Kilka słów wstępu, Bahamy i dylemat Franka
W pracy, Leszek siedzi po lewej, Franek po prawej, a ja siedzę po środku, jak na „centrum wszechświata” przystało.
Cholera! Ten wstęp jest do bani. Jak jednak powinienem zacząć, by „wstąpić” odpowiednio doniośle, lecz najmniejszym nakładem sił i aby wszyscy byli zadowoleni?
Ktoś zapewne zwróci mi uwagę. Kultura wymaga najpierw przedstawić się, a potem kontynuować opowieść. Ja jednak tego nie zrobię, zabieg to celowy i przemyślany, dzięki temu, będziecie mogli wyobrazić sobie mnie na swój własny sposób. Imienia również nie zdradzę, gdyż nie ma ono znaczenia. Nazywajcie mnie Artur, Adam, Wacław, Marek, Marcin, pozostawiam w tej kwestii pełną swobodę dla waszych wyobraźni.
Coś jednak musicie o mnie wiedzieć, zatem…
Spójrzcie na mnie. I co widzicie? Odpicowane buciki, spodnie spod żelazka, koszula, krawat, marynareczka. Dokładnie tak… biurokrata pełną gębą, z nadania i przywilejów. Oto ja! Pracownik miesiąca królowej korporacji.
— Taki z ciebie pracownik miesiąca, jak ze mnie struś pędziwiatr! Jak już ględzisz o sobie, to przynajmniej trzymaj się faktów.
Poznajcie Lesia. Zawsze wcina się nieproszony. Niestety mówi prawdę, ja natomiast starałem się wykorzystać naiwną wiarę w każde moje słowo.
— Dzięki Leszek.
— Proszę bardzo.
Truteń jeden, ale ponieważ się wtrącił, zacznijmy od początku.
Od kilku lat pracuję w korporacji ze ścisłej czołówki rynkowej, z siedzibą w jednym z naszych większych miast. Nazwę i miejsce pozostawię w tajemnicy.
Do miana pracownika miesiąca rzeczywiście dalej mi niż do licencji pilota myśliwca bojowego, lecz zabieg to świadomy i przemyślany. Korporacja, to twardy rynek pracy, aby się utrzymać w tym biznesie, należy mieć jaja jak balony i dupę mocniejszą od kowadła. Pomocna jest też umiejętność lawirowania, a ja jestem w niej najlepszy.
— Z tym się zgodzę.
— Dziękuję Lesiu.
— Proszę bardzo.
W firmie pracuję już szósty rok. Bywa ciężko, lecz nie na tyle, by mnie złamać, a korporacja wcześniej czy później, łamie każdego. Jakim sposobem mnie to ominęło? Tajemnica tkwi w odpowiednim wyborze ścieżki kariery. Przede wszystkim trzymam się z dala od wszelkich możliwości awansu. Niższe stanowisko równa się mniej pracy, mniejszy stres, mniej zawistnych karierowiczów za plecami. Cenię swoją pracę taką, jaka jest, spokojną i bez zbędnych obciążeń psychicznych. Praca w dziale „Raportów i Analiz” umożliwia mi to doskonale.
Kocham swoją pracę, kocham moją ekipę, bo i jak ich nie kochać. Franio, Lesio i ja, trzej muszkieterowie branży papierkowej.
Póki co, jest nas właśnie trójka. Biuro mamy niewielkie, ot takie maksymalnie na cztery biurka, lub trzy w konfiguracji z barkiem, choć na ten genialny pomysł, jak dotąd, zgody nie wyraziło nasze szanowne grono kierownicze. Czyżby czegoś się obawiali? Nie mam pojęcia.
Nic to… barku nie ma i nie będzie. W zamian, ostatnimi czasy, wpakowali nam tu czwarte biurko. Tak właśnie. Niebawem ktoś do nas dołączy. Lesio, pseudonim operacyjny „gumowe ucho”, zasłyszał w dziale kadr, iż prawdopodobnie będzie to kobieta. Teraz pozostało nam jedynie czekać i mieć nadzieję, że nowy nabytek bez trudu wpasuje się w naszą zgraną ekipę.
A że zgrani jesteśmy, to bez dwóch zdań. W tym tkwi nasza siła. Urzędnicza harmonia ducha od tego zależy. Biurokrata bez pracy, to szczęśliwy biurokrata, robimy więc wszystko, by tej pracy mieć jak najmniej.
A środki ku temu są. Nasze biuro, jako jedno z nielicznych w budynku, posiada własne zaplecze socjalne. Wykorzystujemy je w roli szafy na ciuchy, kuchni, ciemnicy, samotni, pijalni, bawialni. Tu też znajduje się główne centrum naszych urzędniczych intryg.
Podstawowy manewr operacyjny. — „Nie ma mnie!”. Opanowaliśmy do perfekcji.
— Szef idzie!
Lechu „gumowe ucho” wychwyci wszystko. Do dziś dnia nikt nie potrafi wyjaśnić, jakim sposobem zawsze, gdy trzeba zrobić coś na już, w naszym biurze nie ma nikogo.
Sprytne, prawda?
O naszym biurze mógłbym opowiedzieć wiele anegdot, lecz na tę chwilę poprzestanę na tym, co już wiecie. Więcej dowiecie się z czasem.
Wystarczy tego wstępu. Jako taki obraz naszego „grajdołka” już macie. Pora przejść do meritum sprawy.
Długo zastanawiałem się, od czego zacząć. I myślę, że zacznę tak.
Jak już pisałem na początku, w naszym biurze przypadło mi miejsce dokładnie na środku, pomiędzy Frankiem, a Leszkiem. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie pewien szczegół. Obaj, to gaduły. Ja lubię posiedzieć sobie czasami w ciszy, kontemplując myśli. Niestety, przy tych dwóch, słowo „cisza” mogłaby zniknąć ze słownika. Uwielbiam chłopaków, choć czasem mam ich dość.
Szczęśliwie, umiejętność odcięcia się od huraganu ich debat, jest sztuką niełatwą, ale nie niemożliwą. Opanowałem ją do perfekcji. Gdy zatem mówi Leszek, wpada mi to lewym uchem, a prawym wypada, podobnie, tyle że w przeciwnym kierunku, gdy do głosu dochodzi Franek. Do niewielkich zgrzytów dochodzi jeśli oboje mówią jednocześnie. W następstwie miewam paranoidalne bóle głowy, którym towarzyszą głosy. Właśnie tak. Głosy. Bywa, że po kilku godzinach w ich towarzystwie, przez kolejną połowę dnia słyszę jeszcze we łbie o czym rozmawiali.
Zdarzyło się tak całkiem niedawno temu.
Lesio, jakiś rok temu, postanowił sprawić sobie autko. Z uwagi na posiadaną skromną pulę kwotową, sprowadził kilkunastoletnie audi, które choć wygląda ładnie, sprawuje się już znacznie gorzej. Pożytku z niego niewiele, a problemów cała kupa. Ostatnio, w drodze do pracy, odpadł mu wydech, wcześniej powykręcały się śrubki w silniku. Głowy nie dam, bo na samochodach znam się dokładnie tyle, ile trzeba wiedzieć, by nimi jeździć. Niby zwykłą rzecz, samochody wszak się psują. Sęk w tym, że dla Leszka, każda awaria, to sposobność do wielogodzinnej, a czasem wielodniowej debaty. Jakby tego było mało, Lesiu często bywa platonicznie zakochany i z tegoż powodu nieszczęśliwy. Można by rzec, samochody i niedoszłe miłości, są jego pasjami, o których potrafi ględzić bez końca.
Franek natomiast jest żonaty. A żonaci faceci mają obowiązki — mnóstwo obowiązków, często przymusowych zadań rodzinnych, w których chcąc, nie chcąc, muszą uczestniczyć. Żona Franka, to sklepowa traperka. Zatem — żona z lubością, Franio z niechęcią, obskakują co weekend wszystkie miejscowe promocje sklepowe. Takie hobby jego pani. Nic więc dziwnego, że w poniedziałki, nasz biedny Franciszek pada z nóg. Temat do żalów, jak znalazł, zwłaszcza, że Franio nasz kochany jest hipochondrykiem. Zdrowie i łączące się z nim problemy, to u Franka wątek debat priorytetowy. Nie ma dnia, by czegoś w sobie nie wynalazł, a fantazję chłopina ma. Czasem mam wrażenie, że spektrum jego chorób znacznie przekracza znane współczesnej medycynie przypadki medyczne. Może uporałby się z nimi szaman, czarownik, ale na pewno nie lekarz.
No dobrze, gdzie w tym moje miejsce?
Wiele lat temu doszedłem do wniosku, iż urodziłem się, by być szczęśliwym. Szczera, zadowolona facjata, to moja wizytówka. Bez dobrego nastroju nie wychodzę z domu. Sukcesy na każdym kroku depczą mi po piętach…
— Pożycz mi dwie stówy, muszę wymienić rozrząd i trochę mi brakuje.
Przepraszam na chwilę, bo ewidentnie ktoś się nam wcina w rozmowę.
Zerknąłem na Leszka. Przewieszony przez biurko, dziwnie się na mnie gapił.
— Mam konto suche, jak rodzynek — odparłem, zgodnie z prawdą. — Mogę ci co najwyżej pożyczyć szczęścia przy poszukiwaniach kasiastego jelenia.
Tak, dobrze słyszeliście. Jestem spłukany, jak szalet miejski. Jak to się stało? Przyczyny są dwie. O pierwszej opowiem już dziś, inną podzielę się innym razem.
Zacznę z wysokiego „C”. Los bywa przewrotny.
Zamarzył mi się wypad na Bahamy. Na moje nieszczęście, tenże los dostał cynk o moich planach i postanowił zabawić się moim kosztem.
