazały regał sąsiadujący z nasionami traw i plastikowymi paczkami wypełnionymi ziemią ogrodową. Mijałem te stoiska, można powiedzieć, nie widząc tego regału lecz oto w mojej głowie niczym neon zajarzył się ów adres: „16 J”.
Zaraz potem wyobraźnia nasunęła mi obraz cmentarza, tak jakby ogrodu pełnego zieleni i kwiatów z tymi krzyżami i pomnikami a dopiero później pojawiła się dziewczyna, ciągle jednak tkwiąca w tej bibliotece. Wyciągnąłem ją z tej biblioteki i starałem się wpasować w jakiś „odpowiedni” do tego, świętej pamięci, alkoholika nagrobek. Nie zdecydowałem się na żaden z tych, jakie przemknęły mi przez myśl i postanowiłem: wybiorę się tam! Pomysł był ożywczy, nowy, odsuwający na dalszy plan pętające się po głowie wątki już, powiedziałbym, zużyte, przedawnione. Zatem przejdę się tam, kupię ze dwa znicze nieprzesadnie ozdobne i podpale je na grobie, rzecz jasna, rodzinnym jako, że ojciec i matka w alei oznaczonej dalszą literą alfabetu od dawna spoczywają, zapewne w spokoju. Tak postanowiłem, termin tej wyprawy ustalając na najbliższy czwartek.
Tegoż też dnia w swoim pokoju przełożyłem parę przedmiotów z półki na półkę, coś tam odkurzyłem, zwiedziłem dolną szufladę w komodzie a też wyciągnąłem z dna szuflady biurka starą, nieco już pożółkłą gazetę, próbując ustalić powód, dla którego jej dotąd nie wyrzuciłem. Chyba chodziło o ten tekst, gdzie mowa o pewnym nobliście, który „pracował nad książką ponad 10 lat”. Przeczytałem, natrafiłem na to właśnie zdanie i okazało się, że nie pora jeszcze bym z gazetą tą gotów był się rozstać. Ma w sobie coś pocieszającego… A skądinąd taki na przykład książę Giuseppe Tomasi di Lampedusa (nie mogę się oprzeć przed przywołaniem tego odlotowego nazwiska) nie opublikował swojego „Lamparta” w ogóle. Pośmiertnie się z tym „Lampartem” objawił i wiedza o tym fakcie poniewiera mi się głowie od lat bez jakiegokolwiek rozwinięcia. Jak to się mawia: „bez komentarza”…
Tak więc wreszcie, gdy słońce zaszło już na dobre i nastał wieczór, z wieczorem tym należało coś zrobić. Nic nowego… To znaczy, że zrazu wygospodarowałem na blacie biurka powierzchnię, wystarczającą do postawienia laptopa i oparcia dłoni po obu jego stronach tak aby konieczny namysł, poprzedzający stuknięcie w klawiaturę miał miejsce w stanie pełnej gotowości. Plik z moim arcydziełem liczył już 249 563 znaki.
Małżonka uchyliła drzwi mego pokoju z ostrożnością, sygnalizująca gotowość wycofania się.
— Piszesz..?
— Chciałbym..
— A cóż to chcesz tam jeszcze dodać? To już niezłe jest… może być tak jak jest.
Przekręciłem się na obrotowym fotelu o dziewięćdziesiąt stopni i spojrzałem na Małżonkę wzrokiem informującym, że nie zapraszam do komentarzy.
— Zamierzam dodać opisy przyrody — oświadczyłem, pragnąc podkolorować ten dialog. Wiadomo było, że co jak co ale opisy przyrody nie są moją mocną stroną ( mówiąc eufemistycznie). Tak samo jak, dajmy na to, jakieś logarytmy, no może trochę przesadziłem.. A jednak pragnienie, bym zdołał napisać zdania takie, jak na przykład to:
„..słodkie aromaty kwiatów zewsząd wioną. Słychać ptaszęta…”
tkwi we mnie odkąd je przeczytałem przed laty w przywoływanym przez Tadeusz Boya -Żeleńskiego wstępie do „Listów perskich” Charles Louisa de Monegtsquieu’sza, w którym to wstępie ów wspomniał o tekście tegoż pt. „O małżeństwie i rozmnażaniu się ludzkości”, opatrzonym mottem z Lukrecjusza, zawierającym to właśnie zdanie. (mam nadzieję, że jasno się wyraziłem).
Julka o pragnieniu tym nic nie wiedziała i skinęła głową tak jakby chciała powiedzieć: „znamy się..!” I powiedziała
— Czyli pojawi się goła baba…
— Chyba się nie odważę… Lata płyną, siwiznę skrywasz z pomocą fryzjerki a tobie ciągle jedno w głowie..
— No, pewnie… — poprzestała na niedopowiedzeniu i wycofała się zamykając za sobą drzwi mojego pokoju. Faktem jest, że nie dawano jej tych sześciu już dekad z niemałym okładem, zachowała formę i na tyle wyraziste świadectwa urody by nie odmawiać jej prawa do kobiecości. Z którego korzystała… Uchyliła teraz te drzwi raz jeszcze by powiedzieć to, co powiedzieć należało no, i czego pominąć nie była w stanie, choć to nudne..
— Posprzątałbyś tu trochę…
— Oczywiście…
Wysiłkiem woli popychałem myśli w kierunku akapitów mniej udanych. Coś tam poprawiłem. Coś dopisałem. Na brudno. Że idę w ten czwartek na brudnowski cmentarz, nie w jakiś dzień świąteczny, kiedy to na cmentarzach kręci się więcej ludzi, ale w dzień powszedni, kiedy to co najwyżej natknąć się można na kondukt, pełen wieńców i smutku. Ominę taktownie ten kondukt i odszukam tę kwaterę 16J. I spotkam tam dziewczynę z biblioteki. Będzie, rzecz jasna, sama.
I było tak:
— Mam nadzieję, że nie jestem natrętny? — zapytałem, zatrzymawszy się przy grobie Henryka Z. — Być może poznaje mnie pani?.
Zwróciła się w moją stronę. Nic się nie zmieniło w jej wyrazie, tak jakby czas i miejsce nie miał żadnego znaczenia. Ale przecież — pomyślałem — i tu i w tej bibliotece była przy Henryku Z. Jego książki, jego grób. Spojrzała na mnie krótkim, uważnym spojrzeniem i po chwili milczenia powiedziała:
— No, żebym się pana tu spodziewała spotkać to nie da się powiedzieć. — ton jej głosu nie był nie przyjazny, raczej nieco sarkastyczny.
— Nawet nie mam znicza… — powiedziałem manifestując stosowną konsternację.
Dziewczyna odwróciła się w stronę grobu, milcząc, patrzyła chwilę na granitową, nagrobną płytę, w końcu przeżegnała się niedbale.
— Pójdę już. — powiedziała..
— Nie chciałem przeszkadzać…
— Niech pan sobie nie robi wyrzutów. Tutaj raczej przybywają sami nieproszeni goście.
— No, to dała mi pani do myślenia…
Wzruszyła ramionami. Poprawiła pasek od torebki, nałożony skosem od ramienia do bioder, uwypuklając jej niewielkie, skryte pod bordowym golfem piersi.
— Jeszcze raz się ośmielę…. Odważna myśl przyszła mi do głowy. — rzuciłem pospiesznie.
Nie ruszyła się z miejsca. Widać było, że wstrzymała się z odejściem do którego była już gotowa. Słuchała, nie patrząc w moja stronę.
— Być może jesteśmy sąsiadami. Korzystamy z tej samej biblioteki, więc.. —
zawiesiłem głos. — Może zatem zgodzi się pani, bym ją podwiózł w te nasze strony. To spory kawałek..
— Nie. — odpowiedziała zwięźle — Do zobaczenia.
I odeszła w kierunku alei głównej by zniknąć po chwili skryta lasem krzyży. Nie zdążyłem nawet wypowiedzieć słowa pożegnania. Zdecydowanie nie byłem gotowy do jakiegokolwiek nawiązania do tego jej „do zobaczenia”. Coś takiego! Poczułem się nagle przy tym grobie niepotrzebnym. Spojrzałem na czołową płytę nagrobną by przeczytać „Henryk Ziemski”, dwie daty, policzyłem: żył lat 67. Pożegnałem więc Henryka głośno wypowiedzianym „no, to cześć” i poszedłem ku bliższym znajomym.
