Rozdział I
Pomimo że piątek trzynastego jest odgórnie skazany na pech, a strach przed nim spędza wielu przesądnym ludziom sen z powiek i zakłóca im radość życia, to dla inżynier Mileny Bonieckiej, okazał się on niebywale szczęśliwym, wręcz pamiętnym dniem. Nie dosyć, że w końcu awansowała na kierownika biura projektowego, tym samym otrzymując większą gażę, to jeszcze od dzisiaj zaczynała zaległy urlop za ubiegły rok. Jakby tego było mało, po drodze, idąc na skróty z pracy, a często tamtędy chodziła, w bocznej uliczce, znalazła dwudziestozłotowy banknot. Pomyślała, że to nie dużo, ale zawsze coś. W końcu liczy się szczęście. Pieniądz, ot tak sobie leżał na ziemi, jakby nigdy nic i nęcił swoim widokiem. Jeszcze z niedowierzaniem podniosła go i rozejrzała się wokół, chcą wypatrzeć nieszczęśnika, który zgubił papierkowy pieniądz, lecz uliczka była pusta. Tylko, nieco dalej, w bramie prowadzącej do jakiejś obskurnej posesji, bawiła się spora gromadka dzieciaków. W pewnej chwili spłoszeni czyimś groźnym krzykiem, dobiegającym gdzieś z piętra kamienicy, wybiegli hurmem na ulicę. Jeden z wyrostków, bez mała dziesięcioletni chłopak w krótkich spodenkach i z poobcieranymi do krwi kolanami, na wygiętym w haczyk drucie, toczył śmiesznie przed sobą kuchenną fajerkę. Grupka latorośli popychając się nawzajem i wrzeszcząc niemiłosiernie, przemknęła jak wiatr obok Bonieckiej. Ta odprowadziła ich rozbawionym wzrokiem, aż zniknęli za zakrętem, po czym zerknęła powtórnie na trzymany w ręku banknot. Rozłożyła bezradnie ręce, jakby tym gestem chciała uspokoić swoje sumienie, i że właściwie, to nie ma komu zwrócić znaleziony pieniądz, potem przesądnie, może nawet nazbyt, chuchnęła kilka razy na niego i wsunęła go głęboko do torebki.
„W przeciwieństwie do nieszczęść i szczęścia trafiają się parami, a co więcej, nawet, dwudziestozłotowymi banknotami, jak w tym wypadku” — skwitowała w myśli. — „I to właśnie w piątek, trzynastego. No! No! Kto by to pomyślał”.
Zadowolona z faktu, wyszła uśmiechnięta z bocznej uliczki i skierowała się w stronę autobusowego dworca, choć mówiąc szczerze, to niewiele miał on wspólnego z prawdziwego zdarzenia terminalem autokarowym. Ot długi, drewniany barak z kilkoma małymi, kasowymi okienkami, gdzie kupowało się bilety i ubikacją, przed którą siedziała na krzesełku babcia klozetowa i zbierała od potencjalnych klientów opłatę za skorzystanie z tegoż przybytku. Na zewnątrz, tuż przy samym baraku stał ciąg ławek, a nieco dalej znajdowało się kilka stanowisk, z których odjeżdżały w różnych kierunkach autobusy. Boniecka minęła od tyłu dworzec i wąskim chodnikiem skierowała się w stronę placu jarmarcznego. Ten, w przeciwieństwie do dworca, w stu procentach spełniał swoją funkcję, do której był przeznaczony. Już z daleka, poprzez rżenie koni, słychać było stamtąd podniesione głosy handlarzy zachwalających swój żywy towar, a którzy to przekrzykiwali się nawzajem, że koń nie kradziony i nie dychawiczny, że nie zasadza, bo i jak by mógł, że ma idealny kształt zębów, jako że z nich można było wyczytać jego wiek i tak dalej, i tak dalej. Słowem, tylko ktoś całkowicie obeznany w tejże końskiej branży mógł zrozumieć specyficzną mowę owych trybowników. Kiedy Boniecka przechodziła obok tegoż jarmarcznego placu, kilku tam stojących przy budce z piwem młodych mężczyzn, widząc tak atrakcyjną kobietę, odstawili butelki z napojem od ust, po czym wszyscy jednocześnie jak jeden mąż, odwrócili się w jej kierunku i gapili na nią bezczelnie, wyrażając w pochlebnych słowach swój głośny zachwyt. To akurat dla Bonieckiej nie było czymś nowym. Nawet z czasem przyzwyczaiła się do tego rodzaju męskich zaczepek, a nawet trochę ją to bawiło, choć, prawdę mówiąc, takie gesty podziwu były dla niej niekiedy uciążliwe i ją mocno denerwowały. Nieraz fuknęła na tego, czy innego amatora taniego podrywu, który, będąc za pewnym siebie, przekroczył granice dobrego smaku, próbując bezczelnie i na siłę, umówić się z nią na randkę. Tak nachalni mężczyźni mieli u niej wielki minus i zawsze byli przez nią ignorowani.
Milena Boniecka była piękną kobietą. Poza idealną sylwetką, która dorównywała, a nawet przerastała proporcjonalnością i symetrią ciała światowe modelki, poza seksapilem, wdziękiem i powabem, oraz osobistym urokiem, cechowała się także nieprzeciętną inteligencją. Dowiodła tego, kończąc z wyróżnieniem studia inżynierskie na Politechnice Wrocławskiej. To prawda, jej intelekt wspaniale harmonizował z urodą, wprost scalał się nią, tworząc pod każdym względem kobiecą doskonałość. Miała rozrzucone, zdawać by się mogło, w kuszącym nieładzie, blond włosy z lekka podkręconymi kosmykami, wydatne, pełne usta i te błękitne oczy niczym lazur nieba, aż dech zapierało w piersi. Gdy się w nie głęboko zajrzało, dało się w nich odnaleźć kalejdoskop szczęścia, cudowne ukojenie, oazę spokoju i bezpiecznej ostoi. Trzeba przyznać, że w jej rysach twarzy można było się doszukać coś z urokliwości amerykańskiej aktorki Marilyn Monroe, lecz nawet ten doskonały zarys hollywoodzkiego wdzięku, nie przysłonił w niej walorów typowo słowiańskiej, olśniewającej urody. Słowem, nie było mężczyzny, który przeszedłby obok niej obojętnie i nie zwrócił na nią uwagi, a i inne kobiety rzucały na nią zazdrosne spojrzenia, wydymając przy tym złośliwie i lekceważąco usta. Ot, taka sobie kobieca zawiść.
Boniecka przeszła obok wystawowego okna z rzucającym się w oczy, dużym napisem na szybie, kursy motorowe, po czym skręciła do bramy i weszła na podwórze. Jej wzrok powędrował mimowolnie w jego róg. Na całe szczęście, przy znajdującym się w tym miejscu śmietniku, panowała cisza. Dzisiaj nie koczowali tam uciążliwi amatorzy tanich trunków, którzy często nagabywali mieszkańców kamienicy o pieniądze. Boniecka odetchnęła z ulgą i w jak w najlepszym nastroju wbiegła prawie że biegiem na piętro. Następnie weszła do swojego mieszkania, usiadła na krześle, wyciągnęła z torebki znaleziony pieniądz, położyła go na stole i wygładziła starannie dłonią. Przez chwilę patrzyła na umiejscowiony na awersie banknotu wizerunek uśmiechniętej kobiety w chuście na głowie.
— Niewiele za ciebie można kupić, droga pani w chuście, ale te prawie trzy, może cztery bochenki chleba, to można i dostać — powiedziała do siebie, wpatrując się dokładniej w twarz kobiety. — „Trochę podobna do mamy” — stwierdziła w myślach. — „Tylko trzeba by było zdjąć z głowy tę chustę, droga pani, przeczesać ci włosy i wypisz, wymaluj, starsza pani Boniecka” — skwitowała. — Mama! — Westchnęła głęboko.
Na samo jej wspomnienie na twarzy Bonieckiej pojawił się wyraz zadumy i nostalgii.
„Oj, wszystko bym dała, żeby było tak jak dawniej” — pomyślała. — „Cóż, bez wątpienia nigdy tak już nie będzie jak dawniej, bowiem czas płynie niczym rwący, górski strumień. Owszem, czas goi bolesne rany i zaciera winę, a nawet gniew i choć czas jest pamiętliwy jak zazdrosny małżonek, to jednak na szczęście, posiada w sobie i zapomnienie. Być może, jest to bardzo wygodne myślenie, bowiem świat międzyludzkich relacji oparty jest na bardzo dziwnej i niezrozumiałej przekorze. Na każde pytanie potrafi dać odpowiedź i na wszystko znajdzie zadowalające wytłumaczenie.”
„Czy aby na wszystko i dla wszystkich”? — Zakiełkowało u niej, ot takie małe i czysto ludzkie zwątpienie.
Uśmiechnęła się gorzko do swych przemyśleń, następnie podniosła się z krzesła, zdjęła z siebie sukienkę, żeby ta przypadkiem się nie pogniotła, po czym nałożyła na bieliznę fikuśny szlafroczek, który delikatnie odsłaniał jej dekolt i wiszący na jej szyi srebrny łańcuszek z medalikiem w kształcie krzyżyka, rzadko się z nim rozstawała, bowiem przynosił jej szczęście, po czym wyciągnęła się wygodnie na łóżku. Dopiero teraz zastanowiła się, co ma dalej zrobić z tym wolnym czasem. Jak wykorzystać, bądź co bądź, te prawie dwa tygodnie lenistwa. Pomyślała, że może jednak odwiedzi swoją mamę, jednak po krótkim zastanowieniu doszła do wniosku, że to nie jest jednak dobry pomysł. Tak po prawdzie, to właściwie obie nie dojrzały jeszcze do tak nagłych i niespodziewanych odwiedzin. To musi niestety trochę potrwać. Może i mama miała rację, lecz Milena zawsze twierdziła, że nigdy nie wchodzi się dwa razy do tego samego strumienia.
Z głębokich rozważań wyrwał ją drażniący uszy odgłos dzwonka do drzwi, aż się wzdrygnęła.
— Cholera! — Tylko w ten sposób potrafiła przeklinać. — Powinnam go wymienić na bardziej cichy i z mniej wyrazistym tonem — żachnęła się. — A kogóż tu niesie o tej porze — mruknęła.
Z niechęcią wstała z łóżka i podeszła do drzwi, następnie, zapobiegawczo, w przymocowaną do nich specjalną, metalową listewkę wsunęła końcówkę zabezpieczającego łańcuszka i dopiero wtedy lekko uchyliła drzwi. W progu zobaczyła młodego i dość przystojnego mężczyznę ubranego w uniform listonosza. Z jego ramienia zwisała pękata, trochę pomarszczona, skórzana torba. Poczciarz obrzucił Boniecką pełnym zachwytu spojrzeniem, po czym, widząc u niej nieco rozchylony dekolt, zatrzymał na nim ciekawski i nieomal pożądliwy wzrok.
Boniecka cofnęła się odruchowo i zasłoniła szczelnie wycięcie klapami szlafroczka.
— Jest pan tutaj nowy? Nie znam pana! — fuknęła, zbulwersowana jego natrętnym i wścibskim zachowaniem. — Wcześniej ktoś inny przynosił mi korespondencję — dodała, przypatrując mu się uważnie.
Listonosz jakby się zmieszał. Jakby zapomniał języka w gębie i po co tutaj przyszedł. Spłonął rumieniłem, po czym cofnął błyskawicznie wzrok z zakrytego już dekoltu i przeniósł go nieśmiało na jej zagniewaną twarz.
— Przepraszam panią najmocniej — wydukał wreszcie usprawiedliwiającym głosem — niedawno przyjąłem się na pocztę. Pracuję na tym rejonie dopiero od wczoraj. Tamten pan, o którym pani wspomniała, odszedł na emeryturę. Przykro mi, że to ja.
— Przykro panu? — Boniecka pokiwała wątpiąco głową. — Dobrze, że chociaż panu jest przykro — powiedziała z pobłażliwością. — Ma pan coś dla mnie? — spytała już mniej opryskliwie.
— Tak! Owszem, proszę pani! — odrzekł, wstydliwie opuszczając na dół oczy. — Przyniosłem dla pani dwa listy — dodał.
Przesunął przed siebie ogromną torbę, którą miał zawieszoną z boku ramienia, otworzył ją, poszperał chwilę w środku i wyciągnął z niej dwie niebieskie koperty. Chciał je podać Bonieckiej, lecz zrobił to tak nieporadnie, że listy wyleciały mu z dłoni i upadły z szelestem na podłogę.
— Oj! Ale ze mnie niezdara! — powiedział przepraszająco, schylając się po nie szybko.
Boniecka spojrzała na niego przychylniej. Zdjęła zabezpieczający łańcuszek i otworzyła szerzej drzwi.
— No cóż. Jak pan trochę więcej popracuje nad sobą, to zdąży pan nabrać jeszcze wprawy — powiedziała.
— Mam nadzieję — odrzekł, wręczając jej listy. — Przepraszam panią, że się ośmielam, ale czy… — Urwał nagle, jakby się zastanawiał, jak ma sformułować dalszy ciąg kłopotliwego zdania. — Czy pani nikt jeszcze nie mówił, że jest podobna do tej amerykańskiej artystki, Marilyn Monroe? — wyrzucił z siebie jednym tchem.
— Tak pan twierdzi? — Boniecka uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając białe i równe zęby. — A kto się panu bardziej podoba, czy Marilyn Monroe we mnie, czy też może sama ja? — zapytała niby żartem.
— Bezapelacyjnie pani uroda bije na głowę jej. Ona jest tylko wkomponowanym dodatkiem, można powiedzieć, takim sobie gustownym szkiełkiem w cudownej oprawie.
— Kłamca, ale i komplemenciarz z pana, panie…
— Stefan Wojciechowski — wszedł jej w słowo. — Może i komplemenciarz, ale nie kłamca ani uwodziciel — dodał poważnie i pokręcił głowa w geście zaprzeczenia.
— Stefan — powtórzyła za nim, robiąc duże oczy. — I nie uwodziciel. Powiedziałabym raczej, znawca i miłośnik kobiecej urody. Czyż nie? — Przechyliła przekornie głowę i uniosła pytająco brwi. — Otóż panie Stefanie. Pan wybaczy, lecz na razie nie zamierzam zawierać nowych znajomości, ani być obiektem czyjegoś uwielbienia. Dziękuję za pański trud, poświęcenie, za listy i do widzenia panu — podkreśliła.
— Cała przyjemność po mojej stronie, pani Mileno — odpowiedział uprzejmie.
— Pan zna moje imię?
— Nie trudno było się domyśleć. — Gestem głowy wskazał na kopertę w jej ręku. — Z adresu — powiedział. — No to, do zobaczenia, pani Mileno! — Ukłonił się szarmancko.
— Tak pan sądzi?
— No cóż. Jest pani teraz ode mnie zależna — odrzekł. — Oczywiście, dotyczy to tylko korespondencji — uzupełnił szybko, spostrzegłszy igrające w jej oczach iskierki gniewu, a na czole groźny mars. — Tylko pocztowych przesyłek — dodał.
Ten jego wiarygodny i usprawiedliwiający aż do bólu ton do reszty rozbroił Boniecką.
— Do widzenia, panie Stefanie — powtórzyła, gubiąc całkowicie surowość.
Zamknęła drzwi, wsunęła na powrót w metalową listewkę końcówkę zabezpieczającego łańcuszka i przekręciła w zamku klucz. Usłyszała jeszcze za drzwiami jego „do widzenia”, po czym szybkie kroki na schodach. Westchnęła głośno i spojrzała z ciekawością na trzymane w ręku koperty.
— Co my tutaj mamy? — Odwróciła je na drugą stronę i zerknęła na adresy nadawców.
— Edmund? — powiedziała głośno ze zdziwieniem i z pewną obawą, ściskając palcami kopertę, jakby po grubości chciała sprawdzić jej zawartość — zobaczmy, co on takiego mi napisał.
Niecierpliwie próbowała odkleić zakładkę koperty, lecz ta mocno trzymała. Z szuflady wyjęła nóż, przecięła kopertę po grzbiecie, po czym wyciągnęła z niej list i dłuższy czas czytała go z przejęciem.
— Przykro mi, Edmundzie — powiedziała głośno i przepraszająco skończywszy czytać i cięgle patrząc na zapisaną starannym pismem kartkę listowego papieru, jakby to do owego zapisku się zwracała jak do żywej istoty i przed nim usprawiedliwiała. — Kiedyś wspominałam swojej mamie, że nie wchodzi się dwa razy do tego samego strumienia. Tobie też to mówię, choć i tak mnie nie słyszysz, mój drogi Edmundzie — dodała.
Złożyła z pietyzmem list, jakby chciała zamknąć na zawsze ten rozdział życia zapisany na tej, wyrwanej z zeszytu kartce, i wsunęła go na powrót w kopertę, po czym zamierzała ją odłożyć, lecz nagle ręka z listem zawisła jej w powietrzu. Chwilę się zamyśliła, błądząc oczami gdzieś po ścianie.
— Nigdy nie mów nigdy — prychnęła nie wiadomo czemu zła na siebie, odkładając w końcu kopertę na stół.
Sięgnęła po drugą korespondencję.
— A to ci heca! — Gniew spełzł z jej twarzy i aż podskoczyła z uciechy, czytając zawartą w niej treść. — No właśnie, Mileno! Nie wiedziałaś, co zrobić z wolnym czasem. Masz tutaj odpowiedź — wykrzyknęła. — Dziękuję za zaproszenie, Urszulko. — Przystawiła list do ust i głośno go cmoknęła, aż na papierze pozostał nikły ślad szminki z jej ust. — Przypieczętowane! Przyjadę! Ma się rozumieć, że przyjadę do ciebie — powiedziała nieco ciszej, próbując nad sobą zapanować. — No tak, ale najpierw muszę do niej zadzwonić. Jakie to szczęście, że Urszula ma w domu telefon. No! No! Toż to luksus w tych dzisiejszych czasach — podsumowała. — Zaraz! Numer jej telefonu. Widziałam go chyba w liście.
Zerknęła powtórnie na list, w którym na samym jego końcu widniał numer telefonu koleżanki, po czym zapisała go w swoim notesiku.
Obie dziewczyny poznały się na studiach i od razu zostały bliskimi koleżankami. Urszula, na drugim roku, wzięła dziekański urlop i wyszła za mąż. Podobno z wielkiej miłości. Na studia już nie wróciła. Potem, przy każdym spotkaniu z Boniecką, mówiła do niej, że ty, Mileno, rzuciłaś męża, gdyż bardziej ceniłaś studia, ja natomiast rzuciłam studia, ceniąc bardziej męża. I po co? Ty nie masz męża, ale przynajmniej masz wyższe wykształcenie, ja, co tu dużo gadać i owijać w bawełnę, nie mam teraz ani tego, ani tego.
Boniecka z Urszulą nie widziały się od dość dawna, dlatego Boniecka była niezmiernie uradowana jej niespodziewanym zaproszeniem. Następnego dnia z samego rana, pobiegła na pocztę i zamówiła rozmowę telefoniczną, międzymiastową, chcąc uprzedzić koleżanką o przyjęciu zaproszenia i o swoim przyjeździe.
— Proszę usiąść i poczekać — poinformowała ją korpulentna pani siedząca za pocztowym okienkiem.
Boniecka usiadła na długiej ławce, obok kilku petentów, zapewne oczekujących za połączeniem jak i ona. Z nudów jakiś czas patrzyła leniwym okiem na stojących w kolejce do pocztowego okienka klientów, potem wzrok przeniosła za okno, na ulicę. Nagle wydało się jej, że wśród licznych o tej porze przechodniów mignęła jakaś znajoma jej, męska twarz. Ten widok ożywił Boniecką. Podekscytowana uniosła się nieco z ławki, aby lepiej widzieć i z niedowierzaniem zlustrowała wzrokiem przechodzących ulicą ludzi, ale widziany przez nią mężczyzna zniknął gdzieś w tłumie niczym kamfora, jakby rozpłynął się w powietrzu.
„Czyżby to był Edmund? Nie, to niemożliwe. Dlaczego akurat on”?
Uśmiechnęła się trochę kwaśno, ale i z pewną nostalgią na samo jego wspomnienie.
„Edmund. Tak! I cóż z tego? Że go porzuciła? Może to zbyt mocno powiedziane. Po prostu się rozstali. Może nie dorosła, aby związać się z kimś na stałe. Była bardzo młoda i głupia. Zdradziła i odeszła, gdyż się zakochała w innym. Małżeństwo z Edmundem było z jej strony tylko z namowy mamy, no, może trochę z rozsądku i jakiejś głupiej fantazji. Chęci zaimponowania innym i własnej próżności. Że będzie obracać się w wyższych sferach. W końcu wówczas miała dopiero osiemnaście lat i była jeszcze przed maturą. Ewidentna przepustka do dorosłości. Ewidentna? Tak po prawdzie, to dopiero niewielka jej namiastka. Natomiast on, mężczyzna po czterdziestce, wprost ją uwielbiał i rozpieszczał na każdym kroku. Ona zaś, od początku nic do niego nie czuła i była dla niego oziębła. Wiedział dobrze i być może rozumiał, że nie jest mu przychylna i go nie kocha, lecz zapewne myślał naiwnie, że za drogie prezenty, którymi ją zarzucał na co dzień, kupi w końcu tę jej miłość i ona z czasem go pokocha”.
Edmund był lekarzem. Dobrym i wziętym chirurgiem w wojewódzkim szpitalu. Inna pozycja społeczna, poważanie i duże pieniądze.
„Tylko, po co to wszystko! Ach ta mama”!
— Widzisz, moja droga Mileno. Przyznam ci się, że ja także nie wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Lecz z czasem przywiązałam się do twego ojca i na swój sposób go pokochałam. — Tak jej mówiła matka.
Jednak Boniecka widziała w małżeństwie swoich rodziców zupełnie coś innego. Ich uczucia szybko się wypaliły i pozostały między nimi tylko grzecznościowe konwenanse. Jakieś tam dobre maniery i udawana szarmanckość ze strony ojca. Poza tym zimna, sztuczna, codzienna uprzejmość i mało znaczące dla matki zbliżenia, po których szybko biegła do łazienki, by zmyć ze siebie pozostałość po tej chwilowej słabości, jak i zgoła obowiązkowej powinności małżeńskiej. Owszem, matka kochała, ale chyba tylko ojca pieniądze. Dlaczego tylko jego pieniądze i co ją usprawiedliwiało? Być może matka bała się biedy, którą niegdyś odczuła dotkliwie na własnej skórze, a o której nigdy nie mówiła. Wspomniała tylko, że to było przed wojną, za okupacji. Inne czasy. Boniecka nie chciała mieć takiego związku, opartego wyłącznie na jednostronnej miłości, ale i materialnej zależności. Nie chciała być kurą domową. Chciała mięć własne pieniądze. Zarobione własnymi rękoma. Po to potem poszła na studia, ukończyła je celująco, robiąc dyplom inżyniera. Oprócz tego była młoda i pragnęła być zakochaną i szczęśliwą, a nie tylko kochaną. Brać zachłannie miłość, lecz pod warunkiem, żeby ją podwójnie oddać. Była żądna wskrzesić i wyłowić z uczucia wszystko to, co w nim jest zmysłowe, najpiękniejsze i najlepsze. Czerpać je całymi garściami. Całą sobą, aż do utraty tchu. Zatracić się w nim, aż do samego końca. Tak! To szczera prawda! Zakochała się w innym mężczyźnie, który uszanował jej własne zdanie i potrafił docenić w niej i cielesność, i inteligencję. Wyeliminował z niej oziębłość i rozpalił żar, przez co odkryła w sobie dotąd uśpioną kobiecość.
„Czy to zbrodnia być zakochaną do szaleństwa? Tylko, dlaczego czyimś kosztem? Kosztem Edmunda”?
Przedtem o tym w ogóle nie myślała. Te kilka następnych lat, jak jej się zdawało, prawdziwej miłości, zaślepiły ją do tego stopnia, że zbyt późno zauważyła, jak wali się na łeb, na szyję, to jej wymarzone szczęście i życie. Minęło zaślepienie i przyszła refleksja. Kiedy sama została porzucona i wzgardzona zrozumiała wtedy, jaki ból sprawiła Edmundowi. Sumienie było jak kat. Nawet chciała się zabić.
„Może to była podświadoma zemsta ze strony Edmunda”?
Faktem jednak było, że jego nieszczęście przelało się na nią, jakby powracającą falę, zalewając jej szczęście. Popadła w depresję. Po jakimś czasie podniosła się z tego. Dźwignęła. Odżyła. Wróciła chęć do życia. Miała kilka romansów, ale już była ostrożna i nawet zrodziło się w niej pewne wyrachowanie. Przez ten czas dostała od Edmunda jeden czy dwa listy, nawet podał nazwę miejscowości, w której mieszkał i pracował. Ten ostatni, z adresem, napisał gdzieś dwa lata temu. Chciał jej wszystko wybaczyć. Żeby tylko do niego wróciła. Nie odpisała. Więcej listów już nie przysłał, aż do dzisiaj.
„Czyżby jakiś zbieg okoliczności”?
— Proszę pani! Katowice! — usłyszała głośny okrzyk — druga budka telefoniczna.
— Tak! Tak! — Boniecka wstała szybko z ławeczki i weszła do kabiny, po czym zdjęła z widełek słuchawkę i przystawiła ją do ucha.
— Halo!
Coś tam zgrzytało w połączeniu, po czym usłyszała trzeszczący i niewyraźny głos, jakby gdzieś dochodził z oddali, albo zza grubej ściany. Boniecka potrząsnęła słuchawką, a nawet w nią odruchowo dmuchnęła, jak gdyby mogło to coś w ogóle pomóc.
— Halo! — powtórzyła głośniej.
— Halo! Milena! — Głos po drugiej stronie linii stał się wyraźniejszy i nabrał konkretnej barwy, choć co chwila się urywał. — Milena! Mówi się!
— Halo! Halo! Urszulko! Wczoraj otrzymałam twój list — krzyknęła Boniecka — powiem krótko, bo za moment może szlak trafić to połączenie. Jutro u ciebie będę. Zrozumiałaś mnie.
— Zrozumiałam, Mileno, przyjedź tym pociągiem… — Nieoczekiwanie połączenie urwało się.
— Którym? — spytała odruchowo Boniecka, lecz po drugiej stronie linii słychać było tylko trzaski i zgrzyty. — Jakoś sobie poradzę — powiedziała do siebie, ze złością odkładając słuchawkę na widełki aparatu.
Jeszcze tego samego dnia Boniecka była gotowa do wyjazdu. Spakowała do podróżnej walizeczki kilka najpotrzebniejszych, kobiecych drobiazgów i narzuciła na siebie letni płaszczyk, następnie zamknęła starannie drzwi na górny i dolny zamek, po czym udała się na kolejowy dworzec. Przy kasowych okienkach było trochę ludzi. Uzbroiła się w cierpliwość i stanęła w dość długiej kolejce. W pewnej chwili poczuła na sobie czyjś natrętny wzrok. Zerknęła mimowolnie w kierunku obserwującego ją mężczyzny. Ten, widząc jej nagły odruch, momentalnie uciekł oczyma gdzieś w bok, przysłonił dłonią twarz, jakby nie chciał być rozpoznanym, po czym szybko odwrócił się tyłem i opuścił dworcowe pomieszczenie. Jakiś czas patrzyła na kołyszące się wahadłowe drzwi, za którymi zniknął tajemniczy osobnik.