Wyjazd, od samego początku, okazał się niewypałem. Zaczęło się, gdy padłem niespodziewanie łupem niewinnego błędu uroczej brunetki z okienka kasy lotniska. Otrzymałem bilet, zostałem skierowany do odpowiedniego terminalu, wystartowaliśmy, potem zasnąłem. Obudził mnie przemiły głos stewardesy.
— Szanowni państwo, uprzejmie prosimy o zapięcie pasów, za kwadrans lądujemy w Pekinie.
— Jak to w Pekinie?! — wypaliłem, podrywając się z fotela.
Zajmująca miejsce obok bizneswoman, zlękła się, oblała się kawą, zrobił się mały kocioł. Oberwało mi się po uszach, pod moim adresem padło kilkanaście drwiących, nieprzyjemnych uwag. Ja natomiast powtarzałem niczym mantrę pytanie.
— Jak to w Pekinie?
Poinformowano mnie później, iż jestem jedynym pasażerem w długiej i pasjonującej historii linii lotniczych, który poleciał nie tam, gdzie chciał.
Incydent wydłużył moją podróż o kilkanaście godzin. Większość z nich spędziłem na terenie terminalu lotniska w Pekinie. Gdy wreszcie udało mi się przekonać służby celne, iż cały ten ambaras to tylko kwestia przypadku i nie jestem handlarzem narkotykowym, czy też nielegalnym imigrantem, lecz tylko zagubionym turystą, a mój wybuch emocji w samolocie to nic innego, jak wyraz szoku, pozwolono mi nabyć bilet i pod obstawą służb mundurowych, wpakowano we właściwy samolot, lecący bezpośrednio na Bahamy.
To jednak nie koniec mojego nieszczęścia.
Gdy dotarłem do celu okazało się bowiem, iż nadgorliwa obsługa Grand Bahama dowiedziawszy się, że nie ma mnie w samolocie, którym miałem planowo przylecieć, odesłała mój bagaż na powrót do kraju.
— Jasny gwint! — zawyłem, zrozpaczony. — Co jeszcze pójdzie nie tak?
W odpowiedzi śliczna pani z obsługi hotelu, wzruszyła jedynie ramionami.
Szybkie liczenie do dziesięciu, kilka głębokich wdechów i jakoś przełknąłem gorzką pigułkę.
Miałem w tej sytuacji dwa wyjścia. Mogłem użalać się nad sobą bez końca, lub pogodzić się z moim „pech masterem” i bawić się dobrze. Wybrałem bramkę numer dwa.
Niestety, by móc się bawić, musiałem wpierw nieco dopłacić do imprezy. Nie mogłem przecież spędzić tu dwóch tygodni w tym, w czym stałem. Ruszyłem zatem na wędrówkę po miejscowych sklepikach. Obszedłem ich wiele, lecz ostatecznie znalazłem wszystko, czego potrzebowałem. Udało mi się nabyć zapas slipów na kolejne dwa tygodnie, dwie pary zapasowych spodni, kilka koszul, zasobnik z przyborami toaletowymi. Zakupy pochłonęły połowę mojego funduszu wycieczkowego, ale były konieczne.
Przekonany, iż nadszedł kres mojego pecha i teraz pozostaje mi jedynie dobra zabawa, udałem się w drogę powrotną. Późnym popołudniem, zmęczony ale szczęśliwy, wkroczyłem do hotelu.
— Telefon do pana. — Obsługa pochwyciła mnie, gdy tylko pojawiłem się w zasięgu ich wzroku.
Zgadnijcie.
Szef jakimś cudem dopadł mnie na drugim końcu świata. Po raz kolejny dano mi dwa wyjścia. Mogłem zostać, świetnie się bawić i stracić pracę, lub wrócić do kraju.
I szlag trafił wakacje!
Takie życie!
Ostatecznie straciłem mnóstwo pieniędzy, a nawet nie zdążyłem się zabawić. Co gorsza, odlatując, dostałem informację, że moje zagubione walizki lecą właśnie na wyprawę życia, drogą powrotną, na Bahamy. Szlag!
Los mój bawił się więc wyśmienicie.
Gdy następnego dnia pojawiłem się w pracy okazało się, że niecierpiąca zwłoki firmowa sprawa, to jedynie czkawka prezesa.
Dla własnego dobra postanowiłem nie roztrząsać tematu. Podkuliłem ogon i grzecznie, jak na wzorowego pracownika korporacji przystało, zająłem swoje miejsce w centrum, pomiędzy Frankiem, a Leszkiem.
Było, minęło.
Lesio i Franio oczywiście mieli za nic mój smutek. Wystarczyło im kilka minut, poczym zbombardowali mnie lawiną tematów, które pod moją nieobecność wpłynęły na tapetę.
A na świeczniku był Franek.
Leszek wcześniej mi już wyjaśnił, że Franciszek nasz kochany od kilku dni chodzi struty. Ma problemy emocjonalne, czy coś w tym rodzaju.
— Moja żona ma romans! — wypalił nagle, przy śniadaniu.
— Żartujesz! — Leszek podchwycił temat w trymiga.
Ja tylko westchnąłem.
Nie wiem czemu oboje spojrzeli na mnie jakby oczekując, że włączę się do rozmowy. Zerknąłem wpierw na Leszka, potem na Franka i zrobiłem głupią minę.
— Kolega ma problem, a ty milczysz? — skarcił mnie Leszek, z wyrzutem.
— Pracuję — odparłem wymijająco.
Prawda jest taka, że problemy emocjonalne nie są moją specjalnością i trzymam się od nich z daleka. Poza tym, doskonale znam ów „problem emocjonalny” Franka, bowiem przypadek uczynił mnie niefortunnie jego świadkiem.
Magda, wysoka, szczupła blondynka, żona Frania, ta sama, z którą biedny chłopina co weekend zdziera sobie podeszwy w sklepowym maratonie.
Jakiś czas temu spotkałem ją w pewnej knajpce. Popijając piwko w towarzystwie Uli, wypatrzyłem Magdę wchodzącą w objęciach wysokiego bruneta o muskulaturze Hulka. Gdy ja wychodziłem, oni wciąż obściskiwali się w ciemnym rogu lokalu.
Nie moja to jednak sprawa — pomyślałem, wówczas.
I lepiej niech tak zostanie. Są sprawy, w które nawet, a zwłaszcza dobry kumpel, nie powinien wpychać łap.
Kobieta, telefon i piłka nożna
Dlaczego kobiety mają tak kiepskie wyczucie czasu? O co chodzi, spytacie? Już tłumaczę.
Niedziela, to taki czas wyłącznie dla mnie. W niedzielę śpię do jedenastej, łażę po mieszkaniu w samych majtasach, wyleguję się w łóżku bez umiaru, zamawiam pizzę i pochłaniam hektolitry nektaru bogów z pianką na dwa palce. W niedzielę czas powinien płynąć jak najwolniej, a aby to osiągnąć, nie należy spotykać się z nikim innym poza własnym lustrzanym odbiciem. Nikogo chyba nie dziwi, że spotkania towarzyskie, zwłaszcza te w ciekawym gronie lubianych przyjaciół, pochłaniają czas z zachłannością czarnej dziury i nim człowiek się obejrzy, nadciąga wieczór. Pozostaje nam wówczas jedynie przykra perspektywa dnia kolejnego i choć kocham swą pracę, kocham też tej miłości nie nadużywać. Cenię sobie czas wolny, jak mało co innego na tym łez padole.
W moim przypadku niedziela posiada jeszcze jedną, bardzo istotną zaletę. To dzień poświęcony królowej sportów, jaką bezsprzecznie i bezdyskusyjnie jest piłka nożna.
O tak, drogie panie i panowie. Piłka nożna rządzi. W moim przypadku, niedzielne poświęcenie się tej dyscyplinie sportu wyniosłem do rangi niemalże tradycji, której złamanie grozi nagłą palpitacją serca i potępieniem po kres czasu. W piekle jest nawet specjalne miejsce dla tych, którzy tradycje bezczeszczą.
Będąc jeszcze małym berbeciem, opracowałem pewną teorię, której trzymam się do dziś i uważam, ba… jestem tego pewien, że w następstwie mego odkrycia, stałem się lepszym człowiekiem. Śmiem bowiem twierdzić, iż każdy, powtarzam… każdy stuprocentowy mężczyzna powinien czuć niczym niepohamowany pociąg do tejże damy, by móc zwać się mężczyzną. Wiele cech czyni z nas mężczyzn… mężczyzn, to nie podlega dyskusji. Jesteśmy przebojowi, silni, przystojni, opiekuńczy, wspaniali, erotycznie doskonali, kochamy kobiety… Wspomniałem już, że jesteśmy przystojni? Mówicie, że tak? Widać umknęło mi, ale powtórzę, tak na wszelki wypadek, jesteśmy przystojni. I co z tego, że to nieskromne tak mówić. My faceci skromność powinniśmy nosić jak odzież wierzchnią jedynie w jednym przypadku, kiedy sytuacja tego wymaga. Przydaje się tylko wówczas, gdy na naszej drodze staje żeńska piękność, afiszująca się swą miłością do tejże, jakże niepotrzebnej cechy człowieka.
Ale teraz, drodzy moi przyjaciele, zostawmy na boku temat męskiego ego. Wgłębianie się w coś, co nie wymaga głębszej analizy, a co należy brać za pewnik, to jedynie strata czasu. Powróćmy do piłki nożnej.