Ewa Ziemska minęła cmentarną bramę i dostrzegła zbliżający się do przystanku autobus. Musiała przyspieszyć, podbiec kilka kroków by zdążyć wsiąść nim drzwi zatrzasną się za ostatnim, oczekującym pasażerem. Tak naprawdę były to głównie pasażerki, starsze kobiety, najpewniej wdowy. Wizytujące swoich bliskich w dniach uroczystych i tych powszednich, gdy pogoda sprzyja. Z pewną ociężałością pokonywały niewysoki próg pojazdu. Jeden tylko facet wtasował się między te kobiety nie siląc się na dżentelmeńskie gesty. Zdążyła. Wypatrzyła miejsce siedzące, do którego dotarła, odetchnęła chwilę i wyjęła z torebki smartfon. Nie włączyła go. Spojrzała przez okno.„Nie ma powodu..” przemknęło jej przez myśl. Patrzyła na mijany solidny mur cmentarny zza którego co i raz wystawał wierzchołek krzyża czy fragment bardziej rozbudowanego nagrobka. Przypomniała sobie jak to nie tak dawno, w trakcie podróży do rodziny na prowincji zasłyszała w autokarze, przejeżdżającym obok małomiasteczkowego cmentarza, taki dialog:
— Nie rozumiem — mówiła elegancka kobieta w średnim wieku do współpasażera — po co ci ludzie znoszą na te groby takie naręcza kwiatów, te monstrualne znicze… Ja swojego męża skremowałam i prochy rozsypałam w oceanie. I tyle. A tak, co to da, czemu to służy..?
— To wyrzuty sumienia, proszę pani — odpowiedział jej pan, który nie wyglądał na myśliciela. „Bardziej na kierownika robót budowlanych” pomyślała Ewa, choć wcale nie myślała wtedy o ojcu.
Włączyła smartfon i przejrzała wiadomości sms. Nie było tej oczekiwanej. Spoglądając przez szybę autobusu obserwowała mijające samochody. „Właściwie to mogłabym z nim pojechać. W sumie całkiem sympatyczny facet. Pewnie emeryt. Zadbany. Na dodatek oczytany… " uśmiechnęła się do siebie. Poluzowała wyobraźnię. „I bym miała adoratora!”. Smartfon nadal żadnym dźwiękiem nie zakłócał jej wylęgającej się pogody ducha. Niepotrzebnie postanowiła go włączyć. Ojciec zabił się roku temu a pól roku później jej Bogdan, z którym chodziła od dwóch lat wycofał się. Nie dał rady uczestniczyć dłużej w jej traumie, została więc z matką w ich dużym mieszkaniu, omijając się nawzajem ze swoim smutkiem tak jakby mimowolnie. Matka pracowała, była księgową w wydawnictwie a Ewa studiowała zaocznie i trudniła się korektą tekstów. Przeznaczonych do druku w tym właśnie wydawnictwie. Niewiele więc się działo dobrego w ich życiu ostatnio. Schowała smartfon do torebki. Kolejny przystanek przy ruchliwym skrzyżowaniu wywołał uciążliwe ożywienie wewnątrz autobusu. Wysiadający tasowali się z wsiadającymi, rozpraszając jej fantazyjne wizje i daremne oczekiwania. Wreszcie zrobiło się całkiem luźno. Nim jednak dojechała do centrum podmiejskiego już właściwie osiedla, autobus mijając widniejąca za zakrętem przychodnię rejonową i nieco dalej osiedlową bibliotekę, ożywił ją nowy pomysł: że mianowicie zrobi mu, temu facetowi prezent! Książkę mu podsunie z ojcowskim autografem! Sprawa w tym, żeby tytuł go zainteresował, a też żeby nikt się przed nim nie połaszczył! Żeby trafiła do niego. Żeby się zainteresował.
Przeglądała w myślach grzbiety książek na ojcowym regale. Niewiele już pozostało. Może by tak „Jak hartowała się stal? Przecież nikt po taki tytuł ruskiego autora, komunisty dziś nie sięgnie. Ale tamten gość..? A może jeszcze napiszę mu numer telefonu pod podpisem ojca?! Oczywiście innym długopisem, innym, babskim charakterem pisma. Dorysuję krzyżyk! Niech tam sobie pokombinuje chwilę wokół tych cyferek. Skusi się na sprawdzenie czyja to sprawka? Coś się wydarzy?
Zaszedłem tydzień później do tej biblioteki od niechcenia, bez, że tak powiem, podtekstów, porzuciwszy dziewczynę, która przejechać się ze mną ku wygodzie nie chciała. W sumie dobrze zrobiła bo w konwersacji zbyt dobry nie jestem a szczególnie z młodzieżą. To jej pożegnalne „do zobaczenia” nieco mnie zaskoczyło. Miałoby być zachętą, odruchową prowokacją, takim sobie podpuszczeniem starszego pana, który sam się prosi…? Sto lat temu znałem taką jedną całkiem podobną. Specjalistę od niedopowiedzeń. Smukła sylwetka, inteligentna buzia, powściągliwa uroda i oczy, które nie tyle patrzyły co „rzucały spojrzenia”. Małgorzata, tak jej było na imię. Dość długo nie życzyłem jej najlepiej.
A tej jak jest na imię? Mniejsza o nią… Nawet nie zdążyłem wyobrazić sobie jej na golasa. Więc teraz nie wypatrywałem dziewczyny. Szedłem jedynie po to by rzucić okiem czy cokolwiek godnego uwagi pojawiło się na tych bibliotecznych półkach poza ewidencją. No, i nie pojawiło się. Nie dostrzegłem niczego po co chciałbym sięgnąć, wejrzeć między okładki albo prześliznąć się wzrokiem po obwolucie. Więcej nawet, postanowiłem pozbyć się tych poezji Ezry Pounda jako, że męcząca ta, poetycka jego twórczość w końcu zirytowała mnie. Niech mi Henryk Ziemski wybaczy. Wsunąłem więc Ezrę w szczelinę obok stojącego opasłego tomu z wydrukowanym na grzbiecie tytułem: a mianowicie „Jak hartowała się stal”. Nikołaja Ostrowskiego. Znaczące dzieło minionej epoki. I sięgnąłbym po nie by przywołać koloryt tamtych czasów tyle, że już kiedyś je napotkałem a nawet przeczytałem do końca.
Zatem nie znalazłem dla siebie niczego, co ożywiło by mój powrót do domu.
W ogródku „Cafe Uzdrowisko” siedziały przy ocienionym parasolem stoliku dwie niemłode, schludnie wyglądające panie, prowadząc zrównoważoną intonacją pogawędkę, z rzadka przerywając sobie nawzajem snute wywody.
Niewielkie filiżanki kawy wydawały się jedynie ozdobą stolika bowiem nie widać było, by sięgały po nie dla zaspokojenia pragnienia smakowych doznań. Wyglądały tak, jak zapewne o sobie myślały: doświadczenie, rozwaga, cierpliwość, mądrość… Ale przechodząc tuż obok nich przypomniały mi się wyczytane niegdyś informacje, jakoby w średniowieczu figury starych kobiet przedstawiano jako alegorie wyrażające właściwości takie jak: zawiść, chciwość, złość, obżarstwo a na dodatek lubieżność. Stare dzieje.
(Ewa Ziemska nazajutrz postanowiła skontrolować sytuację na bibliotecznej półce. Nie spodziewała się zaskoczeń. A jednak!, Obok „hartowanej stali” stał Ezra. Spojrzała na wewnętrzną stronę okładki i poczuła się porzucona. Chwilę stała bez ruchu wreszcie wzruszyła ramionami i skierowała się ku wyjściu. Opuściła bibliotekę by pożeglować myślami ku domowym, nieciekawym sprawom. Absorbującym przyziemnie i bezpiecznie. Żadnych wzlotów, żadnych upadków. Żadnych wzruszeń co najwyżej zadowolenie, że zastanie rano kuchnie wysprzątaną. Tak też i zasypiała późnym wieczorem, nie pamiętając nawet jaki tytuł miał film, wyświetlony na kanale TV HapyEnd. Skądinąd nieco zasmucający, jeśli o nią idzie, skoro się pogodzili….. Dopiero nazajutrz po południu, wracając z zajęć na uczelni, wyciągnęła z tak zwanych „zakamarków pamięci” tego bibliotecznego gościa. „Pewnie się jeszcze spotkamy w tej bibliotece albo przypadkowo gdzieś w okolicy” pomyślała. Zastanawiała się chwilę co mogłoby z tego spotkania wyniknąć, jeśli cokolwiek… „Wygląda na to, że się do niego przywiązuje” — uśmiechnęła się w duchu — „a co tam, mój ruch” wyświetliła się w jej myślach partia szachów. — „Zaproponuję mu wtedy prezent, książkę”. Przez chwilę szukała tytułu, który pasował by do klarującego się pomysłu na ów szachowy „ruch”. „Sztuka kochania”? To było by to.. Albo nie. „Kamasutra”! Wydanie jest angielskie ale są ilustracje! Ale zanim złożę mu tę propozycje, zadam mu pytanie::
— Jest pan zainteresowany seksem?