— Proszę pani! — Stojąca za Boniecką kobieta delikatnie dotknęła jej ramienia. — Teraz pani kolej — powiedziała do niej.
— Oj! Przepraszam najmocniej! Zamyśliłam się — odrzekła Boniecka — dziękuję bardzo pani. Oczywiście. Już kupuję. — Nachyliła się nad okienkiem kasy biletowej. — Proszę jeden bilet do Katowic? — zwróciła się do siedzącej tam kobiety.
— Do samych Katowic nie ma bezpośredniego pociągu, proszę pani — poinformowała ją kasjerka — może jedynie pani stąd dojechać do Głodowa. Tam pociąg kończy bieg. Niestety, z Głodowa musi pani dalej jechać autobusem.
— Wczoraj same farty, a dzisiaj same niespodzianki i przeciwności dnia powszedniego Polski Ludowej — bąknęła cicho Boniecka.
— Słucham? — Pani w okienku nastawiła ucha.
— Nic, nic! — żachnęła się Boniecka. — W takim razie proszę normalny do tego Głodowa — powiedziała, wyjmując z portmonetki pieniądze. — Przepraszam! O której odchodzi ten pociąg? — spytała.
— Pociąg do Głodowa odchodzi o szesnastej zero, zero — rzuciła zza szyby kasjerka, wręczając jej bilet — z drugiego peronu.
Boniecka podziękowała i zerknęła na wiszący w poczekalni zegar. Wskazywał dokładnie godzinę piętnastą. Pomyślała, że ma jeszcze trochę czasu. Zapuściła się w kierunku dworcowego tunelu, aby dostać się na drugi peron, skąd odchodził jej pociąg, lecz odstraszył ją pijacki bełkot kilku znajdujących się tam oberwańców, którzy po kolei sączyli z butelki wino. Zawróciła i rozglądając się na boki, czy aby nie jedzie przypadkiem jakiś pociąg, bezpośrednio przeszła przez tory na drugi peron. Tam wyszukała pustą ławeczkę i na niej usiadła z ulgą. Zdjęła z siebie płaszczyk i położyła go na kolanach razem z walizeczką. Kilku pasażerów spacerowało niecierpliwie po peronowym chodniku tam i z powrotem, spoglądając co chwila na megafon, jakby się bali, że nie usłyszą, lub nie zrozumieją niewyraźnej zapowiedzi kolejowego spikera podającego godziny odjazdu poszczególnych składów. Jak na końcówkę sierpnia było bardzo ciepło. Wręcz gorąco. Boniecka z lubością wystawiła twarz do słońca, przymknęła oczy i wyciągnęła przed siebie nogi. W pewnym momencie usłyszała zbliżające się w jej stronę czyjeś kroki. Uchyliła na moment powieki, lecz na powrót je natychmiast przymknęła. Słońce zbyt mocno raziło ją w oczy. Podkurczyła tylko machinalnie nogi, żeby przechodzący o nie przypadkiem nie zahaczył i się nie potknął. Ten ktoś przeszedł obok niej, po czym odgłos jego kroków ucichł nagle po kilku sekundach. Bonieckiej wydało się, że zatrzymał się tuż za nią. Odwróciła pomału głowę i zerknęła dyskretnie w tym kierunku. Kilka metrów od niej stał wysoki, postawny mężczyzna. Choć stał do niej profilem, od razu rozpoznała w nim tego samego człowiek z poczekalni. Boniecka trochę się zaniepokoiła, lecz pomyślała, że właściwie tutaj, pomiędzy ludźmi, tak po prawdzie, to nie miała się czego obawiać. Chyba już bardziej zdenerwował ją swym natręctwem, aniżeli przestraszył.
„Cóż za namolny człowiek, czyżby jakiś niedzielny podrywacz” — podirytowała się. — Taki z ciebie chojrak — mruknęła do siebie.
Wstała, narzuciła na siebie płaszczyk i z walizeczką w ręku wolno ruszyła w jego kierunku.
Mężczyzna, widząc, że dziewczyna podniosła się z ławki i idzie w jego stronę, natychmiast zasłonił ręką głowę, jak to zrobił na poczekalni. Następnie odwrócił się na pięcie i przeskoczył przez tory, po czym zbiegł po schodach do dworcowego tunelu. Choć krótko widziała jego twarz, jednak tym razem zdążyła zauważyć na niej pewien szczegół. Nieznaczną szramę na policzku.
— Co też tak pani wypatruje? — niespodziewanie usłyszała za swoimi plecami pytanie w tym lekko zawstydzonym tonie, który już gdzieś obił jej się o uszy.
Odwróciła się i spojrzała zaskoczona przed siebie. Przed nią stał ten sam młody człowiek, który poprzedniego dnia dostarczył jej korespondencję. Uśmiechał się do niej. Tym razem ubrany był po cywilnemu, w modne dżinsy dzwony, koszulkę polo i luźną, dżinsową kurtkę. Przez ramię miał przewieszony niewielki, sportowy plecak z kolorowymi nalepkami na nakładce. Bez uniformu, czapki ze sztywnym daszkiem i skórzanej torby pocztowego doręczyciela, chłopak wydawał jej się trochę inny, jakby nie ten sam. Mniej dorosły, a bardziej młodzieńczy i o wiele przystojniejszy.
— Nie co, a kogo — odpowiedziała. — A gdzie zgubił pan swój mundur, panie Stefanie Wojciechowski?
— O! Pamięta pani też i moje nazwisko.
— Tak się jakoś złożyło.
— A w czym się bardziej pani podobam? Czy w przepisowym stroju listonosza, czy może jako typowy cywil, jak teraz — zagadał.
— Stara się mnie pan poderwać? — spytała niby z oburzeniem Boniecka.
— I owszem! Staram się panią poderwać, a tak w ogóle, to naprawdę chcę panią poderwać! — odrzekł stanowczo, jakby chciał być przez nią zrozumianym dosłownie. Tym razem zgubił ten dawny i zawstydzony ton.
— Jest pan szczerym aż do bólu i zbyt pewnym siebie — prychnęła Boniecka.
— Jeżeli życzliwość jest szczera aż do bólu i nieobłudna, to jest niezwyciężona, pani Mileno — przytoczył powiedzenie.
— I na dodatek filozof z pana — odrzekła Boniecka.
Trzeszczący komunikat dobiegający z dworcowego megafonu przerwał im na moment rozmowę.
— Zapowiadają pani pociąg — odezwał się Wojciechowski — wydaje mi się jednak, że tak szybko nie uwolni się pani od mego towarzystwa.
— A to dlaczego, mój panie? — żachnęła się Boniecka.
— Bo jadę tym samym pociągiem, co pani. Mam szczerą nadzieję, że i w tym samym przedziale.
— To się tylko tak panu wydaje, lecz rzeczywistość może być całkowicie zaskakująca i odmienna. Może być pan mocno rozczarowanym.
— Rozczarowanym? Nie sądzę. Ale, ale, nie słyszała pani? — Wojciechowski spytał tajemniczo, zmieniając nagle temat.
— Niby o czym?
— Podobno w tej okolicy grasuje jakiś nożownik.
— Nożownik? — Boniecka zrobiła wielkie oczy. — Jakoś ostatnio nie wpadło mi w ucho.
— Tak! Nożownik — potwierdził poważnie. — Bezpieczniej kobiecie podróżować w męskim towarzystwie — dodał, starając się mówić przekonywająco.
— Phi! Mężczyzna? Czy się pan któryś z kolei raz nie przecenia, mój panie. — Boniecka obrzuciła Wojciechowskiego nie do końca krytycznym wzrokiem. — A zresztą, skąd ja mogę wiedzieć, że to pan nie jest przypadkiem tym nożownikiem?
— Zaręczam to pani. — Wojciechowski podniósł do góry dłoń i połączył ze sobą jej dwa palce w geście przysięgi.
— Liche te pańskie zaręczyny. — Boniecka parsknęła śmiechem. — No cóż, ale lepsze takie aniżeli inne. Może te rzeczywiste, ślubne, którymi zaszczyci pan swoją przyszłą wybrankę, będą dla niej bardziej klarowne i solenne, aniżeli te dla mnie.
W tym czasie ze świstem pary na peron wtoczył się parowóz.
— Pozwoli pani, że pomogę — zadeklarował się Wojciechowski, wskazując wzrokiem na jej podróżną walizeczkę.
— No, jeżeli pan koniecznie chce być dżentelmenem w każdym calu, to proszę. — Boniecka podała mu swój niewielki bagaż. — Myślę, że się pan tym nie przedźwiga.
— Dla pani dźwignąłbym sam Kasprowy Wierch, albo nawet Mont Everest i nie byłoby mi wcale za ciężko.
— Ho, ho! A nie lepiej to Gubałówkę. Chyba jest o wiele lżejsza i łatwiej ją zarzucić na plecy.
Żartując, wsiedli do wagonu, po czym poszukali w miarę luźnego przedziału.
— A po cóż pan jedzie do tego Głodowa, panie Stefanie? — spytała Boniecka, zajmując miejsce przy oknie.
Wojciechowski chwycił za uchwyt jej podróżną walizeczkę i położył ją na górną półkę. Uchwyt walizeczki miał wyprofilowany spód, który idealnie pasował do dłoni.
— Do samego Głodowa nie jadę — odrzekł, siadając naprzeciwko dziewczyny — wysiadam dwie stacje wcześniej. W Rębiszynach. Tam mieszkają moi rodzice. Wie pani. Oni nie są bogaci, a ja studiuję na Politechnice Wrocławskiej na wydziale budownictwa. Jestem na drugim roku. W okresie wakacji, tak sezonowo i jako listonosz, dorabiam trochę do studiów. Trzeba sobie jakoś radzić.
— Na Politechnice Wrocławskiej — ożywiła się Boniecka — a wie pan! Ja także kończyłam tę uczelnię. To mamy podobne zainteresowania.
— Widzi pani! Myślę, że swój zawsze spotka na swojej drodze swego. A mówią, że nie istnieje przeznaczenie.
— Cóż. Ono przybiera różne nazwy i posiada różne imiona, ale czy istnieje przeznaczenie, panie Stefanie, to trudno powiedzieć.
— Właśnie — przytaknął ten. — Pani zna moje imię, a nawet nazwisko, natomiast ja, pani imienia nie znam, nie wspominając o nazwisku.
— A fe! Wylazł z pana kłamca. Nie zna pan? Czy aby na pewno!
— No, przynajmniej oficjalnie go nie znam.
Boniecka przez chwilę patrzyła na Wojciechowskiego ciepło i z coraz to większym zainteresowaniem. Właściwie, to zaczynał się jej podobać ten listonosz, a dosłownie student Politechniki Wrocławskiej. To tłumaczyłoby jego inteligencję, sposób wysławiania się i swobodę prowadzenia dialogu. Już wcześniej zauważyła, że nie jest on tak do końca tym, za kogo się z początku podawał, kiedy przyniósł jej listy. Pomyślała, że tak po prawdzie, to czemu nie miałaby dać mu się poderwać. W końcu ona sama nie jest na razie w żadnym związku, przez co nie ma zobowiązań dotyczących wierności.
— Milena Boniecka! — powiedziała, wyciągając dłoń. — Oficjalnie — dodała z szerokim uśmiechem.
— Stefan Wojciechowski! — Odwzajemnił z zapałem uścisk i uśmiech. — Także oficjalnie.
W tym momencie parowóz sypnął po bokach parą, zabuksował napędowymi kołami, po czym rozległ się głośny gwizd oznajmiający odjazd i cały skład ruszył ociężale, szarpiąc wagonami jeden po drugim, a ich bufory uderzały o siebie, wydając przy tym metaliczny dźwięk.
* * *
W tym czasie z podziemnego przejścia łączącego perony wyszedł wysoki mężczyzna. Nie rozglądając się, przebiegł szybko przez tory i popędził, co sił w nogach za oddalającym się pociągiem, który z każdą chwilą nabierał coraz to większej szybkości. Mężczyzna, po kilkunastu metrach karkołomnego biegu, dogonił ostatni wagon i ostatkiem sił chwycił się zabezpieczającej barierki przy drzwiczkach. Chwilę na niej zawisł całym ciężarem ciała, przebierając w powietrzu śmiesznie nogami, po czym sprężył się w sobie, odbił nogami od ziemi i wskoczył na podest. Jakiś czas stał na nim, chwiejąc się i oddychając ciężko. Pod wpływem emocji i wysiłku, dotąd nieznaczna szrama na jego policzku, teraz jeszcze bardziej się uwydatniła, nabierając z lekka czerwonej barwy i dając znać o sobie mrowieniem. Mężczyzna przejechał po niej palcami dłoni, po czym nacisnął klamkę, uchylił drzwi wagonu i niezauważony przez nikogo wsunął się cichaczem do środka.
* * *
Wojciechowski siedział naprzeciwko śpiącej Bonieckiej i nie mógł od niej oderwać oczu. Był zauroczony tą dziewczyną. Kiedy wówczas otworzyła mu drzwi i stanęła w progu niczym hollywoodzka bogini w seksownym szlafroczku, który odsłaniał dyskretnie jej górne co nieco, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pierwszy raz w życiu. Dotychczas nie wierzył, że takowe uczucie może i jego dopaść i zawrócić mu w głowie. Nie wierzył, aż do tamtej chwili, kiedy przyniósł jej list.
„Milena. Taka dziewczyninie nie trafia się na co dzień i nie jest na co dzień”.
Westchnął głęboko, błądząc ciągle wzrokiem po jej sylwetce. Kloszowana u dołu mini spódniczka, kusząco odsłaniała jej długie i zgrabne nogi. Jego marzenia, dotąd niewinne, stawały się bardziej śmiałe, można rzec odważne, wnikając pod ubiór, pod bieliznę, i wyobraźnią pieszcząc jej wdzięki. Przestraszył się i przymknął oczy, by odrzucić nieprzyzwoite myśli, lecz było to ponad jego męskie siły. To działało jak magnes i przyciągało niczym światło świecy ćmę. Nie mógł, ot tak sobie, wyrzucić z siebie tej cudownej fantazji. Na powrót otworzył oczy i napawał się do woli jej widokiem.
Boniecka musiała widocznie wyczuć natarczywy wzrok Wojciechowskiego, gdyż w pewnym momencie uchyliła leniwie powieki i, jeszcze nie do końca na jawie, przez dłuższy czas spoglądała na niego spod półprzymkniętych powiek, jakby chciała sobie przypomnieć i uzmysłowić, kim jest ten chłopak siedzący naprzeciwko niej i gapiący się na nią z widocznym zachwytem w oczach.
— To pan, to znaczy, to ty, Stefanie! — Uśmiechnęła się miękko. — Przepraszam, ale musiałam chyba usnąć. Ten jednostajny stukot kół po szynach działa na mnie usypiająco — powiedziała jeszcze zaspanym głosem. — Przypomnij mi, na jakim temacie zakończyliśmy rozmowę? — spytała.
— Opowiadałaś mi trochę o sobie i zmorzył cię sen. Tak po prostu i nieoczekiwanie usnęłaś.
— No tak. Nie gniewasz się, że zostawiłam cię samego.
— Ależ skąd! Wprost przeciwnie — zaprzeczył Wojciechowski. — Dzięki temu, mogłem się bezkarnie napatrzeć na ciebie do woli i ile dusza zapragnie. Muszę szczerze przyznać, że sprawiło mi to ogromną przyjemność — dodał bez najmniejszego skrępowania.
— Szybko nabierasz śmiałości, mój chłopcze.
— Jeżeli chodzi o śmiałość… — Wojciechowski urwał zdanie, włożył rękę do swojego plecaka, wyciągnął z niego aparat fotograficzny i wyjął go ze skórzanego futerału. — Jeżeli chodzi o śmiałość — powtórzył. — To, czy mógłbym ci zrobić zdjęcie? — spytał.
— Jesteś także fotografem? — zapytała sama. — Chociaż nie wnikam, a jeżeli tak, to bardzo proszę — wyraziła zgodę — tylko może troszkę się przeczeszę i podmaluję, no i żeby było widać mój łańcuszek, który przynosi mi szczęście. I krzyżyk. No wiesz, szczęście musi być widoczne, żeby o nim zawsze pamiętać. — Zamrugała kokieteryjnie powiekami i rozpięła górny guziczek od bluzeczki, robiąc tym malutki dekolt, który uwidocznił jej długą szyję i zawieszony na niej łańcuszek o delikatnym splocie. Wskazującym palcem ręki, na której przegubie widniała bransoletka o takim samym finezyjnym splocie jak łańcuszek, dotknęła delikatnie swojego policzka i tak zastygła w bezruchu. — Czy teraz dobrze? Jak sądzisz? — spytała kokieteryjnie.
— Milenko! Twoja uroda nie potrzebuje upiększeń. Bądź taką, jaka jesteś.
— A jaka jestem?
— Naturalna i cudowna w tej naturze, a ten gustowny łańcuszek i bransoletka, i owszem. Są godne twojego stuprocentowego wdzięku. — Wojciechowski zdjął z obiektywu zabezpieczenie, nastawił ostrość, czas naświetlania i przesłonę, po czym pstryknął zdjęcie. — Dziękuję pani — powiedział, chowając aparat do plecaka.
— To, kiedy będę mogła obejrzeć to stuprocentowe cudo, jak mnie określiłeś?
— Dostarczę osobiście i z największą przyjemnością!
Pociąg zaczął zwalniać, piszcząc przeraźliwie kołami i gwiżdżąc parą.
Wojciechowski uśmiechnął się do Bonieckiej jakoś tak smutno, po czym przeniósł wzrok za okno na coraz to wolniej i wolniej przesuwający się za szybą krajobraz.
— Moje Rębiszyny — powiedział markotnie — dalej Mileno, musisz radzić sobie sama.
— Jakoś to przeżyję. — Boniecka machnęła ręką. — A z tym nożownikiem, to mówiłeś tak na poważnie, czy tylko żeby mnie nastraszyć? — spytała, przypominając sobie o jego wcześniejszym ostrzeżeniu.
— Jak najbardziej serio, Mileno — odrzekł — powinnaś mieć się na baczności.
Sięgnął po swój plecak z kolorowymi nalepkami na nakładce i niedbale zarzucił go sobie na ramię.
— No cóż — powiedział — było mi bardzo przyjemnie i miło spędzić z tobą czas, tylko szkoda, że tak krótko to trwało.
— Do widzenia, Stefanie. — Boniecka podała mu rękę. — Mnie również było bardzo przyjemnie.
— Do widzenia, Mileno. — Wojciechowski podniósł jej dłoń do swoich ust i ucałował ją szarmancko. — Do następnego listu — powiedział — a jeżeli nikt w najbliższym czasie do ciebie nie napisze, to ja to zrobię i zjawię się u ciebie, jako listonosz ze swoim własnym listem.
— Mam nadzieję i czekam — odrzekła kusząco — za tydzień będę z powrotem w domu.
— Z niecierpliwością będę liczył dni, Mileno.
— Tylko się nie pomyl, matematyku od siedmiu boleści i nie zapomnij o zdjęciu.
— Tak czy owak, za tydzień się spotkamy — zapewnił. — Tymczasem uważaj na siebie, Mileno — dodał jeszcze z troską w głosie, opuszczając przedział i wyskakując na peron.
Pociąg ruszył wolno.
Boniecka przysunęła się do okna, uchyliła je i wystawiła na zewnątrz głowę. Jeszcze przez jakiś czas widziała, jak chłopak stoi ciągle na peronie i patrzy za oddalającym się składem, machając do niej ręką.
Kiedy po niespełna godzinie wysiadła na stacji w Głodowie i spojrzała na peronową tablicę z nazwą miejscowości, przypomniał jej się nagle ten adres podany przez Edmunda w ostatnim liście. Tak! Wynika z tego, że mieszka w Głodowie. Pomyślała, że życie jest pełne niespodzianek i zbiegów okoliczności. Wydobyła z pamięci własne słowa. — Nigdy nie mów nigdy. — Nawet przyszło jej na myśl, by go odwiedzić, ale tylko poprzestała na myśli.
Zgodnie z tym, co mówiła kasjerka, pociąg, którym podróżowała Boniecka, kończył w Głodowie bieg. Żeby dostać się do zaplanowanego miejsca, musiała dalej jechać autobusem. Dworzec autobusowy, jak jej oznajmiła w informacji urzędniczka o długich blond włosach i przyjemnym uśmiechu, był oddalony o ponad dwa kilometry. Spytała jeszcze o postój taksówek, lecz blondynka rozłożyła bezradnie ręce, wskazując tym gestem, że tutaj, przy dworcu kolejowym, nie ma żadnej taryfy, no chyba że kogoś przypadkiem przywiezie z miasteczka. Biorąc to wszystko pod uwagę, Boniecka niestety musiała, przejść ten dość długi odcinek drogi pieszo. Trochę jej się to nie uśmiechało, bowiem zmęczenie dawało jej się we znaki, a i pora była dość późna, i okolica wyludniona, lecz nie miała innego wyjścia. Zerknęła na zegarek na przegubie swojej reki. Było kilka minut po dwudziestej. Pomyślała, że powinna zdążyć z nawiązką na ten o dwudziestej pierwszej. Rada, nie rada, chwyciła za uchwyt swoją podróżną walizkę, przewiesiła przez rękę płaszczyk i ruszyła w kierunku miasteczka, gdzie zaraz za nim znajdował się dworzec autobusowy. Zmierzchało powoli. Gdzieś nad horyzontem pokazały się kłębiaste chmury. Powiał porywisty wiatr i zrobiło się chłodniej. Przystanęła na moment, założyła na siebie płaszczyk, otuliła się nim szczelnie i postawiła kołnierz, po czym pospiesznie poszła dalej. W pewnej chwili zauważyła jakiegoś wysokiego mężczyznę, który wyszedł tuż zza zakrętu drogi i podążał w jej kierunku. Był ubrany w jasny, letni płaszcz, a na głowie miał kapelusz. W ręce trzymał, splecioną z grubej żyłki, siatkę na zakupy. W niej widać było kilka butelek lemoniady. Boniecka, na widok napoju, poczuła suchość w gardle i nieodpartą chęć napicia się czegoś. A niech tam! Przełknęła ślinę, próbując zapomnieć o tej chwilowej niedogodności. Pomyślała, że powinna zaciągnąć od tego człowieka nieco języka. Kiedy się zbliżył, spytała go o bliższą drogę, o jakiś skrót, żeby szybciej móc dojść do dworca, jednocześnie nie spuszczając oczu z widocznych, poprzez ażurowy splot siatki, butelek, które ciągle nęciły ją swą zawartością.
Mężczyzna zbył chwilowo pytanie. Poszedł za jej wzrokiem i się uśmiechnął.
— Widzę, że jest pani spragniona — odezwał się. — Może napiję się pani lemoniady — zaproponował.
Nie czekając na jej odpowiedź, sięgnął do siatki, wyjął z niej butelkę napoju i jednym sprawnym uderzeniem w sprężynkę zamknięcia otworzył ją, aż napój strzelił gazem.
— Proszę! — Spojrzenie mężczyzny było przenikliwe i hipnotyzujące nieomal sięgające gdzieś w głąb. — Niech się pani nie krępuje.
— Ależ cóż znowu! Nie trzeba! — wzbraniała się coraz słabiej.
— Proszę i nalegam — powiedział zachęcającym tonem — niech się pani nie martwi. Mam tego więcej. — Podniósł do góry trzymaną w drugiej ręce siatkę. — O! Widzi pani!
Boniecka chciała jeszcze zaprzeczyć, podziękować, ale suchość w gardle była nie do zniesienia. Wyciągnęła rękę i wzięła od niego butelkę, po czym przystawiła jej szyjkę do swoich ust i małymi łykami opróżniła ją nieomal do dna.
— Dziękuję panu — powiedziała, starając się opanować szybki oddech — nie wiem, co się ze mną stało. Nigdy nie miałam aż takiego pragnienia.
— No cóż! Zdarza się — odrzekł wyrozumiale, zabierając od niej butelkę i chowając ją do siatki. — Pytała mnie pani o krótszą drogę do dworca autobusowego. — Wrócił do tematu.
— Właśnie, jeżeli byłby pan tak uprzejmy.
— Pójdzie pani, o tam. — Uniósł rękę, w której trzymał siatkę i wskazał jej ruchem palca boczną drogę, ciągnącą się pomiędzy rozłożystymi wierzbami. — Ale z góry zaznaczam, że dalej, prowadzi ona koło cmentarza. Starego, po części zrujnowanego cmentarza, gdzie podobnież straszy — powiedział, ściszając specjalnie głos przy dwóch ostatnich wyrazach. — No wie pani, niektórzy powiadają, że duchy jakieś pokutujące straszą tam na potęgę — dopowiedział już głośniej.
Uśmiechnęła się sceptycznie i w ogóle nie przerażona jego słowami.
— Też mi coś — odrzekła — wierzyłam w nie, w te straszne duchy, jak byłam małą dziewczynką, natomiast teraz… — Machnęła ręką, że to drobiazg.
Mężczyzna sprawiał wrażenie mocno zdziwionego tym, że jest taka odważna.
— Naprawdę nie boi się pani duchów? — spytał, świdrując ją wzrokiem, jakby chciał doszukać się w niej odwagi, którą w tak widoczny sposób okazywała na zewnątrz.
Pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia poczuła gdzieś w środku siebie dziwny niepokój, ale jeszcze nie strach.
— A powinnam się bać? — odrzekła pytaniem i już mniej odważnym głosem.
Mężczyzna w odpowiedzi wzruszył tylko dwuznacznie ramionami, jakby tym gestem chciał jej dać do zrozumienia, że coś jednak może jej zagrażać, jeżeli tamtędy pójdzie, lecz to już jej wybór.
Podziękowała mu jeszcze raz uprzejmie, ale i z nieukrywaną ulgą, po czym udała się we wskazanym przez niego kierunku. Zanim skręciła ze szosy w boczny dukt, instynktownie obejrzała się za siebie. Spostrzegła, że mężczyzna stał jeszcze na drodze i patrzył za nią. Pomachała mu kilka razy ręką, ale jej nie odmachał. Jakby jej nie widział, albo nie chciał widzieć. Odwróciła się na pięcie i poszła dalej. Jeszcze tam na drodze było względnie widno. Tutaj, pod rozłożystymi i gęstymi koronami drzew, które wznosiły się po bokach duktu, wieczór zagościł na dobre. Nagle, gdzieś z daleka, doszedł do Bonieckiej głuchy pomruk grzmotu. Spojrzała z niepokojem w górę, potem za siebie na horyzont. Zachodnia strona nieba zaciągnięta była ciężkimi, brunatnymi chmurami. Na ich ciemnym tle pojawiały się co chwila wyraziste zygzaki błyskawic. Jeszcze raz zerknęła z niepokojem w kierunku nadciągającej burzy, po czym przyspieszyła kroku. Po kilkuset metrach dość szybkiego marszu doszła do podniszczonego ogrodzenia wykonanego z kutych i zaostrzonych u góry, stalowych prętów z widoczną na nich rdzą. Tuż za tym, gdzieniegdzie poprzestrzelanym i dziurawym ogrodzeniem, rozciągał się stary, zaniedbany cmentarz. Wąskie alejki miedzy grobami zaścielone były zbutwiałymi liśćmi. Zdawać by się mogło, że tutaj, pomimo letniej jeszcze pory, wkroczyła już na siłę jesień. Boniecka pomyślała z żalem, że ten cmentarny krajobraz, w obrazowy sposób odczuwalnie ukazuje wszechobecną tu śmierć.
Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Wieczorny cień z wolna i zachłannie rozpościerał swe szerokie skrzydła na monumentalnych pomnikach, nagrobnych figurkach i zarośniętych mogiłach, jakby chciał je osłonić od zbliżającej się nawałnicy i utulić do wiecznego snu. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Z początku pojedynczo tu i tam, potem coraz gęściej i gęściej, aż lunęło jak z cebra. Nagle oślepiająca, pionowa błyskawica przecięła niebo i jednocześnie huknęło gdzieś w pobliżu z mocą tysiąca armat, a w powietrzu mocno zapachniało ozonem. Boniecka wzdrygnęła się odruchowo. Skarciła się w duchu, że nie zabrała ze sobą parasola. W popłochu rozejrzała się na boki, szukając jakiegoś schronienia, bądź jakieś nawet zadaszenie, gdzie mogłaby się schować i przeczekać burzę. Kilkanaście metrów dalej, tuż przy cmentarnej bramie, spostrzegła kapliczkę ze strzelistymi ostrołukowymi oknami i rozetą nad wejściem. Zapewne dawniej pysznił się w niej wspaniały witraż, lecz teraz, pozbawiona kolorowej ozdoby, zionęła pustką i szarością. Czterospadowy dach kapliczki wieńczył, umiejscowiony na pokrytej zaśniedziałym mosiądzem kuli, duży żelazny krzyż. Widok przygnębiającej budowli działał na nią odpychająco. Pomyślała, że zapewne tutaj przetrzymują zwłoki do czasu pochówku. Zawahała się na moment, lecz praktycznie nie miała innego wyjścia. Burza rozszalała się na dobre. Błyskawice jedna po drugiej przecinały niebo. Boniecka dłużej się nie zastanawiała. Trzymając nad głową walizeczkę, aby choć trochę osłonić się od zacinającego deszczu, puściła się pędem w kierunku cmentarnej budowli. Ten kawałek drogi dzielącej ją od kapliczki wystarczył, że przemokła do suchej nitki. Kiedy tam dobiegła, była prawie że cała mokra. Wejście do kruchty zagradzała żelazna, kuta krata w budowaną w nią bramą. Boniecka chwyciła za dużą klamkę, z trudem ją nacisnęła i z całych sił popchnęła ciężkie wierzeje. Zapiszczały dawno nieoliwione zawiasy, aż ciarki przeszły jej po plecach. Przeżegnała się odruchowo i z duszą na ramieniu weszła do przedsionka, po czym rozejrzała się wokół siebie. Pomieszczenie było niewielkie, zwężające się ku górze. Na jego popękanych ścianach widoczne były nie do końca zatarte freski o tematyce religijnej. Po bokach stały dwie marmurowe i rzeźbione chrzcielnice. Zajrzała do jednej, potem do drugiej. Były w środku puste. Deszcz bębnił po zadaszeniu kapliczki, zacinając do środka i obryzgując Bonieckiej nogi. Instynktownie cofnęła się kilka kroków i odwróciła, przenosząc spojrzenie w głąb drugiego pomieszczenia. Błysnęło oślepiająco i jednocześnie nad budynkiem przetoczył się głuchy grzmot pioruna. W świetle błyskawicy, w głębi, ujrzała katafalk ze stojącą na nim trumną z koronkami przy wieku, nieco dalej, zaraz za katafalkiem, stary ołtarzyk z figurkami świętych. W jego centralnym miejscu znajdował się drewniany krzyż z wiszącą na nim figurą Jezusa. Ponownie błysnęło, potem raz za razem, jakby ktoś zapalał i gasił potężny reflektor. Boniecka rozszerzonymi oczyma patrzyła trwożliwie przed siebie, na katafalk, bojąc się ruszyć, a nawet odetchnąć głębiej.
„Czy w tej trumnie znajduje się umarły? W co ty się wpakowałaś dziewczyno? Nie, ty przecież w duchy nie wierzysz”.
Nagle za sobą usłyszała odgłos jakby szurania, pisku i głośny metaliczny zgrzyt. Przemknęło jej przez głowę, że ktoś naciska klamkę, by otworzyć furtę. Lecz ona pozostawiła ją przecież uchyloną, jak tutaj wchodziła. Nie zamykała jej. Więc, co to? Odwróciła się błyskawicznie. Nie było nikogo, tylko ten deszcz, jakby się otworzyło niebo. Przerażona rzuciła się do przodu, dopadła do kraty i szarpnęła klamkę, potem jeszcze raz i jeszcze, aż zabolały ją ręce. Bez skutku. Furta była zatrzaśnięta. Dotarło do niej, że jest uwięziona. Nie mogła stąd wyjść. Zatrwożyła się i otworzyła usta jak do krzyku, lecz zaraz je szybko zamknęła, przyciskając mocno rozwartą dłonią, żeby nie wydobył się z nich jakiś głośny, niekontrolowany dźwięk. Zatoczyła wokół wzrokiem, jakby tam szukała sensownego rozwiązania.
— Spokojnie, Mileno. Tylko spokojnie — wyszeptała po chwili cicho do siebie, robiąc uspakajający gest ręką — nie panikuj, tylko pomyśl logicznie. Przecież kto, w końcu, chciałby cie tutaj zamknąć, a duchów nie ma. — Próbowała przekonać siebie samą.
Tak po prawdzie, to już nie była tego pewna. Pomyślała jeszcze, że te cholerne, żelazne wierzeje mogły zatrzasnąć się samoczynnie. Może od podmuchu wiatru, choć mówiąc szczerze, w to nie bardzo wierzyła. Zbyt dużo użyła siły żeby je wcześniej otworzyć. Nie, to nie mogło być możliwe, aby same się zamknęły.
— To nie siły nadprzyrodzone, a nożownik! — Teraz dopiero ostrzeżenie Wojciechowskiego doszło do jej świadomości, a przed oczami stanął tamten człowiek z blizną na twarzy. Jakby tutaj był obecny i ją ukradkiem obserwował. Zacisnęła powieki i je natychmiast otworzyła, chcąc tym sposobem wyrzucić z siebie jego widmo.
„Nie! Nie! Dlaczego miałby tutaj akurat być? To nonsens”.
Przystawiła twarz do mokrych, zimnych krat i wyjrzała przez nie na zewnątrz. Burza straciła trochę na intensywności, lecz ciągle padał rzęsisty deszcz. Ponownie nacisnęła klamkę. Tak dla pewności, że się nie myli. Nic z tego. Pomyślała, że powinna zawołać o pomoc, lecz natychmiast odrzuciła tę alternatywę. A może gdzieś tutaj, w pobliżu, czai się jednak ten nożownik? Nawet, gdyby krzyczała, to i tak nikt inny by jej nie usłyszał. Szczególnie w takim makabrycznym miejscu, w taką pogodę i o tej porze. A może jest stąd inne wyjście? Jakieś boczne drzwi. Myśl ta dodała jej nieco otuchy. Najpierw obejrzała przedsionek, przyglądając się dokładnie ścianom, potem, pokonując narastający strach, weszła z rezerwą do głównego pomieszczenia i wytężyła wzrok. Zadziałała wyobraźnia. W resztce docierającego z zewnątrz światła znajdujące się na środku mary, na tle starego ołtarza, sprawiały wrażenie ofiarnego stołu, nacechowanego jakąś nadprzyrodzoną siłą, na którym składano krwawe ofiary. Widok stojącej tam trumny, jeszcze bardziej potęgował trwogę i zawężał zdrowy rozsądek. Boniecka odwróciła trwożny wzrok w drugą stronę. Nagle, po prawej stronie katafalku, w głębokiej wnęce w murze, dostrzegła zarys jakichś drzwi.
— Boże! Tu jest wyjście! — prawie że krzyknęła z radości, zasłaniając ręką usta.
Starając się nie patrzeć na katafalk i trzymając w jednej dłoni swoją podróżną walizeczkę, drugą, wolną ręką sięgnęła do medalika na swojej szyi i go ścisnęła palcami, jakby chciała tym odruchem zdać się na siłę zawartą w świętym krzyżyku, po czym ruszyła w kierunku niszy, przesuwając się wolno krok po kroku tuż przy samej ścianie, prawie że ocierając się o nią.
— Jezu Miłosierny. Ty tu jesteś ze mną. Przecież kościół jest Twoim królestwem na ziemi. I ta kaplica też. Ochroń mnie od zła i nie pozwól mnie skrzywdzić. Bylebym doszła tylko do tych drzwi i żeby były niezamknięte. Spraw to Chryste — szeptała w kółko, zerkając ukradkiem w stronę ołtarzyka i wiszącego na krzyżu Jezusa.
Nagle coś stuknęło głucho, po czym wieko na trumnie poruszyło się i z hukiem runęło na dół, nieomal obcierając się o Boniecką. Poczuła na nogach dotyk twardego drewna. Znów błysnęło i jaskrawe światło na moment zalało kruchtę. Wstrzymała oddech i choć się wzbraniała przed tym, odruchowo spojrzała do trumny. W jej wnętrzu, wyściełanym białym materiałem, leżał mężczyzna w czarnym garniturze. Ręce o długich, pożółkłych palcach miał złożone na piersi i owinięte różańcem. Jego twarz wykrzywiona była w upiornym uśmiechu cyrkowego klauna. Martwym uśmiechu. Boniecka poczuła wirowanie w głowie, jakby z odurzenia narkotykiem. Gubiła świadomość i ponownie ją odzyskiwała. Była nieomal pewna, że jest w jakimś diabolicznym letargu, który trzymał ją na uwięzi, nie pozwalając się z niego uwolnić.
„Czy są to omamy, czy przerażająca rzeczywistość”?
Serce podeszło jej gdzieś do góry, aż do samego gardła. Odniosła wrażenie, że się dławi. Zacisnęła z całych sił powieki, jak przed chwilą to zrobiła, po czym szybko otworzyła je na powrót. Trumna była w środku pusta.
„Co się ze mną dzieje? Czyżbym traciła zmysły? Boże! Nie! Przecież myślę trzeźwo. Tamten człowiek i lemoniada? Chryste”!
Odwróciła głowę w stronę krzyża. Rany na dłoniach i stopach Jezusa przybrały bordową barwę, a spod cierniowej korony spływała po jego twarzy strużka krwi.
„To z pewnością halucynacja”.
Boniecka z trudem przełknęła ślinę, po czym oderwała wzrok od krzyża i po raz drugi spojrzała na trumnę. Budzący grozę cyrkowy klaun znów tam był, a puste oczodoły wyzierające z maski, patrzyły na nią wyczekująco. Boniecka wrzasnęła dzikim, nieswoim głosem, a walizeczka wypadła jej ze zesztywniałej ręki. Nawet tego nie poczuła. Nie patrząc już na nic, panicznie rzuciła się w stronę niszy, do drzwi. Dopadła do nich i zastygła tak z wyciągniętą do przodu ręką, szukając oczyma klamki. Te drzwi jej nie miały. Były gładkie, masywne i okute żelaznymi sztabami jak w starych, krzyżackich zamkach. Pchnęła je mocno ramieniem. Ani drgnęły. Zaczęła w nie walić pięściami. Nawet się nie zdziwiła, skąd ma w sobie jeszcze tyle determinacji i siły, ale i ta się w końcu w niej wyczerpała. Opuściła ręce i patrzyła bezradnie bezbarwnym wzrokiem na tę zaporę nie do przebycia. Nagle, gdzieś z głębi ściany, doszedł do jej uszu metaliczny dźwięk, niczym zgrzyt jakiegoś niewidocznego mechanizmu, jednocześnie drzwi drgnęły, poruszyły się i zaczęły wolno otwierać się na zewnątrz, jakby były ciągnione jakąś niewidzialną siłą. Boniecka bezwolnie patrzyła na nie do chwili, aż się otworzyły do końca i odruchowo dała krok do przodu, przekraczając próg. Dostrzegła w półmroku zarys korytarza, coś w rodzaju długiego tunelu, który ginął gdzieś dalej w ciemności W jej nozdrza uderzyła stęchlizna i jednocześnie za sobą usłyszała jakiś szmer, po czym tuż przed jej twarzą mignęła czyjaś dłoń, a w niej tampon. Cofnęła instynktownie głowę, ale na nic to się zdało. Ten ktoś przycisnął jej mocno ową gazę do twarzy. Poczuła duszący zapach i nieprzyjemny posmak w ustach, którego słabnącym umysłem nie potrafiła z niczym skojarzyć. Próbowała jeszcze szarpnąć się do tyłu, wyrwać się z uścisku, ale ogarniająca ją z sekundy na sekundę drętwota ciała, nie pozwoliła jej na najmniejszy nawet ruch. Wydało jej się, jak leci gdzieś w głęboką i ciemną przepaść bez dna. W tym momencie straciła świadomość.
* * *
Napastnik, przez jakiś czas, trzymał przy ustach Bonieckiej nasączony eterem tampon, po czym przyjrzał się z uwagą jej twarzy. Przekonawszy się, że jest nieprzytomna, położył ją delikatnie na betonie i udał się do kruchty. Tam rozejrzał się w koło, jakby czegoś szukał. Zauważywszy leżącą koło katafalku walizeczkę, podniósł ją i z rozmachem wrzucił do korytarzyka, po czym sam na powrót wszedł do niego. Następnie wyjął z kieszeni płaską lampkę, potem ją włączył i skierował jej światło na jedną z cegieł w ścianie, na której widniał niewielki, czerwonego koloru krzyżyk, i ją wcisnął. Zgrzytnęło w murze i drzwi pomalutku zaczęły się zamykać.
Rozdział II
Niebo zasnute było ciężkimi, czarnymi chmurami. Deszcz lał jak z cebra, tworząc z drobinek wody mglistą zasłonę, która jeszcze bardziej ograniczała widoczność. Ogrodzony przerdzewiałym płotem duży, piętrowy dom na obrzeżach małego miasteczka, tuż obok starego cmentarzyska, tonął w mroku. Na tle ciemnego nieba i w nocnym, deszczowym krajobrazie, wydawał się być tajemniczym zamczyskiem z filmów grozy o wampirach. Wyglądało to tak, jakby ta odludna samotnia była jakąś zewnętrzną częścią starej nekropolii, jakby była z nią czymś od wieków związana. Na półpiętrze, na okrągłych i usytuowanych po bokach, bliźniaczych cokołach, które zamykały z obu stron przednią fasadę, stały duże, kamienne figury półnagich i skrzydlatych cherubinów o lwich twarzach. Jedna część starej budowli wydawała się nieco odnowiona, lecz wyraźnie było widać, że bardzo dawno i nieudolnie ktoś się tym zajmował. Natomiast druga jej część, jeszcze bardziej zniszczona, świeciła pustymi oczodołami okien pozabijanych gdzie nie gdzie surowymi deskami. Dziurawe i zanieczyszczone rynny nie mieściły w sobie nadmiaru deszczówki, która przelewała się wierzchem blaszanych koryt, obryzgując wodą i tak już namokłą, pozbawioną tynku elewację. Niewielka działka wokół podniszczonego budynku, z ledwo widoczną dróżka prowadzącą od wejściowej furtki do posesji, porośnięta była gęsto chwastami i rozłożystymi krzewami. Szarpana podmuchami wiatru lampa na werandzie, jak oszalała chybotała się wte i wewte, co chwila tłukąc niemiłosiernie blaszanym i powgniatanym kloszem o drewniane zadaszenie budowli. Aż dziw brał, że wkręcona w nią żarówka, pamiętająca zapewne dawne lata swojej świetności, kiedy tutaj dochodził prąd i od dawna przepalona, wytrzymywała tak potworne katusze. Dom sprawiał wrażenie wymarłego, tylko z przysłoniętego okna, które usytuowane było w tej mniej zniszczonej części budowli, na półpiętrze, sączyło się przez malutką dziurę w zasłonce, ledwo widoczne światełko świadczące o tym, że ktoś tutaj, można rzec, prawem kaduka przebywa, choć usilnie stara się ukryć swoją obecność. W pokoju, z którego okna emanowała owa odrobina poświaty pochodząca od stojącej na stole świecy oblepionej wąskimi pasemkami spływającego po niej wosku, na przykrytym czerwoną narzutą łóżku leżał w ubraniu mężczyzna w średnim wieku. Spał niespokojnie, rzucając się na posłaniu. Co jakiś czas z jego gardła, oprócz niewyraźnego bełkotu, wydobywał się charkot. Raptem zakaszlał przeciągle, a twarz wykrzywiła mu się w grymasie bólu. Zadrżał na całym ciele i krzyknął, jakby zobaczył coś przerażającego, po czym dysząc ciężko, zerwał się na równe nogi. Jakiś czas stał tak, chwiejąc się na boki i nie mogąc utrzymać równowagi, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała nadal resztka przerwanego koszmaru. Omiótł błędnym spojrzeniem pomieszczenie, zatrzymując wzrok na leżącej na stole fotografii wyciętej niechlujnie z ilustrowanej gazety. Patrzył na nią chwilę, jakby w niej szukał pozostałości sennej zmory. Następnie podsunął sobie krzesło, usiadł na nim zgarbiony, pochylił się i nieomal wbił oczy w zdjęcie. Przedstawiało ono jakąś młodą, z lekka roznegliżowaną artystkę. Miała na sobie bluzkę z dość głębokim dekoltem, który odsłaniał dyskretnie jej biust. Podniecony mężczyzna z lubością przejechał w tym miejscu po papierze palcami dłoni. Zrobił to szczegółowo, jakby jeszcze bardziej chciał rozsunąć na boki i tak już rozpiętą bluzeczkę, aby więcej móc widzieć. Nagle cofnął rękę jak oparzony. Wyraz lubości spełzł natychmiast z jego twarzy, ustępując miejsca grymasowi obrzydzenia i nienawiści. Mimochodem zerknął na wbity w blat stołu rzeźniczy nóż, chwycił jego rękojeść lewą dłonią, zaś prawą przytrzymał za róg zdjęcie i z wściekłością ciął je ostrzem tak mocno, aż rozleciało się na boki, a na blacie pojawiła się głęboka rysa. Jakiś czas spoglądał bezbarwnym wzrokiem na rozciętą na pół fotografię, następnie złożył pieczołowicie obie połówki do kupy, jakby chciał je skleić, potem wstał, podszedł do ściany i przypiął je pineskami do drewnianej boazerii obok wiszących tam, podobnych jak to wycinków z kolorowych gazet, po czym, uderzając palcem każde z nich, policzył je głośno. Było ich trzy, razem z tym ostatnim, przed chwilą przypiętym, na którym przytrzymał dłużej palec, jakby chciał prześwidrować fotografię na wylot. Jednocześnie odezwała się w nim jakaś niepohamowana wściekłość, a dotąd ukryta gdzieś głęboko bestia wylazła z jego duszy na zewnątrz, uwidaczniając się jakąś patologiczną rządzą czegoś, co nie mieściło się w granicach człowieczeństwa i zdrowego rozsądku. Przez chwilę nie mógł sprecyzować, czym ona jest i czego od niego żąda. Zmarszczył czoło tak mocno, aż pojawiły się na nim głębokie bruzdy, a wyraz nienawiści jeszcze bardziej rozlał się na jego twarzy.
— Czego chcesz? — zasyczał do czegoś, co z nagła zawładnęło jego świadomością i wryło się w nią boleśnie.
Wydało mu się, iż pokój wypełnił złowróżbny głos. Był on wszechobecny i krzyczał przeraźliwie, wdzierając się siłą w jego jestestwo i powodując w nim potworny chaos. Wbił palce w oba uszy, żeby być głuchym na owe podszepty i ich nie słyszeć, lecz na nic to się zdało. Nadal mówił owy głos, tym razem w jego świadomości, potem ciszej, coraz ciszej szeptał, żgając jego mózg bolesnym szpikulcem, aż do skutku. Żeby odgonić wewnętrzny ból, który nieomal rozsadzał mu głowę, musiał się go słuchać.
„Co mówisz i czego żądasz”? — Spojrzał na chyboczący płomień świecy, który mimowolnie przyciągał jego wzrok i jednocześnie go mamił.
Jakby w odpowiedzi, jego oczy ujrzały coś zatrważającego. Pośród kłębowiska rozszalałych płomieni, wystrzelających gdzieś z podłogi, dostrzegł jakąś kobietę przywiązaną do pala. Była ubrana w czarną sukmanę, a na głowie miała obszerny kaptur, spod którego wystawały kosmyki siwych włosów. Języki ognia prawie że lizały jej bose stopy.
— Ja Joanna Murawa przeklinam cię Macieju Sylena — mówiła bezzębnymi ustami zjawa — żebyś sczezł ty i twoja rodzina. Żebyś po wieki wieków grzebał w trupach i nigdy się od nich nie uwolnił, a na twoje pomioty, w tym i w następnych pokoleniach, rzucam urok i niech grzebią w trupach, jako i ty, a co w drugim z nich niech zagości Lucyfer i niech ten czyni przez niego zło, aż zostanie powieszony twój pomiot. Tyś jest Sylena. Tyś jest pomiotem Macieja z drugiego pokolenia. — Ha, ha, ha — zaniosła się śmiechem zjawa, znikając w powale.
Sylena zgiął się w pół jak w jakiejś okropnej boleści, chwycił się obiema rekami za głowę i ją ścisnął z całych sił.
— Teraz musisz zabić, bo tkwi w tobie Lucyfer, którego w tobie, pomiocie Macieja, zaszczepiłam — szeptała szyderczo w jego wyobraźni jędza. — Aby dać upust własnemu zadowoleniu, musisz zabić, musisz zabić, musisz zabić — powtarzała w kółko.
Jej słowa wgryzły się w niego na dobre, zniewalając jego serce i mózg. Wyprostował się i wybuchnął maniakalnym śmiechem, który i tak nie był w stanie zagłuszyć złowieszczego chichotu czarownicy.
Sylena wpił nienawistny wzrok w ostatnie zdjęcie.
— Kolej na ciebie — warknął przez zaciśnięte zęby, a z ust wyciekła mu gęsta stróżka śliny.
Zgiął w łokciu rękę i wytarł ślinę, nieomal z odrazą, rękawem koszuli, jakby się brzydził zrobić to dłonią, po czym popatrzył na zabrudzony materiał. Pomyślał, że powinien sprać obrzydliwą wydzielinę. Zabrał ze stołu świecę i udał się do łazienki. Tam zdjął z siebie koszulę, potem odkręcił kran i pod strumień wody podłożył jej rękaw. Dłuższy czas szorował zabrudzenie, aż zniknęło z materiału. Następnie stanął przed lustrem, przybliżył do niego twarz i z bliska wpatrzył się z zainteresowaniem w swoje lustrzane odbicie. Ledwo widoczna szrama, na prawym policzku, nadawała surowości jego obliczu, lecz go nie szpeciła. Nawet dodawała mu nieco uroku. Tylko teraz, w chwili wzburzenia, bardziej się uwidoczniła i nabrała wyrazistości. Z lekka zamglona i zarysowana lustrzana tafla dodatkowo fałszowała rzeczywisty obraz. Zrobił grymas, który bardziej zmniejszył i spłaszczył bliznę, choć nadal pozostała widoczna, następnie przeciągnął po niej delikatnie ręką, potem mocniej, jakby chciał całkowicie zetrzeć tę krępującą go pamiątkę, którą, jak był dzieckiem, macocha zafundowała mu na twarzy, tłukąc go na oślep batem po pijaku. Uśmiechnął się gorzko, widząc swoją bezradność. Mimo wszystko podobał się kobietom i wzbudzał w nich zaufanie, i o tym wiedział. To dawało mu nad nimi przewagę i było jego atutem. Koronnym atutem, zaś one były naiwne i łatwo ulegały jego urokowi. On to wykorzystywał. Zwabiał je do siebie, a potem był dla nich brutalny.
I taki będzie dla tej, za którą chodził od nieomal tygodnia, prawie że takiej samej, jak artystka na zdjęciu. Wypatrzył ją kiedyś na ulicy i porównał z oryginałem. Potem próbował do niej zagadać, lecz ta, niewątpliwie pewna swej urody, zignorowała jego zaczepkę, obrzucając go wówczas pogardliwym, nic niewidzącym spojrzeniem, jak na kogoś, kogo tak naprawdę nie ma, albo kogoś, kto nic sobą nie prezentuje. Tak to odczuł, a on nie lubił być odrzucany.
„Tak! Nie powinna tego robić, choć być może teraz tego nie pamięta. Lecz już postanowił. Ona będzie tą następną”.
Było mu dobrze z tą myślą. Jakby przeżywał cudowną ekstazę. Chciał tego. Te artystki i ich zepsuty świat. Po to szukał sobowtórów, bowiem w nich widział pierwowzór. W każdej z nich dostrzegał znienawidzoną przez siebie macochę.
„A może? Czyżby łudził się jeszcze. Nie! Nie! To był wytwór jego wyobraźni. To ta nowa. Na pewno odrzuci jego względy i będzie zmuszony, a potem… — Intensywnie myślał, co by było gdyby. Jego myśli były postrzępione, a obłęd mamił rzeczywistość, wypaczając w nim jej postrzeganie.
„Odrzuci twoje względy i będziesz zmuszony, a potem”… — powtórzyło to coś jego własnym głosem. — Nie! Najpierw Marilyn. Tamta może jeszcze poczekać, a inne. — Zmrużył oczy. — Inne? Już nic nie powiedzą i mnie nie zdradzą, gdyż są martwe — syknął — są ukarane jak i macocha.
Wrócił do pokoju. Podszedł do stołu, postawił na powrót na nim świecę i chwycił w rękę ten sam nóż, którym przeciął zdjęcie, po czym wziął zamach, jakby chciał kogoś ugodzić i tak zamarł w bezruchu. Ręka na moment zawisła w powietrzu, a on wpatrzył się w płomień świecy, znów widząc w nim iluzję.
„Tak! Ona się wyrywa i krzyczy. Przeraźliwie krzyczy. Jak tamte. Jak macocha. Lecz to jej w niczym nie pomoże”.
Rozkoszował się ich przerażeniem. Lubił, jak się broniły i szarpały, kiedy je obnażał, zrywając z nich ubranie, a później bieliznę. To go jeszcze bardziej podniecało i rozsierdzało, czyniąc z niego potworną bestie. Aż do skutku i spełnienia.
„Potem ją zabije? Nie! Jeszcze nie od razu. Najpierw ją upokorzy, jak tamte, a dopiero”….
Na samą myśl o zbliżeniu i zabójstwie, przeszedł go dreszczyk rozkoszy i pożądania. Już był spokojny. Przeczesał dłonią bujne włosy i schował nóż do szuflady. Na razie był mu niepotrzebny. Teraz musiał odpocząć. Podszedł wolno do łóżka, wygładził z pedantyzmem zmarszczoną narzutę i wyciągnął się na niej wygodnie, po czym podłożył ręce pod głowę i wlepił wzrok w sufit.