Mam zwyczaj i tu panowie słuchajcie uważnie, czerpcie ze mnie inspirację… by należycie święcić niedzielny czas. Ja… pępek wszechświata, poświęcam go głównie i bez reszty krągłej bogini sportów, bo tak właśnie należy czynić. Tak więc, natychmiast po przebudzeniu włączam telewizor, wbijam jedyny słuszny kanał, czyli sportowy, w tej czynności pomocnym może być wpisanie do pamięci pilota odpowiedniego kodu, co znacznie skróci czas poszukiwań i wyeliminuje konieczność zapamiętywania ciągu cyfr, co dla wielu może być dość kłopotliwe i oddaję się bez reszty ligowemu urokowi rozgrywek. Oczywiście, pierwszeństwo wizyjne mają mecze naszej miejscowej drużyny, której notabene w tym sezonie idzie raczej kiepsko, by nie powiedzieć tragicznie, ale to przecież nie ma znaczenia, gdyż prawdziwy kibic swoim kibicuje zawsze i bez względu na wyniki. W dalszej kolejności leci już, jak nadają, liga i spotkania nie mają znaczenia, liczy się tylko piłka.
A teraz, jaki związek z moim monologiem ma kobieta? Zastanawiacie się zapewne, gdyż to o niej wspomniałem w pierwszym zdaniu i do tej chwili nie wyjaśniłem, co takiego zaszło. Musicie jeszcze uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Wszystko po kolei.
Dziś mamy niedzielę. Jak już mówiłem, ten czas spędzam w objęciach ligowych rozgrywek, a tak się składa, że dziś grają nasi. Przygotowałem się więc zawczasu. Stolik zapełniłem specjałami, bez których mecz traci wiele ze swych walorów, a do tego dopuścić nam nie wolno, pod groźbą śmierci. Odpowiednio wcześnie zamówiłem pizzę, której dymiący, aromatyczny okrąg leży obecnie przede mną, w zasięgu ręki stoi też zapas dóbr browarniczych, oraz chipsy i kurze panierowane skrzydełka. Odpowiednia strategia i planowanie to podstawa, dzięki czemu nic nie przeszkodzi nam w czerpaniu przyjemności z gry. Jeszcze tylko głęboki wdech i oczekiwanie na gwizdek sędziego.
Zaczęło się.
Pierwszy kwadrans ma największe znaczenie. To w tym czasie kształtuje się charakter drużyny, właściwy na ten dzień. Nasi dostają lekkie baty i zostali zepchnięci do obrony, ale trzymają się całkiem dobrze. Nie mam kompletnie pojęcia, jaki mają plan na ten mecz, ale po wyrazach ich gąb śmiem wysnuć przypuszczenie, iż obrana strategia przynosi żądane rezultaty. Zatem, skoro oni są zadowoleni, to ja również. Po kolejnym kwadransie wynik wciąż jest bezbramkowy i to nic, że przyjezdni walą na naszą bramkę chmarą, a nasze chłopaki zabarykadowali się w jedenastu na polu karnym.
Widowisko dość jednostronne, muszę przyznać. Nagle! O mały włos a upuściłbym pizzę, gdy na pięć minut przed końcem pierwszej odsłony jeden z naszych podjął spartańską wręcz próbę pobicia wroga.
Będzie bramka, przemknęło mi przez myśl, nadzieja rozbłysła w oczach i rozbrzmiała w ustach. Czyżby? To niespotykane! Chłopak gna jak wiatr! Minął połowę boiska! O nie!
Ruszyli w jego stronę we trzech. Patrzę z gasnącą wiarą w cud, jak gnają na złamanie karku, z rządzą mordu w oczach. Nasz bohater ich nie widzi… nie, dostrzegł jednego, ale i tak już jest za późno. Wślizg! Biedaczysko zaraz zginie!
I poległ. Praktycznie na linii pola karnego.
Tak niewiele mu brakło.
O matko! Co się dzieje? Pizza jednak wypadła mi z rąk i ze smutnym plaśnięciem, rozmazała się na posadzce. Zupełnie obeszło mnie to bokiem, podskoczyłem z wrażenia, z zapartym tchem obserwując wydarzenia na boisku.
Ścięty wślizgiem nasz heros, zarył twarzą w murawę, tnąc trawę facjatą, niczym kosiarka. Gwizdek! Chwila napięcia… Czas, jakby zatrzymał się w miejscu. Rzut wolny? Biegnie sędzia i wskazuje… Tak! Jedenastka! Faul był już w polu karnym. Jakby tego było mało, wyjmuje kartonik! Czerwień! O rany! Czerwień jest piękna! Przyjezdni tracą jednego zawodnika, a my mamy rzut karny!
Kamera krąży po stadionie. Na trybunach szał. Wrzaski kibiców gospodarzy niosą się gromkim echem. W sektorach przyjezdnych kompletna cisza. Wszyscy czekają, co się wydarzy. Do piłki podchodzi nasz najlepszy snajper. Skupienie na jego twarzy jest jak obraz boga, oddech spokojny, rozpęd, strzał.
GOOOL! — krzyk spikera niknie gdzieś we wrzasku trybun i moim własnym.
GOOOL! — Słyszę darcie dobiegające z okien sąsiadów.
Emocje opadają bardzo szybko. Nasi cofnęli się do głębokiej obrony. Jedyna słuszna strategia w tym momencie. Przyjezdni, choć w dziesiątkę, podejmują przed przerwą jeszcze dwie próby zmiany rezultatu. Nieskutecznie. Gwizdek! Przerwa!
Przerwa, to czas na wizytę w toalecie, czas na załatwienie niezbędnych potrzeb i kontemplację wyniku.
Po przerwie bój na boisku toczy się na nowo. Oglądam go z zapartym tchem i wypiekami na twarzy, zwłaszcza, że korzystny dla nas wynik nie ulega zmianie. Czterdzieści pięć minut zaciętej walki i obrony wyniku Naszym idzie dobrze, bronią się mądrze. Zegar dobiega pomału siedemdziesiątej piątej minuty. Wynik bez zmian. Przyjezdni wydaje się opadli z sił. Nasi jednak wiedzą, że nie wolno im dać się zwieźć pozorom. Trener niczym lew w klatce, krąży koło linii autowej i nawołuje do skupienia. Kwadrans do końca.
Ostatnie piętnaście minut jest równie ważne, jak to pierwsze. W tym czasie ranne zwierze kąsa najbardziej. Tak było i w tym przypadku. Przyjezdni wreszcie zebrali się w sobie i potroili wysiłki. Teraz nie ma już czasu na kalkulacje. Jeśli chcą wywieźć korzystny wynik, to najlepszy czas na to, aby coś zmienić. Ostatnia zmiana wśród naszych. Pięć minut w obronie, dziesięć minut do końca i…
Tu właśnie docieramy do sedna sprawy, a więc kobiety.
…Dzwoni telefon.
— Co jest do jasnej cholery?!
Spojrzałem na aparat czując, jak wzbiera we mnie gniew.
— Teraz?!
Nie odbieram! Pal licho skurczybyka!
Lecz ten nie przestaje dzwonić.
— Jasny gwint!
Jednym okiem śledząc wydarzenia w telewizorze, sięgnąłem po słuchawkę.
— Majka? — Zdziwiłem się, słysząc znajomy głos.
Cholera! — Zakląłem w duchu.
Kocham tę dziewczynę, ale nie dziś i nie teraz. Znacie to uczucie, gdy chcecie kogoś przytulić do siebie tak mocno, by wyzionął ducha? Tak właśnie poczułem się teraz.
— Serio! — rzuciłem do słuchawki. — Właśnie…! — Nie dokończyłem.
— Ja zawsze znajduję dla Ciebie czas, gdy tylko tego potrzebujesz.
Sprawną ripostą wybiła mi oręż z ręki. Miała rację.
No cóż miałem powiedzieć.
— Słucham cię skarbie ty mój — jęknąłem, cedząc przez zęby każde wypowiedziane słowo.
No i się zaczęło.
— No bo wiesz! Daniel mnie wkurzył! Nie wiem co ten facet sobie wyobraża! Wydaje mu się, że może mnie kontrolować?! Ja mówiłam mu, że nie chcę, a on cały czas swoje! Jak ta nakręcona zabawka! Co on widzi w tej operze?! Czy mu się wydaje, że wszystkie baby to eunuchy i kochają słuchać wycia nieopierzonych kur?!
Skąd taki wniosek? — przemknęła mi myśl, gdyż diagnoza Mai pokryła się z moją własną.
Daniel, to taki właśnie „eunuszek” bez kręgosłupa. Teatr, opera, spacerki przy księżycu, świece, wierszyki, stroszenie piórek. Uwierzycie, że oni, to znaczy Maja i ten jej „Bambi”, jeszcze nigdy ten teges? Dziewczyna aż kwiczy z pożądania. Szczęśliwie dla niej, zna mnie.
Ale odbiegam od tematu.
Pięć minut! Pięć długich minut trwały już żale kochanej Majeczki. Wyrzuciła z siebie chyba wszystko, co jej na sercu leżało. A w telewizorze toczą się właśnie ostatnie minuty meczu.
I jak tu się skupić w takiej sytuacji? A trzeba, bowiem Maja co kilka zdań żąda potwierdzenia, że wciąż jestem z nią duchem i myślą. Sęk w tym, że należy to zrobić prawidłowo, a więc wtrącenie musi mieć ręce i nogi. Najlepiej, jeśli tyczyć się będzie tematu rozmowy.
— Tak. Masz całkowitą rację. Daniel to dupek i powinnaś poważnie zastanowić się nad sensem waszego związku — odparłem.
— Przecież mówiłeś mi o tym już nie jeden raz — ciągnęła swoje do słuchawki.
Zejście z lewej! Strzał! Nasz bramkarz na posterunku! Było blisko!
— Tak, jesteś piękna i zasługujesz na wszystko co dobre — wybrnąłem bezpiecznie, bo umknął mi fragment rozmowy.