I zachichotała bezgłośnie, dziwnie z siebie zadowolona.
Kwietna łąka
I tak się któregoś dnia zbiegło, że gdy w ręce mi wpadła inna książka, autora wybitnego („każda niemal jego książka stanowi wydarzenie literackie” ) zaraz po tym jak moje opowiadanie, właściwie wersję próbną (jedno z tych, które zamieszczam poniżej) zarekomendowałem paru znajomym, no to na tle tej wybitności to moje opowiadanie wydało mi się (po niewielkim namyśle) marne. Ach, jakże mogło być inaczej…? Choć jeszcze przed chwilę było całkiem niezłe… A nawet w chwili jakiegoś podochocenia „świetne”! Tak to jest gdy się za dużo o czyta. No i zastanawiałem się więc czy go nie poprawić, wzbogacić, extra jakąś poetyką przyprawić ale z obawą, czy nie będzie tak jakbym łaty przyszył do rękawów marynarki, pozorując nawiązanie do niegdysiejszej mody albo wręcz jakbym spodnie podłużał, odwijając mankiet (czy dziś jeszcze ktoś nosi spodnie z mankietami?). Ale jak się przeczyta zdanie na przykład takie: „każdy mężczyzna ma jakiś typ kobiety, która robi z niego frajera” (Saul Bellow „Herzog”) to trudno nie poczuć się zainspirowanym. Nawiasem mówiąc jeśli moja opowieść wyda się komuś cokolwiek pokrętna — niech przeczyta tego „Herzoga”.
Tak czy siak w końcu nie ma co zaprzeczać — opowieści moje snują się wokół zdarzeń, faktów, zmyśleń tu nie za wiele. Co nie co … Zatem skoro wydarzyło się coś jeszcze, coś co mogłoby dopełnić całą historię niczym kolejna karta w pasjansie — trudno pominąć.. W końcu chodzi poniekąd o to, by — jak to bywa w dobrych aparatach fotograficznych — kręcąc tulejką przy obiektywie zobaczyć wyraźniej. „Nastawić ostrość” jak mawiano. Choć z drugiej strony, jak to napisał pewien krytyk o artyście malującym bohomazy, iż „z premedytacją nie dążył on do perfekcji”. Otóż, to, otóż to.
Mógłbym więc darować sobie jakieś dowcipne zaokrąglenie wywodu o wspomnianej „Kwietnej łące” za 35,95 PLN a jednak skoro trzymamy się faktów to odnotujmy:
noc już nastała i wraz z Małżonką bliscy byliśmy snom gdy usłyszałem jej pytanie:
— A z tą „Kwietną łąką” to jak jest? Staniała?
— Nie — mruknąłem — Jebał pies tą „Łąkę…”.
— No, pewnie… — zachichotała — Dobranoc…
I zasnąłem.
Kawiarnia „Wytworna”
Tak więc spotkaliśmy się ja i kumpel mój sprzed lat, wkrótce po tym gdy przeczytał to moje teksty, rekomendowane mu przeze mnie sms — em bo zachowałem numer jego komórki, otrzymany dobrze ponad dekadę, kilkanaście lat temu gdyśmy spotkali się niespodziewanie w pewnym kondukcie pogrzebowym. Zadzwoniłem teraz do niego.
— Przeczytałeś? — zagadnąłem.
— Tak, przeczytałem..
— No, to może spotkajmy się. Dla odmiany w jakimś weselszym miejscu — nawiązałem do tego niegdysiejszego pogrzebu.
Zmarł wtedy nasz kolega ze studiów, nieco przedwcześnie. Był pierwszy…, okazało się marskość wątroby, cokolwiek by nie stało za tą diagnozą. Przeczytałem nekrolog i postanowiłem wziąć udział w tym pogrzebie, no powiedzmy zawadzić o ten pogrzeb skoro i tak miałem zamiar zwizytować grób rodzinny na tymże cmentarzu. Zachodzę tam od lat parę razy w roku nie bez nijakiego zaskoczenia tą swoją potrzebą obcowania z tym rodzinnym towarzystwem, tym wyławianiem z mieszaniny uczuć tych, które nie zdołały się przebić za ich życia.
Poszedłem więc na ten pogrzeb tak jakby na otwarcie sezonu. Z drugiej strony zmarły kolega był nawet przed laty obecny na moim ślubie w Urzędzie Stanu Cywilnego w mieście stołecznym, które to miasto opuściłem z panna młodą chwilę po ślubie i pozostałem z dala od niego ładnych parę lat. Nie da się powiedzieć bym po powrocie poczuł ciepło tak zwanych „rodzinnych stron”. W pewnym sensie zastałem zgliszcza. Obcy wszelako nie byłem. Zaś jeśli idzie o ten pogrzeb…
Było sporo ludzi, których nie znalem. Ale też wypatrzyłem Marcina. Marcina Rogowskiego. Nie było go na moim ślubie. Nie chciałem go tam.
Trzymał się teraz jakoś tak blisko księdza, który się przyłożył i wygłosił efektowną mowę pożegnalną. Bo nasz kolega był, jak to się mawia, Kimś. Niekiedy, w trakcie towarzyskiej pogawędki wyciągał z kieszeni marynarki puzderko, z niego najprawdziwsze kubańskie cygaro i powodując jakby mimowolną przerwę w konwersacji, przypalał je z pietyzmem przy pomocy drewnianej zapałki. Patrzyliśmy jak pielęgnował ów, jak powiadał, symbol luksusu” tak samo jak swoje skórzane pantofle, wyglansowane na błysk i spodnie prasowane w kant. „Trzeba dbać o klasę..” powiadał. Dostałem kiedyś od niego w prezencie cygaro, owinięte stylową banderolą. zapakowane w szklaną fiolkę albowiem, jak poinformował, dla jakości cygara istotne jest przechowywanie w warunkach odpowiedniej wilgotności. Służą temu pojemniki zwane humonidorem, podręczne albo szafkowe, wyjaśniał, w każdym razie ważne jest by oddzielać od siebie różne gatunki cygar by nie wymieszały swoich smaków i nie utraciły swego” indywidualnego charakteru.” powiadał mentorskim tonem.
To jego cygaro mam nadal, w tej samej fiolce, które jednak, gdy wyciągnąłem je po latach, okazało się, że straciło swoje wykwintne właściwości i zaczęło się nieco wykruszać. Wsunąłem je do fiolki z powrotem i zakorkowałem specjalną zatyczką. Spoczywa w niej nadal tak jak mój kolega spoczywa w tym swoim, cmentarnym humonidorze. I też obraca się proch.
Marcin, gdy zmarły spoczął już w grobie, pospieszył z kondolencjami ku zasmuconej rodzinie z jakąś taką gorliwością, tak jakby pragnąłby być zauważony, dostrzeżony z tym swoim zaangażowanym współczuciem i żalem. W końcu, jak by nie było, pogrążeni w bólu należeli do kręgu osób wpływowych Trzymałem się z daleka. Osoby wpływowe nie specjalnie mnie interesowały. Bywało, że to akurat ja wzbudzałem jakieś zainteresowanie, życzliwą uwagę diabli wiedzą z czyjej rekomendacji czy innego powodu i trzeba się było nieco nagimnastykować by zniknąć z pola widzenia bez obrazy, nie wzbudzając zdegustowania.
No i wtedy, po tym pogrzebie, kondolencjach, przegrupowaniach, gdyśmy się już wzajem dostrzegli, przywitali, pogadaliśmy chwilę nie bez stosownych do okoliczności refleksji, po czym wymieniliśmy numery telefonów komórkowych bo te zapisane w naszych starych kalendarzach miały jedynie sześć „analogowych” cyfr. Stare dzieje, stare adresy, stare numery. Teraz wymieniliśmy też adresy e-mail. Mój brzmi: podadresem@gmail.com. Tam można mnie znaleźć. Jakby co…
I tak niespiesznie, po latach, umówiliśmy się sam na sam. I bez księdza. Ot, pogadać skoro przeczytał te moje teksty. Moje opowiadania. Moją pracę nad sobą. Albowiem tak to jest, że „przygłusza grzesznik własne sumienie..” Tak poucza pieśń Dawidowa (psalm 53 wg numeracji hebrajskiej albo 52 wg tłumaczenia łacińskiego Wulgaty) więc chodzi teraz o to, by na stare lata popróbować cokolwiek usłyszeć. Jakkolwiek zawsze można skonstatować, że słuch już nie ten, nie ten….
— Nie spóźniłem się chyba..? — Marcin Rogowski wyciągnął dłoń w geście powitania.
