E-book
29.4
drukowana A5
94.72
Oleg

Bezpłatny fragment - Oleg


Objętość:
554 str.
ISBN:
978-83-8221-276-1
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 94.72

Wstęp

Były czasy, kiedy Ziemia pustą zdawała się być. Dwa tygodnie konno można było jechać głównymi traktami i nie uwidzieć żywej duszy. Nie było ludzi tak wielu jak dziś. Dawne to były czasy kronikarzy było niewielu. Nikt ich nie spisał, lecz wielu opowiadało. I choć było ludzi mało to jednak zasiedlali wciąż ziemie nowe, stepy i lasy. Szczególnie zaś Słowianom Jaryło musiał być łaskawy gdyż zajęli tereny od Morza Ponckiego na południu aż po Morze Lodowe na północy. Ci później Rusami zwani byli, ale zanim to nastąpiło jedni zwali się Polanami, ci nad Dnieprem osiedli. Ci z lasów i borów ciemnych Drewlanami się zwali, a ci znad Prypeci Deregowiczami, znad Dźwiny-Połoczanie od Połoty rzeczki małej, co do Dźwiny wpada. Byli jeszcze Siewierzanie znad Desny, Semy i Suły. Wiatycze, Czudowie i inni. A ci, co na zachód poszli bardzo daleko nad Dunaj i Sawę tych zwano Serbami i Chorwatami a później Jugosłowianami, czyli południowymi Słowianami. Nad Dniestrem najliczniejsi chyba swe siedziby obrali, Grecy Scytami onych nazywali, a krainę naddniestrzańską Wielką Scytią, z powodu mnogości luda w niej żyjącej. Od nich później Sarmaci się wywiedli. Jeszcze inni na zachód północny poszli nad rzekę Morawę i stąd Morawianami się zwali i Czechami. Na północ od nich ziemie nad Wisłą i Morzem Wareskim zajęli Lachy ci początkowo na Polan, Wiślan, Mazowszan, Pomorzan, Lubuszan się dzielili. Wiele rodów było, któż je dziś wszystkie zliczy. Spokojne to były rody, klany, państewka. Dobrze na ziemiach swoich gospodarzyli, na łowy chadzali, rolę uprawiali. Język niemalże ten sam ich łączył, lecz ogromne odległości dzieliły. I wiarę swą świętą mieli. Bogów swych czcili. Żyli w wolności i dostatku, bo zaprawdę nic im nie brakło na ziemiach ich tak we wszystko zasobnych. W borach jagody grzyby i inne runo leśne zbierali, mnóstwo zwierza również w owych lasach żyło; tury, łosie, jelenie, niedźwiedzie, dziki. Bobry nad rzekami w rybę wszelką obfitymi. Ptactwa mnóstwo leśnego i stepowego mieli również. A ci, co nad Morzem Ponckim i Wareskim żyli jeszcze i morskie ryby łowili. Ziemie uprawiać się nauczyli, spichlerze w długich domach pełne były, zwierzęta hodować umieli. Kraina wielka, piękna i dzika była, ale ci osadnicy ją oswajali. Grody budowali, historię naszą słowiańską zapoczątkowali. Nie jedynymi niestety na świecie byli, sąsiadów mieli. Złych i krwiożerczych