Kontra naszych. Gnają prawym skrzydłem ale tracą piłkę w połowie boiska.
— Ten idiota w ogóle nie ma do mnie odpowiedniej ręki! Traktuje mnie jak jakąś kurę domową.
— Tak, to idiota — zgodziłem się.
Faul przed naszym polem karnym. Strzał, piłka szybuje ponad poprzeczką.
— Ten dupek na mnie nie zasługuje.
— Tak, też uważam.
Gwizdek sędziego. Kolejny faul. Nasi ganiają resztkami sił, popełniają coraz więcej błędów.
— Daniel ma chyba problemy z potencją, bo nie sztuka zaciągnąć go do łóżka! — Słyszę.
Ponownie nam się upiekło! Aż podskoczyłem z wrażenia widząc tak kolosalne pudło.
— A może ma inną, jak myślisz?!
— Nie sądzę by tak było, jest na to za cienki w gaciach.
Akcja przyjezdnych przerwana w połowie.
— Przecież ile można tak w celibacie?!
Jasny gwint! Podaj mu!
— Nie wiem, ja tak nie potrafię. Może to kwestia wyznaniowa?
Spudłowali! Czyżby zmiana w zespole gości!?
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz!? — Niespodzianie padło pytanie kontrolne.
— Ależ oczywiście! — oburzałem się. — Przecież Ci odpowiadam.
— Ale tak jakoś bez przekonania.
Co robisz łazęgo! Podaj na lewą!
— Rany boskie! Majka! Co mam jeszcze zrobić, zatańczyć?!
— Przepraszam. Jestem taka roztrzęsiona. Niesłusznie mam do ciebie pretensje. Ty to zawsze znajdziesz dla mnie czas!
Jeszcze kilka sekund!
— Uważasz, że powinnam go zostawić?!
Gwizdek!
Koniec meczu! Jest!
— Pytałam, czy powinnam go zostawić?!
Chwilę mi zajęło, nim dotarł do mnie sens jej słów. Załapałem o co pyta, gdy nieco opadły emocje związane z wygraną naszych.
— Czyś ty zwariowała! I gdzie się podziejesz sama?! O ile dobrze pamiętam, mieszkasz u niego?
— Mogłabym zamieszkać u ciebie!
Co?! Dobrze słyszę?! O nie, tylko nie to!
Moje mieszkanie, moja samotnia. Owszem, lubię Majkę. Jest świetna w łóżku. Ale to, to już przesada. Muszę się jakoś z tego wyplątać.
— Jadę na delegację! — palnąłem.
— Na ile?!
— Na tydzień!
— Więc rzucę go za tydzień!
— Nie możesz!
— Dlaczego?!
— Bo… — i co ja mam jej powiedzieć? — A rób co chcesz!
— Więc zgadzasz się?!
— Na co? — spytałem zrezygnowany.
— Abym u ciebie zamieszkała?
— Ale tylko na kilka dni — powiedziałem. — Aż nie znajdziesz sobie nic innego.
— No to widzimy się za tydzień. — Ucieszyła się Majka i odłożyła słuchawkę.
Cóż. Westchnąłem.
Tak to jest jak facet ma miękkie serce. Jakoś nie potrafię w obliczu naglącej potrzeby tak pięknej koleżanki, postawić na swoim.
— Przynajmniej będę miał posprzątane mieszkanie. — Starałem się pocieszyć.
No i co ja mam zrobić?
Z drugiej strony, jakby tak się zastanowić… Czy to aż tak źle? Niejednokrotnie już pisałem, że lubię Majkę. A ten jej łoś borowy w ogóle na nią nie zasługuje.
Zatarłem dłonie starając się wyobrazić sobie jego minę, gdy wróci do domu i zastanie puste szafy. Jak można mieszkać z taką laską i nie chcieć z nią spać. Tylko ten teatr, opera, nie zdziwiłbym się, gdyby nigdy nie oglądał meczu piki nożnej.
Zapadłem się w wersalkę. Samotnie stojąca na stoliku nocnym butelczyna whisky, wyprężyła się do mnie zalotnie. A co mi tam. Sięgnąłem po szklaneczkę, nalałem, tak, na dwa palce i wlałem w gardziołko pierwszy łyk.
— Za miękką fujarkę Bambiego. — Wzniosłem toast.
Zawtórował mi mój własny śmiech.
Stara znajomość, marynara i szpilki
We wszystkim, co miało miejsce owej soboty, paluchy maczał nie kto inny, jak Lesiu. Z nudów oczywiście.
— Chodź ze mną — męczył mnie przez większość piątku. — Co ci szkodzi? — nagabywał przy każdej sposobności.
— Mam inne plany — odpowiadałem.
Zerkał wówczas na mnie spode łba badawczym wzrokiem.
— Kręcisz — rzekł wreszcie. — Będziesz, jak co sobotę zresztą, robił dokładnie tyle, co zazwyczaj, czyli nic.
— To też jakiś plan — uśmiechałem się tryumfująco.
— Mało ambitny — odparł podczas jednej z takich wymiany zdań.
— Sugerujesz, że jestem mało ambitny? — spytałem, marszcząc gniewnie czoło.
— Sugeruję, że mógłbyś choć raz ruszyć tyłek i spędzić sobotę z kumplem, który prosi cię jak brata, o przyjacielską pomoc.
— Hm… — strapiłem się, gdyż podszedł mnie podle i trafną ripostę, którą miałem już na końcu języka, szlag trafił.
Natychmiast wyczuł moją słabość, gnida jeden.
— W nowej galerii jest świetny sklep z męską garderobą. Podobno świetne marynarki mają. — Zamachał rękami podekscytowany, wyraźnie starając się coś zobrazować.
Spojrzałem na niego z ukosa, nie przekonał mnie bowiem, a wręcz przeciwnie.
— Ale, że do galerii!? — prychnąłem. — Jak baby jakieś!? To może choć zaproponuj jakiś męski wypad na miasto. — Podsunąłem, łagodząc ton.
— Muszę kupić sobie nową marynarkę i potrzebuję twojej rady. Ot cała tajemnica. Dodatkowa opinia przed zakupem zawsze się przyda. Wiesz przecież, że kompletnie nie mam głowy do takich rzeczy. Babiszony wcisną mi pierwszy lepszy bubel. Laikiem zionie ode mnie na kilometr. Znów będę wyglądał, jak pół dupy zza krzaka.
— To gratuluję ci trafnego wyboru doradcy — zadrwiłem. — Znamy się od lat brachu i powinieneś wiedzieć już, że na kim jak na kim, ale na mnie nie powinieneś opierać swej opinii wizerunkowej.
— Zawsze świetnie wyglądasz — zauważył.
— Bo nie zabieram na zakupy kumpli z pracy, tylko wysoce wyspecjalizowane w tej dziedzinie, przedstawicielki płci pięknej — odparłem, zgodnie z prawdą. — Chcesz dobrze wyglądać, załatw sobie opinię jakiejś laseczki, a nie moją.
— Ależ nie ma sprawy! — Skrzywił się. — Całe mrowie ich koło mnie. Poczekaj. Zaraz wstrząsnę damskim Lesia Zwiesia, rzucając propozycją nie do odrzucenia. Czy może jedna z obecnych tu laleczek wybierze się ze mną na zakupy, bo potrzebuję rady w wyborze ciuchów? W zamian oferuję obiad w drogiej restauracji, spacer po mieście, a wieczorem… gorący, namiętny seks.
Wygłosiwszy swój krótki monolog zamilkł, jakby oczekując na propozycje.
— Popatrz, jak pchają się drzwiami i oknami. — Dokończył teatrzyk ponurą ironią.
— Na pewno pomogła ta wzmianka o seksie — burknąłem, złośliwie.
— Czasem bywasz palantem, wiesz? — odciął się, trafnie zresztą i zamilkł, urażony.
Poczułem się nieswojo, gdyż Leszek miał trochę racji. Rzeczywiście, bywam palantem, co gorsza, czynię to z premedytacją i w pełni świadomie. Nie zamierzałem jednak za to przepraszać. Zasada przyjaźni męsko męskiej mówi wyraźnie, faceci się nie przepraszają. Trzeba przełknąć gorycz i odczekać, aż nastroje same ulegną poprawie.
Przez kolejne pół godziny miałem odrobinę spokoju, lecz po tym czasie Lesiowi złość minęła i zaczął nudzić na nowo.
— Weź stary, nie bądź drewno i pomóż koledze.
Westchnąłem, zerkając na zegarek. Do końca dniówki jeszcze cztery godziny. Albo się zgodzę, albo zamęczy mnie na śmierć i tyle będę miał z weekendu.
— Może też sobie sprawisz coś nowego. Marynareczkę jakąś — naciskał.
— Nie potrzebuję marynarki — odparłem.
— A co ci szkodzi? — nalegał. — Po wszystkim skoczymy na kilka piwek. Ja stawiam.
W zasadzie, nic mi nie szkodziło. A skoro tak dobrze się targował.
Zgodziłem się… głównie dlatego, by w końcu dał mi spokojnie popracować.
***
Umówiliśmy się z Leszkiem na godzinę szesnastą.
Stojąc przed galerią katowałem się myślą na to, co mnie czeka. Olbrzymi, handlowy moloch działał na mnie przygnębiająco. To jedno z tych miejsc, które gdy tylko mogę, omijam szerokim łukiem. Obserwując ludzi wchodzących i wychodzących, pomstowałem pod nosem w nadziei, że to poprawi mi nastrój. Bezskutecznie. Czas snuł się w żółwim tempie, a mnie coraz bardziej trafiał szlag.