Nieźle wyglądał. Już na tym cmentarzu zauważyłem, że nie postarzał się w sposób przykry. Teraz jakby zeszczuplał. Wyostrzone rysy twarzy podpowiadały zachowanie umiaru w oczekiwaniu na otwartość jego wypowiedzi, włosy przyprószone siwizną zachowały dostateczną gęstość, by dać się uformować we fryzurę. Ubrany był w sposób doskonale neutralny. Nie epatował elegancją. Z wyglądu zdawał się być jakby niedopowiedziany. Kto zacz..? — można by się zastanawiać. Ale tylko przez chwilę. Po chwili był to po prostu nader poważny pan.
— Nie, nie wszystko w porządku… Siadaj. — powiedziałem unosząc się z fotela. Odwzajemniłem uścisk dłoni. Jego dłoń. szczupła, miała delikatną sprężystość, być może pianiści mają podobnie, przemknęło mi przez myśl. Staliśmy chwilę naprzeciw siebie lustrując się powściągliwie, z uśmiechem. Omiótł wzrokiem moją siwiznę i wystrój, który miał informować, że nadal jestem sobą. T-shirt pod bawełnianą marynarką, dżinsy. W końcu jesień była wciąż co najmniej ciepła.
— Ciekawy lokal żeś wybrał. Elegancko tu… — zagadnąłem, bo to on zaproponował miejsce spotkania. Lokal był rzeczywiście dość elegancki, w zrewitalizowanej kamienicy z początku minionego stulecia, schludny, przestronny, wymuskany, obrusy, żyrandole, udrapowane zasłony…. Nie należał do miejsc, w których bywam, że tak powiem „z nie przymuszonej woli”. Jakieś okazje rocznicowe, coś takiego albo fanaberia Julki. Tym razem to była najwyraźniej jego fanaberia. Dopiero parę dni później przyszło mi do głowy, że mogłem zaproponować spotkanie w tej kawiarni, w której spotkałem się miesiąc wcześniej z Małgośką. Tak, żeby spleść wątki… Ciekawe jak by zareagował na wiadomość, że zasiedliśmy akurat tam..
— Wybrałem ten lokal bo są tu wygodne fotele. Można posiedzieć i nie cierpieć.
— Że niby nie ma hurkotu, muzyczki w tle, jakiegoś rapu czy hip-hopu?.
— To też ale chodzi mi o kręgosłup..
— …w zestawie występują też hemoroidy.. — zażartowałem niezbyt smacznie.
— No nie, to to nie…
Siedliśmy. Swobodnie acz bez nonszalancji. Gadamy ogólnie, nikt nie narzeka bo wygląda na to, że nie ma powodu. Ja z tą samą żoną, on też. Młodsza odeń lat kilkanaście, po rozwodzie, z dzieckiem.. Diabli wiedzą kiedy się ożenił.. Nie pytałem, jak dotąd… Miałem w pamięci epizod z młodości, gdym zobaczył go jakby w jakiejś gejowskiej poświacie, ale może mi się przywidziało?.
W sumie — mówię — jest okay. Zdrowie dopisuje… Co prawda właśnie dowiedziałem się, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, że mam codziennie łykać jakieś proszki, jakkolwiek wydawane bez recepty czyli nic poważnego…
— Kiedyś trzeba zacząć…
— To to jeszcze nic! No bo kiedyś trzeba skończyć… — zawiesiłem głos. W rzeczywistości zajrzałem miesiąc wcześniej do lekarza pierwszego kontaktu gdy zacząłem chudnąć w jakimś podejrzanie szybkim tempie. Lekarz, młoda kobieta, chyba Ukrainka powiada „niech pan się położy do szpitala na parę dni to pana sprawdzą wszechstronnie. Już czas, bo się pan w ogóle nie bada…”. Wziąłem skierowanie i tak, ku swojej konsternacji trafiłem na oddział geriatryczny. O kurwa, więc to tak?! — krzyknąłem w duchu ze zgrozą. W tej oto znalazłem się szufladce!? Po czym przypomniałem sobie ilość zaliczonych dekad i wyszło na to, że jak najbardziej, trafiłem gdzie należy. Bardzo schludne to miejsce. I powiedziałbym, przyjazne.
Spędziłem w tym szpitalu całkiem interesujący tydzień, będąc wożonym, mimo sprzeciwu, w fotelu na kółkach od rezonansu do tomografu, od tomografu do kolonoskopii, gastroskopii, rtg, usg, będąc nieudolnie kłutym przez ciemnoskórych praktykantów i czule opukiwanym przez studiujące medycynę rodaczki. Po czym wreszcie ledwo żywy wróciłem do domu. Z papieru jaki mi wydano wynikało, że z grubsza biorąc jest ok. No i nawet mi nie wystawiono żadnej recepty. Choćby na jakieś placebo bym się poczuł bardziej zadbanym. Ale nie zamierzałem się dzielić tą anegdotą.
— ale idźmy dalej… Mam się nieźle. — mówię do Marcina — Szczęśliwie wyobrażenie o dostatku ukształtowałem sobie w czasach zwanych „słusznie minionymi” i nie muszę jeździć jakimś, dajmy na to,„jaguarem” czy jakimś „lexusem” by mieć dobre samopoczucie.
Samochód marki „Jaguar” zapewniał dobre samopoczucie mojemu szwagrowi z Olsztyna a ja patrząc na jego kremowy garnitur wiedziałem, że nie powinienem go mieć. Szwagier to był facet, który na biesiadę, uroczystość rodzinną, a konkretnie chrzciny wnuczki zamówił wiolonczelistkę, która rzępoliła jakieś smętne kawałki chyba po to, żeby się biesiadnicy szybciej popili. „Po co ty ją tu sprowadziłeś?” zapytałem. „Tak trzeba” odpowiedział. Nie wiedziałem tego… Mnóstwa rzeczy nie wiedziałem.
— I nie mam nic przeciwko temu aby mój duży pokój nazywano salonem. — dodałem.
— Jak pralnię.. — Marcin podjął wątek
— Jak pralnię.… — potwierdziłem.
Gawędzimy o niczym. Raczej nieciekawie. Tak jakbyśmy gruntowali płótno pod malunek jakiś, portrecik, wizerunek, scenkę rodzajową. Zostaję przy głosie.
— Tak więc doszedłem do tego, że pięć dni w tygodniu spędzam na działce rekreacyjnej gdzie nawet nie mam telewizji.
— Nie masz zasięgu?! — zapytał z niedowierzaniem w głosie. „Mam i nie mam” pomyślałem sobie, jako że trzeba by gdzieś na jakimś maszcie zainstalować antenę a z tym od lat ociągam się choć antenę jako taką w stanie nowym przechowuję na strychu
— Mam, ale nie podłączam. Czasami odtwarzam płyty dvd, wypożyczone z biblioteki osiedlowej. Wypożyczam na tydzień dwa filmy, góra trzy… Obejrzę i wracamy z Panią Małżonką bo trzeba podlać kwiaty w domu… A oglądam, jak się może domyślasz same evergreeny... Rok produkcji od połowy minionego wieku w górę czyli Fellini, Bunuel.. Jacgues Tati, tak dalej… do „Bony and Clyde”.
— Teraz to bardziej popularne są platformy cyfrowe, Netflix itd..
— No wiem. Obejrzałem kiedyś jakiś serial mocno reklamowany… Mam na myśli „Wielką wodę”. Z tym, że mi się pomyliło i zrazu obejrzałem trzy odcinki serialu pod tytułem „Głęboka woda”. Nawet zacząłem się mądrzyć na temat jego popularności w świecie zanim się zorientowałem, że oglądam co innego…
Oczywiście, że obejrzałem więcej, na przykład „Sukcesję” albo fajny serial pod tytułem „Treme” ale dla urody konwersacji pominąłem te ciekawostki.
— A radia też słucham. — dodałem.
Marcin kiwną głową i skinieniem tym powiedział „aha…”.
— No a cóż tam u ciebie? — zagaduję teraz do Marcina.
— Ja to oglądam sport…
Zaimponował mi w tym momencie, umykając od wypowiedzi, w której zawarłby jakieś akcenty, jakieś zdania natury jak to się mówi „osobistej”. Próbowałem przez chwilę przypomnieć sobie jego dawniejsze zainteresowanie sportem ale nie wyciągnąłem z pamięci niczego wyrazistego, jakiś mglista migawka z lekkoatletycznego stadionu, gdzie znaleźliśmy się w gronie kibiców, raczej przypadkowo. Jak by tam nie było fascynacji sportem ze mną dzielić nie sposób. Jedynie dwa mecze mistrzostw świata w Katarze zaliczyłem. Skądinąd towarzysząc w tym kibicowaniu Małżonce, gotowej owinąć się szalikiem z napisem „Polska”.