do Żmija smoka z chmur czarnych bardziej podobnych niż do ludzi. Na Lachów odwieczni ich wrogowie Sasi napadali mordowali i ziemie świętą ich ojców zagarniać chcieli. Ci zaś mężnie czoła im stawiali i choć siedziby ich pierwotnie aż pod Jutlandię dochodziły to cofnęli się ku wschodowi za punkt honoru przyjąwszy nie wpuszczać Sasów za rzekę Odrę. Serbowie i Chorwaci z Gallami ze zmiennym szczęściem wojowali. Najdzikszymi jednak byli, Połowcy którzy na północ i wschód od Morza Ponckiego na stepach mieszkali, a raczej z onych na wyprawy swe łupieżcze chodzili. Tych mnogość była nieskończona. Gdy w noc ciemną ogniska swe rozpalili, to rzekłbyś rozgwieżdżone niebo na ziemię spadło, bo blask tych ognisk o mur chiński się aż odbijał. Ciężkie mieli z nimi przeprawy nasi bracia. Najgorszymi jednak ci byli, co z lasów północnego zachodu się wyłonili. Nie byli tak liczni jak Połowcy, ani tak zajadli jak Sasi. Oni gorsi od tamtych byli, bo chłodni i korzyść swą wielce kalkulowali. Na łodziach swych Morze Wareskie od ich zresztą imienia zwane przepłynęli. Rzekami ku południu i wschodowi przez prastare bory się przedarli. A gdzie nie mogli płynąć tam swe łodzie lądem po okrąglakach przeciągnęli. Lud to był rosły w boju nieużyty. Rusami się zwali, bo istotnie wiosłować sprawnie umieli. Zaskoczyli wielce Słowian najpierw tych w Nowogrodzie, później tych znad Prypeci i Suły i na końcu tych z Kijowa. Bo o ile Połowcy rzecz była wiadoma są gdzieś na stepie szerokim tak ci nagle w środku kraju stanęli, jak z pod ziemi wyrośli. Rządzić Słowianami tymi chcieli, grabić, mordować w pęta brać. Za niewolników ich mając do Carogrodu sprzedawali. I tak jak wcześniej z zamiłowania spokojnymi Słowianie ci byli, tak teraz złość i rozpacz serca im odmieniły, a że strachu nie znali, przeto bój śmiertelny z owymi wareskimi przybłędami poczęli. A bój to straszny był, bo między ich domostwami na ich ziemi. Lata całe wojowali raz jedni drugich, raz ci owych zwyciężając, ale jako się rzekło nie byli przybysze tak liczni, ulegli w końcu mężnym Słowianom i uciekłszy na północy osiedli. Lata mijały, wrogość w sercach zmiękła od innej tej lepszej strony obydwa narody się poznały i zaprosili dzielni Słowianie wrogów swych dawnych. Przybyli, przeto z rodami swymi Ruryk, który osiadł w Nowogrodzie, Sineus na Białym Jeziorze i Truwor w Izborsku. Po dwóch latach Sineus i Truwor pomarli pozostał jedynie Ruryk i on obydwoma w jedną całość już narodami zespolonymi rządził dobrze i sprawiedliwie. A kraina ta odtąd właśnie Rusią się zowie.