— Nie zamierzam sobie niczego kupować. — Postanowiłem, zawczasu oczywiście, mając na uwadze moją wrodzoną skłonność do nadmiernie łatwego pozbywania się pieniędzy.
— Teraz tylko wystarczy wytrzymać w postanowieniu i będzie po sprawie. — Spłycałem problem, walcząc zaciekle z przeczuciem, że nie będzie to wcale tak proste, jak się wydaje.
— Przejdę się, pooglądam, ale niczego nie kupię — powtarzałem, niczym mantrę, dyscyplinując się.
Molestowałem tak swój umysł już dobry kwadrans, jak nie dłużej. Wszystko, by zabić nudę oczekiwania na Leszka, któremu przy najbliższej okazji postanowiłem zakupić czasomierz, bo nigdy jeszcze, gdy tylko umówiliśmy się na wspólny wypad, nie zjawił się o umówionej porze. A gdy już dostanie ode mnie to pomocne cacko, wmuruję mu je w czoło, by o każdej porze i w każdym miejscu miał świadomość, która jest godzina. Może wówczas, choć jeden, jedyny raz, pojawi się punktualnie.
— I po jakiego grzyba dałem się w to wkręcić! — Bez mała nie wykrzyczałem w pewnym momencie, gdy mijało, kolejne już, pięć minut straconego czasu, po czasie.
Gdybym się nie ugiął, siedziałbym teraz w fotelu oglądając kolejną część Jima i popijając piwko. To moim zdaniem świetny sposób na spędzenie sobotniego wieczoru. Tymczasem, nim umoczę wreszcie usta w puszystej piance delektując się zasłużenie weekendowym wypoczynkiem, czeka mnie wpierw przebieżka po marmurach galerii. O ile w ogóle Leszek raczy się zjawić.
A Leszek, spóźniał się już prawie dwadzieścia minut. Zerknąłem na zegarek po raz setny już w przeciągu ostatniego kwadransa, obserwując znudzonym wzrokiem przeskakujący sekundnik. Wydawał się stać w miejscu.
Jakby tu sobie umilić ten podły czas? — Skrzywiłem się.
Rozwiązanie na nudę pojawił się natychmiast i było dokładnie w moim stylu. Rozejrzałem się więc wokół siebie za jedyną pewną i znaną mi rozrywką.
Szczęśliwie, było na kim oko zawiesić.
Siedem, na dziesięć, obrałem pierwszy cel. Ładna ruda kobietka, nie za wysoka, ale o dość sympatycznej twarzyczce, minęła mnie zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Nie o to tu jednak chodziło. Liczyło się meritum ów najstarszej na świcie, męskiej uciechy.
Męski szowinista, zapewne ktoś skomentuje. Trafnie. Nie zaprzeczę, zwłaszcza, że w pewnym sensie, będziecie mieć rację.
Tej daję sześć, za ponura minę, skierowałem wzrok ku następnej.
Osiem…
Sześć..
Pięć…
Siedem…
O jasny gwint! — zakrzyczałem z wrażenia. — Dziewięć, jak nic, a nawet dziesięć!
Śliczna blondynka o nogach długich, jak u łani, figurze boskiej Afrodyty i spojrzeniu Wenus, zatrzymała się dosłownie kilka metrów dalej, Odwróciła się by spojrzeć wprost na mnie. Wyciągnęła śliczną rączkę ku górze i zamachała…
Dosłownie, wody mi odeszły, jakbym chciał najtrafniej opisać, co zaczęło dziać się w mojej głowie i nie tylko.
Już podnosiłem rękę, już miałem odmachać, pewien wstępu do raju, aż nagle…
— Jajć!
Popełniłem błąd taktyczny. Uświadomiłem to sobie w chwili, gdy czyjaś ciężka łapa wylądowała na moim karku.
W ułamku sekundy, wszystkie durne myśli opuściły mój czerep, a ja musiałem uchwycić się filaru, by nie wpisać się w chodnik.
— Przepraszam! — Skuliłem się, łypiąc lękliwie w gniewną twarz stojącego przede mną osiłka. — Myślałem, że jest sama — jęknąłem skruszony.
Drab cisnął we mnie wiązanką przekleństw, wykręcając ryło w grymasie niedorobionego intelektualisty, dla którego rozwiązanie zadania na poziomie dwa plus dwa to wyczyn godny najwyższych zaszczytów i wyraźnie zadowolony z siebie, ruszył w stronę tej zdrajczyni. Blondyna zerkała na nas uśmiechając się głupawo. Kij wie do kogo, do swego gacha, czy może do mnie.
Nie zamierzałem w to wnikać. Szczęśliwy, że skończyło się w miarę bezboleśnie, wykonałem ostry zwrot w przeciwnym kierunku z zamysłem odejścia, tak na wszelki wypadek, gdyby goryl rozmyślił się i zamierzał wyraziściej wyłożyć mi mój błąd. Tu prawie zderzyłem się z Leszkiem.
— Widziałeś tę laskę? — rozgorączkował się na dzień dobry, wskazując głową w stronę zdradliwej blondynki.
— Jasne! — wysyczałem. — A jej bulterier nawet podał mi łapę — dorzuciłem, a dla pewności, co by pojął me przesłanie prawidłowo, rozmasowałem obolały kark dłonią. Głos mi jeszcze drżał.
Popchnąłem Lecha, sugerując, aby wreszcie raczył ruszyć swoje cztery litery, nim wydarzy się coś jeszcze, czego oboje byśmy nie chcieli.
— Lepiej stąd chodźmy, nim go znowu spuści ze smyczy! — ponagliłem go.
Leszek niechętnie poddał się mojej inicjatywie.
Nie oglądając się za siebie, choć wciąż łypiąc na boki, udaliśmy się wreszcie do sklepu, o który przez cały piątek wiercił mi dziurę w brzuchu Leszek.
I tu mój plan się posypał.
— Psia jego mać! — Chce mi się wyć, gdy tak teraz to wspominam.
Już w progu butiku, gdy tylko przekroczyliśmy bramki, dopadły nas dwie miłe ekspedientki. Dziewczyny śliczne jak aniołki, wyperfumowane najdroższymi perfumami, wymalowane w oparciu o najnowsze trendy, z uśmiechami na stałe przyklejonymi do ust, o głosach niczym szum oceanu. Nim wypowiedzieliśmy choć słowo, zaczęły wychwalać asortyment sklepu i dobierać nam odpowiednie kreacje. W oczach ich wyraziście malowało się przekonanie, iż żaden z nas nie wyjdzie stamtąd z pustymi rękami. Gdy podjąłem pierwszą i ostatnią próbę protestu, uwiesiły się u mych ramion, gotowe na wszystko, bym tylko im się nie wyślizgnął.
Po czasie zmuszony byłem przyznać, iż czart ich jakowyś zesłał, gdyż mnie kompletnie omotały. Stałem pomiędzy nimi bezradny, niczym dziecko, podczas, gdy one wybierały, przebierały, dobierały, przymierzały, zachwalały i to wszystko okraszały uśmiechami i rzeką słów, którym nie potrafiłem się oprzeć. W efekcie, nim się połapałem co i jak, stałem przed wejściem do butiku, trzymając w dłoni dwie kretyńskie marynarki, pomarańczową i jaskrawozieloną, zaś Leszek niemal tarzał się po posadzce, rozbawiony do łez.
— Stanowczo twierdzę, że w sklepach dla mężczyzn powinni zatrudniać brzydsze ekspedientki! — warknąłem wściekle, uświadomiwszy sobie, iż ponownie dałem się oskubać.
— Przecież nie oddam! — żachnąłem się, chcąc ubiec myśl Leszka, który właśnie otwierał usta, zamierzając mi coś powiedzieć. Zrezygnował, widząc moje zabójcze spojrzenie.
Najgorsze jest to, że tylko mnie musiały tak urabiać. Lechu swoje marynarki wybierał sobie sam i muszę przyznać, że chyba po raz pierwszy w życiu, wyszedł na tym lepiej.
Cóż, tak czasem bywa.
Z dumą pokazał mi obie. Brązową w bardziej brązowe ciapki i niebieską w mniej niebieskie paski. W obu wyglądał jak szympans na prywatce, ale tego mu już nie powiedziałem. Z kumplem trzeba być szczerym.
— Jasne stary! Są całkiem super! — zapewniłem go. — Możemy już iść?
Ruszyliśmy do wyjścia kombinując, jak tu teraz z całym tym balastem, zabrać się za kolejny punkt programu, czyli upragnione piwko, w miejscu do tego najodpowiedniejszym. Nieopodal znajdował się całkiem przyjemny pub o dźwięcznej nazwie „Mały dzwoneczek”.
— Będziemy wyglądać jak duet idiotów na występach gościnnych, gdy wparujemy tam z tymi ciuchami — podsumowałem.
— Oj tam! nie panikuj! — Leszek był usposobiony bardziej optymistycznie.
Wyraźnie zadowolony z zakupu, kroczył obok mnie z głową uniesioną wysoko, nie przestając szczerzyć się kretyńsko na wszystkie strony.
Postanowiłem nie wyprowadzać go z błędu.
Właśnie skręcaliśmy w stronę drzwi, starając się zgrabnie lawirować w tłumie spacerowiczów, gdy nagle…
— O przepraszam! — Wpierw poczułem piekielny ból w stopie, a następnie usłyszałem czarujący, kobiecy głos.
— Nie ma za co — odpowiedziałem zwyczajowo, przeklinając w duchu tego, który wymyślił szpilki. Sprawczyni stłuczki zatrzymała się przede mną uśmiechając się słodko i spojrzała na mnie wzrokiem typu, znam cię.