— Aha.. No to ja dorzucę jeszcze Telewizję Trwam. Też zerkam na to… — powiedziałem.
I raz jeszcze kiwnął głową tak jakby chciał powiedzieć tym skinięciem ironiczne „to rozumiem…” Już podczas poprzedniego spotkania miałem okazję doświadczyć tej jego powściągliwości, czegoś w rodzaju lekko przymilnej przebiegłości. Chyba zawsze taki był ale oczywiście trudno mieć za złe. Jakiś sposób na życie trzeba mieć…
Zagadnął inaczej:
— Przeczytałem to twoje opowiadanie. Prezentujesz się jako całkiem sympatyczny gość.. Zwłaszcza w tej wierszowanej części.
Wierszowana część nosi tytuł „Z przeproszeniem prawdziwych poetów” i pod tym tytułem można ów tekst znaleźć w internecie.
— Świetnie! Ale w części prozą to tylko szkic, brudnopis.- - odpowiedziałem, sygnalizując nijaką rezerwę wobec komplementu. Owszem, starałem się „poprawić” swój wizerunek ale bardziej w kierunku „jak to było naprawdę” czyli nie musicie mnie lubić. Wystarczy. No, chyba, że polubilibyście mnie bardziej! Dam temu tytuł „za zgodność z oryginałem”, taki mam zamiar.
Ale nie o to chodziło. Chętnie bym usłyszał coś pocieszającego o walorach literackich tego tekstu ale… w końcu obaj byliśmy prawnikami. Notatka w wikipedii na jego temat przywoływała jego rządowe posady i liczne publikacje tyle, że ze styku prawa i ekonomii. Inna bajka.
— Rzeczywiście, jak to żeś tam gdzieś napisał, „zurzędniczałem..” — kontynuował — Z tego tak łatwo się nie wychodzi… — dodał poniekąd samokrytycznie.
— Próbuj! — zachęciłem — Na emeryturze o szaleństwo trudniej ale przy odpowiednim nastawieniu…
Skinął głową z uśmiechem, dającym do zrozumienia że obaj wiemy, że od „szaleństw” to raczej byłem ja a on jedynie kręcił się w pobliżu. Na swój lekko kontrastowy sposób. Nie najgorsze starając się wywierać wrażenie.
Do stolika zbliżył się kelner. Młody facet w białej koszuli położył na stoliku oprawione w imitacje skóry menu. Zgodnie pominęliśmy w kartach dań strony z ich wyszukanymi nazwami, skupiając się na napojach. Złożyliśmy skromne zamówienie, kurtuazyjnie zastrzegając, że „tymczasem to wystarczy”. „Oczywiście” skwitował kelner i zniknął. Jak podaje „Poradnik dla kelnera” autorstwa nijakiego Helmuta Leitnera kelner powinien się charakteryzować „grzecznością, uprzejmością, przyjemnym wyglądem, handlowym sposobem myślenia, dobrą pamięcią..”. Nasz kelner sprawiał wrażenie dodatnie.
— Z tego twojego opowiadania to tak by wynikało, że szybko ci nie przeszło… — Marcin uśmiechnął się jakby wyrozumiale, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że nie musi kończyć tego zdania. Nie musiał. Więc nie zapytałem: „Masz na myśli Małgośkę?”. Zapytałem inaczej:
— Że niby „stara miłość nie rdzewieje”? Daj spokój…
— No, nie tak. Po prostu nie sądziłem, że to było tak zaawansowane. Dosyć swobodnie żyłeś. Nie pomijając, nie wytykając, moich znajomych.. Na przykład tych sióstr z Żoliborza..
— No pamiętam… Daj spokój..
Ale nie odpuścił sobie. Tak jakby ożyło w nim niemiłe wspomnienie zaburzenia w jego ładzie towarzyskim, gdym owe siostry poznał bliżej..
— Zdradzasz żonę? — zapytał znienacka tak jakby uznał, że zaistniał jakiś sprzyjający temu wątkowi kontekst, odpowiedni klimat w tej naszej jeszcze nieco topornej pogawędce..
— No co to za pytanie?! — żachnąłem się w pełni szczerze — Moja żona to fajna osoba. Fajna kobita.
O swej małżonce mógłbym, rzecz jasna, powiedzieć o wiele więcej, nie wystrzegając się mniej banalnych ujęć jej kolorytu. Ale poprzestałem na propozycji:
— Chcesz, pokaże ci zdjęcie..
— No, pokaż…
Wyciągnąłem z kieszeni smartfon, otworzyłem plik ze zdjęciami. Przesuwałem palcem kolejne obrazki i na myśl nasunęła mi się ta biblioteczna dziewczyna choć rzecz jasna jej zdjęcia nie miałem. Spotkałem ją znowu całkiem niedawno, tym razem na przystanku autobusowym. Stała przed wiatą, ten sam plecak zawieszony na ramieniu i tym razem dżinsowa bluza. I kwiecista sukienka. Dość długie, proste, ciemne włosy. Wyglądała jakoś, powiedziałbym żwawo, energetycznie, pogodniej niż wówczas gdy spotkałem ją na tym cmentarzu więc w zasadzie trudno się dziwić. A przy tym było wczesne przedpołudniem, świeciło słońce, rzec można- było optymistycznie.
— Uciekł mi autobus — powiedziała, gdym się zbliżył, najwyraźniej rozpoznany zanim zdążyłem z jakimkolwiek przywitaniem. Spodobał mi się ten skrót bo irytowały mnie te rozbiegówki w rodzaju „i znowu się spotykamy”.
— Całe szczęście, że nie ostatni — odpowiadam — Rozkład jazdy — skierowałem dłoń w kierunku tablicy informacyjnej — że zacytuję słowa piosenki „jakby go obsypał mak…”
Uśmiechnęła się. Uśmiech jej miał w sobie jakąś powściągliwość choć nie wydawał się uśmiechem jakoś tam kontrolowanym. Tak się po prostu najzwyczajniej uśmiechała. Kiwnęła potakująco głową.
— Znam tę piosenkę. „Ja dla pana czasu nie mam” tak idzie dalej — nawiązała. Poczułem się nieco zbity z tropu ale na wesoło.
— Rzeczywiście, to dość przekorny tekst.
Raz jeszcze skinęła głową z aprobatą. Chwilę pozostała w nagłym skupieniu, zaciskając usta, marszcząc brwi. Wreszcie poluzowała mięśnie twarzy, wypogodniała.
— Ale miałabym coś dla pana. — odezwała się patrząc mi w oczy — Od Henryka Z. Książkę…
Milczałem w oczekującym skupieniu.
— Jutro ją zostawię na górnej półce obłożoną w szary papier, taki pakowy. Na grzbiecie dla niepoznaki będzie miała wypisane flamastrem nazwisko „Eliza Orzeszkowa”. Nikt pewnie po nią natychmiast nie sięgnie. W środku niespodzianka. Niech pan się skusi.
— Zaskakuje mnie pani ale nadjeżdża mój autobus… Nie mogę go przepuścić.
— To niech pan jedzie! I pomyśli o niespodziance!
Autobus hamował wolno, zatrzymując się dokładnie przy wiacie. Skinąłem w jej stronę pożegnalnie głową i ruszyłem ku drzwiom pojazdu.
— Do widzenia — rzuciłem jeszcze uśmiechem
— Ale jeszcze a propos tej książki zapytam. — zawołała — Jest pan zainteresowany sexem?
Z sykiem otworzyły się drzwi autobusu. Ktoś wysiadł a ja stawiając nogę na stopniu zdążyłem, zwracając się w jej stronę, odpowiedzieć
— Odpowiednio do wieku, proszę pani.
I odjechałem. Siedziałem już na siedzeniu obok kierowcy gdy uświadomiłem sobie, że tę formułkę, to „odpowiednio do wieku” stosują lekarze, gdy wyniki badań seniora są, jak to się mawia, takie sobie.. Zdążyłem się już oswoić z tą, w sumie całkiem dowcipną odzywką. Ewa Ziemska odprowadziła wzrokiem odjeżdżający pojazd i pomyślała o swoich 23 latach. Ale teraz, gawędząc z Marcinem, pogoniłem ja w myślach jak kogoś, kto napatoczył się całkiem nie w porę.
I natrafiłem wreszcie na moje z małżonką zdjęcie zrobione zimą na rozświetlonym świąteczną iluminacją Nowym Świecie,. Stoimy tam przytuleni, zdobni w antycovidowe maseczki. Pokazałem mu to zdjęcie.
— Nic nie widać! — w głosie Marcina pobrzmiewała irytacja.
— Wiem, to taki żart. Spójrz na to. — wyłowiłem zdjęcie odpowiednie.
— Ładna.