Wróciły wspomnienia. Przywołał w pamięci macochę. Jak się później dowiedział, matka zmarła zaraz po jego przyjściu na świat. Ojciec, nie radząc sobie z wychowaniem dwójki dzieci, ożenił się po raz drugi z jakąś byłą artystką z objazdowej trupy. Ładną i łudząco podobną do jednej z hollywoodzkich aktorek. Miał wtedy niecałe dwa latka. Został z ojcem, natomiast starszego brata zabrała do siebie siostra matki, mieszkająca gdzieś na drugim końcu Polski, a która nie chciała mieć ze szwagrem żadnego kontaktu. Dlatego od tamtej pory nie widział brata na oczy. Macocha była uzależniona od alkoholu, ale nawet po trzeźwemu była bardzo złą kobietą i matką. Kidy wlała w siebie te kilka kieliszków, jak zawsze mówiła, stawała się o stokroć więcej agresywna i bezduszna, jakby u niej ta część mózgu, która jest odpowiedzialna za uczucia, uległa całkowitemu rozkładowi. Kompletnemu zepsuciu. Odbijało się to na jej pasierbie. Na nim. Katowała go pod byle pretekstem. Ojciec? Ten nie kiwnął nawet palcem, żeby cokolwiek zmienić. Był prawie we wszystkim podporządkowany swojej drugiej żonie i przymykał na wszystko oczy. Zresztą, zaraz po przeprowadzce też się zmienił. To już nie był on. Ponadto wdał się w alkohol. Wyjeżdżał często w jakiś służbowych sprawach, o których nigdy nie chciał mówić. To macosze było nawet na rękę. Zaczęła ojca zdradzać. I te jej libacje z przygodnymi mężczyznami. Wtedy zaprowadzała dziecko do ciemnej piwnicy i tam zamykała na klucz. Żeby nie widział. Żeby potem nie naskarżył ojcu. Wtenczas miał cztery, może pięć lat.
„Piwnica w starej chałupie”. — Nawet teraz, na wspomnienie tamtej ciemnicy, jego wypaczony umysł nie potrafił z tym sobie poradzić.
Bał się strasznie tamtego miejsca. Bał się ciemności i samotności. Zanosił się od płaczu i krzyczał panicznie ze strachu. Macocha przychodziła wówczas i zaklejała mu plastrem usta, żeby go nikt nie słyszał, a potem go biła za nieposłuszeństwo. Tak! Pomimo katowania, kochał ją, jak dziecko kocha swoją matkę. Właśnie! Jak rodzoną, a nie przybraną matkę. Zresztą, myślał wtedy, że ona jest nią naprawdę. Tak do niej mówił. Nie macocha. Mama! Miłość za katusze. Dobry Jezus i jego źli oprawcy. Lecz do czasu. Kiedy to było? Wytężył umysł. Jak miał trzynaście lat. Ból stał się nie do zniesienia, kiedy go biła. Wówczas jej oddał. Pierwszy raz w życiu ją uderzył. Wpadła w furię i mało co by go nie zabiła, żeby nie ojciec. Przyjechał wcześnie i siłą odciągnął ją od niego. Tłumaczył jej coś po cichu na ucho, a potem wyciągnął zza pazuchy litrową butelkę wódki i fachowo wybił z niej korek, uderzając otwartą dłonią w jej dno. Macocha uśmiechnęła się na widok alkoholu. Nie! Do dziecka nigdy tak się nie uśmiechała. To by akurat zapamiętał. Usiadła wraz z ojcem przy stole i oboje pili do nieprzytomności. Ojciec usnął z głową opartą na blacie tuż przy talerzu, a matka jeszcze miała na tyle sił, że dowlokła się do łóżka. Wówczas coś dziwnego się wydarzyło. Pierwszy raz w życiu. Coś jakby nim pękło. Jakby jego umysł uległ metamorfozie, przeistoczeniu. Poczuł w głowie ból. Był on inny jak normalnie. Jakby jego głowę ktoś ścisnął obręczą i coraz bardziej zwiększał jej ucisk. Po chwili ulga i coś jeszcze, czego nie potrafił sprecyzować. Właśnie! Nie wiedział o tym, że stał się kimś innym. Mózg działał inaczej, a oczy postrzegały co innego. Skrajna nienawiść przytłoczyła chorą miłość, która pozostała po drugiej stronie świadomości. Jak w transie, a mimo to myśląc trzeźwo, wyjął z szuflady kuchennego kredensu duży, rzeźniczy nóż i poszedł do sypialni. Macocha spała na łóżku w ubraniu i pochrapywała głośno przez sen. Była w jego oczach zła i odrażająca. Wręcz obrzydliwa w swym upojeniu. Powoli zbliżył się do niej, chwilę popatrzył na nią zimno, jak na bezużyteczny przedmiot, który powinno się wyrzucić na śmietnik, po czym wziął zamach i ugodził ją nożem w pierś. Nie miał jeszcze tyle sił, żeby ją zabić tym ciosem. Otworzyła oczy, w których dostrzegł niezmierne zdziwienie, a zarazem przerażenie. Uderzył raz jeszcze, tym razem mierzył w brzuch. W miękką tkankę nóż wszedł o wiele łatwiej i głębiej. Wyciągnął go z rany i wbił bez opamiętania raz jeszcze i jeszcze. Krew trysnęła nieomalże strumieniem, plamiąc pościel. Macocha miała jeszcze na tyle sił, że odepchnęła go od siebie i zaklęła, po czym próbowała się unieść na łokciach. Doskoczył do niej ponownie. Całym swoim ciałem naparł na nią, pchnął na łóżko, po czym chwycił ją za włosy, odchylił głowę do tyłu i ciął ostrzem po gardle. Zacharczała okropnie, plując krwią. Chwilę drgała, po czym osunęła się bezwładnie na łóżko z otwartymi szeroko oczyma. Wrócił do kuchni i śpiącemu ojcu wcisnął w dłoń zakrwawione narzędzie zbrodni. Następnie umył ręce przy kuchennym kranie i wrócił do pokoju. Dalej już nic nie pamiętał. Tylko ten świdrujący ból w głowie i ścisk czaszki, jakby jego umysł znajdował się jeszcze w odmiennych światach. Gdzieś na rozdrożu. Kiedy odzyskał świadomość w domu było dużo obcych ludzi w mundurach. Ktoś go przytulał i głaskał po włosach. W pewnej chwili zobaczył ojca siedzącego na krześle. Miał ręce wykręcone do tyłu. Kiedy podszedł do niego, ujrzał na jego nadgarstkach metalowe obręcze.
— Tato! Dlaczego masz związane ręce? — spytał go zdziwionym głosem.
Wtedy ojciec odwrócił głowę i spojrzał na niego wzrokiem, z którego wyzierała boleść i paniczny wprost strach. Jak wzrok skrzywdzonego i przestraszonego dziecka. Zrobiło mu się ojca żal i nie mógł pojąć, dlaczego ci mundurowi ludzie zabierają go ze sobą.
To było bardzo dawno temu. Teraz znów znajdował się na pograniczu dwóch światów. Tego wyimaginowanego, paranoicznego, który eliminował w nim człowieka, a w którym przeistaczał się w maniakalnego mordercę, arcyłotra i zwyrodnialca bez krzty litości i tego drugiego, w którym był nadal istotą o morderczym instynkcie, lecz istotą, o trochę innym, łagodniejszym charakterze i mentalności. Jego dwie natury uzupełniały się nawzajem, a o ich postępowaniu wobec innych, decydowała ta, która w danej chwili w nim dominowała. Miał jeszcze inną osobowość, tę zdrową, normalną, zdawać by się mogło, czysto ludzką, w której egzystował na co dzień i w innym miejscu, a o której nie miał pojęcia.
Sufit zdawał się wirować wokół, zachowując w swym centralnym punkcie szczęśliwą twarz kobiety ze zdjęcia. Marilyn. Jej sobowtór był w piwnicy. Dziwnym zbiegiem okoliczności sama wpadła mu w ręce i takiej okazji nie mógł przepuścić. I ona przypominała mu kogoś, kogo kiedyś kochał chorą i wypaczoną miłością, a zarazem nienawidził jak najgorszego wroga. Dlatego ją sobie upatrzył, obserwował i za nią chodził jak cień. Wiedział, że wcześniej go spostrzegła. Świadomie chciał, żeby się bała. Żeby żyła w niepewności. Jak mucha w pajęczej sieci, która ma nadzieją, że pająk pozwoli jej się z niej uwolnić. Tak! Już ją poniżył. To na razie mu wystarczyło. Trochę się z nią jeszcze podroczy. I tym razem niech umiera z niepewności jutra. Później może jej się pozbędzie, jeżeli nie będzie milczała. Tamte go nie posłuchały. Dlatego musiały umrzeć. Lecz w tej chwili powinien odpocząć i nabrać sił. Chore emocje chwilowo w nim opadły. Na razie były w uwięzi i pod kluczem. Kołysany szumem deszczu bijącego w szyby okien, zapadł w głęboki sen. Tym razem spał spokojnie. Nie śnił i nie rzucał się na posłaniu. Kiedy po godzinie otworzył oczy, był gotowy do działania. Wybierał się na polowanie. Polowanie na człowieka. Zdjął z wieszaka długi przeciwdeszczowy płaszcz i założył go na siebie, następnie zbliżył się do kredensu i z szuflady wyciągnął maskę cyrkowego klauna i nóż o długimi ostrym ostrzu. Nóż schował do wewnętrznej, głębokiej kieszeni płaszcza, natomiast maskę wcisnął w jego drugą kieszeń. Nacisnął na głowę kowbojski kapelusz z szerokim rondem, po czym ścisnął palcami knot świecy, żeby zgasić jej płomień i wyszedł w deszczową ciemność. Był teraz mordercą. Nie wiedział jeszcze, że tak długo nim będzie, aż zabije. Potem bezwolnie pozbędzie się z siebie bestii i będzie, któryś z kolei raz, ukrywał w sobie zbrodniarza, czując się za niego odpowiedzialnym, a jednak go chroniącym przed sprawiedliwością. Przed karą. Dopóki, dopóty znów nie powróci w nim zło, o czym także nie był świadom.
Rozdział III
— Barbaro! Nie bądź zazdrosna. To tylko był niewinny taniec. Nie rób tutaj sceny.
— Niewinny! — żachnęła się. — O mało cię ta ździra nie zgwałciła w tym niewinnym tańcu — nieomal krzyknęła głośno, nie dbając o to, że inni goście zerkają na nich z zaciekawieniem, szepcząc coś sobie do ucha i uśmiechając się pod nosem.
Barbara Ziemińska była mocno zdenerwowana. Mało tego, była wściekła i nie panowała nad sobą. Pomyślała, że nie powinna pić. Alkohol jej nie służył, a ponadto wzbudzał w niej agresję.
— Głupia dziwka! — zasyczała przez zaciśnięte zęby pod adresem tamtej kobiety.
Złapała się na tym, iż ponownie zwala winę na inną, a nie na niego. Przecież to nie tamta go podrywała, a on ją. Widziała to wyraźnie, a jednak próbowała go sama przed sobą usprawiedliwić.
Z podniesioną głową ostentacyjnie wyszła do przedpokoju.
Karol Zawada spojrzał przepraszająco na resztę towarzystwa, po czym podążył za nią.
Ziemińska sięgnęła po wiszący na wieszaku płaszcz.
— Poczekaj! — Zawada przytrzymał ją za rękę. — Odprowadzę cię do domu. Nie powinnaś chodzić sama nocą. Tu jest zbyt niebezpiecznie. — Chciał ją trochę nastraszyć, by zmieniła zdanie. — No, już dobrze, Basiu. Nie dąsaj się już na mnie. — Lekko przyciągnął ją do siebie.
— Obejdzie się! Puszczaj — prychnęła jak kocica.
Wyrwała rękę z jego uścisku i nieomal odepchnęła go od siebie, aż się zatoczył do tyłu.
— Nie troszcz się o mnie. — Popatrzyła na niego gniewnie, prawie że z nienawiścią. — Idź do tamtej — syknęła.
— Jak sobie życzysz! Nie, to nie — mruknął. — Weź przynajmniej parasol. Chyba zaczyna kropić deszcz — dodał.
Ziemińska zbyła jego uwagę pogardliwym wzruszeniem ramion. Szybkim ruchem, jakby nie wiadomo jak się spieszyła, narzuciła na siebie płaszcz, następnie zdjęła z wieszaka małą, pikowaną torebkę na długim pasku i przerzuciła ją sobie przez ramię. Jeszcze raz omiotła wściekłym wzrokiem Zawadę, po czym wyszła z mieszkania, trzasnąwszy głośno drzwiami. Następnie szorując dłonią po plastikowej barierce, zbiegła szybko po schodach. Na dole trochę emocje w niej opadły. Chwilę postała przy wyjściu, nadsłuchując i mając cichą nadzieję, że Zawada zmieni zdanie i przybiegnie do niej z przeprosinami, jak to nieraz robił, kiedy się pokłócili, lecz nic takiego się nie stało. Zawiedziona, zaklęła pod nosem i wyszła na zewnątrz. Uliczne latarnie nie świeciły. Mżyło. Było chłodno, mokro i nieprzyjemnie. Wkoło ani żywego ducha, tylko gdzieś z oddali dochodził do niej pijacki bełkot jakichś meneli. Otuliła się szczelnie płaszczem, podniosła kołnierz i ruszyła pospiesznie pustym i ciemnym chodnikiem. Musiała uważać, żeby nie potknąć się o nierówno poukładane i popękane płyty chodnikowe. Skierowała się w stronę wiaduktu. Tym skrótem miała bliżej do domu. Deszcz stopniowo przybrał na intensywności. Po chwili lało jak z cebra. Teraz żałowała, że nie posłuchała Karola i nie zabrała ze sobą parasola. Chociaż nie! A niech tam! Przez to zmoknie i zachoruje, a on niech się martwi. Podrywacz od siedmiu boleści. Niech ma wyrzuty sumienia. Przyspieszyła kroku, wracając pamięcią do ich związku. Z Karolem Zawadą poznali się niedawno, właśnie w tym miasteczku. Przyprowadziła się tutaj z Wrocławia, gdzieś trzy miesiące temu. Dostała pracę w tutejszym liceum. Jako nauczycielka języka polskiego. Któregoś dnia, wieczorem, była majówka w parku. Wybrała się na nią z koleżankami z pracy. Kiedy była zajęta rozmową, nagle ktoś delikatnie dotknął jej ramienia. Odwróciła się instynktownie. Przed nią stał jakiś przystojniak, jak go wtedy określiła w myśli. Skłonił się jakoś nieśmiało, wręcz nieporadnie, chcąc widocznie poprosić ją do tańca. Ta jego nieporadność rozbawiła ją do tego stopnia, że niegrzecznie parsknęła głośnym śmiechem. Speszył się nieco, może nawet zawstydził, lecz nie zrezygnował. Był uparty i nie dawał za wygraną. Poprosił ją raz jeszcze. Bez wpadki. Tym razem była poważna i się zgodziła. Zatańczyli kilka kawałków, a potem odprowadził ją do domu. I tak już zostało. Zawada, z początku mieszkał w hotelu robotniczym, później przeprowadził się do niej. Wiedziała z góry, że mama nie będzie z niej zadowolona, że mieszka z chłopakiem bez ślubu. Ale mama była daleko, a ona nie zamierzała jej o tym wspominać w listach. Po co ma się mama denerwować, tym bardziej, że oni nie mieli i nie zamierzali, przynajmniej na razie, brać ślubu. Chcieli być nowoczesną parą niedbającą o normy i wykraczającą ponad tradycyjne konwenanse. Żyli na kocią łapę, jak mawiali o ich związku najbliżsi sąsiedzi. Pomyślała, że Karol zawsze był tajemniczy i nigdy nie mówił o swojej przeszłości. No, może nieraz tam coś napomknął, kiedy go mocniej przycisnęła, lecz jego odpowiedzi przeważnie były wyważone i ogólnikowe, jakby coś przed nią ukrywał. Może robiła to zbyt dociekliwie? Zawada był inżynierem energetykiem. Pracował, jako kierownik brygady konserwującej linię wysokiego napięcia. Opowiadał jej nieraz, jak wdrapywał się na słupy i pomagał swoim pracownikom przy wymianie izolatorów i innych urządzeń energetycznych. Mawiał, że to robota dla ludzi o stalowych nerwach. Człowiek i napięcie pół miliona Voltów. To robi wrażenie. Niebezpieczna, lecz popłatna praca. Dla twardzieli. Słuchała go z zaciekawieniem, ale zbyt dużo nie rozumiała z tych jego technicznych określeń. Nieraz gdzieś wyjeżdżał na jeden, lub dwa dni. Tłumaczył, że w sprawach zawodowych. Że taka jest jego praca. I to było prawdą, ale ona, mówiąc szczerze, tak do końca mu nie wierzyła. Może dlatego nie potrafili zżyć się ze sobą tak na poważnie, aby móc zrozumieć siebie nawzajem? Pomyślała ze skruchą, że jednak nie powinna oceniać ich związku, opierając się tylko na tych kilku miesiącach. To zbyt krótki okres czasu, aby dogłębnie móc się nawzajem poznać. Lecz to, że Karol jest babiarzem wiedziała dobrze. Tak! To wiedziała od początku. W jej wyobrażeniu, cholernym babiarzem. Może tylko w jej wyobrażeniu? Widziała jak patrzy na inne kobiety. Była zazdrosna i chwilami nienawidziła go za to, a mimo wszystko była nieomal zachłanna na tę miłość, choć nieraz sama sobie się dziwiła, że akceptuje jego wyskoki, udając, że o nich nic nie wie. Czuła się z tym źle. Długo to znosiła, ale tym razem coś w niej pękło. Kiedy dzisiaj poprosił tę młodą dziewczynę do wolnego tańca, nie mogła patrzeć jak mizdrzy się do niej, obejmując ją czule i dyskretnie głaszcząc dłonią jej zgrabny tyłek, tym bardziej, że wypity alkohol w pewnym stopniu zawężał jej subiektywne postrzeganie tego, czego tak naprawdę mogło nie być. Poczuła się wzgardzona i poniżona, tym bardziej, że była od Karola trochę starsza.
— Troszeczkę starsza — mruknęła do siebie, próbując się tym, choć trochę pocieszyć.
Mimo tego wszystkiego, wiedziała dobrze, że tamta siksa ma nad nią przewagę. Może nie urody, lecz na pewno wieku. To ją przerażało i z tym musiała się jakoś uporać, żeby na przyszłość nie robić, aż takich głupstw.
Kiedy skręciła w boczną ścieżkę, prowadzącą wzdłuż torów w stronę wiaduktu, z zamyślenia wyrwał ją odgłos czyjś cichych kroków. W pierwszej chwili pomyślała o Karolu. Chyba nawet się ucieszyła i gotowa była mu wszystko wybaczyć. Przystanęła uradowana, odwróciła głowę i spojrzała za siebie z nadzieją, że go zobaczy, lecz przez ciemność i deszcz nie mogła nic dojrzeć.
— Karol?
Nikt się nie odezwał, a kroki raptownie ucichły. Słychać było tylko nieustanny szum ulewy.
— Karol? — powtórzyła już z lękiem, próbując przebić wzrokiem ścianę deszczu.
Wiatr zaszeleścił namokniętymi gałęziami, strząsając na jej głowę wielkie krople dżdżu. Wstrząsnęła się od tego przeszywającym dreszczem.
— Karol? To ty? — spytała raz jeszcze przez ściśnięte gardło.
Żadnego odzewu. Na plecach poczuła przejmujące zimno, a mimo to było jej gorąco. Wilgotne kosmyki długich włosów opadły jej na oczy i przysłoniły na chwilę widok. Nerwowo i szybko odgarnęła je z czoła ręką, intensywnie wpatrując się przed siebie. Strach narastał w niej z każdą sekundą. Serce waliło jak młotem, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nogi były jak z waty, zdawać by się mogło, przykute nieomal do podłoża jakąś stalową klamrą.
— Karol? — wyszeptała tym razem do siebie, jakby chciała dźwiękiem jego imienia, dodać sobie otuchy i odgonić demoniczne domysły.
Nic, tylko szumiący wokół deszcz.
Teraz już spanikowała. Czując w sobie nagły przypływ adrenaliny, pokonała niemoc i rzuciła się na oślep biegiem, grzęznąc szpilkami w podmokłym gruncie. W popłochu nie zorientowała się nawet, jak odpadł jej obcas przy lewym bucie. Biegła tak kilkanaście metrów, nawet tego nie czując. Dopiero jak zaczęła mocno kuleć, zwolniła, po czym się zatrzymała, oddychając ciężko. Gdzieś daleko zaskowytał pies i nagle, tuż obok niej, poprzedzony przeraźliwym gwizdem, przetoczył się pociąg, ciągnąc za sobą długi rząd towarowych wagonów. Podmuch powietrza był tak silny, iż o mały włos nie wciągnął ją na tory. Przerażona do granic możliwości instynktownie odchyliła się do tyłu. W tym momencie zdała sobie sprawę, że ktoś łapie ją w pół, obezwładnia i ciągnie gdzieś w bok. Pomimo bliskości pędzącego składu, zaparła się nogami, starając się uwolnić z uchwytu.
Napastnik był silny. Trzymał ją jak w kleszczach i wlekł w stronę zarośli, próbując owinąć wokół jej szyi pasek od torebki.
Zebrała w sobie resztki odwagi.
— Puszczaj bydlaku! — wrzasnęła, kopiąc desperacko nogami gdzie popadnie.
— Bądź grzeczna, laleczko? — warknął gardłowo intruz tuż nad jej uchem, sykając z bólu i rozluźniając na moment uścisk.
To jej wystarczyło. Ostatkiem sił wyszarpnęła się, po czym cofnęła kilka kroków i stanęła chwiejnie, patrząc z trwogą w stronę głosu. Poprzez gęstą mżawkę zobaczyła wysokiego mężczyznę ubranego w długi, przeciwdeszczowy płaszcz. Głowę okrywał mu nisko opuszczony, kowbojski kapelusz z szerokim rondem, z którego skapywały krople deszczu. Jego twarz ukryta była pod maską cyrkowego klauna. W prawej ręce trzymał nóż, w lewej jej skórzaną torebkę. W pewnej chwili mężczyzna, widocznie chcąc lepiej widzieć, uniósł nieco brzeg kapelusza palcem, zahaczając nim przez nieuwagę o maskę, która niespodziewanie zsunęła mu się z twarzy. W tym momencie przez wiadukt przejechał ciężarowy samochód, zakłócając ciszę głośnym warkotem rozklekotanego silnika. Mocne światło reflektorów pojazdu dotarło aż tutaj, rozjaśniając nieco okolicę. W jego odblasku, przez jedno mgnienie oka, Ziemińska ujrzała odsłoniętą twarz intruza. Napastnik błyskawicznie naciągnął z powrotem na twarz tę przerażającą zasłonę wykrzywioną teraz w diabelskim i martwym uśmiechu. Ziemińska wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana, nie mogąc się ruszyć. Jakby patrzyła w ślepia węża. Cyrkowy klaun zawsze ją przerażał, gdyż kojarzył jej się ze śmiercią.
— Barbaro! — Zza ściany deszczu i ciemności dobiegło nagle do niej głośne wołanie.
Ziemińska instynktownie odwróciła wzrok w tym kierunku. Tak! To był głos Karola. Poznała go od razu.
— Karol! Ratunku! Ratunku! — rozdarła się ile sił w płucach, aż ją zabolało gardło.
Napastnik wzdrygnął się cały i zawahał przez chwilę. Rozbieganym wzrokiem rozejrzał się nerwowo wokół, jakby oceniał, czy zdąży jeszcze urzeczywistnić swój plan, po czym pospiesznym ruchem wsadził nóż za pazuchę. Pomimo wszystko nie chciał do końca ryzykować.
— Jeszcze się spotkamy — wydusił tylko przez ściśnięte zęby, robiąc przy tym pogardliwy grymas ustami, zaś ukryta pod maską szrama na jego twarzy zapiekła go żywym ogniem.
Nacisnął jeszcze mocniej kapelusz na głowę, następnie rzucił w stronę Ziemińskiej jej torebkę, obrócił się na pięcie i zniknął w krzakach.
— Barbaro! — wołanie Zawady powtórzyło się trochę bliżej.
— Tutaj jestem! — odkrzyknęła ochryple.
Nerwowość nieco w niej zelżała, ale cały czas była czujna.
— Barbaro! — Zawada wyłonił się z mroku. Ociekał cały wodą. W ręku trzymał złożony parasol. — Kochanie!
Ziemińska teraz dopiero poczuła się w miarę bezpieczna. Napięcie puściło. Kulejąc mocno na lewą nogę, podbiegła do Zawady i przylgnęła do niego z całych sił, drżąc na całym ciele jak osika.
— Co się stało? — Zawada rozpostarł nad nią parasol, po czym objął ją ramieniem i pogłaskał po mokrym od deszczu i łez policzku. — Jesteś cała roztrzęsiona — powiedział.
— On tutaj był i chciał mnie zabić — wyrzuciła jednym tchem, prawie że łkając.
— Kto taki?
— O! Tam uciekł. — Wskazała palcem gdzie. — Wskoczył w tamte zarośla.
— Kto uciekł?
— Morderca w masce!
Zawada w pierwszej chwili chciał pobiec w tym kierunku, ale Ziemińska przytrzymała go za rękaw płaszcza.
— Nie zostawiaj mnie samej. — Zadygotała. — Proszę. Nie zostawiaj! — szepnęła.
Zawada jeszcze mocniej przytulił ją do siebie.
— Morderca? — zareagował dopiero teraz zdziwieniem.
Naszły go nagle wątpliwości.
— Ktoś chciał cię, Basiu, zamordować? — spytał z nutką podejrzliwości w głosie — a może to był tylko złodziej i chciał cię okraść?
Przez te kilka miesięcy poznał dobrze Ziemińską. Wiedział, że jest świetną aktorką. Zresztą, do którejś z nich nawet podobną. Że po każdej z nim kłótni potrafi wyśmienicie histeryzować i jest w stanie wymyślać takie rzeczy, od których dostawał gęsiej skórki. Po to tylko to robiła, żeby wzbudzić w nim poczucie winy i odpowiedzialności za ich związek. Taka ona jest.
— Karol! Ja tym razem nie udaję — żachnęła się Ziemińska, jakby odgadła jego domysły. — Co? Nie wierzysz mi? — spytała, odsuwając się trochę od niego i spoglądając mu głęboko w oczy. — Okraść? — Podniosła z ziemi zabłoconą torebkę i trzymając za pasek, podsunęła mu ją pod nos, aż poczuł zapach garbowanej skóry. — Widzisz! — powiedziała sugestywnie — tan człowiek miał ją już w ręku. Jakby chciał mnie okraść, to by ją mi zabrał, a nie wyrzucił.
— Ależ ci wierzę — odrzekł nieco zmieszany Zawada. — Przestraszyłaś mnie tylko tym krzykiem, moja droga, przez co mam cholerny mętlik w głowie. Chyba nie chciałaś dodatkowo rzucić się pod pociąg? — spytał nieco żartobliwie, chcąc rozładować napięcie.
Jednak ta jego swobodna uwaga przyniosła całkiem odwrotny skutek, bowiem w Ziemińskiej krew zawrzała z oburzenia i wcale nie było jej do śmiechu. Była rozdrażniona nieomal wszystkim, a już szczególnie tym, co teraz usłyszała od Zawady. Przetarła odruchowo dłonią mokrą od deszczu twarz.