A mnie zamurowało, zdeptała mnie bowiem najpiękniejsza kobieta, z jaką miałem kiedykolwiek, nieprzyjemną w tym wypadku, przyjemność. Sto na dziesięć, przemknęło mi natychmiast przez myśl. Odruch czysto instynktowny.
Sprawczyni bólu mej stopy była niewiele niższa ode mnie. Jej pociągła twarz wydawała się jaśnieć, gdy się uśmiechała, choć cerę miała naturalnie ciemniejszą. Usta pełne i kuszące, policzki delikatne, niczym puch. Spoglądały na mnie oczy czarniejsze niż węgle. I te włosy, gęste, falujące. Figura, jak z żurnala.
Staliśmy tak dłuższą chwilę. Lechu kopał mnie w kostkę, podekscytowany. W jej oczach wyraźne, znam cię. Wyciągnęła dłoń do uścisku, a ja stałem, nie mogąc opanować myśli. Coś zaczynało mi świtać. Lechu gorączkował się.
— Przedstawiłbyś mnie — prawie napluł mi do ucha, gdy targnęła nim młodzieńcza fantazja. Dziecko w sklepie z lizakami ma więcej ogłady, pomyślałem. Odruchowo pochwyciłem jej dłoń i zamknąłem w uścisku.
— Powiedz coś! — Kuksaniec od Leszka przywrócił mi świadomość, ale nie pamięć.
— Aaa… Mój kumpel… — wydukałem. — Z pracy… Leszek. Leszek to jest…
— Natalia — spojrzała na mnie, nieco rozczarowana.
I wówczas tama puściła.
— Natalia? Natalia?! Natka?! — zawołałem. — Co ci się stało?!
To nie może być ta gruba, brzydka Natalia, z którą cztery lata przesiedziałem w ogólniaku, oponował mój rozum.
— Słucham? — spytała zaskoczona.
— Natalia… — rozanielił się Leszek.
— To znaczy… Eee… — Spłoniłem się. — Chciałem powiedzieć, że miło cię widzieć — Usilnie ratowałem sytuację. — Świetnie! Naprawdę świetnie wyglądasz!
Dostrzegłem drgnięcie w kącikach jej ust. Komplement trafił w punkt.
— Nie poznałem cię — przyznałem się. — Ostatnio, gdy się widzieliśmy, nie wyglądałaś tak zjawiskowo.
— Dziękuję — uśmiechnęła się, rzekłbym, kokieteryjnie. — Od tamtego czasu wiele się zmieniło.
— Widzę właśnie. — Przyznałem.
— A ja jestem Leszek — wtrącił, niepytany, Lechu, wyciągając ku Natalii rękę. Natalia przywitała się rozanielonego natręta nie spuszczając wzroku ze mnie.
— Ładna marynarka. — Wskazała, pomarańczową. — Lubię pomarańcz.
— Ja też — odparłem… szczerze.
— Może skoczysz z nami na piwo? — wciął się Leszek.
— Nie mam dziś za wiele czasu — zwróciła się do mnie, ignorując Leszka, co mu zupełnie nie przeszkadzało w dalszej konwersacji.
Zdołał wcisnąć jeszcze kilka idiotycznych uwag, nim wreszcie pojął, że Natalia puszcza mimo uszu jego słowa. Nawet wtedy jednak nie przestał szczerzyć się w kretyńskim, irytującym uśmiechu.
— Może umówimy się na jakiś luźniejszy dzień? — zaproponowała, w międzyczasie Natka, wsuwając mi w dłoń wizytówkę. — Powspominamy dawne dzieje, pogwarzymy, zabawimy się przy drinku i dobrej kolacji.
— Oczywiście — zgodziłem się natychmiast.
Uśmiechnęła się na pożegnanie i nim zdążyłem zareagować, odeszła kołysząc lekko biodrami.
— Anioł nie kobieta — zapiszczał Lechu.
— Anioł, nie anioł! — odparłem wściekłe. — Jak mam zaprosić ją na kolację, skoro właśnie, dzięki tobie zresztą, wpakowałem w kretyńskie marynarki przeszło dwa tysiące złotych?! Jestem spłukany!
— Ta pomarańczowa jej się podobała — zauważył niewinnie Lechu.
— Niech Cię szlag! — Miałem ochotę go palnąć.
Choć z drugiej strony, gdyby nie Leszek…
Trefny interes i to nie to o czym myślicie
Ech… Czasem życie potrafi zwalić się na głowę z wielkim hukiem.
Wszystko to, o czym wam teraz opowiem, początek swój miało przeszło trzy miesiące temu. Tamta środa zaczęła się całkiem przyjemnie, głównie dlatego, że nie musiałem iść do pracy i to nie tracąc cennego urlopu. Jakim sposobem? Zasłużyłem. Dzień wolny otrzymałem w zamian za godziny nadpracowane z poprzedniego tygodnia. Ale nie tylko ja. Leszek i Franek również dostali po dniu wolnym. Frankowi w udziale przypadł poniedziałek, Lesio leniuchował we wtorek a ja… Środa miała należeć do mnie. Jakim cudem?. Tydzień wcześniej pracowaliśmy ciężko całą ekipą, szykując analizy wszelkiej maści na konferencję kwartalną szefostwa, a że w ostatnim czasie w firmie wiele się dzieje, było też co analizować. Pracowaliśmy po dwanaście, czternaście godzin dziennie. Ponadplanowy urlop należał się nam zatem jak psu kość.
Tego ranka nie zbudził mnie więc budzik, co samo w sobie było już wielkim plusem, a radosny śmiech sąsiadek zza ściany. Klatkę obok mieszka para przesympatycznych Francuzek, których jedynym mankamentem jest to, że kompletnie nie zwracają na mnie uwagi. Wolą siebie nawzajem. Tak się składa, że ściana ich sypialni jest też ścianą mojej sypialni. Nic więcej tłumaczyć nie muszę.
Chwilę wsłuchiwałem się w ich igraszki, a gdy ucichło, wstałem. Szybki prysznic, poranna toaleta i kawa. Tę zaparzyłem z namaszczeniem. Nie ma bowiem nic lepszego, niż zapach wyśmienitej kawy o poranku. Gdy jej aromat rozniósł się po mieszkaniu, wróciłem do łóżka. Ostatecznie, miał to być dla mnie dzień wolny od pracy, a więc od wszelkim zmartwień i trosk świata doczesnego. Zamierzałem spędzić ten poranek na spokojnie, z kawą w lewej dłoni i książką na kolanach.
Ktoś jednak miał w głębokim poważaniu me prawo do zasłużonego lenistwa.
Nim pochłonęła mnie papierowa opowieść, zadzwonił telefon. Mimowolnie zerknąłem na zegarek i natychmiast poczułem ukłucie złości.
— Ósma rano?! Kogo tam diabli niosą o tak wczesnej porze?! — Cisnąłem gniewnie w stronę aparatu, zaklinając w myślach, by nie był to nikt z pracy. Tylko tego brakowało, bym mimo wszystko musiał odwiedzić nasz ukochany biurowiec. Szybko przeanalizowałem bieżące sprawy firmy i doszedłem do wniosku, że tym razem, na sto procent, niczego nie zapomniałem, niczego nie zawaliłem i ogólnie nie ma powodu, by ściągano mnie z urlopu.
— Kim zatem jest natręt?
— A może olać sprawę i udać, że mnie nie ma. — Jedna z kolejnych myśli poddała mnie pokusie.
Telefon jednakże dzwonił uparcie i nie zapowiadało się, by petent szybko odpuścił.
Poddałem się. Westchnąwszy, odstawiłem kubek z kawą, odłożyłem książkę i zsunąłem się z lóżka. Powlokłem się do aparatu. Automat zamilkł dopiero, gdy uniosłem słuchawkę z widełek.
— Słucham?
— Maurycy z tej strony! — Dobył się głos ze słuchawki. — Dzwoniłem do ciebie do pracy, ale powiedzieli mi, że siedzisz dziś w domu.
— Maurycy? — Zdziwiłem się.
Wieki z nim nie rozmawiałem. Maurycy, to taki kumpel na odległość i od święta. Gdy dzwoni, znaczy, że coś się święci. Oczywiście, to coś bardzo ważnego, bez czego nie będę mógł wyobrazić sobie życia. Tak widzi to on, ja natomiast poczułem znajome ukłucie niepewności. Doświadczenie podpowiadało mi, że z tego telefonu coś się wykluje i albo wyjdę na tym dobrze, albo wręcz przeciwnie. Odruchowo zerknąłem na leżący nieopodal portfel. Na sto procent chodzi o pieniądze, pomyślałem.
Natychmiast w mojej głowie rozpoczął się epicki bój. Intelekt zbombardował mózg myślami, bym rzucił słuchawką, nim wplątam się w jakiś podejrzany interes, z którego nie sposób będzie się wyplątać. Z drugiej strony wrodzona ciekawość judziła, abym tego nie robił.
Ciekawość zwyciężyła.
— Co tam brachu? — Rzuciłem pytaniem, które ostatecznie zamknęło wszelkie drogi odwrotu.
— Możemy się spotkać? — Odrzucił pałeczkę Maurycy. — Tam, gdzie zwykle?
— Hmm. — Zastanowiłem się głośno.
— Ja stawiam — zaproponował czym prędzej, jakby obawiał się, że zakończę rozmowę.
Oczywiście, nie zamierzałem potraktować go tak obcesowo. Maurycy jednakże należy do tego grona znajomych, z którymi raczej unika się klasycznych spotkań towarzyskich, głównie z uwagi na jego charakter. Upraszczając, Maurycy, to sknera. Gdybym miał stworzyć ranking dziesięciu największych dusigroszów, jakich znam, musiałbym umieścić go na wszystkich dziesięciu lokatach, inaczej poczułby się urażony. W spotkaniach z Maurycym zatem głównym prowadzącym są interesy, a ponieważ propozycja „ja stawiam”, z jego ust pada niezwykle rzadko, pozwoliło mi to domniemać, iż chodzi o grubą sumę, a więc o coś bardzo ważnego i zapewne niecierpiącego zwłoki.