— No, ładna.
Pozostaliśmy chwilę przy rodzaju żeńskim. W jego wypowiedziach, półsłówkach ujawniła się jakaś nieprzeparta potrzeba skłonienia mnie do podzielenia się ciekawostkami natury obyczajowej, przywołania grzesznych doświadczeń. Miałem wrażenie że pragnąłby pozyskać anegdotę, którą rad by zabawić nią nie wiem, żonę swoją, inne jakieś osoby, anegdotkę zbudowaną na tzw. gruncie wspólnych lat studenckich, wplecioną z trywialną uciechą w relację o naszym spotkaniu. No, bo chyba nie był zwiadowcą Małgośki.?
Tymczasem przy narożnym stoliku restauracyjnej sali zasiadła trójka przybyłych gości, kobieta i dwóch dojrzałych facetów. Rzuciłem okiem w ich stronę:, znałem jednego z nich. Pracowaliśmy niegdyś w jednej instytucji, skądinąd placówce naukowej. Czytałem jego akta osobowe, jako radca prawny czasami musiałem zerkać w takie akta. Był emerytowanym wojskowym, oficerem. Po pięćdziesiątce. Zawsze pod krawatem, zawsze w dobrym guście, nienaganny. Był audytorem. Upatrywał we mnie sprzymierzeńca w swojej robocie, w przyjaznym klimacie rzecz jasna.. Mój boże… To dzięki niemu swoje poczynania procesowe nauczyłem się oceniać w kategoriach „taktyczno — operacyjnych” a także oceniać stosowność wiązania krawatów w zależności od fasonu kołnierzyka. Tak na przykład węzeł zwany podwójnym windsorem stosujemy jedynie do kołnierzyków o szeroko rozstawionych koniuszkach, proszę państwa.
Ja zaś zwykle ubierałem się marnie i tanio., raczej nie wykwintnie
Taki mam światopogląd gdy idzie szpanerstwo.. Nie raziłem tym. Pani Małżonka, gdy pytam ją przed przed niedzielnym spacerkiem po stołecznym deptaku czy mogę ubrać się jak łajza, w postrzępione dżinsy i kurtkę, kupioną przed stu laty w supermarkecie Tesco, zszarganą w licznych podróżach po świecie odpowiada
— Możesz.
a ja mam wtedy poczucie, że ożeniłem się z właściwą kobietą. A jeśli idzie o pracę to naukowcy nie szpanują a przynajmniej tak zapamiętałem z tamtych lat. W garnitury stroiła się starsza wiekiem profesura, reszta się raczej nie wysilała. Szczególnie gdy zakłada białe laboratoryjne fartuchy. No, chyba, że wypadało się pokazać. Więc ja, chętnie trzymający nogi na biurku, bo miałem swój pokój, miałbym nawiązać do tej jego akuratności? Skserowałem sobie taki cytat z czasopisma „Nauka”, niestety z pominięciem autora, że mianowicie „dążenie do autonomii jednostki może mieć różne natężenia. Bardzo silne natężenie może wiązać się z utratą poczucia więzi z jakimikolwiek wspólnotami albo ograniczyć je do wspólnoty elementarnej…”. No właśnie… Wtedy, gdy się zatrudnił w Instytucie, przedstawił się akuratnie, powiada: „współpraca z radcą prawnym rzeczą cenną..”, rozejrzał się po zajmowanym przeze mnie pokoju, bardziej przy tym stwierdzając niż pytając, iż pokój mój przestronny jest nader i „czy nie zmieściłoby się tu jeszcze jedno biurko?”
„A spierdalaj!” cisnęło mi się na usta bo natychmiast stał się obcym, który zagraża.
Wycofał się, gdy powiedziałem z namysłem „no, nie wiem, nie wiem,,,” i załatwił sobie inne pomieszczenie. I tak nie zdołaliśmy z panem audytorem zadzierzgnąć… Zachodził do mnie co jakiś czas, w takiej czy innej sprawie lub całkiem bez powodu, każdorazowo witając się słowami „o, widzę że pan mecenas jak zawsze zapracowany!”, co odbierałem jako impertynencje i z pewnością słusznie. Nie czułem się przeciążony pracą. Tak więc nierzadko popisywałem sobie, szkicowałem opowiadania, zapisywałem wątki, wspominki by wyprzedzić Alzheimera. Utrzymywałem w swoim „gabinecie” nieład pierwszej kategorii ze spiętrzonych na parapecie, biurku, regale papierów, dokumentów, dzienników ustaw, gazet i rozmaitych broszur a cały ten bałagan wzmacniał moje poczucie autonomii wraz z nadzieją, ze ktokolwiek tu trafi, nie będzie się czuł zbyt dobrze i nie wróci bez potrzeby. Ekipy sprzątające były profesjonalne, respektowały stan rzeczy, nie posuwając się zbyt daleko.
Teraz wzrok nasz skrzyżował się i wymieniliśmy skinięciami głowy ukłony. „Witam pana mecenasa” wyczytałem z ruchu audytorskich ust i odruchowo zrodziło się we mnie oczekiwanie na ów ciąg dalszy… „A kłaniam, kłaniam..” odrzekłem, dodając w myślach „kutasie”. Miałem w pamięci jego starania, tuszujące niewygodne dla dyrektora sprawki. Pomyślałem, że dogadałby się z Marcinem z tą swoją układną gładkością. Lecz coś mi w nim teraz jakoś nie pasowało. Nie to, że się postarzał, mogło być gorzej… Zerknąłem na niego raz jeszcze i dotarło do mnie w czym rzecz: nie miał krawata!. Dotknął delikatnie ramienia towarzyszącej mu kobiecie, coś do niej powiedział tak, że i ona odwróciła głowę w moją stronę i spojrzała na mnie z uśmiechem. Uniosła dłoń w powitalnym geście. Poznałem ją. Choć nie była już taka sama. Wykwintna kobieta na wysokich obcasach. Nadspodziewanie korpulentna Klara Rydz! Czyżby po mężu „Audytor”?
— Wiesz co, nie bardzo potrafię sobie przypomnieć w jakich okolicznościach nasze drogi się rozeszły.. — Marcin zagadnął inaczej.
O ty sukinsynu, pomyślałem, ale bez agresji, tak dobrotliwie raczej…
— … nie pamiętam z jakiego powodu znalazłem się kiedyś w jej mieszkaniu — kontynuował wywód na temat swojej „niewiedzy” — Był tam jakiś facet, nieznany mi, czarnowłosy, z długimi włosami…
— Nie kojarzę czarnowłosego.. — odpowiedziałem zgodnie z prawdę. Skądinąd w tamtym czasie było mi już wszystko jedno czy Małgorzatka zadawała się z rudym czy innej maści kolesiem.
— Ale po co ja tam do niej przyszedłem..? — powtórzył zadane sobie pytanie. Przemknęło mi przez myśl, że za chwilę się zirytuję bo do czego by tam nie zmierzał, szedł jakby trochę głupkowato — Ona w ogóle to trochę była jakaś jakby nietypowa… — nagle zmienił kierunek.,
— To co masz na myśli…? — zapytałem z niewielką dozą zaciekawienia,
— No nie wiem, jakaś trochę inna..
Wyraźnie mnie podpuszczał. Niejasno czułem, że nie powinienem wchodzić w ten wątek. Powiedziałem, by coś powiedzieć:
— Egoistka. Jakaś taka była jakby zafałszowana nieco.. Zmyłkowa.
— A to dlaczego?
— A nie wiem. Na wszelki wypadek pewnie… Niektórzy tak mają - dodałem, mając na myśli akurat i Marcina.