— Chyba cie pogięło, człowieku — prychnęła gniewnie — gdybym chciała popełnić samobójstwo, jak ty to sugerujesz, nie krzyczałabym. Bądź tym razem poważny nie rób sobie ze mnie żartów. Jeżeli cię to w ogóle nie obchodzi, to…
Nagle, jak gdyby opadła z niej złość. Urwała i spojrzała na niego innym wzrokiem, z którego nadal wyzierała po trosze i irytacja, i po trosze wdzięczność, lecz jednocześnie i zdziwienie jego tutaj obecnością.
— Czyżby ona się tobą znudziła? — spytała niespodziewanie z nutą złośliwej ironii w głosie, chcąc widocznie mu dokuczyć.
— Od i kobieca wdzięczność. — Zawada pokręcił głową. — Daj spokój Barbaro! — powiedział ugodowo — mówiłem ci już, że to był tylko niewinny taniec. Miedzy nami do niczego nie doszło. To tylko twoje chora wyobraźnia i zbyt dużo wypitego trunku. To zmąciło ci obraz i nasunęło nieuzasadnione podejrzenia.
— Chora? — żachnęła się ponownie, a w jej oczach pojawiły się pioruny, zwiastujące nadciągającą znów burzę gniewu. — A poprzednie twoje wyskoki, to też miraż? To też nadmiar alkoholu? To też moja chora wyobraźnia, jak ty to sugerujesz?
— Przyznaję, że podobają mi się inne dziewczyny — odrzekł Zawada. — Co w tym jest złego? Wszak jestem mężczyzną i lubię na nie czasem popatrzeć z daleka. No może nie do końca z daleka — uzupełnił usprawiedliwiająco. — Zdarza się, że w tańcu przytulę jakąś kobietę. To normalne. Lecz to nie znaczy, że cię z nimi zdradzam. Ani z tamtymi, ani z tą, o którą zrobiłaś mi takie piekło. Przecież wiesz dobrze, że tylko ciebie kocham.
— Z daleka mówisz i czy wiem? A zresztą, dobrze, już dobrze. — Machnęła ręką w geście zniecierpliwienia. — Niech będzie twoje na wierzchu, mądralo. — Westchnęła, mając już dość wszystkiego. Zmęczenie dało o sobie znać. — Czekaj! Stań tu bliżej — powiedziała nagle — tu, tu, koło mnie.
Jedną ręką przytrzymała się Zawady, zgięła lewą nogę w kolanie, po czym drugą ręką sięgnęła do swojej stopy i zdjęła z niej but.
— Popatrz! — Podsunęła mu pod nos pozbawioną obcasa szpilkę. — Nie wiesz, jak ja teraz pójdę? Jak jakaś kaleka.
Zawada impulsywnie cofnął głowę, przytrzymał dłonią sfatygowany but i z dezaprobatą popatrzył na niego.
— Zaraz! Zaraz! Dlaczego jak kaleka — zaprzeczył. — Włóż tę szpilkę z powrotem na nogę — zaproponował.
Bez sprzeciwu założyła uszkodzony but na lewą stopę.
Zawada podał jej swój parasol.
— Potrzymaj go na chwilę! — powiedział.
Przykucnął przed nią, zdjął z jej drugiej nogi szpilkę i bez poszanowania rzeczy jednym szarpnięciem odłamał obcas.
— Co robisz? — jęknęła Ziemińska. — Czyś ty do reszty zwariował? To moje najlepsze obuwie.
— Nie martw się! Kupię ci nowe — odrzekł, wsuwając but z powrotem na jej stopę. — Teraz będzie ci o wiele wygodniej — dodał, uśmiechając się zwycięsko, jakby nie wiadomo co wymyślił dobrego. — No i jak jest teraz? — spytał.
Ziemińska stanęła pewnie na obu nogach. Była teraz o dużo niższa od niego, lecz stała całkiem stabilnie.
— Zrobiłeś ze mnie krasnoludka, ale pal licho, co ja bym bez ciebie biedna zrobiła — powiedziała z lekkim i wymuszonym uśmiechem. — Pomimo wszystko, czy mi wierzysz, czy też nie, dziękuję ci, Karolu, za uratowanie mi życia — dodała, a jej nieco ostry głos tchnął tym razem szczerością.
„Za uratowanie życia” — powtórzył w duchu Zawada.
Zmieszał się niespodziewanie i nieomal zawstydził jak nieopierzony sztubak. Nigdy tak nie mówiła do niego. Nawet, kiedy jej wymysły sięgały zenitu, a on musiał wszystko odkręcać i świecić za nią oczami przed ludźmi. To jednak musi być prawdą, co się tutaj wydarzyło, zanim on dobiegł. Poczuł się nagle winnym i nieodpowiedzialnym. Pomyślał, że nie powinien tak tego bagatelizować. Szczególnie on. Człowiek o stalowych nerwach, który z racji wykonywanego i tak specyficznego zawodu potrafi przewidzieć niebezpieczeństwo, jak i mu z góry zapobiec. I nie powinien być dla niej aż tak złośliwy. Dopiero teraz doszło to do niego.
— Kochanie! Przepraszam! — powiedział usprawiedliwiająco, biorąc ją pod rękę — chodźmy już. Opowiesz mi wszystko w domu, a jutro z samego rana pójdziemy na milicję.
Ruszyli wąską ścieżką w stronę pustego wiaduktu, idąc ostrożnie po podmokłym gruncie i osłaniając się parasolem. Deszcz cięgle padał, zacinając z boku. W pewnej chwili rozmieszczone z rzadka wzdłuż torów światła na słupach nagle przygasły. Nawet widoczny stąd semafor przybladł niebezpiecznie, gubiąc swoją ostrzegawczą czerwień. Zrobiło się jeszcze ciemniej.
— Awaria na całego — mruknął Zawada.
— O jej!! A niech to! — Nieoczekiwanie Ziemińska potknęła się o coś, poleciała do przodu i o mały włos byłaby wywinęła kozła, gdyby jej Zawada nie podtrzymał. Syknęła z bólu, po czym odruchowo spojrzała pod nogi i zamarła z przerażenia.
— Karol — wychrypiała przez ściśnięte gardło, nieomalże nie słysząc własnego głosu.
Stała jak słup soli i wpatrywała się wytrzeszczonymi ze strachu oczyma na coś, co zagradzało w poprzek drogę. Zawada instynktownie poszedł za jej wzrokiem.
W błocie leżała młoda kobieta. Ubrana była w płaszcz, z rozrzuconymi na boki połami, które nieomal wciśnięte były w błoto. Rozerwana bluzka obnażała jej mocno okaleczone piersi. Podarta spódniczka ledwo osłaniała zakrwawione podbrzusze. Miała nienaturalnie odchyloną do tyłu głowę, jakby spoglądała za siebie otwartymi szeroko oczyma. Mokre od deszczu, potargane i pozlepiane włosy przykrywały częściowo jej twarz i zasłaniały szyję.
Zawada nachylił się nad nią i palcami dłoni delikatnie odgarnął z jej twarzy i szyi zlepione od krwi włosy, chcąc sprawdzić tętno. Nagle machinalnie cofnął rękę, jakby dotknął gorącego żelaza i uniósł się z kucek. Nawet taki człowiek jak on, mający nerwy na wodzy, poczuł ogromny dyskomfort. Jego oczom ukazał się wprost makabryczny widok. Kobieta miała poderżnięte gardło. Głęboka rana na jej szyi jeszcze nieznacznie krwawiła, odsłaniając całkowicie przeciętą tchawicę. Wyglądało to tak, jakby jej głowa trzymała się tylko na ścięgnach i skórze.
Ziemińska oderwała skamieniały wzrok od zwłok kobiety i wolno przeniosła go na Zawadę. Jakiś czas patrzyła na niego znieruchomiałym wzrokiem i w milczeniu, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
— Karol. To mogłam być ja — szepnęła dopiero po chwili — gdybyś się nie zjawił… — Zająknęła się i załkała głośno, po czym przylgnęła do niego z całej siły, wtulając zapłakaną twarz w jego pierś. — Proszę, chodźmy już stąd.
— Jeszcze chwilkę, kochanie. — Zawada powtórnie nachylił się nad ciałem kobiety, po czym lekko uniósł z ziemi połę jej płaszcza i zamierzał przeszukać jego kieszenie, lecz powstrzymał go nagle okrzyk Ziemińskiej.
— Karol! Co robisz? — Na jej twarzy pojawiło się ogromne zdziwienie i obawa. — Co ty tam chcesz szukać?
— Próbuję znaleźć jakiś dowód, no jakiś punkt zaczepienia, aby zidentyfikować zwłoki — rzucił przez ramię z nad ciała kobiety. — To takie skrzywienie zawodowe — dodał, sprawdzając jedną, a potem drugą kieszeń płaszcza denatki.
— Zawodowe? Ty, energetyk? — Ziemińska zrobiła wielkie oczy. — Wiedziała, że Karol jest pełen zagadek, lecz to…
— No wiesz. Długo by o tym mówić. — Zawada zbył jej pytanie wykrętną odpowiedzią, urywając tym temat.
— Nic więcej tam nie szperaj — ostrzegła go powtórnie. — Niech zrobi to milicja. Jeszcze o coś mogą nas posądzić.
— Może i masz rację — poparł ją Zawada. — Rzeczywiście! Niech oni się tym wszystkim zajmą. — Wyprostował się i zlustrował uważnie otoczenie. — Taka kobieta musiała mieć przy sobie torebkę. W niej zapewne powinny być jakieś dokumenty.
— O ile tamten je nie zabrał — zwróciła uwagę Ziemińska.
— No, nie wiadomo. Ale czekaj Basiu, może jednak rozejrzę się trochę. Może gdzieś tutaj leży ta jej torebka. Przynajmniej dowiemy się, kto to jest, a właściwie, kto to był. — Zawada zapuścił się do przodu, chcąc sprawdzić pobliskie zarośla, ale Ziemińska chwyciła go za rękaw i silnie przytrzymała.
— Daj spokój, Karol. Ja nie chcę — prawie że krzyknęła panicznie — nie baw się w detektywa i nie zostawiaj mnie tutaj samej. — Znów zadrżała na całym ciele. — Boję się! Boję! — powtarzała w kółko.
— Już dobrze. — Zawada pogłaskał ją po włosach i przycisnął do siebie, by ją uspokoić. — Dobrze. Nigdzie nie idę. Wiem, że mówiłaś prawdę. Zresztą, powinienem wcześniej się domyśleć. Teraz to już na pewno powinniśmy jak najszybciej zawiadomić milicję.
— Milicję? Tak! Tak. Milicję — powtórzyła. — Oczywiście! Chodźmy jak najszybciej na posterunek — przytaknęła skwapliwie i nagle się zawahała. — A co z nią? — spytała, starając się nie patrzeć w tamtą stronę, gdzie leżały zwłoki, i wycierając wierzchem dłoni załzawione oczy.
— Jej już nic nie możemy pomóc, Basiu. Ona nie żyje.
Ziemińska przemogła się w sobie i spojrzała ponownie na ciało dziewczyny. Z martwych i otwartych oczu trupa wyzierało bezmierne i zastygłe przerażenie.
— Chodź już, kochanie, chodź — przynaglił ją Zawada.
* * *
Sylena, z maską cyrkowego klauna w ręku, patrzył z obawą i zniecierpliwieniem za oddalającą się parą, schowany za gęstymi krzakami. Tamci szli wolno, bowiem kobieta nieznacznie kulała na jedną nogę.
„To prawda. Wymknęła mu się. Gdyby nie ten człowiek, chyba jej narzeczony, miałby ją teraz w garści”. Był trochę nieostrożny z maską. Pomyślał, że chyba nie zdążyła zobaczyć jego twarzy, choć tak do końca, nie był tego pewien.
Odprowadził parę niepokojącym wzrokiem, aż do wiaduktu, chcąc się upewnić, że nie wrócą. Jeszcze jakiś czas poczekał, aż tych dwoje zniknęło po drugiej stronie nasypu, po czym naciągnął maskę na twarz i pobiegł pochylony w kierunku, gdzie leżało ciało kobiety. Tej, którą przed chwilą zamordował.
To nie ona miała być jego ofiarą. To nie za nią chodził. Miał inne zamiary i nie chciał jej zabić, ale ona wyszła niespodziewanie na niego, a potem, broniąc się zaciekle, przypadkiem zdarła mu z twarzy maskę. To przesądziło. Poznała jego tożsamość i musiała umrzeć. Ugodził ją nożem raz. Potem drugi i trzeci. Rany nie były śmiertelne. Ugięły się pod nią nogi i upadła na ziemię, ale ciągle żyła. Przez to wpadł w szał i przestał na sobą panować. Zbudziła się w nim jeszcze bardziej potworna bestia. Kobieta szarpała się, lecz on przytrzymał ją kolanem, po czym odchylił jej głowę do tyłu i ciął nożem po gardle. Zadławiła się własną krwią. Jaszcze jakiś czas charczała, następnie znieruchomiała. Zmełł w ustach przekleństwo i jakby tego było mało i żeby dać upust wściekłości, porozrywał jej sukienkę, bluzkę i obnażył piersi. Dopiero po tym nieco ochłonął. Sprawnie przeszukał kieszenie jej płaszcza. Znalazł w nich kilka drobiazgów i trochę bilonu. Następnie otworzył jej torebkę, zabrał stamtąd portmonetkę, dokumenty i schował to wszystko do swojej kieszeni, a torebkę wyrzucił w krzaki. Zabłyszczało coś na jej dłoni. Pierścionek! Nieomal na siłę ściągnął go z jej palca. Potem musiał się schować, gdyż tamci się pojawili.
Teraz Sylena wrócił i stał nad zakrwawionym ciałem, patrząc na nie obojętnie i zastanawiając się, co dalej. Pomyślał, że nie może zostawić tutaj zwłok, ale i nie mógł ich stąd zabrać. Tamci dwoje je widzieli. Gdyby nie oni, przeniósłby je cichaczem do starego domu, a potem grobowca na starym cmentarzu, jak to uczynił z poprzednimi ofiarami. Gdzieś z zakamarków świadomości mordercy wychyliła się cząstka innej osobowości i zagościła w nim na chwilę, powodując zamęt w jego głowie.
„Tak! Co robić dalej? Powinien być rozsądny i działać. Już teraz wie! Musi schować ciało gdzieś tutaj, żeby zmylić trop. Żeby myślano, że to przypadkowe zabójstwo. Przypadkowe? A poderżnięte gardło? Nie!
Spojrzał na trupa kobiety. Coś, jakby odrobina litości zagościła na moment na jego twarzy, ustępując zaraz miejsca zimnemu wyrazowi, a tej cząstki, która w nim na mgnienie oka zagościła, już nie było. Chwycił za poły płaszcza, który miała na sobie martwa kobieta, po czym pociągnął jej ciało w kierunku krzewów i tam je schował. Tylko dla pozoru. Wiedział dobrze, że je i tak znajdą. Z trudem wyszarpnął spod niej płaszcz, zwinął go w rulon i cisnął w miejsce gdzie wyrzucił wcześniej jej torebkę. Zadyszał się i musiał na chwilę odpocząć. Wziął kilka głębokich oddechów i nagle coś boleśnie zaćmiło go w głowie, jakby tysiące najostrzejszych szpil wkuło się jednocześnie w jego mózg, powodując, nie do zniesienia, przeszywający ból każdej jego części ciała i duszy. Przycisnął obie ręce do swojej głowy i zastygł bez ruchu, a jego zamglone oczy spoglądały gdzieś w pustkę.
* * *
Sylena, ubrany w długi przeciwdeszczowy płaszcz, stał wyprostowany na wąskiej dróżce otoczonej gęstymi krzewami i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jakby jego umysł zanurzył się w niebycie i gdzieś tam na moment utknął na samym jego dnie. Po kilku minutach logiczne myślenie wróciło. Sztywność ciała minęła, a wzrok nabrał ostrości. Był teraz kimś innym i czuł to całym sobą.
„Gdzie ja jestem? Co ja tutaj robię w taki deszcz?” — Był zdezorientowany i przerażony.
Lało nadal jak z cebra. Z szerokiego ronda jego kapelusza, który miał na głowie, skapywała deszczowa woda, ograniczając mu tym widok i spływając nieomal ciurkiem po jego ogumowanym, długim płaszczu. Odruchowo sięgnął ręką do twarzy i przejechał po niej wierzchem dłoni, potem po czole, chcąc jednocześnie strząsnąć z ronda kapelusza deszczowe krople i nagle znieruchomiał.
„Co to jest”? — Zaniepokojony, pomacał raz jeszcze palcami po całej twarzy”. — „Maska? Skąd ta maska”? — Jednym szybkim ruchem ściągnął ją sobie z głowy, aż go zabolało. Przyjrzał jej się z bliska i na jej widok zadrżał na całym ciele. — „Ohyda i szkaradztwo”! — Zniekształcone i powykręcane wargi cyrkowego klauna jakby śmiały się do niego szyderczo. — „Dlaczego miałem na twarzy maskę cyrkowego klauna? Co to wszystko znaczy”?
Nic jeszcze nie rozumiał. Miał kompletną pustkę w głowie, ale tamta, uśpiona podświadomość, zaczęła z wolna wiercić w jego mózgu dziurę, chcąc wydostać się siłą na zewnątrz i obwieścić mu to, czego bał się najbardziej i czego nie chciał dopuścić do swojej świadomości, a nad czym nie mógł zapanować. Choć odczuwał potworny lęk, kątem oka zerknął pod swoje nogi na mazistą ziemię, potem w kierunku krzewów i nagle oniemiał ze zgrozy. Po plecach przeszły go ciarki. Jak innymi razy, kiedy doświadczył tego samego. Nie dowierzając własnym oczom, dał dwa kroki do przodu i stanął jak wryty, wpatrując się strwożony przed siebie. Na widok leżących kobiecych zwłok oczy prawie że wyszły mu z orbit, a usta wykrzywiły się w wymiotnym odruchu. Odwrócił się szybko, pochylił do przodu i jednym chlustem opróżnił żołądek, krztusząc się przy tym i kaszląc głośno. Nagle poczuł, jak coś go uwiera w bok. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej zakrwawiony nóż. Z całej siły ścisnął go w ręku i patrzył na niego osłupiały. Nóż, a na nim krew? Serce tłukło się w jego piersi jak oszalałe.
„Boże mój! Znów to samo! Miejsca, które odgradzała nieświadomość. Pusty czas, którego nie wiedział, jak i czym wypełnić, by wiedzieć. Potem ta potworna i wyrazista rzeczywistość. Czyżbym to ja zabił tę kobietę? Czyżbym był ponownie mordercą? Co się ze mną dzieje? Kim ja jestem? Syleną? Czy może kimś innym”
Przerażony do granic możliwości stał jakiś czas, trzymając w dłoni zakrwawione narzędzie zbrodni i patrzył w niebo, jakby tam, w niebiosach, szukał odpowiedzi na swój postępek.
— Boże! Mój Boże! Cóż znów uczyniłem potwornego? — wyrwało mu się z gardła.
Opuścił strwożone oczy na dół spojrzał ponownie na martwą kobietę, potem na jej poderżnięte gardło, po czym na powrót przeniósł wzrok na ściskany w dłoni, zakrwawiony nóż i trzymaną w drugiej ręce, maskę cyrkowego klauna. Chwilę wpatrywał się w nóż, jak w coś nierzeczywistego, czego tak naprawdę nie ma, następnie, przekonawszy się, że jest on na wskroś realny, odrzucił go z obrzydzeniem i spojrzał podejrzliwie na swoje ręce, po czym zaczął trzeć dłonią o dłoń, jakby chciał za wszelką cenę zmyć z nich niewidzialny brud. Nie przyniosło mu to wcale ulgi. Ogarnęła go panika.
„Co robić! Zataić zbrodnię jak tamte? Milicja! Nie! Nie pójdzie na milicję, gdyż oskarżą go o morderstwo i nie tylko to. Oskarżą go o inne brutalne morderstwa. Przecież wszystko wykaże, że on zabił tę kobietę. Maska, odciski jego palców na narzędziu zbrodni. Morderstwo! Za to grozi kara śmierci. Nie! Nie wykręciłby się od tego. Motyw! Nie miał motywu! Tamte zbrodnie? Taż nie miał motywu, lecz ta!
Z ociąganiem i strachem spojrzał na porozrywane ubranie na ciele kobiety. Wróciła nagle w nim odrobina rozsądku, lecz równocześnie pojawiło się wyrachowanie, ale i sumienie żgało jak cierń. Był człowiekiem mocno religijnym.
— Boże! Przecież, Ty, byś nie pozwolił, żebym popełnił tak potworne czyny — wyszeptał, a wiara w niewinność przez moment sięgnęła nieba, by ze sromotną porażką wrócić z powrotem w otchłań niepewności — nie dałbyś mi na to przyzwolenia, więc to nie twoja wina, lecz musisz mi wybaczyć, to, co teraz zrobię. Proszę Cię tylko o siłę, abym pokonał sumienie i ratował siebie, a potem oczyszczę się z grzechu i wyjawię to na świętej spowiedzi, abyś mógł mnie osądzić i zadać pokutę.
Obezwładniający strach przyćmił w nim bezgrzeszność.
„Zabójstwo na tle seksualnym. Tak”!
Czytał niedawno w gazecie o nieuchwytnym psychopacie, gwałcicielu i o kilku zbrodniach, które ten człowiek popełnił, a których dotychczas nie wykryto. Coś mu podpowiadało, że czyta o sobie, lecz i tym razem zwodniczość przysłoniła mu rozsądek.
„Pomyślą, że to tamten zabił tę kobietę. Właśnie ten psychopata. Na pewno tamten — wmawiał sobie — miał motyw, zabijając tutaj i popełniając inne zbrodnie. Tak. Jestem zmuszony tak zrobić i Bóg mi wybaczy. Jak i tamtemu”.
Prawie że uwierzył, iż jest niewinny.
Schylił się wolno, podniósł z ziemi rzucony tam przez niego samego nóż i wcisnął go w wewnętrzną kieszeń swojego płaszcza, w drugą zaś schował maskę klauna.
— Teraz spokojnie! — wyszeptał do siebie cicho.
Pomyślał, że tylko spokój i racjonalne myślenie może go uratować z tej makabrycznej opresji. Musi coś z tym wszystkim zrobić.
„A może po prostu wystarczy wytrzeć odciski palców z noża i go tutaj zostawić? A jak zrobi to niestarannie i znajdą? Lepiej pozbyć się tych wszystkich dowodów”.
Nóż parzył go przez tkaninę, jak ogień.
„Nie! Nie tutaj! Wyrzuci go gdzieś dalej, a najlepiej utopi w rzece. Głęboko. Tak, żeby nikt nie znalazł”.
To go w pewnym stopniu uspokoiło.
„Teraz powinien stąd uciec. Jak najszybciej, dopóki go nikt nie widzi”.
Dla pewności rozejrzał się dookoła siebie. Wszystko wokół tonęło w ciemności i deszczu. Tym razem był wdzięczny naturze. Niech pada!
Szybkim krokiem podążył w kierunku wiaduktu, a potem boczną i wąską ścieżką, znaną mu z wypraw na ryby, nad rzekę. Jednak w ciemności i deszczu chwilami gubił drogę, wchodząc w gęste i namoknięte krzewy, które ostrymi kolcami raniły mu dłonie aż do krwi. W końcu dotarł nad rzekę. Usiadł na zbutwiałym pniaku, by chwilę odpocząć. Grube krople deszczu uderzały z impetem w powierzchnię wody, potęgując tym odgłos jej rwącego nurtu, który wirował i zakręcał we wszystkie możliwe strony. Sylena jakiś czas wpatrywał się w ciemną toń, wsłuchując się w szum wody i zbierając myśli. Po chwil podniósł się z pieńka. Drżącymi rękoma wyjął z kieszeni nóż, potem maskę cyrkowego klauna, po czym wziął szeroki zamach i cisnął to wszystko do rzeki. Jak najdalej od brzegu. Jakiś czas patrzył w miejsce, gdzie wyrzucił owe przedmioty, jakby chciał się upewnić, że utonęły.
„Coś jeszcze powinien zrobić!
Przypomniał mu się kryminalny film, który niedawno oglądał w kinie, w Katowicach.
„Mogą puścić psy, żeby znalazły trop. Jak w tym filmie”.
Zastanowił się, czy zdjąć buty, ale po krótkim namyśle zdecydował, że tego nie zrobi. Pomyślał, że mógłby poranić sobie stopy o ostre kamienie. Wszedł ostrożnie do wody i jakiś czas brodził w niej po kostki. Kilkadziesiąt metrów dalej wyszedł na brzeg. Potem poprawił na głowie mokry kapelusz, zapiał pod szyją płaszcz i poszedł szybkim krokiem w stronę miasteczka. Do domu miał jeszcze spory kawałek drogi.
Rozdział IV
Niewielki budynek posterunku milicji o tej porze świecił nieomal pustkami. Tylko z dyżurki znajdującej się tuż przy wejściu do obiektu, dały się słyszeć ciche odgłosy jakiejś spokojnej melodii. W środku, za niską, drewnianą barierką, przy dość dużym biurku siedział rozparty na krześle sierżant Banasiak. Miał przymknięte powieki. Szum deszczu działał na niego usypiająco. By nie zasnąć, bębnił palcami w blat biurka w rytm lecącej z małego tranzystora muzyki. Nagle przy wejściu rozległy się czyjeś szybkie kroki. Na ten odgłos dyżurny niechętnie otworzył oczy i spojrzał leniwie w tym kierunku. Niespodziewanie drzwi rozwarły się gwałtownie, jakby od silnego przeciągu, nieomal uderzając skrzydłem o ścianę.
Do środka wbiegła najpierw kobieta, a tuż za nią mężczyzna z parasolem w ręku. Kobieta sprawiała wrażenie mocno przestraszonej.
— Proszę pana! Proszę pana! — krzyknęła panicznie, opierając się całym ciałem o barierkę — tam, tam przy torach leży młoda dziewczyna. Ktoś ją zamordował! — Wskazała palcem gdzieś za siebie, wlepiając przerażone oczy w dyżurnego.
Banasiak podniósł się leniwie z krzesła, jakby był przyzwyczajony do tego typu odwiedzin o tej porze, jak i tak emocjonalnych interesantów, wyłączył tranzystorowe radio i zbliżył się do kobiety, po czym zlustrował ją od stóp do głów i z powrotem. Na widok pozbawionych obcasów obłoconych szpilek, które miała na nogach, zrobił zdziwioną minę i uśmiechnął się nieznacznie.
— Zaraz, zaraz, obywatelko! Kto zamordował? Kogo? — Przeniósł pytający wzrok na mężczyznę, gubiąc uśmiech.
Ten, otworzył usta i chciał coś powiedzieć, lecz kobieta go ubiegła.
— Tam! Przy wiadukcie — nie odpuszczała, łapiąc funkcjonariusza za rękaw marynarki i nieomal przyciągając go do siebie. — Ma poderżnięte gardło. To potworne! — krzyknęła mu do ucha — na mnie też wcześniej napadł i chciał mnie zamordować.
— Widziała go pani? — Banasiak próbował się uwolnić z jej chwytu, lecz ta trzymała go mocno, mówiąc mu teraz nieomal prosto w twarz.