Tom I

Rozdział I

W promieniach zachodzącego słońca widać było step daleki, lekko pofałdowany jak wzburzone morze. Gdyby tylko mógł stać się niewidzialny, zanurkowałby w ten step, ale był on przecież wielką otwartą przestrzenią gdzie zbiega takiego jak on prześladowcy złapać mogli z wielką łatwością. Nie mógł tędy uciekać, choć tędy była mu droga. Na lewo od starego traktu rozciągał się prastary las i tam musiał się skryć, tyle, że nie chciał. Las ten był tak mroczny, gęsty, niezbadany i straszny, że nawet Chazarzy, którzy tu w dawnych czasach przybywali omijali go z daleka. Był to ostatni las przed już tylko morzem stepu, które to morze, aż do tego prawdziwego na południu docierało. O Chazarach i ich wyprawach w te okolice słyszał już dawno temu od ciotki Anny w czasach, gdy był jeszcze małym chłopcem, wtedy bał się ich dla śmiechu, a ciotka udając Chazara goniła go po czernichowskim majdanie, gdy była akurat z wizytą u ojca. Później wyjechała do dalekiej Francji i więcej się nie widywali. Dowiedział się wtedy od niej, co w tych lasach się kryje, a tego bał się już prawdziwie, choć serce było w nim mężne. Kraina ta niby już chrześcijańską była, niby lud ochrzczony, ale starzy bogowie nadal władali jeszcze umysłami ludzi, a w tym lesie najgorsi z nich ponoć mieli siedziby. Ludzie nie raz opowiadali, że gdy zmrok zapadnie na samym skraju lasu pod krzakami siedzą Kauki — stare dzieci, brzydkie i złośliwe. W dzień do lubieżności ludzi namawiające, w nocy na błota, bagna i topieliska przejezdnych wyprowadzające. Do szaleństwa ponoć potrafiły też doprowadzić i na drzewie powiesić. Inne stwory, które tę właśnie puszczę szczególnie sobie upodobały to: Strzygi, Wąpierze, Rusałki i Utopce. Szczególnie zaś dużo ponoć Utopców było i to takich w pełnym rynsztunku bojowym Waregów. Dawna legenda mówiła, że tu właśnie po przegranej bitwie, aby móc odejść spokojnie do Walhalli nawzajem mieczami się pocięli i pomarli. Właściwie nie powinni być Utopcami, bo od mieczy zginęli, ale może ze względu na to, że las cały prawie podmokły i bagienny jest a owe bagna ich wchłonęły to zostali Utopcami, a może po prostu ostatnie tchnienie życia oddali tym bagnom i dlatego, któż to dziś wie. Jedynie Rusałek bał się mniej, te w dzień atakowały i choć atak ich był słodki to finał znajomości z nimi marny. Zaczepiały, bowiem nieostrożnych mężów, którzy zbyt blisko podeszli wody. Subtelniejsze były w swym procederze od Utopców. Choć mogły będąc w kilka siłą swych czarów od razu wciągnąć w kipiel i wodne odmęty, one wolały ażeby ofiara sama ze swojej woli weszła za nimi. Dlatego zawsze były piękne, nagie, śpiewały i tańczyły przecudnie. Ofiara ich zatańczona zostawała przez nie na śmierć, bądź kończyła w wodzie. Jako się jednak rzekło Rusałki nie atakowały nocą, więc tych się nie obawiał, jednak myśl o Kaukach, Utopcach i Wąpierzach mroziła mu krew w żyłach. Spojrzał raz jeszcze na step, na zachodzące słońce, obejrzał się za siebie. Pięć metrów za nim leżał i oddychał ciężko jego koń. Wytrzymały był, ale mimo to on go zajeździł podczas tej szaleńczej ucieczki. Nawet nie ma sensu próbować postawić go na nogi i tak nie wstanie, szkoda czasu. Uniósł się lekko na łokciu, aby spojrzeć w kierunku, z którego przybył i zawył głośno, nie wiedział sam, z czego bardziej z bólu czy z przerażenia. Próbując się unieść ruszył prawą nogą i wtedy ból przeszył go straszny, noga chyba złamana była, a przerażenie wzięło się stąd, że na widnokręgu powyżej konia zobaczył w oddali jeźdźców pędzących na złamanie karku. Daleko jeszcze byli, ale nie musiał zgadywać czy to jego prześladowcy. Widocznie upadłszy musiał stracić przytomność na jakiś czas. „Chwała Bogu, że obudziłem się za nim mnie dopadli” — mruknął pod nosem. Wstał jęcząc z bólu i teraz dopiero można było przyjrzeć mu się. Mąż był to zaledwie dwudziestokilkuletni, wzrostu jak na owe czasy słusznego. Twarz jego okrągłą była młodą pełną energii, oczy duże niebieskie i wesołe, zarostu na twarzy nie miał wiele, może nie lubił, a może brak jego był spowodowany młodym jeszcze wiekiem. Za to włosy blond długie na ramiona mu opadały jak lwia grzywa. Okrycia głowy żadnego nie miał. Tors blachami pancernymi miał osłonięty. Ramiona i uda zbrojnikami były obłożone. Na nogach długie zaś buty z miękkiej skóry sięgające aż poza kolana modą połowiecką. Za pasem u prawego boku bogato rzeźbiona buława kamieniami drogocennymi wysadzana o kształcie gruszkowatym z głowicą osadzoną na krótkim trzonie. Młodość i powaga biły jednocześnie od niego. Znacznym być musiał kimś, choć w tej chwili w kłopotach. Sycząc z bólu podszedł do konia odpiął łuk i kołczan pełen strzał cedrowych oraz swój długi prosty miecz o bogato zdobionej rękojeści. Miecz ten jak i buława były dla niego jak relikwie. To one określały jego jestestwo. Buławę miał po ojcu Światosławie, a miecz po dziadzie Jarosławie zwanym Mądrym. Tak mężem owym był Oleg Michał prawowity po ojcu kniaź czernichowski i po dziadzie książę Rusi Kijowskiej. Odwrócił się raz jeszcze spojrzał na bliskie już zupełnie postacie swych prześladowców. Cofnął i wszedł w las..