_ Nie, nie, to nie to..! — zaoponował zbyt zdecydowanie. Wyraźnie oczekiwał podjęcia tematu jej „specjalnych” właściwości. Jakkolwiek wydawało się to mało prawdopodobne, można byłoby odnieść wrażenie, że próbuje realizować jej instrukcje! „No, sukinsynu!” — pomyślałem raz jeszcze, mniej już przyjaźnie.. No, wiem, że nie była egoistką. Ale miałbym mówić o niej z czułością? O zwyrodniałej w wyrachowaniu inteligencji? Nie da się zrobić. Sęk w tym, że tak naprawdę to nie bardzo miałbym o czym mówić. Jeśli pominąć to, co sobie niegdyś wmówiłem, i czego na dodatek trzymałem się przez trzy okrągłe lata jak hazardzista zielonego stolika. Podrajcowany szybkim sukcesem, ufny w dalszą pomyślność, obstawiając uparcie ten sam numer. I mimo, iż ta wygrana z czasem coraz częściej trafiała do mnie z ociąganiem, powiedziałbym, że i w wysokości niepełnej. Sporo czasu minęło nim zdecydowała się półsłówkiem, niczym krupier w chwili słabości współczującym spojrzeniem dać znać, że „tu się nie wygrywa..” i poinformować mnie, że „ja taka nie jestem…”. Rzecz jasna nie miała na myśli, że nie jest aż taka wredna. Bo nie była wredna. Raczej to, że nie jest dziewczyną moich marzeń i snów. Nie musiała mówić. Sęk w tym, że wstać od zielonego stolika o własnych siłach wówczas już nie byłem w stanie. Jak jakiś, kurwa, narkoman…
I teraz po latach nie miałem oto nic do powiedzenia na jej temat. Szkoda słów? A zresztą miałem wrażenie, że był po jej stronie. Nawiasem mówiąc tak jak moja żona gdy przeczytała ów „autobiograficzny poemat”. No i nie chciałem wyrażać opinii, które by ją krzywdziły. Ewentualnie krzywdziły…
Na widoku pojawiła się kelner, zmierzający ku naszemu stolikowi. „Czy coś podać?” zapytał, dając świadectwo „handlowemu sposobowi myślenia”. Podziękowaliśmy. „Oczywiście” odpowiedział a w głosie jego zabrzmiała delikatna jak wiosenny zefirek nutka ironii. Podjąłem rozmowę z Marcinem:
— Może ci pomoże odświeżyć pamięć informacja, że krótko przedtem jak mnie wysiudała ze swojego mieszkania poprosiła mnie, żebym podał jej numer twojego telefonu… No, to jej podałem ten numer. Nie pytałem nawet w jakiej sprawie zamierzała do ciebie dzwonić… Zdążyłem zobojętnieć, znieczulić się na jej poczynania.
Marcin Rogowski stropił się wyraźnie. Dodałem więc:
— Ależ proszę — powiedziałem wtedy i dałem jej ten numer nie pytając po co on jej, ten numer telefonu do mojego kumpla… No, bo chyba nie do szczęścia … Swoją drogą ona też najwyraźniej nie czuła potrzeby wyjaśnienia, jaką to miałaby do ciebie sprawę.. Choćby pół jakiegoś zdania, kurtuazyjnie… Nic z tego. Wyglądało to tak, jakby hołubiła jakiś „bardzo świetny” pomysł! Tak więc tak ja, jak i ona, mieliśmy już chyba swoje plany. Z tym, że moje polegały na oczekiwaniu na to, co będzie… Jak będzie wyglądał nasz koniec.. Ale skoro jak powiadasz „nie pamiętasz w jakich okolicznościach nasze drogi się rozeszły”… no to właśnie w takich… I jakoś się wówczas nie szukaliśmy…
Dalej było tak:
Marcin podniósł słuchawkę telefonu po trzecim dzwonku. Nie oczekiwał żadnej wiadomości w ten akurat dość ponury, deszczowy dzień. Na nic się nie zanosiło ani na mieście ani towarzysko.
— Słucham…?
— Mówi Małgorzata. No… koleżanka Witka..
— Oględnie mówiąc… — Marcin pozwolił sobie na żarcik — Coś się z nim stało?
— Nie, nie…
— No, trochę jestem zaskoczony. Nie spodziewałem się…
— No wiem. Wzięłam od niego twój numer bo chciałabym pogadać.
— Bardzo proszę. — Marcin poczuł się nieco połechtany, przeczuwając że będzie miał do odegrania jakąś rolę, która pozwoli mu na odczuć satysfakcjonującą protekcjonalność względem samowolnego kolegi.
— Słuchaj, po prostu chciałabym się spotkać. Czy to możliwe?
— Ale chyba nie dziś..?!
— No, nie, to nic pilnego. Ale może byś do mnie przyjechał którego dnia?
— Nie znam adresu.
Umówili się. Marcin stawił się punktualnie. Ubrał się starannie, sztruksowe dżinsy, koszula wyraźnie zagraniczna, bukiecik storczyków.
— Kwiatki skromne ale, pomyślałem, że stosowne.. — uśmiechnął się wdzięcznie.
— Są piękne. Bardzo ci dziękuję.. Wejdź, poznaj mojego kolegę, właśnie wychodzi…
Krótka prezentacja, uściski dłoni, uśmiechy, przystojny brunet koło trzydziestki zamknął za sobą drzwi. „O co tu chodzi?” — Marcin poczuł wzbierającą nieufność. Rozejrzał się po schludnym wnętrzu. Nie zagospodarowanym jeszcze w pełni, lecz i tak można by je uznać za stylowe. Na swój sposób. Rządziła Ikea. Siedli na fotelach khon-tiki ze szklankami soku pomarańczowego w dłoniach.
— Przejdę do rzeczy — Małgorzatka zakończyła konwersację, której celem było ustalenie czy trafi bez problemów i czy podziela jej pogląd na ursynowski pejzaż.. — Chciałabym przyłożyć nieco Witkowi bo mu się trochę uzbierało i chyba nie wie czego chce…
Marcin milczał a przez głowę przemknęły mu dwie siostry, jego znajome, którym nie tak dawno przedstawił Witka jako wartego poznania kolegę a który zdołał zawrócić im w głowach, co nie skończyło się dobrze. Czuł się współwinny rozgoryczeniu, jakie stało się ich udziałem, które też nieco zaciążyło na jego relacjach z zaprzyjaźnionym domem.
— No tak, on taki jest trochę, jak to mówią, „rozpuszczony”. Swobodny…
— Dobrze powiedziane. Więc chciałabym właśnie, żeby się poczuł całkiem swobodny. Wyrzucę go stąd. I tak właściwie tu nie mieszka… Zmyka raz po raz do swojej matki. Wywiozę stąd jego rzeczy, kolega mi pomoże. A do ciebie miałabym taką prośbę: zdystansuj się od niego na jakiś czas. Niech się powłóczy sam jak palec, niech sobie znajdzie jaką nową „interesującą” panienkę i poczuje się wolnym. Wolna droga.
— I co z tego ma wyjść? — zapytał z uśmiechem.
Odwzajemniła uśmiech, uśmiechem równie przewrotnym.
— Zrobisz to dla mnie?
Przez głowę Marcina przemknęły myśli, które już zdążyły się poskładać nim zastukał do jej drzwi. Oczywiście nie powiedział Witkowi o telefonie Małgośki i uzgodnionej wizycie. Ta, jakby nie było, pewna nielojalność wobec kumpla nie tyle mu przeszkadzała ile sprawiła pewną satysfakcje. „Taki mały rewanż” myślał, wspominając siostry…
— Dobrze… — odpowiedział i poczuł wyraźnie jak przesuwa się „punkt ciężkości” jego emocjonalnego zaangażowania w rysującym się trójkącie. Postanowił przejąć kontrolę nad sytuacją, która wydala się dokonana. Wystarczy..
— No cóż, załatwiliśmy sprawę.. Pójdę już.
— A może zostań jeszcze trochę…
Więc teraz w tym pretensjonalnym kawiarnianym zakątku zapytałem go w nawiązaniu:
— Spałeś z nią?
— Nie spałem z nią — odpowiedział. Nie wyglądało na to, żeby pytanie moje zaskoczyło go..
Zielony skoroszyt
— I co, uwierzyłeś mu? — Julka zadała mi to pytanie tonem lekko ironicznym ale przecież nie chodziło jej o poziom mojej ufności wobec oświadczenia Marcina lecz o pociągniecie wątku. Siedziała w fotelu, popijając zieloną herbatę, którą przyrządziłem zgodnie z przyjętym przed laty rytuałem, przy użyciu niegazowanej wody mineralnej, oznaczonej jako „zdrojowa”. Nieczęsto podłączałem się do tego obrządku ale tym razem tak: czarną herbatę zaparzoną w zdrojowej wodzie smakowałem drobnymi łykami.
Obgadywaliśmy tego wieczora ciąg dalszy mojej opowieści, nowe jakieś ujęcie, urozmaicenie z wykorzystaniem tego epizodu, mojego spotkania z Marcinem Rogowskim co nie znaczyło,. że nie korzystała z okazji by jak to się mawia „rozgryźć” mnie i zobaczyć „jaki jestem naprawdę”.
— Ogólnie biorąc za bardzo mu nie ufam, rzecz jasna, ale w tym przypadku dałem wiarę. Moja wyobraźnia w ogóle nie podejmowała tego tematu. Powiedziałbym, szkoda fatygi. Pewnie z nią nie spał. Tak sobie myślałem, skoro pytasz- odpowiedziałem całkiem szczerze.
— Ja tam bym mu nie uwierzyła, Ale jeśli tak mówisz… — mina Julki wskazywała, że by zachować nastrój wieczoru akurat nie ten temat powinienem rozwijać. Więc zamilkłem.