— Tak! Był w masce cyrkowego klauna, ale przez moment widziałam go bez niej, to znaczy ta maska zsunęła mu się na chwilę z twarzy, lecz zaraz ją naciągnął na powrót — mówiła chaotycznie.
— Uspokój się Basiu — odezwał się mężczyzna — ja spróbuję wyjaśnić to panu.
Kobieta puściła dyżurnego i przetarła ręką czoło. Dało się wyczuć, że stara się usilnie panować nad sobą.
— Tak Karolu! — przytaknęła. — Lepiej, to ty wyjaśnij, wszystko.
— A więc…. — Mężczyzna spojrzał mimochodem na pagony funkcjonariusza.
— Sierżant Banasiak — uprzedził go ten.
— A więc, panie sierżancie, moje nazwisko Zawada, a to jest pani Ziemińska. Chcieliśmy…
— Chwileczkę! — przerwał mu Banasiak, wygładzając dłonią marynarkę munduru i jednocześnie kierując się w stronę biurka. — Muszę zrobić protokół z waszego zeznania.
— Teraz! Protokół! Zwariował pan! — żachnął się Zawada. — A co z tamtą dziewczyną? Dzwoń pan do przełożonego!
— Przecież twierdzi pan, że ona nie żyje? — Banasiak zatrzymał się w pół kroku, po czym zerknął na Ziemińską, jakby do niej kierował pytanie.
— I co z tego? — Zawada zmarszczył brwi. — A ślady. Przez ten czas wszystko szlak trafi. Na dodatek leje jak z cebra — grzmiał, widząc tępotę funkcjonariusza. — „Co za idiota zrobił z tego człowieka sierżanta?” — pomyślał w duchu, obrzucając milicjanta gniewnym, ale i litościwym spojrzeniem. — Dzwoń pan natychmiast po zwierzchnika — powtórzył, tym razem stanowczo.
Ten jakby się dopiero obudził i nabrał raptownie wigoru. Widocznie musiał być przyzwyczajony do rozkazującego tonu. Złapał za telefon i wykręcił szybko numer. Jakiś czas czekał niecierpliwie, ruszając nerwowo nogą, aż ten ktoś podniesie słuchawkę.
— Co się urodziło, sierżancie, że budzisz mnie po nocy? — usłyszał po chwili zaspany i gniewny głos.
— Obywatelu poruczniku! — Banasiak wyprężył się przepisowo i zapiął guzik przy kieszonce munduru, jakby jego przełożony stał tuż przed nim, a nie znajdował się po drugiej stronie telefonicznej linii. — Mam tutaj u siebie kobietę i mężczyznę, którzy twierdzą, że byli świadkami morderstwa.
— Jak to, świadkami morderstwa! — żachnął się porucznik.
— Zeznali, że koło wiaduktu natknęli się na ciało młodej kobiety, która miała poderżnięte gardło.
— Może wpadła pod pociąg? — zasugerował porucznik. Zapewne z powodu nagłego wybudzenia nie kojarzył jeszcze tak do końca przedstawionych mu faktów.
— Chyba nie, obywatelu poruczniku. A poderżnięte gardło? — zająknął się Banasiak. — Ta pani twierdzi, że na nią też ktoś napadł i próbował ją zabić — dodał szybko.
— Macie rację! Cholera by jasna wzięła — zaklął z cicha porucznik. — Czekajcie na mnie, sierżancie! Już do was jadę, a wy przez ten czas spiszcie ich dane.
— Kogo? — Banasiak zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał, lecz zaraz spojrzał na Zawadę, a na jego twarzy odmalował się wyraz ulgi. — A tak! Tak jest, obywatelu poruczniku — zreflektował się szybko, po czym przystawił dwa palce do głowy w geście salutu, stuknął przy tym obcasami i zamierzał położyć słuchawkę na widełki aparatu, lecz powstrzymał go ostry głos porucznika.
— Jesteście tam jeszcze, Banasiak? Halo!
— Tak jest, obywatelu poruczniku!
— Wezwijcie jeszcze Zatorskiego. Może będzie potrzebny. Ja zajmę się resztą.
— Rozkaz!
— Co rozkaz! — żachnął się porucznik. — A wiecie, dokąd macie dzwonić i do kogo? — spytał z lekkim zdziwieniem.
— No, właśnie, nie.
— No właśnie! No właśnie! — przedrzeźniał go porucznik. — To jest lekarz. Mieszka tu niedaleko. Zapiszcie sobie jego adres i numer telefonu!
— Tak! — Banasiak sięgnął po kartkę i ołówek.
Porucznik podał mu namiary Zatorskiego.
Banasiak niezdarnie nagryzmolił na kartce maszynowego papieru przekazane informacje.
— Rozkaz! — powtórzył raz jeszcze, odkładając słuchawkę na widełki aparatu. — Przykro mi, ale musimy poczekać za porucznikiem — powiedział do Zawady. — Przez ten czas spiszę państwa dane osobowe — dodał z miną zwycięscy, jakby niezależnie od wszystkiego, była jego racja, co do sporządzenia protokółu.
Zawada popatrzył na niego przeciągle i chciał coś napomknąć, lecz machnął tylko z rezygnacją ręką.
— Usiądź, Basiu, bo nie doczekamy się od pana zaproszenia — zwrócił się do Ziemińskiej, podsuwając jej krzesło. Sam usiadł na drugim krześle, trzymając ciągle w ręku mokry parasol.
Sierżant Banasiak nawet nie zareagował na tak widoczną uszczypliwość. Niczym stary biurokrata usiadł wygodnie przy biurku, przyciągnął bliżej siebie maszynę do pisania i wykręcił z niej zapisany arkusz papieru, po czym pieczołowicie włożył w to miejsce nowy. Uczyniwszy to wszystko, odetchnął pełną piersią i dopiero teraz spojrzał na Zawadę.
— Poproszę państwa o dowody osobiste — rzucił.
W Zawadzie momentalnie zakipiało, ale się opanował. Oparł o barierkę parasol, rozpiął płaszcz i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął żądany dokument.
— Basiu. Daj swój dowód osobisty — zwrócił się do Ziemińskiej, która dopiero teraz ochłonęła nieco z nadmiaru wrażeń.
Ta zdjęła z ramienia torebkę, otworzyła ją i dłuższy czas szukała w niej dokumentu. Nie mogąc go tam znaleźć, odwróciła torebkę dnem do góry i nerwowo wytrzasnęła jej zawartość na swoje kolana.
— Kochanie — odezwał się Zawada, widząc jej zmagania — więcej tam już nie mogłaś napakować.
— Kobieta nie po to nosi torebkę, żeby w niej coś schować.
— A po co ją ma?
— Po to ją nosi przy sobie, kochanie, aby w niej wszystko było — odrzekła Ziemińska.
Z pokaźnej sterty kosmetyków i innych drobiazgów leżących na jej kolanach, wyłowiła swój dokument tożsamości.
— Proszę — powiedziała, podając go Zawadzie.
Tan wstał z krzesła, wszedł za drewniane przepierzenie, następnie podszedł do funkcjonariusza i podał mu oba dowody.
Banasiak, nie spiesząc się, otworzył je po kolei, położył na biurku i przyjrzał się dokładnie fotografiom, po czym zerknął podejrzliwie, najpierw na Zawadę, a potem na Ziemińską, jakby chciał porównać ich twarze ze zdjęciami na dokumentach.
— Coś nie tak, panie sierżancie, z tymi naszymi dowodami? — spytał Zawada, markując spokój.
— Nie. Nie! Skądże znowu! Dotychczas, wszystko się zgadza — odrzekł jakby usprawiedliwiająco milicjant, przechodząc do następnych stron dokumentu. — Chociaż! Chwileczkę! — Zmienił ton na służbowy. — Obywatel jest inżynierem energetykiem i jest zameldowany na stałe w Opolu, a tutaj mieszka?
— Zgadza się, co do joty — mruknął Zawada. — Tak! Tutaj mieszkam i pracuję — dodał.
— To nie wiecie, obywatelu, że obowiązuje meldunek tymczasowy. A obywatel go nie ma wpisanego w dowód.
— Tak jakoś zeszło — bąknął niepewnie Zawada.
— Nie jesteście małżeństwem? Obywatel, zamieszkuje u pani?
— Owszem! Nie jesteśmy — zaprzeczył nieomal z gniewem Zawada. — I nie da się ukryć, że zamieszkuję u tej pani — dodał. — Czy to jest może zabronione?
— Prawnie nie — odrzekł Banasiak, wzruszając ramionami, jakby nie był pewny, co tak naprawdę mówią na to przepisy. — Proszę jak najszybciej dokonać meldunku — upomniał tylko, zabierając się do pisania. — Karol Zawada. Zamieszkały w… — Używając tylko jednego palca i za każdym razem szukając wzrokiem kolejnej litery, wystukiwał je pomału na klawiaturze maszyny do pisania. — I Barbara Zimińska — przesylabizował.
— Ziemińska, panie władzo — poprawiła go ze złością — jak pan zapewne wie, Zimińska jest artystką. Mira Zimińska….
Nie lubiła, aby przekręcano jej nazwisko.
— Przepraszam — wszedł jej w słowo sierżant — oczywiście. Obywatelka nazywa się Ziemińska. Tak wynika z dokumentu. Jeszcze raz przepraszam. — Zabrał się za dalsze pisanie, lecz w tym momencie urzędowe czynności przerwał mu, dobiegający z dworu, głośny warkot silnika samochodu.
Przed komisariat z piskiem hamulców zajechała milicyjna Warszawa. Po chwili drzwi komisariatu otworzyły się i w progu ukazał się mężczyzna w średnim wieku. Na jego widok sierżant zerwał się z krzesła, obciągnął marynarkę munduru i zasalutował przepisowo.
— Obywatelu poruczniku…
— Dobrze, Banasiak! Już dobrze! Nie ma teraz na to czasu! — Porucznik machnął kilka razy ręką, jakby odpędzał się od much, po czym spojrzał na Zawadę. — To państwo znaleźliście denatkę? — zapytał dość szorstko, przenosząc wzrok na Ziemińską.
— Tak! — odrzekł Zawada, przytakując głową.
— Nazywam się Wypych — przedstawił się mężczyzna. — Porucznik Edmund Wypych — dopowiedział.
— Karol Zawada. Inżynier Karol Zawada. A to jest pani Barbara Ziemińska.
— O! Pani Zimińska? — Wypych przyjrzał jej się bardziej wnikliwie. — Nawet jest pani do niej nieco podobna — stwierdził z cieniem podziwu w głosie. — Oczywiście, jak tamta artystka była młoda.
— Jest pan niezmiernie miły — żachnęła się Ziemińska. — Nazywam się Ziemińska, a nie Zimińska — powiedziała ostro i dobitnie. — Mówiłam to już wcześniej pana podwładnemu. Może i on nie zauważył tej różnicy, ale pan, panie poruczniku? — dodała w domyśle i złośliwie, wzruszając przy tym ramieniem.
— Świetnie! — Wypych zignorował jej uszczypliwość. — Świetnie! — powtórzył. — I przepraszam. W takim razie do rzeczy. To gdzie państwo znaleźli zwłoki?
— Koło wiaduktu.
— A więc natychmiast jedźmy tam — powiedział Wypych, kierując się w stronę wyjścia.
— Właśnie! Jedźmy! — najeżył się Zawada — tylko niech pański człowiek zwróci nam nasze dowody osobiste.
— Jeszcze nie zdążyłem spisać protokołu — wtrącił Banasiak usprawiedliwiającym tonem.
— Później to zrobicie. Oddajcie im dokumenty — prychnął Wypych. — Aha! — Zatrzymał się nagle i zerknął przez ramię na Banasiaka. — Dzwoniliście już po Zatorskiego? — spytał.
— Nie! Jeszcze nie, obywatelu poruczniku — odrzekł Banasiak, podając dokumenty Zawadzie.
— No więc, do diabła, na co czekacie, sierżancie?
— Tak! Oczywiści! Już dzwonię! Rozkaz! — Banasiak wyartykułował te kilka wyrazów prawie że jednym tchem.
Sięgnął po kartkę z numerem Zatorskiego, potem zdjął z widełek słuchawkę i zaczął wykręcać numer na obrotowej tarczy telefonu.
— I jeszcze jedno. — Porucznik podrapał się po gęstej czuprynie. — Weście gazik, sierżancie! — rzucił.
— Gazik? — Numerowa tarcza telefonu zatrzymała się w pół obrotu, a potem cofnęła ze zgrzytem.
— Tak! Gazik! — powtórzył Wypych. — Nie łapiecie, sierżancie? — fuknął. — Po Zatorskiego! Przecież leje, cholera, jakby się otworzył wodospad Niagara. Zmógłby chłopina do suchej nitki, a potem miałby do nas uzasadnione pretensje. I żeby nie było niedomówień. Chyba jego adres także wam podałem? Co? — spytał, chcąc się upewnić.
Banasiak dla pewności rzucił okiem na kartkę. — Oczywiście! — przytaknął skwapliwie.
To dobra! Przyjedźcie z nim na wiadukt.
— Tak jest!
— Słuchajcie no jeszcze, Banasiak. — Wypych przystawił dłoń do czoła i potarł je mocno, marszcząc przy tym brwi. — Ściągnijcie mi tu piorunem dwóch ludzi z Radowic — powiedział.
— Nie będą z tego zadowoleni — mruknął Banasiak.
— Nie szkodzi — warknął Wypych. — Niech wezmą swój samochód i zajadą od drugiej strony wiaduktu. Ja tam będę, to znaczy tam będzie stał mój samochód.
— Ma się rozumieć, obywatelu poruczniku.
Rozdział V
Doktor Edmund Zatorski szedł szybkim krokiem w kierunku osiedla. Był mocno czymś zdenerwowany. Deszcz jeszcze bardziej przybrał na intensywności, a on, jak na złość, nie zabrał ze sobą parasola. Z szerokiego ronda przemokniętego kapelusza, który miał na głowie, skapywała ciurkiem woda prosto na jego szerokie ramiona, spływając po długim, przeciwdeszczowym płaszczu. Zatorski zerknął na lekko zaparowaną tarczę zegarka na przegubie swojej ręki. Dochodziła pierwsza trzydzieści. Wcisnął zmarznięte dłonie w kieszenie, by choć na chwilę je ogrzać. Jeszcze kawałek i z deszczowej zasłony jak zza gęstej mgły wyłonił się jego blok. Namoknięta, surowa i nieotynkowana płyta elewacyjna straszyła swoim widokiem, promując na potęgę ilość wykonanych zobowiązań trzeciego planu pięcioletniego, a nie ich jakość. Zatorski wszedł na klatkę schodową, wymacał palcami dłoni włącznik i go pstryknął. Słabej mocy żarówka w przydymionym i zabrudzonym kloszu rzuciła mdłe światło na obdrapane i niedomalowane ściany korytarza, jota w jotę zaniedbanego jak elewacja, na szczęście maskując i zakłamując tymże przyciemnieniem ich rzeczywisty wygląd. Zatorski, przeskakując co dwa stopnie, piorunem wbiegł na drugie piętro. Kiedy zbliżył się do drzwi swojego mieszkania, usłyszał przyciszony dzwonek telefonu dochodzący z wewnątrz.
— Kto tam, do cholery, dobija się do mnie o tej porze — mruknął do siebie. — A może! — zająknął się. — Może to ona dzwoni! — dokończył wyraźnie uradowany, ale naszły go zaraz wątpliwości. — Teraz po nocy? — powiedział z niedowierzaniem w głosie — chociaż, kto wie!
Pogrzebał niecierpliwie ręką w kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej, najpierw poplamioną chusteczkę, następnie zmiętą paczkę papierosów Marlboro, a potem dopiero klucz. Wcisnął go w otwór dolnego zamka i dwa razy przekręcił, po czym otworzył drzwi, wszedł do środka i zamknął je za sobą, z tego wszystkiego zapominając o pozostawionym kluczu po zewnętrznej stronie. Odgłos telefonu zagrzmiał teraz jak kościelny dzwon. Zatorski kątem oka zerknął na swoje zabłocone buty, potem na wycieraczkę leżącą tuż przy progu, lecz teraz nie miał czasu ich, ani wytrzeć, ani też zdjąć. Machnął tylko ręką i podszedł szybkim krokiem do nocnego stolika, na którym stał aparat, zapobiegawczo podnosząc nogi wysoko i starając się stąpać jak najostrożniej, by nie narobić śladów, lecz ich i tak nie uniknął, po czym zdjął z widełek słuchawkę i przycisnął ją nerwowo do ucha.
— Słucham. Zatorski — prawie że krzyknął z nutą nadziei w głosie.
— Doktor Zatorski? — spytał ktoś po drugiej stronie linii służbowym głosem, chcąc się zapewne upewnić, czy rozmawia z odpowiednią osobą.
— A któż by inny, do cholery! Słyszał pan przecież! — żachnął się Zatorski, gubiąc nagle uprzejmy ton.
Zrzucił z głowy kapelusz i przez jakiś czas próbował jedną ręką pozbyć się mokrego płaszcza, co mu zresztą nie bardzo wychodziło.
— Z tej strony mówi sierżant Banasiak — usłyszał ponownie w słuchawce telefonu — panie doktorze. Jest pan nam pilnie potrzebny. Zaraz! Porucznik Wypych kazał pana wezwać.
— Czyś pan zwariował! Teraz w nocy? — Zatorski szarpał ze złością rękaw płaszcza. — Wie pan, która jest godzina? — zapytał.
— Tak! Wiem, lecz to sprawa niecierpiąca zwłoki, panie doktorze.
— Co się do cholery stało?
— Przykra sprawa. Trzeba potwierdzić zgon.
— Kogo? — Nareszcie mokry płaszcz wylądował na łóżku, mocząc pościel.
— Przy torach, no wie pan gdzie, niedaleko wiaduktu, znaleziono martwą kobietę. Prawdopodobnie ktoś ją zamordował — meldował Banasiak.
— Zamordował! — Na twarzy Zatorskiego pojawiło się jakby zaniepokojenie. Jakby lęk przed czymś, czego w tej chwili nie mógł sprecyzować w swoim umyśle. Przełknął przez ściśnięte gardło zbierającą się w ustach ślinę i nadal, trzymając przy uchu słuchawką, drugą ręką podniósł ze stolika aparat, podszedł z nim do okna i zerknął na zewnątrz przez mokrą od deszczu szybę, jakby kogoś tam wypatrywał, jakby miał jeszcze cichą nadzieję, że ten ktoś przyjdzie. Nic, tylko wielkie i gęste krople deszczu, uderzając w powierzchnię ulicznych kałuży, powodowały na nich bąble świadczące, że nie prędko przestanie padać.
— Cholera jasna! — Zatorski zmełł w ustach przekleństwo chcąc tym choć trochę, rozładować emocję. — Ale dlaczego ja, sierżancie? Co? Kto wpadł na taki pomysł? Nie macie swoich lekarzy, czy kogoś tam? — pytał rozdrażnionym tonem. — Ja nie nadaję się na tego rodzaju oględziny. Tutaj potrzebny jest lekarz z zakresu medycyny sądowej. Potrzebny jest ktoś, kto łączy wiedzę lekarską z przygotowaniem kryminalistycznym. Ja tej drugiej w ogóle nie posiadam. To odpowiedzialne zadanie dla lekarza sądowego, a nie dla mnie. Co ten wasz Wypych sobie wymyślił?
— Panie doktorze. To niewielkie miasteczko. Tutaj nie mamy sądowego lekarza. Musielibyśmy ściągać go, aż z Katowic. To daleko. A czas goni, panie doktorze.
— Właśnie! Czas goni, a tu ciągle pada, jakby tam u góry, w niebie, było jakieś ogromne i głębokie jezioro — mruknął z cicha Zatorski ochrypłym głosem.
— Słucham? — Banasiak widocznie nie zrozumiał sensu jego słów. — Co pan mówił?
— Nic! Nic! — żachnął się Zatorski. — Mówiłem do siebie. Na dworze leje jak jasna cholera — powiedział głośno i już ze spokojem. — Jak ja tam do cholery dotrę? — spytał z rezygnacją w głosie.
To, do cholery, było jego stałym powiedzeniem, kiedy był mocno zdenerwowany, zaniepokojony lub czymś zbulwersowany.
— To już w tym jest moja głowa. Niech pan czeka u siebie w mieszkaniu. Przyjadę po pana. Będę za jakieś dziesięć, no może piętnaście minut. Proszę być tylko gotowy.
— Ma się rozumieć — rzucił Zatorski.
Odłożył słuchawkę na widełki aparatu i odstawił go na stolik, następnie zabrał z łóżka kapelusz i namoknięty płaszcz, po czym powiesił to wszystko na staromodnym wieszaku stojącym w kącie pokoju. Poczuł raptem zmęczenie. Nie spał od dłuższego już czasu, a zarazem obawiał się tego snu jak ognia. Bał się, że to coś znów wedrze się w jego świadomość, pozbawiając go rozsądku, a on zrobi coś, czego nie powinien. Usiadł na łóżku i patrzył jakiś czas w zamyśleniu, jak z płaszcza skapują na podłogę krople wody, po czym wzrok przeniósł na znajdującą się na nocnym stoliku, tuż obok aparatu telefonicznego, niewielką fotografię w artystycznie zdobionych ramkach. Przedstawiała ona młodą i piękną kobietę. Rozrzucone w nieładzie kosmyki blond włosów i wydatne, pełne usta podkreślone delikatnym odcieniem szminki koloru wina, nadawały jej twarzy nieprzeciętnego uroku i seksapilu. Przypominała do złudzenia amerykańską modelkę i aktorkę, Marilyn Monroe. W Zatorskim wróciły na chwilę przykre wspomnienia. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego na to pozwolił? To były dla niego trudne pytania, jakie sobie często zadawał, a na które sam powinien znaleźć odpowiedź. Jednakowoż nie potrafił tego zrobić, dlatego się stamtąd wyprowadził i tutaj przyjechał. Żeby zapomnieć. W zamyśleniu pogładził z pietyzmem palcem po fotografii, jakby chciał poprawić na głowie kobiety naturalnie porozrzucane kosmyki włosów i opadający na jej czoło niesforny loczek. W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi. Zatorski wzdrygnął się na całym ciele, jakby przeszedł go dreszcz. Zerwał się z łóżka, położył zdjęcie na swoje miejsce spodem do góry tak, żeby nie było widać, co ono przedstawia i wlepił wzrok w wejście, jakby nie był do końca pewien, kto się do niego dobija.
— Proszę! — powiedział trochę lękliwie.
Pchnięte silnie drzwi otworzyły się na oścież i w progu pojawił się rosły mężczyzna w milicyjnym mundurze. Zatorski przez chwilę patrzył na niego bezbarwnie, jak gdyby nie mógł sobie uzmysłowić, kto do niego przyszedł i z kim ma właściwie do czynienia, po czym twarz nieznacznie mu się rozjaśniła, a na jego dotąd zaciśniętych ustach pojawił się nikły cień uśmiechu.
— To pan!? — Bardziej stwierdził aniżeli zapytał. — Sierżant Banasiak, jeżeli się nie mylę. To pan do mnie przed chwilą dzwonił. No, no. — Pokręcił głową w geście podziwu, obrzucając milicjanta uważnym spojrzeniem. — O mało co, byłby mi pan drzwi wywalił z futryny. Ma pan niezłą parę, sierżancie.
— Zgadza się wszystko i to co do joty — odrzekł ten z lekkim humorem, po czym wskazał palcem na tkwiący w zamku po zewnętrznej stronie drzwi klucz. — Nie wyjmuje go pan na noc?
— Klucz — żachnął się Zatorski. — Tak po prawdzie, to pan jest po części temu winien, a może i całkowicie.
— Niby że ja? — Banasiak zrobił mocno zdziwioną minę. — Dlaczego akurat ja.
— Tak! Pan, sierżancie. Spieszyłem się, żeby odebrać ten pański telefon i całkiem zapomniałem o tym kluczu. Okazało się, że to pan do mnie dzwonił, a więc wynika z tego niezbicie, że pan jest tym winowajcą.
— No tak. Wszystkiemu winna zawsze milicja — mruknął Banasiak. — Jest pan gotów, doktorze? — spytał, przechodząc do rzeczy wzorem typowego i przestrzegającego regulaminu milicjanta.
— Tak! Tak! Tylko coś na siebie włożę — rzucił Zatorski, kierując się w stronę szafy. — Niech pan nie sterczy w progu, jak ten kołek w płocie, tylko wejdzie do środka — dodał, odwracając głowę i spoglądając spod oka na funkcjonariusza.
— Wyjąć ten nieszczęsny klucz?
— Coś się pan tak uczepił tego klucza. Niech zostanie! Przecież zaraz wychodzimy.
Banasiak powstrzymał cisnącą mu się na usta kontrargumentację i zamknął, tym razem delikatnie, drzwi, po czym rozejrzał się badawczo po pokoju. Ujrzawszy na wieszaku mokry płaszcz i kapelusz, spojrzał pytająco na doktora, a w jego oczach pojawiły się iskierki żartu, ale i niekontrolowanej, zawodowej podejrzliwości. Typowa cecha gorliwego milicjanta, który bez mała w każdym dostrzega przestępcę.
— Przepraszam. Chyba, nie to ma pan na myśli, doktorze. — Wskazał palcem na wiszący płaszcz i pod nim, na wilgotną jeszcze podłogę. — Zdaje mi się, że dopiero co pan skądś wrócił — dodał, spoglądając ukradkiem na jego obłocone buty.
Zatorski zatrzymał się wpół kroku jakby zmieszany. Zerknął kątem oka na Banasiaka.
— Tak. Byłem u pacjenta — odrzekł, zdejmując z niego wzrok i przenosząc go w głąb szafy. Wzruszył przy tym ramionami, jakby to było dla wszystkich oczywistym. — I w nocy ludzie chorują, do cholery. Po to jestem lekarzem, aby nieść im pomoc — dorzucił, wyciągając z jednej części szafy podgumowaną kurtkę, czapkę z daszkiem, potem z drugiej części zabrał małą, skórzaną walizeczkę z lekarskimi akcesoriami. — Niech pan to przytrzyma. Tylko proszę uważać, to delikatna rzecz. — Podał Banasiakowi torbę, a sam naciągnął na siebie kurtkę, wcisnął na głowę czapkę z daszkiem, po czym zamknął szafę i sięgnął po parasol znajdujący się w specjalnym do tego celu, dolnym obramowaniu wieszaka.
— To co, sierżancie? Idziemy! — powiedział, odbierając na powrót torbę z ręki Banasiaka.
— Tak, tak! Idziemy, ale na razie nie ma co rozkładać tego pańskiego deszczochronu, doktorze — odezwał się Banasiak, wskazując oczyma na parasol — gazik stoi przed blokiem.
— Przezorny zawsze ubezpieczony — mruknął Zatorski.
Rozejrzał się jeszcze po mieszkaniu, zatrzymując na chwile wzrok na przewróconej fotografii, po czym zamknął drzwi na klucz i schował go do kieszeni.
Po chwili jechali w stronę wiaduktu. Deszcz bębnił ciężkimi kroplami w brezentowe zadaszenie gazika, jakby nie miał końca. Szum motoru działał usypiająco. Zatorski przymknął oczy i pomimo, że się wzbraniał, na chwilę chyba odleciał. Senna zmora, która prześladowała go od dłuższego czasu, znów powróciła z okropnym krzykiem poczucia winy. Próbował temu zadziałać, lecz była od niego silniejsza. Tyranizowała go swą moralnością i szarpała jego sumieniem we wszystkie strony.