Rozdział II

Z początku las nie był taki gęsty. Drzewa, które go otoczyły wydawały się sięgać samego nieba. Same sosny i brzozy, czyli raczej lubiące piaszczyste i suche podłoże. Mimo bolącej nogi i podpierania się mieczem poruszał się dość szybko. Wszystko zmieniło się jednak nie za długo. Poczuł nagle, że stopy zapadają mu się w czymś miękkim, a między wysokimi drzewami coraz częściej zaczęły występować gęste knieje i rozłożyste paprocie. Po jakimś czasie zaczął gdzieniegdzie zapadać się w błoto po pas, a gdy udało mu się znaleźć skrawek suchego terenu to porastała go taka gęstwina, że musiał iść na kolanach, co ze złamaną nogą nie było łatwe. Na szczęście na ciemnym już zupełnie niebie pojawił się księżyc i oświecił nieco swym blaskiem drogę, jeśli drogą można było tą knieje zwać. W pewnym momencie ku zupełnemu swemu zaskoczeniu dotarł na dość duży, suchy kawałek lasu, widocznie wyżej położonego, gdyż gęstwina, paprocie i błoto ustąpiły znów miejsca wysokim drzewom i twardemu podłożu. Nigdy nie myślał o tym jak wspaniałą rzeczą jest mieć twardy grunt pod nogami — dosłownie i w przenośni. Złość i gniew niewypowiedziany targał nim, gdy myślał o wydarzeniach ostatnich tygodni. On potomek Ruryka, on kniaź i władyka, jeszcze dwie niedziele temu stał na czele tysięcy zbrojnych. Rozkazów jego słuchali Jasowie, Kasogowie i Połowcy. Mieli go za wodza niezwyciężonego, a on ich wygubił i przegrał bitwę, ledwo sam uchodzi z życiem przez te błota. Jak jednak każdy człowiek w dobie swych niepowodzeń szuka usprawiedliwienia dla siebie tak i on znalazł ich kilka. Skąd miał wiedzieć, że zostanie zdradzony. Jak miał przewidzieć, że o ruchach, które powziął, że o kierunku marszu jego oddziałów przeciwnik wuj Wsiewołod został poinformowany. Skąd w końcu miał wiedzieć, że przez to wszystko szedł w zasadzkę, którą dla niego przygotowano jak baran na rzeź, a wraz z nim jego armia. Gdy już w tę zasadzkę wpadł próbował pozbierać w mgnieniu oka rozbite oddziały, ale czy brakło mu jeszcze doświadczenia wojennego, czy popędliwość młodzieńczego wieku wzięła górę nad roztropnością i przez to mu się nie powiodło doprowadzić do kontrataku tego nie wiedział w tej chwili. Będzie zresztą jeszcze czas na to, aby analizować tę klęskę. Największym pocieszeniem dla niego była śmierć Izjasława podczas tej bitwy, początkowo wroga Wsiewołoda, bo przecież razem rywalizowali o tron w Kijowie, który ostatecznie wywalczył Izjasław przy pomocy króla Polski Bolesława Śmiałego. Później jednak obydwaj wrogowie zjednoczyli swe siły przeciw niemu. Ostatecznie wygubił wojsko, stracił swą sławę i musiał umykać przed sługami swego wuja, który bezprawnie po śmierci jego ojca Światosława zasiadł na wielkoksiążęcym tronie kijowskim, a co za tym idzie zaanektował dla siebie również jego rodzinne księstwo czernihowskie, które podarował swemu synowi Włodzimierzowi. Tymczasem uciekał już tak od kilkunastu dni, wielkim łukiem ominął Kijów, unikał głównych dróg i otwartych przestrzeni. Gnał na południe, czemu akurat tam, sam nie wiedział, ale coś mu podpowiadało, że