— Kiedy zacznę tego żałować? — spytałem, udając żartobliwy ton.
— Jeśli wszystko ułoży się po mojej myśli, jeszcze mi podziękujesz — odparł.
Coś mi wówczas podpowiadało, że wcale tak nie będzie. Zignorowałem jednak ten głos i w zamian odrzekłem.
— Jasne brachu. Tam gdzie zwykle. Siedemnasta może być?
***
„Tam, gdzie zwykle” mieści się na rogu ulic Bezpańskiej i Krótkiej. Należy wejść w bramę a następnie schodami po lewej w dół do drzwi, nad którymi wisi drewniany szyld ze złotym napisem „Pinokio”. Odkąd pamiętam, to miejsce tak właśnie się nazywa. W czasach licealnych wiele godzin matmy spędziliśmy pod tym szyldem, sącząc nielegalnie piwo i dyskutując na bardziej interesujące tematy niż całki i różniczki.
Na miejsce dotarłem znacznie wcześniej od Maurycego, kwadrans przed czasem. Nie zwykłem się spóźniać na umówione spotkania. Takie już mam przyzwyczajenie. „Pinokio”, przez wzgląd na dawne czasy, wciąż pozostało jedną z moich ulubionych knajpek. Bywam tu często, nawet sam, gdy doskwiera mi zły humor, bowiem panująca tu atmosfera wpływa na mnie bardzo pozytywnie. Znam więc tu wszystkich, a oni znają mnie.
Przywitałem się z Daro, posłałem po buziaczku Beatce i Anusi, które odwzajemniły się tym samym, uśmiechając się do mnie uroczo i bezzwłocznie zająłem swoje ulubione miejsce przy ścianie, na której wisi ogromny plakat w tematyce rockowej, przedstawiający marsz szkieletów. Chwilę później Daro postawił przede mną kufel z moim ulubionym piwem.
— Zły nastrój? — spytał.
Ten gość znał mnie jak mało kto. Nie raz, nie dwa korzystałem z jego barmańskiego ramienia, by uronić łezkę w samotności nad moim losem, a i on powierzył mi wiele swoich historii mniej, czy bardziej tragicznych. Rzekłbym, że nasze relacje od lat utrzymują się na poziomie przyjacielskim, ale w takim niecodziennym, dziwacznym wymiarze, bowiem nasza przyjaźń nigdy nie wyszła poza te mury.
Pchnąłem w jego stronę „dyszaka”, dając znak dłonią, że reszty nie chcę.
— Nie! — odparłem. — Dziś spotkanie w interesach. Nie wykluczone jednak, że po spotkaniu i zły nastrój się przysiądzie.
Zaśmiał się po swojemu i wrócił za bar, pozostawiając mnie samemu sobie.
Sącząc piwo, czekałem na Maurycego.
Zjawił się o czasie, ale widać było, że zdążył w ostatniej chwili. Wiedziałem, że to on, gdy drzwi wejściowe rozwarły się z hukiem i zwróciły uwagę obsługi Pinokia. Rzucił głową w lewo, w prawo, jeszcze raz w lewo, pomyślałem sobie, „wariat na zebrze”, dostrzegł mnie i biegiem skierował się w stronę mojego stolika.
— Cześć! — rzucił pośpiesznie do mnie, a w stronę baru. — Dwa mocne poproszę! — Po czym zwalił się na ławę, aż zaskrzypiała groźnie pod jego ciężarem.
Tak. Oto Maurycy. Poznajcie.
Cóż więcej mogę o nim powiedzieć poza tym, co już powiedziałem. Z wyglądu przypominał mi zawsze śniegowego bałwana, wszystko w nim miało kształt okręgu. Duża, okrągła głowa, okrągły tułów i króciutkie nogi, które, gdy przysiadał, układały się w okrąg. Dłonie, gdy wsparł je o blat stolika, przywodziły na myśl okrągłe naleśniki i nawet oczy miał okrągłe, podobne do oczu postaci z japońskich kreskówek.
Z charakteru, poza tym, co już wiecie, opisałbym go jako niespokojnego ducha. Natura nie pozwalała mu usiedzieć w jednym miejscu dłużej, niż to było konieczne. Gdy człowiek zaczynał się przyzwyczajać do jego nieobecności, pojawiał się znikąd, wykręcał jakiś znaczny numer i znikał bóg wie gdzie na kolejne trzy, cztery miesiące, a czasem i dłużej. Znamy się od lat, a ja wciąż nie potrafię go rozgryźć i wiem o nim tyle, co kot napłakał.
— Interesy — mawiał zwykle. — Interesy. — Po czym mknął gdzieś w świat.
Maurycy zawsze miał łeb do interesów. Już w szkole przejawiał odpowiednie predyspozycje w tym kierunku. W podstawówce, o tak, znamy się od podstawówki, potrafił skombinować niewiadomo skąd zgrzewkę pepsi, by rozprowadzić ją w podwójnej cenie wśród pierwszoklasistów. A musicie wiedzieć, ze w czasach gdy byłem berbeciem, pepsi, to był trudno osiągalny rarytas. W szkole średniej kierował już kilkoma biznesami, nawet na skalę szerszą, niż mury naszej „budy”.
Nie o tym jednak miałem mówić.
Czego mógł chcieć tym razem ode mnie?
Nie powiem, niecierpliwiłem się i to bardzo. Ciekawość zżerała mnie od środka współzawodnicząc z narastającym niepokojem, który pojawia się zawsze w przypadku takich spotkań. Postanowiłem jednak wykazać się opanowaniem i nie dopytywałem się, wymieniając się z Maurycym zwyczajowymi informacjami, jak to przy zejściu się po latach. Czekaliśmy na piwo.
Wkrótce Beatka przyniosła dwa pełne kufle uśmiechając się do mnie od ucha do ucha.
— Dobra. Dość tej ściemy! — nie wytrzymałem wreszcie. — Pogadaliśmy sobie, pośmialiśmy się, pięć minut nam starczyło aż nad. Nie uważasz? Ale po jaką cholerę mnie tu właściwie ściągnąłeś? — spytałem wprost czując, że jeśli ja tego nie zacznę, nigdy to się nie skończy.
Spojrzał na mnie tymi swoimi wielkimi oczyma i sposępniał zamyślony. Widać, układał sobie w myśli przemówienie, którym mnie zamierzał urobić.
— Mów wprost. — Przerwałem mu tę ekscytującą chwilę z samym sobą.
— Słuchaj — rozpoczął ostrożnie. — Ostatnie miesiące spędziłem u naszych przyjaciół zza wielkiego muru. Troszkę powęszyłem na ich rynku importowym i podłapałem kilka, niezwykle intratnych propozycji handlowych. Sęk w tym, że ja, nie bardzo w obecnej chwili mam wystarczającą ilość niezbędnych środków by skutecznie machinę puścić w ruch. A szkoda byłoby taką szansę stracić.
— A co ja mam z tym wspólnego? — Rozsiadłem się wygodniej na siedzisku w pozie, która miała mówić, że choć słucham go uważnie, wnikliwie rozważam każde jego słowo.
— No właśnie. — On również odchylił się do tyłu, nie spuszczając wzroku ze mnie nawet na mgnienie oka, po czym wlał w siebie kilka łyków piwa. Starł pianę z ust i odezwał się tonem, niczym Al Capone.
— Powiem tak. — Cmoknął. — Chodzi o zakup ogromnej partii tajwańskich zegarków, które zamierzam rozprowadzić u nas. Stuprocentowe podróbki roleksów, po pięć dolców za sztukę w hurcie. Kropka w kropkę, sprężynka w sprężynkę, niczym nie różnią się od oryginałów. Nawet tykają z identycznym zapałem. Takie cudeńka zejdą u nas w cenie dziesięciokrotnie przekraczającej cenę zakupu. Chyba rozumiesz o jakim zysku tu mówimy?
Zamilkł.
Rozumiałem. Siedzę w cyfrach od lat. Mój umysł już zaczął przeliczać sumy. Skinąłem głową na znak, by kontynuował.
— Jak już nadmieniłem, znaczną część środków mam utopionych w interesach, które już prowadzę. Partia, którą zamierzam zakupić, to koszt około stu dwudziestu tysięcy złotych. Część sumy mam od ręki, ale potrzebny mi udziałowiec, który wspomoże inwestycję brakującą sumą. Mogę oczywiście udać się z tym do banku, ale to zawsze dodatkowy strup na głowie. Pomyślałem zatem o tobie. Dobrze zarabiasz, na pewno masz oszczędności, które mógłbyś zainwestować. Daję ci szansę na pomnożenie twoich funduszy.
Zamilkł ponownie na kilka chwil, a ja trawiłem informację.
— Więc jak będzie? — dokończył, gdy moje milczenie się przedłużało.
— Jakoś nie chce mi się wierzyć, że ty, taki wielki biznesman, nie dysponujesz odpowiednią kwotą. — Ostrożnie poddałem pod wątpliwość to, co usłyszałem.
— Biznes rządzi się brutalnymi zasadami — odparł. — Co leży, nie zarabia. Taka prawda.
— Powiedz mi, tylko szczerze. — Nachyliłem się nad blatem. — W co chcesz mnie wpakować?
— No wiesz! — obruszył się. — Proponuję ci jak najbardziej legalny biznes! — rzekł z naciskiem. — Żadnej lewizny. Nie prowadzę trefnych inwestycji!
Spojrzałem na niego, analizując propozycję.