— Panie doktorze! Doktorze! — Poczuł jak ktoś potrząsa silnie jego ramieniem. — Śpi pan? — Jakby zza muru usłyszał głos Banasiaka.
— Nie, nie! — Zatorski poderwał się z siedzenia, waląc głową w brezentowy dach gazika. — Przepraszam! Chyba trochę się zdrzemnąłem — dodał usprawiedliwiająco, pocierając wierzchem dłoni głowę w miejscu uderzenia.
Banasiak zwolnił, zjechał na pobocze i zatrzymał auto.
— Zdrzemnąłem? — powtórzył lekkim tonem, jakby wątpił w ostatnie zdanie doktora, zerkając zabawnie na niego. — Ładne mi zdrzemnąłem — powtórzył, kiwając na boki głową. — Rzucało panem po całym siedzeniu jak nie przymierzając, Żydem po pustym sklepie — dodał.
— No wie pan. Tak trochę. Nie wyspałem się. — Zatorski w charakterystycznym geście złożył dwa palce dłoni i pozostawił między nimi szparę, w taki sposób, jakby chciał pokazać nią, jak malutkie jest, te trochę. — Co! Jesteśmy na miejscu? — spytał spoglądając przez okienko samochodu na zewnątrz.
— Tak! — Banasiak przytaknął kiwnięciem głowy. — Musiał pan mieć jakiś niezły koszmar, albo coś w tym rodzaju. — Wrócił nagle do poprzedniego tematu. — Coś pan krzyczał niewyraźnie przez sen. Za jasną cholerę nie mogłem pana zrozumieć.
— Całe szczęście, że niewyraźnie i że mnie pan nie zrozumiał, sierżancie. Wie pan. To cholerstwo, no powiedzmy, negatywne zawirowania życiowe i coś tam jeszcze, prześladują mnie od dłuższego czasu. Ale co zrobić. Jakoś muszę sobie z tym sam poradzić i znaleźć na to odpowiednie lekarstwo.
— A tak konkretnie, to co takiego pana prześladuje? — W Banasiaku odezwała się ponownie żyłka milicjanta.
— Za dużo chcesz pan wiedzieć — odparł niby żartobliwie Zatorski — nie bądź pan taki wścibski. Ciekawość, jak to mówią, to pierwszy stopień do piekła, a pan zapewne, nie chcesz iść do niego po dobroci.
Otworzył drzwiczki samochodu, wyszedł na zewnątrz i rozpostarł nad sobą parasol, próbując zasłonić się nim od zacinającego z boku deszczu. Następnie wyjął z pojazdu swoją lekarską torbę i schował ją natychmiast pod poły płaszcza, żeby nie zamokła.
Banasiak mruknął coś pod nosem pod adresem piekielnych mocy i samego piekła, po czym zaciągnął ręczny hamulec i także opuścił pojazd. Postawił kołnierz kurtki i skurczył się w sobie.
— Widzi pan, sierżancie. Przydał się jednak parasol — krzyknął do niego Zatorski. — Choć pan do mnie. Starczy dla dwóch miejsca pod tym moim baldachimem — zawołał.
Banasiakowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
— Cholera! Leje i leje, a tutaj jest rzeczywiście całkiem nieźle, jak u samego Pana Boga za piecem — powiedział, stając obok Zatorskiego. — O widzi pan, doktorze, tamte migające światełka. — Wyciągnął rękę i wskazał palcem kierunek. — To właśnie tam. — Cofnął szybko rękę pod parasol, odruchowo strzepując z dłoni kropelki wody.
— Przecież widzę — mruknął Zatorski.
Kilkadziesiąt metrów od estakady, na której stali, poprzez gęstą, deszczową zasłonę, widać było niewyraźne sylwetki kręcących się tam ludzi i przymglone smugi latarek przeczesujące pobliskie zarośla i krzewy.
Zatorski z Banasiakiem, osłaniając się parasolem, zeszli ostrożnie z wiaduktu po stromych i powyszczerbianych, betonowych schodach na dół i wydeptaną, a teraz błotnistą ścieżką biegnącą wzdłuż torów, nieomal grzęznąc butami w gliniastej mazi, skierowali się w stronę poruszających się w ciemności światełek. Deszcz nadal nie dawał za wygraną, dając upust nawrotem swej intensywności.
Rozdział VI
— To tutaj, panie poruczniku. O, tutaj. — Ziemińska wskazała palcem ręki miejsce. — Za tymi wysokimi krzakami, tam na tej dróżce — powiedziała z przejęciem — ja tam za żadne skarby nie idę. Nie chcę na to powtórnie patrzeć. I tak będzie to śniło mi się po nocach.
— Tak! Tak! To tutaj — poparł ją Zawada.
Wypych okrążył krzak, stanął po jego drugiej stronie i rozejrzał się wokół ze zdziwieniem.
— Gdzie? — Ponownie przeczesał oczyma teren, przyświecając sobie podłużną latarką. — Proszę państwa! Nie pomyliliście się czasem? Tutaj nikogo nie ma. Żadnych zwłok — stwierdził podenerwowanym głosem.
— Jak to nie ma? — żachnęła się Ziemińska.
Przełamawszy strach, ostrożnie podeszła do milicjanta i wlepiła wystraszony wzrok tam, gdzie jeszcze przed godziną leżały zwłoki młodej kobiety. Wpatrywała się w to miejsce jak urzeczona.
— Przecież ona była martwa — szepnęła do siebie — przecież nie mogła, ot tak sobie wstać i pójść. Sama widziałam jej poderżnięte gardło. — Zachodziła w głowę, co się mogło stać z tą kobietą. — Karol! — Spojrzała na Zawadę. — Nic z tego nie rozumiem.
Zawada też był niemniej zdziwiony jak ona.
— Sprawdźcie tamte zarośla — rzucił Wypych do dwóch funkcjonariuszy, wskazując im w którym jeszcze miejscu mają to zrobić. — Mówi pan, że to tutaj. Jest pan pewien! Tak! — zwrócił się do Zawady.
Ten potwierdził kiwnięciem głowy.
Wypych kucnął i prawie że na kolanach zaczął brodzić w błocie, skrupulatnie oglądając wokół ziemię i szukając tam czegoś, co by uwiarygodniło zeznanie tych dwojga ludzi.
— Kurwa jego mać! — mruknął pod nosem. — Niedługo od tego deszczu wszystko się rozpuści.
Nagle skupił na czymś wzrok. Coś jakby błysnęło w gliniastej mazi. Natychmiast skierował w to miejsce strumień światła ze swojej latarki, która w tym momencie jak na złość przygasła. Wypych zaklął ponownie po nosem i podenerwowany kiwnął ręką na jednego z milicjantów.
— Poświećcie no mi tutaj lepiej, bo ta moja podłużna cholera prawie że się wyczerpała — rzucił do niego.
Światło dwóch latarek spoczęło na niewielkim skrawku jakiegoś błyszczącego przedmiotu nieomalże całkowicie zakopanego w ziemi.
W Wypychu momentalnie odezwał się detektyw. Chwycił w zęby swoją latarkę, żeby mieć wolne ręce, po czym zaczął ostrożnie grzebać palcami w błocie. Po chwili wyciągnął z niego długi i zabrudzony ziemią łańcuszek, na którego końcu zawieszony był dość duży krzyżyk z wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa. Odruchowo chciał wytrzeć go o swój płaszcz, lecz się powstrzymał. Pomyślał, że być może zachowały się na medaliku czyjeś odciski palców. Powinien być ostrożny, żeby ich nie zetrzeć. Musi uważać. Wyjął z kieszeni długopis i zawiesił na nim łańcuszek, następnie przybliżył wisiorek do oczu i przyjrzał mu się z bliska.
— INRI. Iesus Nasarenus Rex Iudeorum — przeczytał wygrawerowane na nim inskrypcje. — Czyli, Jezus Nazareński Król Żydowski — dodał tonem znawcy.
Jeszcze przez chwilę przyglądał się medalikowi, po czym odwrócił go na druga stronę.
— A tutaj, co my mamy za inicjały — mruknął do siebie. — S. J. — przeliterował wyraźnie i głośno. — To nam na razie niewiele mówi.
— Obywatelu poruczniku! Obywatelu poruczniku! — rozległ się nagle podekscytowany krzyk drugiego milicjanta penetrującego w tym czasie pobliski teren pokryty gęstymi krzewami.
Wypych, obcierając czoło kantem dłoni od spływającej z włosów wody, spojrzał spode łba w kierunku wołającego.
— Co tam się urodziło?
— Raczej wyzionęło ducha, obywatelu poruczniku — odkrzyknął funkcjonariusz — niech pan tutaj szybko przyjdzie.
— Znaleźliście coś?
— Tak! Niech się pan pospieszy!
— Zaraz, zaraz! Już idę! — Wypych wyjął z drugiej kieszeni kurtki małą, papierową torebeczkę i ostrożnie wsunął do niej łańcuszek z medalikiem, po czym zwilżył nieco językiem klej na zakładce, zalepił torebkę i włożył ją na powrót do kieszeni. Dopiero teraz uniósł się z kucek i podnosząc śmiesznie nogi, a potem wyszarpując je za każdym krokiem z mazistego i gliniastego gruntu, śpiesznie podążył w kierunku wołającego go milicjanta. Zadyszany stanął obok niego. Ten, milcząc, wskazał mu palcem na ziemię. Wypych skierował wzrok na dół. Choć był przyzwyczajony do widoku zleżałych trupów z prosektoryjnych szuflad, to tym razem i na widok tej denatki, w pierwszej chwili mimowolnie odwrócił głowę w drugą stronę, po czym zerknął ukradkiem na stojącego obok milicjanta, jakby z kolei chciał sprawdzić jego wrażliwość, a tym samym, sam przed sobą, usprawiedliwić swoją doraźną słabość.
— Do diabła. Nie ciekawy widok, poruczniku — odezwał się milicjant, czując na sobie spojrzenie przełożonego.
— I owszem. Nie ma to tamto. Ano, nie ciekawy — burknął Wypych, powracając wzrokiem na denatkę. — Taki widok na pewno do przyjemności nie należy — dodał, nachylając się nad zwłokami.
Kobieta była prawie że naga. Miała na sobie porozrywaną bluzeczkę i postrzępioną spódniczkę, która ledwo osłaniała pokiereszowane ciało. Jej głowa była nienaturalnie odchylona do tyłu, jakby trzymała się tylko na ścięgnach i skórze, ukazując przeciętą tchawicę.
Wypych pomyślał, że zapewne zanim ta kobieta umarła, musiała się męczyć, jak i dusić, gdyż, sądząc po tak głębokiej ranie, krew z szyi lała się jej prosto do płuc.
— Ktoś ją musiał tutaj przyciągnąć — stwierdził głośno.
Wyprostował się i z tego wszystkiego zapominając, że ma brudne ręce, przeczesał palcami dłoni mokre od deszczu włosy.
— Niech pan popatrzy — zwrócił się do Zawady, który przybiegł zaraz za nim i teraz przypatrywał się leżącym zwłokom — ta kobieta, to jakaś przyjezdna, bo stąd chyba nie jest.
— Trudno mi powiedzieć. Pan tu dłużej mieszka, to wie lepiej — Zawada wzruszył ramionami. — Panie poruczniku — żachnął się nagle. — Ta kobieta, jak ją tam znaleźliśmy z panią Ziemińską, to znaczy, gdzie wcześniej leżała, zanim się tutaj znalazła, miała na sobie płaszcz — powiedział.
— Płaszcz?
— Tak! Dość długi i modny płaszcz.
— Tu go nie ma na sobie — mruknął jakby do siebie Wypych. — Spójrz pan tam, panie Zawada — dodał, wskazując oczyma, gdzie ten ma dokładnie patrzeć.
Zawada poszedł za jego wzrokiem, gdzie widać było na ziemi jeszcze nie całkiem zatarte przez deszcz, wyraźne ślady wgłębienia gruntu. Pomyślał, że wskazują one na to, że ktoś, być może jeszcze nie tak dawno temu, przeciągnął ciało z miejsca zabójstwa kilka metrów dalej, do tego miejsca i je tutaj nieudolnie próbował ukryć w krzakach.
— Zapewne ktoś go wcześniej spłoszył, dlatego wrócił na miejsce zbrodni, widocznie chcąc zatrzeć ślady — powiedział.
— No to, za dużo trudu sobie nie zadał — odrzekł Wypych. — Tylko dlaczego?
— A może zrobił to całkiem świadomie, żeby wprowadzić w błąd organy ścigania — zasugerował Zawada.
— Co zrobił świadomie, panie Zawada?
— No, świadomie przeciągną tutaj zwłoki i tak je na odpieprz ukrył, żeby każdy mógł je znaleźć.
— Co by miał w tym za interes?
— Nie wiem, lecz mógł to zrobić, żeby nie powiązano z tym tutaj morderstwem innych jego zbrodni. Znaczy się, sposób w jaki zamordował tę kobietę. Sama technika zbrodni. Rozumie pan, poruczniku. Być może, seryjny morderca. Tylko po co zabrał ubłocony płaszcz? Nic w kieszeniach nie miała, a jeżeli miała w nich coś wartościowego, to mógł to po prostu ukraść. Na cholerę był mu potrzebny brudny płaszcz.
— Skąd pan wie, że kieszenie były puste? — najeżył się Wypych, wbijając w Zawadę podejrzliwy wzrok, przed którym nic się nie może ukryć.
— Bo to sprawdziłem, panie poruczniku.
Wypych spojrzał teraz na Zawadę innym okiem. Po trosze złośliwym, lecz także z zainteresowaniem i odkrywczo. Jakby zobaczył w nim nagle kogoś zupełnie innego.
— Czy aby, nie marnuje się pan w swoim zawodzie, panie Zawada? — spytał kwaśno.
— To niby pan wie, jaki ja mam zawód?
— Nie wiem, panie Zawada! Nie wiem! Ale przypadkiem nie kończył pan kryminalistyki, lub coś w tym rodzaju?
— Przypuśćmy — rzucił od niechcenia Zawada, jakby uważał przytyk porucznika za dobrego rodzaju żart, który wymaga podobnego odzewu. — Ale to, może wyjaśnimy sobie trochę później, panie poruczniku. Chciał.. — urwał nagle w pół słowa. — Karolu! — usłyszał głos Ziemińskiej. Odwrócił się i widząc, że ta ruszyła w jego stronę, powstrzymał ją ruchem reki. — Nie podchodź tutaj Basiu. Zostań tam gdzie jesteś — powiedział do niej z daleka.
— Obywatelu poruczniku! — niespodziewanie rozległ się krzyk jednego z milicjantów. — Jest już lekarz.
— Właściwie, to nie ma on tu już za dużo do roboty — mruknął Wypych, spoglądając na podążającego w jego kierunku Banasiaka i doktora Zatorskiego. Ten trzymał nad głową rozłożony parasol, który szarpany porywistym wiatrem i przy każdym jego silniejszym podmuchu, unosił się do góry i nieomal wywracał na drugą stronę.
— Zawsze jest coś do roboty przy tego typu zdarzeniu, poruczniku — odezwał się pouczającym tonem Zawada — nawet najdrobniejszy szczegół ma znaczenie. Same odciski palców.
— Co? To znowu pan? — warknął Wypych, nie dając mu dokończyć. — Kim pan jest, do diabła, że próbuje udzielać mi jakichś tam wskazówek i mnie pouczać. — Nasrożył się jak indyk. — Pańskie uszczypliwe uwagi są tu akurat nie na miejscu. Ja doskonale wiem, co mam robić i tego nie musi mi pan mówić!
Wypycha zmierzwił ten strofujący ton Zawady. Miał naturę raptusa i nie lubił być krytykowany. Nie lubił, jak ktoś wchodził mu w paradę i nieważne kim był. To teraz. Ale przedtem było inaczej. W Wyższej Szkole Oficerskiej Milicji Obywatelskiej w Szczytnie, dostawał nieźle w kość, ale zacinał zęby i nigdy nie narzekał. Był twardy i znosił ze stoickim spokojem wszelkie reprymendy i napomnienia starszych wiekiem kolegów i aż nadto złośliwe docinki przełożonych. Zawsze mówił, ba, przyrzekł, że sobie to później wynagrodzi, że sobie to odbije, kiedy dochrapie się stopnia oficera. Tak, wtedy odda wszystko z nawiązką i pokaże tym wszystkim, co w niego wątpili, na co go tak naprawdę stać. Tak. A teraz jest kimś. Jest porucznikiem, a to już coś znaczy w strukturach organizacyjnych milicji.
Tymczasem był wściekły, lecz mimo tego, po cichu, w duchu, przyznał Zawadzie rację. Ale głośno tego nie powiedział. Nie przeszło by mu to przez gardło, a i nie zniósłby tamtego satysfakcji.
— Tutaj, panie doktorze. Niech pan obejrzy denatkę — powiedział do Zatorskiego, kiedy ten podszedł bliżej. — Tutaj doktorze — powtórzył. — I jeżeli to możliwe, niech pan ustali w przybliżeniu czas zgonu, bo przyczyna jest aż nadto widoczna.
— Tak. Oczywiście. — Zatorski postawił obok siebie swoją lekarską torbę, zwinął parasol i utknął go w ziemi, po czym przykucnął przy zwłokach kobiety i mimowolnie wpatrzył się w jej martwą twarz. W tym momencie serce zabiło mu gwałtownie i poczuł w sobie ulgę, lecz po kilku sekundach ponownie pojawił się się stres. Pomyślał, a co by było gdyby! Zatrząsł się na całym ciele i po trosze z zimna, a jego oczy nabrały dziwnego blasku i stały się aż nazbyt wymowne. I nie tylko oczy, lecz całą swoją osobą odzwierciedlał te dokuczliwe uczucie, jakie go w tej chwili dopadło, i tego nie potrafił teraz w żaden sposób ukryć. To było silniejsze od niego i co gorsza, widoczne na zewnątrz. Od razu można się było domyśleć, że widok trupa wywiera na nim, coś w rodzaju niekontrolowanej paniki, jak gdyby chwilowej awersji, czy coś w tym rodzaju.
Wypych, okiem, można rzec, wytrawnego śledczego, od razu zauważył dziwną reakcję Zatorskiego. Pomyślał zdziwiony, że takie zachowanie nie pasuje do lekarza z długą praktyką zawodową, lekarza, który na co dzień ma do czynienia z wszelkiego rodzaju trupami, paskudnymi ranami i krwią.
— Co panu jest, doktorze? — Pochylił się nad nim i zajrzał mu prosto w twarz. — Źle się pan czuje? — spytał.
Zatorski szybko uciekł oczyma w bok, jakby się bał, że te, mogą zdradzić targające go uczucia.
— Nic, nic. — odburknął. — To tylko chwilowa niedyspozycja. Chwilowe zmęczenie. No wie pan, nie spałem prawie całą noc. Miałem kilka lekarskich wizyt — usprawiedliwiał się dość nieporadnie.
Pomyślał, że musi koniecznie wziąć się w garść. Po co mają widzieć jego słabość i po co ma się z tego tłumaczyć. To nie było w jego stylu. Po chwili prawie że doszedł do siebie. Był znów lekarzem. Wyjął z walizeczki gumowe rękawiczki, wciągnął je na ręce i jeszcze z pewnym wahaniem, zbadał denatkę bardziej szczegółowo, sprawdzając rany na jej ciele i ciepłotę ciała, oraz unosząc jej powieki i zaglądając w oczy.
— I co, doktorze. — Wypych wrócił do tematu.
— Co ja tutaj mogę wam pomóc — odrzekł Zatorski, podnosząc na Wypycha wzrok i wzruszając ramionami w geście bezradności. — Tak po prawdzie, to niewiele mogę tutaj zdziałać tak od razu i na gorąco — mówił dalej pewniejszym już głosem — mogę tylko potwierdzić, że ta kobieta jest martwa, oczywiście z mojej strony to twierdzenie jest czysto retoryczne, bowiem doskonale o tym wiecie, i w przybliżeniu ustalić w jakim czasie, oględnie mówiąc, przyszła śmierć, co było jej przyczyną, no i sporządzić z tego odpowiednią notatkę.
— No więc? — rzucił niecierpliwie Wypych.
— Tak na pierwszy rzut oka, uwzględniając stężenie pośmiertne, zgon nastąpił gdzieś dwie, może trzy godziny temu, ale dokładnego czasu ja panu w tej chwili nie podam — kontynuował Zatorski — co do przyczyny śmierci, podcięte drastycznie gardło ostrym narzędziem, być może jakimś dużym i bardzo ostrym nożem, i uszkodzona tchawica. Prawdopodobnie udusiła się własną krwią. Morderca działał brutalnie, o czym świadczą liczne rany na całym ciele, ale one nie były śmiertelne. Być może, doszło tu także do gwałtu. Dalej, tym musi już się zająć medycyna sądowa. Z mojej strony, to wszystko. Oczywiście sporządzę stosowny protokół z oględzin i go panu dostarczę, poruczniku. — Nie spiesząc się, zdjął z rąk rękawiczki, schował je do walizeczki, następnie sięgnął po wbity w ziemie parasol i go otworzył nad swoją głową, odsłaniając się nim od deszczu.
— Cholera. Pada i pada i chyba nie ma zamiaru przestać, jakby u nas, niczym w tropikach, rozpoczęła się pora deszczowa — powiedział z nieznacznym humorem, którego próżno by było teraz szukać na jego zmęczonej twarzy, zwracając się bezpośrednio do Wypycha.
Wypych pokiwał głową, jakby dla niego wszystko było jasne, jak słońce. — Banasiak! — Spojrzał na sierżanta. — Ściągnijcie tu natychmiast tych z dochodzeniówki i przewodnika z psem.
Sierżant Banasiak przystawił palec do mokrego daszka czapki i uderzył przepisowo obcasami, aż chlapnęło na boki błotem.
— Tak jest, obywatelu poruczniku! Już jadę.
— Zaraz! — Przystopował go Wypych. — Niech najpierw przeczeszą, cal po calu, pobliski teren i porobią zdjęcia. Tylko wszystko ma być dokładnie zrobiono i szczegółowo opisane, łącznie ze zdjęciami. Może coś konkretnego znajdą, albo pies wywącha, a później zobaczymy. Aha! I niech potem te łapiduchy z medycyny sądowej zabiorą ciało. Niech też popracują w nocy w taki deszcz, a nie grzeją swoje dupy w łóżku — powiedział. — No idźcie już, sierżancie, a ja w tym czasie przyniosę z samochodu jakiś koc, albo coś takiego, żeby przykryć tę nieszczęsną kobietę.
Banasiak tym razem już nie salutował. Kiwnął tylko energicznie głową i mruknął coś niewyraźnie pod nosem, następnie szybkim krokiem skierował się w stronę wiaduktu, gdzie zostawił gazik.
— Sierżancie! — Zawada ruszył za oddalającym się milicjantem. — Sierżancie! Czkajcie no chwilę. — Podszedł do niego szybkim krokiem. — Zabierzecie przy okazji moją dziewczynę?
— Czemu nie.
— Basiu! — zawołał Zawada w stronę Ziemińskiej. — Jedź z panem sierżantem. Po co masz tutaj marznąć i moknąć niepotrzebnie.
— A ty? — W głosie Ziemińskiej pojawił się jakby ton niepokoju i niepewności. — Mam iść później sama.
— Ależ, Basiu! Od posterunku do domu masz już tylko kilka kroków, kochanie. To tylko dwie oświetlone ulice. Nic ci się stać nie może. Ja jeszcze tutaj zostanę z porucznikiem.
— Podwiozę panią pod sam dom — zadeklarował Banasiak, zwracając się do Ziemińskiej.
— No, chyba że zrobi mi pan tę grzeczność, panie władzo — zgodziła się, trochę zaskoczona jego niespodziewaną propozycją.
— To i ja pojadę z wami — wtrącił się Zatorski. — Chyba nie jestem już panu potrzebny, poruczniku? Co? — krzyknął w stronę Wypycha.
— Co pan mówisz, doktorze — żachnął się ten. — Nie! Na razie nie jest pan tutaj potrzebny! — odkrzyknął po chwili zastanowienia.
Zatorski z torbą i parasolem w ręku zbliżył się do Ziemińskiej.
— Mogę panią, oczywiście ten kawałek drogi od posterunku do pani domu, odprowadzić — zaproponował. — Po co fatygować sierżanta. Ma jeszcze chłop dzisiejszej nocy tyle roboty, że nie będzie miał czasu się wyspać — powiedział. — Jak i, nie przymierzając, ja — dodał, uśmiechając się do dziewczyny.
— Pan? — zdziwiła się Ziemińska.
— No, jeżeli pani nie pogardzi moim skromnym towarzystwem, to i owszem.
— Dziękuję. Jakoś sobie sama poradzę. — Ziemińska zmarszczyła czoło, jakby chciała sobie coś uzmysłowić. Coś ją w tym doktorze zastanowiło, lecz sama nie wiedziała, co właściwie. Choć zapewne mieszkali w jednym miasteczku, nigdy go chyba nie widziała. Może dlatego, że przyprowadziła się tutaj zaledwie przed trzema miesiącami. Tak po prawdzie, to nie była w stanie wszystkich poznać w tak rozległym, jak jej się zdawało, miasteczku. A może dlatego, że nie zachorowała tak poważnie, iż potrzebowałaby pomocy lekarza specjalisty. No może raz, czy dwa razy, coś jej wypadło ze zdrowiem, lecz była przychodnia. A jednak.
— Chodźmy już! — przynaglił Banasiak, ruszając pierwszy.
Zatorski dał krok za sierżantem, lecz nagle się zatrzymał i odwrócił się w stronę skąpanej w deszczu Ziemińskiej.
— Niech się pani przynajmniej schowa pod mój parasol — powiedział do niej służalczo ciepłym tonem. — Służę ramieniem — dodał, zginając w łokciu rękę.
Ziemińska zawahała się przez moment, ponownie obrzucając Zatorskiego uważnym spojrzeniem, w którym mieszała się obawa, a zarazem wątpliwość, po czym wzięła go pod rękę i dla pewności poszukała wzrokiem Zawadę, chcąc wymusić na nim jakąś radę. Ten uśmiechnął się do niej i przytaknął głową, jakby chciał jej powiedzieć i zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Po chwili Ziemińska z Zatorskim podążali pospiesznie za sierżantem Banasiakiem w kierunku wiaduktu. Kiedy tam doszli, Banasiak siedział już w samochodzie i grzał silnik. Zatorski podprowadził dziewczynę do drzwiczek gazika, poczekał chwilę, aż ta wsiądzie, po czym zwinął parasol, rzucił lekarską torbę na tylne siedzenie i usiadł obok niej. Banasiak ruszył ze zrywem, wciskając do dechy pedał gazu. Deszcz zaczął znów przybierać na sile. Tłukł kroplami na potęgę w brezentowy dach auta. Szybko pracujące wycieraczki ledwo nadążały zbierać wodę z przedniej szyby samochodu, ograniczając tym kierowcy widoczność.
Jakiś czas pasażerowie zajęci byli swoimi myślami.
— Jak długo mieszka pani w tym miasteczku? — przerwał milczenie Zatorski — nie widziałem wcześniej pani.