tam znajdzie schronienie. „Och gdyby mnie dopadli to nic by ze mnie nie zostało” — myślał. Przez ostatnie dni wciąż widział ich za sobą na horyzoncie. Nie spał i nie jadł od dwóch dni, tylko popędzał i popędzał konia, nic dziwnego, że ten w końcu odmówił mu posłuszeństwa. Nie mógł przecież zakrzyknąć na nich „Hej poczekajcie z pościgiem czas jakiś, tylko coś upoluję, zjem i prześpię się, a potem znów mnie gońcie „Wiedział, że Wsiewołod wysłał za nim najgorszych siepaczy. Nie spoczną dopóty dopóki go nie dopadną. Nagle rozmyślanie przerwało mu pohukiwanie sowy. Spostrzegł, że siedzi pod wielkim rozłożystym dębem o dziwnie powykrzywianych konarach. Nawet nie pamiętał, kiedy usiadł. Rozejrzał się dookoła, dąb ów umiejscowiony był na północnym szczycie polany, więc widział ją całą przy blasku księżyca. Miała jakieś trzysta metrów długości i dwieście metrów szerokości, od jej południowej strony z pomiędzy małych iglaków wypływała mała rzeczka na dwa, trzy metry szeroka, która zaraz po ukazaniu się między drzewkami skręcała w prawo i płynęła dość wartko prawym skrajem polany szepcząc po cichu w sobie tylko znanym języku. Za rzeczką było jeszcze metr może dwa twardego gruntu, który trochę wznosił się do góry, by zaraz potem spaść w dół i stać się miękką breją. Na przemian było mu gorąco i zimno, zdawał sobie sprawę z tego, że ma gorączkę od złamanej nogi, głodu, niewyspania, zmęczenia i nadmiernego wysiłku. Dokuśtykał do rzeczki, pochylił się w miejscu gdzie czyniła lekkie zakole, nurt tutaj w związku z tym nie był tak silny. Napił się obficie, a później przyjrzał swej twarzy w lustrze wody. W kilku miejscach rozcięta ostrymi liśćmi, w kilku poobijana gałęziami. Krew i błoto czyniły ją podobną bardziej do mordy jakiegoś stwora niż do ludzkiej twarzy. Nagle usłyszał przeciągły świst i coś przeleciało zaledwie o kilka centymetrów od jego lewego ucha, zaraz potem znów. Stała się rzecz, której się już nie spodziewał. Odwrócił się i spostrzegł dwie postacie, z łukami w rękach, właśnie nakładali nowe strzały, pierzastych wysłanników śmierci. Skoczył w nurt rzeczki, zrobił zaledwie dwa kroki w wodzie i potknął się o kamień na jej dnie, następnie zwalił się z pluskiem na przeciwległym brzegu na owej lekko pochylonej skarpie. Przeczołgał się przez nią i runął w błoto bagna. Zachował jednak na tyle przytomności umysłu, że padając zdołał się odwrócić tak, aby wpaść w bagno plecami, a ręką zdążył urwać trzcinę. W ostatniej chwili przed uderzeniem plecami w czarną maź wsadził ją w usta a potem nastała ciemność. Leżał na plecach cały przykryty lepką breją przy samym brzegu skarpy tyle tylko, że z jej drugiej strony. Między zębami ściskał trzcinę jej drugi koniec wystawał ponad powierzchnię błota. Był niewidzialny i mógł oddychać, nie wiedział tylko ilu wrogów dotarło za nim aż tutaj, widział tylko dwóch, ale mogło być ich przecież więcej, z kilkunastoma na pewno nie dałby sobie rady. Po chwili usłyszał przytłumioną rozmowę

— Ojcze Mironie zniknął

— Nie możliwe musi tu gdzieś być. Hryszko rozejrzyj się dobrze.