— Ale może powiedz jak ty ją w ogóle poznałeś? Bo o końcówce słyszałam już aż nadto ale o początku tej wielkiej, jedynie prawdziwej twojej miłości to nic nie wiem.
— Nie zaczynaj znowu… — zniechęcenie w moim głosie miało swoje uzasadnienie. Faktem jest, że moje relacje z Małgośką pozostawiły mocny ślad i niejednokrotnie zdarzało mi się przywoływać ów, jak to się mawia dziś, toksyczny związek czy jak by tam nazwać tę moją z nią komitywę. Nie specjalnie podobało się to Julce, Małżonce Mej, wyrażającej mniej lub bardziej uszczypliwą dezaprobatę, aż w końcu sprawę spisałem „poetycko”, zwięźle, cokolwiek raczej niestosownie lecz to się jej akurat spodobało!. Mam to w zielonym skoroszycie. Przeczytajcie i wy:
Wywaliła mnie ze swojego mieszkania niczym buntownika z okrętu
Wsadzonego do szalupy, bym sobie popłynął w bezkres oceanu..
Chociaż po latach, mam wrażenie, że mogło jej chodzić i o to
Że gdybym już opłynął całą kulę ziemską, sponiewierany sztormami
Okręt jej ( najpewniej cokolwiek już rozhuśtany)
Napotkałbym w tym samym miejscu
Skąd odyseja moja początek wzięła
I przyjęła by mnie na pokład raz jeszcze, rozpościerając żagle…
Głupi byłby to zamysł choć w idei przewodniej coś tam może i było
Lecz przecież bym niechybnie przez ten czas dryfowania
Umarł z pragnienia
(Pragnienia miłości, rzecz jasna)
Gdyby na horyzoncie nie pojawił się statek świetlisty
Który mnie wyłowił a załoga
(Mam na myśli obecną Panią Małżonkę)
Obdarzyła mnie troską serdeczną, przygarnęła i mianowała
(zachowajmy umiar) Pierwszym Oficerem.
Lecz długo jeszcze niekiedy wieczorami
Stawałem na burcie i patrząc w ową siną dal
Skąd szalupa moja prądami wiedziona przybyła
I wysyłałem komunikaty
O treści:
„A ty kurwo, tyle żeś mnie zdrowia kosztowała…”
I tak dalej.
( Oczywiście alfabetem Morse`a )
No, a teraz zapragnęła początku tej story! Tymczasem też już miałem to zapisane. Taki szkic, jako fragment większej całości, która poniewierała się tu i tam na luźnych kartkach, stronach w notatnikach sprzed lat, plikach na pendrajwach, tytułowanych na tyle dziwacznie, że nawet ja nie odgadłbym jakie treści kryją. Więc teraz mówię:
— Mam to nawet zapisane. Ten feralny dzień, gdy się na nią napatoczyłem. Ale to dłuższa historia.
— No i co, nie pochwalisz się? Daj przeczytam…
— Potem się będziesz czepiać jak po opowiadaniu z Klarą Rydz..
(Opowiadania z Klarą Rydz raczej nie pominę w tej opowieści. Lubię je.)
— Tamto co innego. Ta twoja Małgosia to historia sprzed naszego małżeństwa. A z tamtą kurwą to mnie zdradziłeś.
— Proszę cię, nie zaczynaj znowu. — odpowiedziałem i zakończyliśmy wieczorną pogawędkę, spoglądając na siebie niechętnie.
Kawiarnia „Wytworna” cd.
Tymczasem Klara Rydz siedziała przy stoliku wraz a Audytorem a ja gawędziłem z Marcinem Rogowskim. „Nie spałem z nią..” — tak powiedział Marcin a ja zastanawiałem się chwilę co miałbym, co mógłbym wobec tego oświadczenia powiedzieć w nawiązaniu. Przez myśl przemknął mi wachlarz odzywek począwszy od „a ha”, przez „no, to dobrze” do „to żałuj” ewentualnie „nie masz czego żałować”. Pominąłem wszystkie. Zmieniłem temat.
— Powiem ci, że w minionych latach sporo podróżowałem. Jak już dostałem ów paszport… — powiedziałem, oczekując jakiegoś nawiązania do nowego wątku rozmowy.
Patrzyłem na niego on patrzył na mnie i popatrywaliśmy tak na siebie beznamiętnie przez chwilę, żeby przeczekać.
— Domyślam się, że sporo podróżowałeś.
Mógł się domyślać. Był świadkiem wielokrotnych odmów wydania mi paszportu tym dokuczliwszych, że Małgośka paszport otrzymywała. Wracała z wojaży utyskując na zmęczenie i wyrażając żal, że nie oglądałem owych zachodnich cudów wraz z nią. Była powściągliwa w dzieleniu się wrażeniami być może z delikatności a też i z braku skłonności do wypowiedzi bardziej potoczystych. Niedopowiedzenia to był jej styl. W każdym razie nie wyglądało na to by puściła się akurat nad jeziorem Garda albo, powiedzmy, w Paryżu. Taka patriotka… Mniejsza z tym.
Więc w czasie gdy już ten paszport trafił do mojej szuflady (Marcin tego już wiedzieć nie mógł ) nadspodziewanie fajna dziewczyna wzięła mnie sobie za męża, oczekując że odnajdę się w tej roli (oraz roli ojca) i sprawy potoczyły się tak, że machnąłem ręką na resztę świata przez parę następnych lat. Ale w końcu rzecz jasna paszport ten wyjąłem nim okres ważności upłynął i ruszyłem tam i tu…
— O tak.. — mówię teraz — odreagowałem wielokrotną odmowę paszportu. Odwiedziłem liczne kraje, kontynenty… Ty pewnie też.
— No, ja to głównie służbowo.. Różne tam konferencje, negocjacje…
W tym momencie, gdy wspomniał o tych swoich służbowych podróżach przyszedł mi na myśl niejaki pan Zenon, którego spotkałem na owym oddziale geriatrycznym, gdym za radą lekarz pierwszego kontaktu, poddał się profilaktycznym badaniom przesiewowym w szpitalu o dobrej renomie.
Pan Zenon, cokolwiek ode mnie starszy, w zdecydowanie mizernej kondycji zdrowotnej (ledwo łaził, mówiąc brutalnie) zajmował łózko przy oknie w naszym pokoju. Zajmował się rozwiązywaniem krzyżówek oraz wysyłaniem smsów, wskazanych w ofertach matrymonialnych, zamieszczanych w gazetce pod tytułem „Wspólna ścieżka” czy jakoś tam. Niekiedy odbywał rozmowy telefoniczne, podając iż posiada samodzielne mieszkanie oraz „wystarczającą rentę”. Aktualne miejsce pobytu przemilczał.
Już trzeciego dnia barwny jego życiorys był mi znany. Bywało — podróżował…
Postanowiłem zrazu nie opowiadać anegdoty pana Zenona Marcinowi bo a nuż odczułby, że jego dostojne podróże na wspólny mianownik kładę z pana Zenona turystycznymi przygodami z nieboszczykiem za plecami. Ale narastało we mnie wrażenie, że tak jakby przytłumiał naszą pogawędkę. Tak jakby chciał stworzyć przestrzeń by potoczyła się w inną stronę. I żebym to ja wprowadził wątek, który chce podjąć. No to postanowiłem dać odpór tym kombinacjom.
— Spotkałem kiedyś faceta, w słusznym już wieku, pana Zenona — podjąłem — który zwiedzał a konkretnie Niemcy jeżdżąc karawanem pogrzebowym. Oczywiście z nieboszczykiem w trumnie. Opowiedział mi o tym. Że mianowicie miał siostrę, Polkę oczywiście, która wyszła po wojnie za Niemca. Był to tak zwany „dobry Niemiec”. Prowadził zakład pogrzebowy w jakimś górskim kurorcie. Bywało, raz na jakiś czas, z tej czy innej przyczyny, kuracjusz czy inny turysta zakończył żywot w tej właśnie okolicy. Natomiast bywało też, że rodzina nieszczęśnika pragnęła ściągnąć go w całości do rodzinnego grobu, położonego nierzadko i kilkaset kilometrów od kurortu. I wtedy mój szpitalny znajomek, bawiąc tam w odwiedzinach, dosiadał się do karawanu szwagra i śmigał wraz ze szwagrem jak Niemcy długie albo szerokie. Mówił, że dobrze się podróżowało bo karawan w korkach nie stał…
— No dobra… — Marcin skwitował moją anegdotkę powściągliwie — Rzeczywiście spotkałeś ją w tym empiku?
„Empik” był moją odpowiedzią na jego pytanie: „jak ty żeś ją znalazł po tylu latach?”. Zaskoczył mnie tym pytaniem.