— Wie pan! Niedawno tu się przeprowadziłam. — Ziemińskiej nie chciało wdawać się w szczegóły. — I ja także nie miałam tej przyjemności spotkać wcześniej pana, panie doktorze — odrzekła jakby od niechcenia i opryskliwie, przymykając oczy i wciskając głowę w kołnierz płaszcza.
— Przepraszam. Pani zapewne zmęczona, a ja wypytuję panią o takie drobiazgi. — Zatorski, widząc jej niechęć do kontynuowania dalszej rozmowy, umilkł, po czym skierował wzrok za szybę samochodu.
Musieli nieco zwolnić ze względu na nierówności i wyboje na mocno sfatygowanym asfalcie, spod którego wyzierało tu i ówdzie kamienne podłoże kocich łbów. Gazikiem trzęsło, jakby jego resory nie spełniały swojej podstawowej funkcji. Od czasu do czasu sierżant Banasiak klął siarczyście pod nosem i coś tam mamrotał o remoncie drogi, chcąc tym zapewne, złagodzić niedogodności takiej jazdy, a także usprawiedliwić swoje umiejętności, jako kierowcy, oraz stan techniczny milicyjnego auta.
Po piętnastu minutach dojeżdżali do rogatek miasteczka.
— Panie sierżancie. — Zatorski puknął Banasiaka palcem w plecy. — Może ja tutaj wysiądę. Stąd mam bliżej do domu.
— W porządku, doktorze. — Banasiak wcisnął pedał hamulca. — Zmoknie pan — powiedział do niego z troską w głosie. — No wie pan. Najpierw sprawy służbowe — rzucił usprawiedliwiająco. — Potem bym pana odwiózł na samo miejsce — dodał.
— Nie, dziękuję. Nie chcę pana fatygować. Zresztą mam parasol.
— No, jak pan woli. Tylko, żeby porucznik nie był na mnie zły, że nie odwiozłem pana.
— Myślę, że tak źle nie będzie, panie sierżancie. — Zatorski przeniósł wzrok na Ziemińską i uśmiechnął się do niej. — Dobranoc pani, a raczej do widzenia — powiedział, chwilę się w nią wpatrując.
— Dobranoc panu. — Pod wpływem jego spojrzenia Ziemińska poczuła na swoich plecach gorące ciarki. Te oczy. Wydało się jej, że to „do widzenia” zabrzmiało w jego ustach jakoś dziwnie tajemniczo i trochę groźnie. Pomyślała, że to zapewne skutki przemęczenia, lecz nie potrafiła tak do końca wyeliminować z siebie niepokoju.
Zatorski wziął z siedzenia torbę, po czym wysiadł z auta, rozpostarł nad sobą parasol i poszedł środkiem, pustej o tej porze, brukowanej jezdni pozbawionej chodnika, wtapiając się w deszczową ciemność.
Banasiak swoim zwyczajem wcisnął mocno pedał gazu i samochód ruszył nagłym zrywem, ale po chwili musiał zwolnić w krętych i wąskich uliczkach.
— Pan zna dobrze tego lekarza, panie sierżancie? — odezwała się do niego Ziemińska.
— Zatorskiego?
— Tak.
— Był kiedyś u nas na posterunku — odpowiedział Banasiak — teraz sobie przypominam, ale nie pamiętam już w jakiej przyszedł sprawie. Może meldunkowej. W każdym bądź razie sprawa musiała być błaha, gdyż inaczej, to bym pamiętał, albo byłby z tego jakiś protokół. No i spotkałem go przypadkowo kilka razy na ulicy, ale prawdę mówiąc, nie poznałem go, no tak bliżej, i nie wiem o nim za dużo. Porucznik Wypych zna go trochę lepiej. Podobno jakiś czas temu leczył się u niego. O ile mi wiadomo i co mi mówił porucznik, to ten doktor sprowadził się do naszego miasteczka gdzieś z pół roku temu, a może rok. Chyba mieszka sam, tu niedaleko na Grodzkiej. Byłem tam po niego dzisiaj, to wiem. Pracuje w powiatowym szpitalu na Okólnej. Musi być to cichy i spokojny człowiek, bo żadnych zatargów nie miał z milicją. No jesteśmy na miejscu. — Zatrzymał gazik przed budynkiem posterunku, po czym wyłączył silnik i odwrócił się w stronę siedzącej na tylnym fotelu Ziemińskiej.
— Ja muszę teraz coś tu załatwić — powiedział do niej — potem panią odwiozę na samo miejsce. No, chyba, że pani chce iść sama. Podobno stąd ma już pani niedaleko do swojego domu.
— Tak. Tak! To blisko. Dwie ulice dalej i nawet oświetlone. Ale ten morderca. Wie pan, sierżancie. — Ziemińską wstrząsnął dreszcz strachu. — Boję się sama iść. Nawet ten kawałek. Jeżeli to nie sprawi panu kłopotu, chciałabym, żeby pan mnie odprowadził. Zawsze bezpieczniej z mundurowym.
— W porządku! Tylko musi pani chwilę poczekać. — Banasiak uśmiechnął się szeroko mile połechtany komplementem. — Służba nie drużba, pani Ziemińska. — Spojrzał przez szybę na padający deszcz, skrzywił się, po czym wyciągnął ze stacyjki kluczyki. — Najpierw muszę zadzwonić i ruszyć tamtych. No wie pani, tych z dochodzeniówki — powiedział. — Inaczej porucznik Wypych urwałby mi głowę, przy samej… — spauzował dla przyzwoitości. — To, w przeciwieństwie do pani, nie może czekać! — dodał.
— Co nie może czekać? Urwanie głowy przy samej… — zażartowała Ziemińska.
— Nie! Nie! Miałem na myśli telefon! — zreflektował się szybko Banasiak, wychodząc na zewnątrz samochodu.
Postawił kołnierz i szybkim krokiem skierował się w stronę wejścia do budynku.
— Rozumiem — krzyknęła za nim Ziemińska — poczekam! Nie ma sprawy, panie sierżancie. — Zawahała się chwilę, patrząc za oddalającym się funkcjonariuszem. — A właściwie, to pójdę z panem na ten posterunek — powiedziała do siebie.
Wyskoczyła prędko z gazika i odsłaniając dłonią twarz od zacinającego deszczu, pobiegła za sierżantem Banasiakiem. Kiedy zdyszana otwierała drzwi wejściowe, sierżant stał już za drewnianą barierką i rozmawiał przez telefon. Tłumaczył coś głośno podenerwowany. Ziemińska weszła cicho do środka i usiadła na krześle, czekając aż tamten skończy rozmowę. Zamyśliła się. Przed jej oczy powróciła tamta martwa dziewczyna. Jakby zobaczyła samą siebie tam leżącą z poderżniętym gardłem. I ten człowiek w przerażającej masce cyrkowego klauna. Jego widok powracał do niej jak bumerang. Zawsze powtarzała, że nie lubi cyrku i od dziecka boi się cyrkowego klauna. Nie wiadomo dlaczego, ale przypominał jej śmierć. A teraz jeszcze tamten mężczyzna. Ten jego zachrypnięty głos i te oczy pełne nienawiści.
— Możemy jechać, pani Ziemińska. — Z zamyślenia wyrwał ją donośny głos Banasiaka. — Załatwiłem już, co trzeba — rzucił zadowolony.
Ziemińska wzdrygnęła się i raptownie spojrzała na sierżanta, czując jeszcze na sobie tamtego wściekły i obłędny wzrok.
— Tak! Tak! Panie sierżancie. — Otrząsnęła się z amoku. — Jak to dobrze, że to pan — zaznaczyła.
— No, no! Chyba pierwszy raz ktoś jest tak uradowany z widoku milicjanta — powiedział Banasiak.
— Właśnie! Przepraszam! Zamyśliłam się.
— To jednak pani nie jest aż tak uradowana, że przeprasza?
— Ale jest pan dociekliwy. Mam się panu rzucić na szyję?
— No nie! Chociaż! — Banasiak uśmiechnął się życzliwie i jakby z rozmarzeniem, kiwając głową. — Ale rozumiem panią dobrze! To było dla pani ogromne przeżycie — powiedział — no, a teraz chodźmy już, bo inaczej, jak wcześniej wspominałem, porucznik urwie mi…! No wie pani, co może mi zrobić, jeżeli coś nie będzie tak jak trzeba.
— Miejmy nadzieję, że tego nie zrobi — odrzekła Ziemińska, odwzajemniając uśmiech, choć był to tylko jego nikły cień. — Przełożony musi być wymagający, ale chyba z niego nie jest aż taki brutal — dodała.
— Oby nie był! — mruknął Banasiak.
— No właśnie. Zdaje mi się, że pan też nie jest aż takim służbistą, za jakiego chciałby uchodzić.
— Może. — Banasiak przekrzywił głowę w geście niewiedzy. — Choć nieraz pozory mylą, jak i w jedną, tak i w druga stronę, a do tego trzeba dobrego psychologa, żeby to wychwycił.
Wyszli na zewnątrz i na moment stanęli pod zadaszeniem.
— Nie ma zamiaru się wypogodzić. — Ziemińska spojrzała z niechęcią, wręcz odrazą, na zasłane ciemnymi chmurami niebo. — Pada i pada.
— Ma pani świętą rację. Leje nadal jak jasna cholera — przytaknął skwapliwie Banasiak. — Wie pani co? Przypominam sobie taką samą noc, jak tę. Było to gdzieś dziesięć lat temu. Gdzieś na obrzeżach Sosnowca. Tam mieszkałem. Wtenczas, tak samo lało niczym z cebra. Tylko deszcz i ciemność. No i wiatr hulał jak ten dzisiaj. Też wtedy, w taką deszczową i wietrzną noc, zgwałcono i zamordowano jakąś Bogu ducha winną, młodą dziewczynę. Tak jak tę, na którą pani się natknęła. Tylko, że tamta nie miała poderżniętego gardła. Ludzie z pobliskich wiosek mówili wówczas, że to przeklęty deszcz, szatański deszcz, był tego powodem. On to rzekomo komuś odebrał rozum, czyniąc tego kogoś zabójcą. Tak to tłumaczyli miejscowi. Oni jeszcze chyba wierzyli, a może i nadal wierzą w jakieś nadprzyrodzone siły. W wilkołaki, wampiry, przeznaczenia, czy coś w tym rodzaju. Wie pani, jak to na wsi.
— No i co? Złapali tego mordercę — spytała z przejęciem Ziemińska, łapiąc sierżanta za rękaw.
— Skądże! Tamtejsza milicja dotąd nie wykryła sprawcy. — Banasiak spojrzał nagle na wpatrzoną w niego Ziemińską, która ze strachem w oczach chłonęła każde jego słowo. — Przepraszam! — Zmiarkował się. — Nie chciałem dodatkowo pani nastraszyć — powiedział usprawiedliwiająco. — Podjedziemy samochodem jak najbliżej pod pani dom, gdyż inaczej oboje możemy się rozpuścić od tego diabelskiego deszczu.
— No właśnie. Diabelskiego — żachnęła się Ziemińska. — Przeraził mnie pan tą opowieścią — powiedziała z wyrzutem — teraz będę bała się własnego cienia.
— Ma pani rację. Takie opowieści, to nie na dzisiejszą noc — odrzekł Banasiak. — Jedziemy! — przynaglił.
Podbiegli do samochodu.
— Niech pani wsiada. — Banasiak otworzył drzwiczki gazika, wpuścił Ziemińską do wnętrza i sam usadowił się za kierownicą. — To gdzie pani mieszka? — spytał konkretnie.
— Niech pan jedzie prosto do końca tej uliczki, potem w prawo i prosto znów do samego końca. Na….
— Już wiem! — wpadł jej w słowo Banasiak. — Ten nie do końca otynkowany budynek na Narutowicza. Bodajże na samym końcu ulicy, to będzie numer siódmy — powiedział — żeby nie ta makabryczna sytuacja, no i ten diabelski deszcz, to może byśmy się i przespacerowali, a tak, to… — Machnął ręką, wcisnął sprzęgło i wrzucił bieg, po czym dodał gazu i auto nagle wyrwało do przodu, buksując kołami po mokrym bruku.
Nieoczekiwany zryw szarpnął Ziemińską do tyłu, nieomal wciskając ją w siedzenie.
— Panie władzo, może ciut, ciut, wolniej — nieco się podirytowała. — Chyba nie chce mnie pan zabić? Myślę, że jeden trup na dzisiejszą noc, to zupełnie wystarczy — dodała półżartem.
— Przepraszam, panią — odrzekł śpiesznie Banasiak, korygując jazdę — ten cholerny samochód płata mi nieraz takie głupie figle.
Po kilku minutach byli na miejscu.
— No i jesteśmy. — Banasiak podjechał do końca uliczki, zawrócił samochód i zatrzymał się przy jednym z wejść do trzypiętrowego budynku.
— Cholera! Tu jest jak na końcu świata, gdzie psy, no wie pani, co dalej — stwierdził połowicznie, obrzucając spojrzeniem obdrapaną kamienicę. — Nie mogła to sobie pani wybrać lepszego miejsca na zamieszkanie w tym miasteczku?
— Cóż zrobić. Na drugim piętrze dostałam przydział na pokój z kuchnią. Taką tam służbówkę. Ważne, że jest łazienka. Przynajmniej jest gdzie się umyć, no i spokojnie załatwić swoją potrzebę.
— No tak. — Banasiak pokiwał z uznaniem głową. — Ciasne, ale własne. I własna łazienka i kibelek, to jest już coś. Nie, co to wspólna ubikacja na korytarzu, jak w niektórych tutaj budynkach. No i przynajmniej nie potrzeba chodzić za stodołę — powiedział z humorem.
— Właśnie! — przytaknęła Ziemińska. — A tak po prawdzie, to rozbroił mnie pan z tą stodołą, tak, że prawie przestałam się bać — powiedziała z uśmiechem — jeszcze raz panu dziękuję!
— Nie ma za co, pani Ziemińska — odrzekł. — Tu już pani chyba nic nie grozi. To tylko dwa kroki i jest pani w swoim mieszkanku — rzucił.
— Oby! — Ziemińska wyskoczyła z gazika i wciskając głowę w kołnierz płaszcza, podbiegła pod półokrągłe zadaszenie osłaniające wejście. Tam stanęła na moment, odwróciła głowę w stronę, jak jej się z daleka zdawało, zatroskanej twarzy funkcjonariusza i przyjaźnie pomachała mu ręką na pożegnanie. Tamten odmachał w podobny sposób i odjechał. Poczekała jeszcze chwilę, aż światła gazika zniknęły za zakrętem uliczki, po czym otworzyła drzwi wejściowe i odważnie weszła na ciemną klatkę schodową. Ostatnia uliczna latarnia była dziesięć metrów dalej. Tu jej odblask już nie sięgał. Namacała ręką włącznik na ścianie i go przekręciła. W ciszy korytarza pstryknięcie zabrzmiało sucho niczym wystrzał z kapiszona, lecz światło się nie zapaliło. Żarówka spalona, czy kontakt popsuty? Momentalnie, jak z automatu, zadziałała u niej wyobraźnia i powrócił strach. Tamten strach. Ten spod wiaduktu. Trzymając się barierki, piorunem wbiegła po drewnianych schodach na pierwsze piętro, starając się nie robić hałasu. Tu też był włącznik. Może tan jest dobry? Jest włącznik! Położyła na nim rękę i nagle zamarła, cała zamieniając się w słuch. Gdzieś wyżej, z podestu półpiętra, doszedł do niej czyjś, jakby ciężki, chrapliwy oddech i skrzypienie drewnianych stopni. Skrzyp i cisza, skrzyp i cisza. Podźwięk był coraz niżej i ucichł niespodziewanie. Tylko to ciężkie i chrapliwe oddychanie, jakby ten ktoś miał astmę. Na moment sama wstrzymała oddech, wsłuchując się w tamto brzmienie. Nagle coś zgrzytnęło. Czyżby jeszcze ten koszmar się nie skończył? Czemu ją prześladuje? Przerażona wychyliła głowę z zakrętu schodów, uniosła ją i spojrzała w kierunku odgłosu. Na tle małego i zabrudzonego, korytarzowego okienka, które przepuszczało odrobinę światła, ujrzała zwalisty zarys postaci z podniesionymi do góry rękoma. Jakby ten ktoś trzymał coś w dłoniach i chciał to coś rzucić w jej kierunku. Ziemińska krzyknęła panicznie, po czym uderzyła w włącznik otwartą dłonią i przekręciła go palcami tak mocno, że poczuła w nich ból. Niech w końcu zadziała to światło!
Na klatce schodowej zrobiło się jasno. Ziemińska uciekła natychmiast oczami w bok, czując w nich żganie, po czym błyskawicznie przeniosła wzrok przed siebie.
Na podeście stał postawny mężczyzna ubrany w szlafrok. Wysoko nad głową, w obu rękach, trzymał klosz, wykonany z karbowanego szkła, i wkręcał go w obudowę korytarzowej lampy. Na widok bijącego w oczy światła zapalonej żarówki oderwał od klosza ręce i instynktownie zasłonił się nimi, jakby się bał, że ta nie do końca wkręcona osłona lampy spadnie mu na głowę.
— To pan, panie Sylena? — Ziemińska zdębiała, lecz odetchnęła z widoczną ulgą i choć teraz, jak jej się zdawało, nie miała powodu do lęku, to jednak strach ją nie opuszczał.
Znała tego człowieka. Znała, to może za dużo powiedziane. Był jej sąsiadem z naprzeciwka. Jan Sylena. Właściwie, to rzadko go widywała. Uważała go za mruka. Nieraz, kiedy mijali się na schodach, zamienili ze sobą kilka słów, lecz były to przeważnie formy grzecznościowe. Jaka dziś ładna pogoda. Dzień dobry, do widzenia. Nic pyza tym. W każdym bądź razie był tutaj od niedawna, może z dobry miesiąc temu jak się wprowadził. Z tego, co wiedziała o nim, mieszkał sam, a i musiał być samotnikiem, gdyż nie widziała, aby kiedykolwiek go ktoś odwiedzał.
— Pani sąsiadka? Nie słyszałem pani. — Mężczyzna sprawiał wrażenie równie zdziwionego jej obecnością. — Ale by mnie pani nieźle urządziła — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna nuta pretensji — o mało, co, klosz wyleciałby mi z reki i narobiłbym szklanego bałaganu, no i ja bym przy tym, co nieco ucierpiał. Na całe szczęście jestem tak wysoki, że nie potrzebuję nic podstawiać pod nogi, a i zdążyłem go dość dobrze wkręcić, no ten klosz, bo inaczej, to wie pani. — Pacnął lekko otwartą dłonią w swoją głowę, chcąc pokazać, jaki to mógłby ponieść przy tym uszczerbek na swoim ciele.
— Co pan tutaj robi? — Ziemińska zrobiła wielkie oczy.
— Nie widzi pani sąsiadka. Setka! Nieźle świeci — odrzekł. — Wkręcałem żarówkę, bo się przepaliła — uzupełnił, widząc, że kobieta, jakby nie ogarniała myślami, o co mu dokładnie chodzi.
— Teraz w nocy? — spytała z powątpiewaniem w głosie, zrozumiawszy w końcu jego zamierzenie.
— Tak jakoś wypadło. Nie mogę spać. Ten deszcz i na dodatek wiatr.
— Na dole też nie świeci! — Ziemińska wróciła do tematu.
— Wiem. I na samej górze też nie. Chyba musiało być jakieś chwilowe spięcie. Na całej klatce schodowej przepaliły się żarówki. Lecz na innych piętrach niech wymieni ją ten, kto tam mieszka. Każdy dba o swoje podwórko. No Nie?
— Prawdę mówiąc, to mnie pan diabelnie przestraszył.
— Przestraszyłem? — Mężczyzna wziął głęboki oddech i uniósł brwi, aż na jego czole pojawiły się głębokie bruzdy. — Nie chciałem tego zrobić i przepraszam, jeżeli pani to tak stresująco odebrała — powiedział przymilnie.
— Pan wybaczy, ale miałam ciężką noc. — Ziemińska westchnęła, weszła kilka stopni wyżej i chciała ominąć stojącego nadal na środku podestu Sylenę, ale ten niespodziewanie przytrzymał ją za rękaw płaszcza.
— Czy coś się stało niedobrego? — spytał wścibskim głosem, przybliżając lekko swoją twarz do jej twarzy i świdrując ją oczyma.
Pod wpływem jego wzroku i dotknięcia Ziemińską przeszedł dreszcz grozy. Jak wówczas tam, koło wiaduktu. Teraz baczniej mu się przyjrzała. Nie! Na pewno się myli. To nonsens. Pomyślała, że jest przewrażliwiona Teraz każdy wydawał jej się podejrzany. Bez słowa pokręciła przecząco głową, po czym delikatnie uwolniła rękę z jego uścisku. Nie oglądając się za siebie, dała jeszcze kilka kroków do góry i zatrzymała się przy drzwiach do swojego mieszkania. Drżącymi rękoma włożyła w zamek klucz, przekręciła go, następnie otworzyła szeroko drzwi i dopiero teraz zerknęła w dół. Sylena stał w dalszym ciągu na półpiętrze i na nią patrzył. Wydało się jej, że jego oczy są niczym szklana tafla, zimne i bezwzględne.
— Czy coś się stało niedobrego, pani sąsiadko? — powtórzył głośniej pytanie.
— Nie! Nie! Nic takiego — żachnęła się Ziemińska. — Chociaż. — Zawahała się na moment. — Zresztą, jutro pan się o wszystkim dowie — dorzuciła zagadkowo.
Coś tam do niej jeszcze mówił, o coś pytał, lecz go już nie słuchała. Zastanowiła ją tylko jego nagła chęć rozmowy. Odkąd go znała, nigdy taki nie był. Weszła szybko do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi. Następnie przystawiła do nich ucho i chwilę nadsłuchiwała. Jakiś czas było cicho, po czym doszło do niej ciche skrzypienie obluzowanych desek. Pomyślała, że Sylena idzie po schodach do góry. Nagle jego kroki ucichły tuż przy jej drzwiach. Błyskawicznie przekręciła na dwa razy klucz w zamku, po czym wyciągnęła go z dziurki zamka i położyła na szafce. Dopiero teraz poczuła się w miarę bezpieczna. Napiła się wody prosto z kramu, rozebrała się i wzięła szybki prysznic.
„Jakie to szczęście, że jutro jest niedziela i nie trzeba iść do pracy” — pomyślała z ulgą.
Założyła na siebie nocną koszulkę i położyła się do łóżka.
— Zaraz, zaraz! Jutro? — Podniosła głowę z poduszki i zerknęła na stojący na nocnym stoliku budzik. Wskazywał dokładnie wpół do trzeciej. — Oj dziewczyno. Musisz być mocno zmęczona i zestresowana — powiedziała głośno do siebie. — To dzisiaj jest niedziela — sprostowała.
Była pewna, że nie zaśnie, lecz ledwo powtórnie przyłożyła głowę do poduszki, od razu zapadła w głęboki sen. Obudził ją głośny dźwięk dzwonów dobiegający z pobliskiego kościoła. Uchyliła powieki i przeciągnęła się leniwie.
— Już nie śpisz, kochanie — usłyszała obok siebie dobrze znajomy jej głos.
— Karol? — Uniosła się na łokciu i spojrzała na niego zdziwiona. — Nie słyszałam, kiedy przyszedłeś.
— Starałem się zachowywać bardzo cicho i nie chciałem cię budzić. Tak smacznie spałaś — odrzekł Zawada, siadając na łóżku. — Muszę ci powiedzieć, że jesteś tak seksowna w tej przejrzystej koszulce, że z rozkoszą schrupałbym cię teraz razem z nią — dodał, patrząc na nią pożądliwym wzrokiem.
— Mam ją zdjąć? — spytała kokieteryjnie.
Zawada przyciągnął Ziemińską do siebie i pocałował ją namiętnie w usta.
— Nie, kochanie! To należy do mężczyzny — szepnął, delikatnie gryząc zębami jej płatek ucha i gorącym oddechem pieszcząc szyję — tylko mi troszeczkę w tym pomóż.
Ciałem Ziemińskiej wstrząsnął dreszcz podniecenia. Chwilę się droczyła, odwzajemniając pieszczotę, następnie uklękła i podniosła do góry ręce. Zawada jednym szarpnięciem ściągnął z niej przez głowę koszulkę. Jej krągłe piersi falowały wraz z oddechem, a rozchylone uda odsłoniły nabrzmiałą i wilgotną od pożądania kobiecość. Ona zaś pchnęła go na łóżko, zerwała z niego slipki i oplotła palce wokół jego penisa, po czym zaczęła poruszać dłonią w górę i w dół. Poczuła, jak pod wpływem jej uścisku jego członek twardnieje i sztywnieje błyskawicznie.
— Zerżnij mnie teraz — wyszeptała rozpalona, pochylając się nad nim i liżąc jego podbrzusze — zerżnij tak mocno, tak głęboko, żebym poczuła w sobie całą twoją męskość. Zerżnij tak mocno, jak mnie w tej chwili kochasz i pożądasz. Żebym doznała tak silnego orgazmu, aby wyrzucił on ze mnie tamten cholerny stres.
Okraczyła go udami na wysokości brzucha, podkurczyła nogi i ściskając w ręku jego nabrzmiałego członka, wsunęła go do swojej pochwy, po czym wyginając się i jęcząc z rozkoszy, zaczęła rytmicznie unosić się i opadać, z początku wolno, potem coraz szybciej i szybciej, aż w pewnym momencie z jej gardła wyrwał się niekontrolowany okrzyk, a orgazm przeszył ją na wskroś, wzbudzając nieopisaną rozkosz w najintymniejszych zakamarkach jej wnętrza. Westchnęła głęboko i chwilę trwała bez ruchu, napawając się jego twardym członkiem, który drażnił słodyczą jej łechtaczkę.
— Kochanie nie przerywaj — jęknął Zawada — teraz dochodzę! — Na jego twarzy zagościła niewymowna błogość. — Już!
Ziemińska uniosła się lekko na kolanach. Pulsujący penis Zawady wyskoczył z jej pochwy. Chwyciła go szybko w dłoń, ścisnęła palcami i posuwiście poruszyła nim kilka razy, aż wytrysnął z niego nieomal potok spermy. Przez chwilę pieściła jeszcze jego członka, jakby chciała przedłużyć mu orgazm. Potem położyła się obok niego i dłuższy czas leżeli w milczeniu, rozkoszując się przyjemnym zmęczeniem.
— O której wróciłeś do domu? — odezwała się Ziemińska.
— Ja wiem. Chyba było wpół do czwartej. Porucznik Wypych mnie podrzucił. A ty? Jak sobie dałaś radę? — spytał z kolei Zawada — sierżant Banasiak wywiązał się z zadania?
— To i owszem, milicjant, ale i dżentelmen w każdym calu, Karolku. Był tak łaskaw i podwiózł mnie pod samą klatkę.
— To niezmiernie miło z jego strony. On nie tylko widzi w tobie obywatelkę, lecz przede wszystkim kobietę. Piękną kobietę. Podobasz mu się, co zauważyłem, jak na ciebie patrzył.
— Czyżbyś był równie zazdrosny o mnie, jak ja o ciebie?
— Po dzisiejszym upojnym ranku? Tak, kochanie! Przyznaję, że nie wyobrażam sobie ciebie w ramionach innego mężczyzny.
— A ja ciebie w ramionach innej kobiety. Wiesz, kiedy przytulałeś tę siksę, to….