— Ciemno, nic nie widać.

— Oj Hryszko młody jesteś, a nic nie widzisz ja stary, a więcej zobaczę niż ty jeno się wdrapię na tą skarpę.

— Chodźcie, chodźcie ojcze Mironie. Nie wiem, czemu dałem się wam namówić na ten pościg za tym hultajem, kiedy nawet wszyscy rycerze odpuścili sobie zaraz przed wejściem do tego piekielnego lasu.

— Wiesz, wiesz, Hryszko dla nagrody, którą obiecał Wsiewołod.

— Dla nagrody to wy przez te błota leziecie. Ja tu dla sławy jestem. Nie, każdy będzie mógł się pochwalić, że zgładził Olega Michała.

Ach tak nie najlepiej to świadczyło o ludziach Wsiewołoda. Ci dwaj zapewne musieli być przybłędami, jakich pełno zawsze kręciło się za różnymi armiami podczas wielu różnych wypraw. Tacy przede wszystkim szukali łupów obfitych, nie służyli nikomu no chyba, że mamonie. Najlepszą wiadomością było jednak to, że oni są ostatnimi z pościgu. Młodzian zapewne niedoświadczony, ale żądny sławy. Stary dla nagrody, ten musi być mądrzejszy choćby z racji wieku, a nuż się domyśli, że skoro nie uciekłem to jestem tuż, tuż. Poczekam jeszcze chwile niech się wdrapie, tylko skąd będę to wiedział — myślał.

I wtedy usłyszał:

— Hrrr, hrrr, tfu, tfu — charczał i pluł Miron. A na koniec rzekł — No jestem.

Zerwał się nagle. Zawył z bólu i zaklął siarczyście, bo noga dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Wyglądał jak potwór z bagien, cały pokryty błotem i ociekający nim. Wprawił w osłupienie swych prześladowców. Szybkim sztychem miecza pchnął jednego z nich w trzewia, aż poczuł jak miecz otarł się o kręgosłup, a końcówka jego wyszła plecami na drugą stronę. Po czym wyszarpnął go z powrotem, uniósł w górę i z całej siły uderzył na drugiego z nich. Ostrze spadło na szyję nieszczęśnika. Cios był tak potężny, że z miejsca odwalił głowę, która wpadła w błoto, a z szyi trysnęła krew. Ciało zwaliło się z pluskiem i obaj leżeli już martwi obok siebie. Jeden za sławę, drugi za nagrodę. W pierwszej chwili chciał im się przyjrzeć, sprawdzić czy mają przy sobie coś, co by powiedziało, kim są, ale doszedł do wniosku, że nie jest tego ciekawy. Najważniejsze już wiedział. Nikt go więcej nie ściga, ci byli ostatni.” To dobrze, tylko, co dalej” — myślał.