Sprawa naprawdę wydawała się czysta, prosta i pewna. Cóż złego może być w handlu chińszczyzną. Jeśli na karku nie siedzi mu japońska triada, nic złego nie powinno się wydarzyć. Może rzeczywiście w osobie Maurycego los się do mnie uśmiechnął i powinienem ja również uśmiechnąć się do niego?
— Ile? — spytałem krótko.
— Pięćdziesiąt tysięcy. Tyle potrzebuję, by zamknąć budżet.
Pięćdziesiąt? Zakląłem w duchu. To niemal wszystkie moje oszczędności. Zawahałem się. Jeśli co pójdzie nie tak, lata mojej pracy pójdą w diabły. Pięćdziesiąt razy dziesięć, wtrącił się natychmiast mój analityczny umysł, podrzucając całkiem pokaźną sumkę.
— Zgoda — rzuciłem szybko, by się nie rozmyślić.
Maurycy natychmiast się rozpromienił.
— No to jesteśmy wspólnikami! — zakrzyknął podekscytowany.
Podaliśmy sobie ręce.
— Pozałatwiam wszystko prawnie i biznesowo i zjawię się u ciebie na dniach z papierami. Musimy spisać odpowiednie umowy. Jak mówiłem, wszystko na legalu i nic nie zastawiam przypadkowi.
To zapewnienie mocno mnie podbudowało.
Dopiliśmy piwo, pożegnaliśmy się serdecznie, jak na wspólników w interesach przystało, po czym każdy udał się w swoją stronę.
Dwa dni później podpisałem komplet dokumentów i na konto Maurycego przelałem okrągłą sumkę, wkraczając tym samym wielkimi krokami w świat biznesu. Zacząłem odliczać czas do dnia, w którym mój skromny budżet zasili jakieś pięćset tysięcy. To więcej niż zdołam zgromadzić w całym swoim życiu, nakręcałem się.
I co?!…
Kilka dni temu, rankiem, gdy kończyłem śniadanie, zadzwonił Maurycy.
— Słuchaj — zaczął dyplomatycznie. — Mamy pewien mały problem.
— Problem? — spytałem, czując na plecach nieprzyjemny dreszcz.
— W nocy statek przewożący nasze kontenery, zatonął.
— Nie! — Zawołałem do słuchawki, czując jak nogi się pode mną uginają.
— Spokojnie! — Maurycy usiłował mnie uspokoić. — Nie jest tak źle, jak myślisz.
Nie słuchałem go, przeklinając w myślach swój podły los. To mogło przytrafić się tylko mnie.
— Cholera! Maurycy! — zawyłem. — To była cała moja kasa!
— Uspokój się stary. Towar był ubezpieczony. — ciągnął niezmienionym tonem.
Jakby właściwie nic się nie wydarzyło, pomyślałem, czując narastającą wściekłość.
Cisnąłem słuchawką nim zdołał powiedzieć coś jeszcze.
***
Kilka godzin później, gdy nieco ochłonąłem, przeanalizowałem wszystkie dokumenty związane z transakcją. Tchnęły mnie słowa Maurycego o ubezpieczeniu. Gdy uświadomiłem sobie, że wcześniej, czy później, odzyskam swoje pieniądze, wściekłość przeistoczyła się w żal. Inwestycję otrzymam z powrotem, ale o zysku mogę zapomnieć.
Cholera! I gdzie tu sprawiedliwość. Podczas, gdy jednym ludziom pieniądze spadają z nieba, inni muszą na garść monet wypruć sobie wszystkie żyły, a i tak mało co z tego mają.
Kolacja we dwoje a co potem to moje
Wpadka z trefną inwestycją zmięła mą psychikę niczym arkusz papieru do pakowania. Przeklęte hieny bankowe natychmiast zwietrzyły okazję i dorzuciły swoje pięć groszy do mojego nieszczęścia, wbijając tym samym ostatni gwóźdź do mojej finansowej trumny. Nie minął tydzień, a w skrzynce listowej znalazłem pisemną informację o stanie salda mojego konta, na którym od wiadomego czasu, miast obiecanych „kokosów”, widniało kilkaset żałosnych złociszy.
— Szlag! — przekląłem swojego pecha, wpatrując się apatycznie w biały niczym śnieg, pokryty czarnymi znakami, kawałek Puszczy Amazońskiej w mojej dłoni.
Żałosna kwota, widniejąca na samym dole strony i wytłuszczona, by rzucała się w oczy, szyderczo śmiała mi się w twarz.
— Mamy cię! — drwiła. — I nie jest to cholerna ukryta kamera!
Nawet informacja o wszczęciu procedury ubezpieczeniowej nie zdołała poprawić mi nastroju.
W opinii Maurycego, prawdopodobieństwo iż odzyskam całą utraconą kwotę było ogromne.
— Musisz tylko uzbroić się w cierpliwość stary — zapewniał mnie. — Za dwa, trzy miesiące odzyskasz swoje fundusze. Uwierz mi. Nie raz, nie dwa znalazłem się w podobnej sytuacji i zawsze spadałem na cztery łapy.
Co z tego — odparłem bezgłośnie.
Moje przeczucia miały bowiem odmienne zdanie. Dręczyły mnie dniami i nocami.
W następstwie ich nikczemności, przez kolejny tydzień snułem się po tym łez padole, niczym zbity pies rolnika po wsi. Mój mózg cierpiał nieopisane katusze, nieustannie bombardowany myślami z kategorii „lepiej walnij sobie w łeb kretynie, bo świat potrzebuje przyrostu IQ, a ty skutecznie blokujesz progres”. Nocami nie zamierzał spać, we dnie przysypiał, a w zetknięciu się z choćby kilkoma kroplami wody procentowej, upijał się w trymiga. Cholerny amator.
— Wyglądasz, jak pieprzona apokalipsa. — Trafnie zauważyła pewnego dnia Weronika. — Powinieneś wziąć kilka dni urlopu.
Poszedłem za jej radą i we środę rano pomaszerowałem z blankietem urlopowym do sekretariatu.
— Do końca tygodnia?
Byłem w tak podłym nastroju, że nawet przeszywające spojrzenie szefa obeszło mnie bokiem
— Tak — wydukałem, jedynie ciężko wzdychając.
Podpisał, choć wyraźnie było mu to nie na rękę.
Pewnie drań obmyślił już jakiś podły plan na zagospodarowanie mojego czasu — przemknęło mi przez myśl. — A ja niespodzianie pokrzyżowałem mu plany. „I super!”. „Jeden zero dla misia!”
Zabrałem teczkę i wyszedłem wcześniej z biura.
Wracając, szerokim łukiem minąłem „Pinokia”. Na ten czas miejsce to budziło jedynie we mnie złe skojarzenia, a tych wolałem się wystrzegać. Po powrocie do domu, walnąłem się na łóżko i tak zostałem do dnia kolejnego. We czwartek w sukurs przybyli mi Lesio i Franek, ale nawet wizyta pod „Baryłką Fabiana i Bartka”, nie poprawiła mi nastroju. Spiłem się jedynie niemiłosiernie, w następstwie czego, piątek powitałem monumentalnym kacem.
Gdy tylko udało mi się zwlec z łóżka, w myśl zasady, klin klinem, potoczyłem się do barku po butelkę mojej ukochanej Whisky. Efekt kuracji, jak zapewne się domyślacie, był tylko jeden. Po raz kolejny w przeciągu dwóch dni spiłem się w trupa. Mało… udało mi się spić na smutno, w rezultacie czego większość czasu przesiedziałem w narożniku pokoju rycząc jak baba. Dosłownie zalewałem się łzami. To trwało bite pół godziny. Szczęśliwie, a może i nie, zależy, jak na to patrzeć, pary starczyło mi jedynie na owe pół godziny. Ciągu kolejnych zdarzeń nie pamiętam, a coś dziać się musiało, gdyż rano obudziłem się w przedpokoju, skacowany, obolały i wysuszony na wiór.
Kuracja jednak odniosła żądany skutek i to było w tym najważniejsze. Uśmiechnąłem się tryumfalnie, gdy uświadomiłem sobie, iż moje myśli nie krążą już wokół dylematów, którymi raczyły zajmować się ostatnimi czasy. W zamian w głowie kołatała się inna myśl.
Sobota zapowiadała się pięknie. Przez okna do mieszkania zaglądało słońce. Czuć było świeżość poranka. Na parapecie gołąb, wędrując z jednej strony blaszanej półki, na drugą, tłukł się niemiłosiernie, ale nawet to nie wyprowadziło mnie z równowagi.
— Sielanka! — westchnąłem, po czym zebrałem się z podłogi i podałem losowi dłoń na zgodę.
— Dość tego użalania się nad sobą! — postanowiłem.
W pierwszej kolejności musiałem się jednak doprowadzić do porządku. Machnąwszy piętnaście pompek, plus dwie za tych co też pili, odepchnąłem od siebie resztki podłych myśli.
— To tylko forsa! — powtarzałem sobie przy każdej pompce. — W dodatku masz ją odzyskać, więc świat jeszcze stanie u twych stóp, błagając o lichwiarski kredyt.
Mantra podziałała skutecznie. By przypieczętować pakt z lepszym sobą, wlazłem pod zimny prysznic.
Szybko uświadomiłem sobie, że nie był to najlepszy pomysł. O mało nie wyskoczyłem na środek łazienki, gdy lodowata woda dotknęła moich pleców. „Brrr” — wzdrygnąłem się i czym prędzej zmieniłem strumień na ciepły.
Kąpiel podziałała orzeźwiająco i łazienkę opuszczałem mając opracowany konkretny plan na dzisiejszy dzień.
W pierwszym rzucie, przeprowadziłem szturm na szafę.