Obmył twarz i ręce w strumieniu, znów napił się chciwie i wrócił pod dąb. Usiadł jak wcześniej, oparł się plecami o drzewo i zaczął myśleć nad swoją sytuacją. Im bardziej próbował skupić myśli tym bardziej zamykały mu się oczy. Był zmęczony, śmiertelnie zmęczony, głodny i miał złamaną nogę, od której ból rozlewał się już po całym ciele. Trawiła go gorączka. Może i mógłby mimo to wszystko skupić się i myśleć nad tym, co trzeba mu dalej czynić, gdyby nie dziwne zjawisko, które zaobserwował w miejscu tuż powyżej i na prawo od iglaków skąd wypływała rzeczka. Otóż zaobserwował tam mnóstwo migoczących światełek, jedne były żółte inne niebieskie, niektóre większe, niektóre mniejsze. Z początku bardzo podobało mu się to, co widział. Uniósł wysoko głowę, aby lepiej podziwiać to cudo, gdy nagle znowu stanęła mu przed oczami ciotka Anna i jej opowieści o tym lesie. Przypomniał sobie, co oznaczają te migoczące światełka. Otóż były to Ogniki, zwane również Świeczkami bądź Świetlikami, były to małe demony występujące na bagnach. Mamiły ludzi i gubiły im drogę. Charakteryzowały się wielką złośliwością, ale czasami, gdy miały dobry humor mogły pomóc w jej odnalezieniu. Jemu na szczęście było już to obojętne, bo na razie nie zamierzał się spod tego dębu ruszać. Poczuł nagle jak bardzo ciężkie ma powieki, zaczął nawet ziewać głośno. Przyglądałby się może spokojnie temu roztańczonemu w powietrzu przedstawieniu nadal, gdyby nie to, że przypomniał sobie również, iż Ogniki owe zawsze ponoć poprzedzały pojawienie się groźniejszego demona. Zaniepokoił się tym przez chwile, ziewnął, głowa opadła mu na pierś, przymknął na chwile oczy, otworzył je. Spodziewał się zobaczyć Biesa lub Bagiennika, ale nie zobaczył, a może to Licho — demon lasu miesza mu w głowie, znów ziewnął, znów głowa opadła mu na pierś, znów przymknął oczy. Zobaczył Waregów, całą grupę z mieczami w prawicach. Tarcze szerokimi skórzanymi pasami mieli przytroczone do pleców. Wszyscy w hełmach, niektórzy mieli krótkie dzidy. Twarze ich powykrzywiane były bólem, ale oczy ich ukazywały szczęście i wesołość, bo przecież jak wojownicy odeszli do Walhalli. Tylko ten dziwny dźwięk nie dawał mu spokoju. Brzmiał tak jakby, ktoś chrapał we śnie.

Rozdział III

Otworzył oczy. Zobaczył słomiany sufit ułożony na poprzecznych belkach. Belki zaś wsparte były na potężnym dębowym słupie. Zamknął oczy. Tak już wiedział, co się dzieje — śpi. Śpi i ma jakiś sen, a teraz powoli wraca mu świadomość. Przez zamknięte powieki przebija światło, zaraz je znów otworzy i zobaczy leśną polanę. Otworzył. Znów słomiany sufit i belki. Rozejrzał się dokładniej. Była to niewielka izba, okno i uchylone drzwi były na wprost niego, pod ścianą z prawej strony stół i ława, na stole stał gliniany dzban, cynowy kubek i drewniana misa. Poza owczymi skórami, na których leżał nie było już tu nic, żadnych ozdób, sprzętów ani broni na ścianach jak to było w zwyczaju ją wieszać. No właśnie, broń, był bez broni. Ktokolwiek go tu umieścił odebrał mu jego miecz i buławę. Nie wiedział gdzie jest i dlaczego tu jest. Doszedł do wniosku, że jednak tam w lesie musiało być ich więcej, pojmali go, gdy zasnął i przywieźli do tego miejsca, ale dlaczego nic nie pamięta jak to zrobili nie zbudziwszy go. Dlaczego jest rozebrany, oprócz przepaski na biodrach nie ma na sobie nic i o dziwo noga jest usztywniona cienkimi deseczkami owiniętymi białym czystym płótnem z, pod którego gdzieniegdzie wystaje jakaś zielona papka najprawdopodobniej zmielone liście. Czyli ktoś zadał sobie trud ażeby go opatrzyć, do tego był czysty, umyty ani śladu błota. Nic nie rozumiał, postanowił podejść do drzwi. Po ich drugiej stronie na pewno stoi straż, kimkolwiek są i gdziekolwiek jest przecież nie trzymają go bez straży. Podejdzie tam — myślał, zaskoczy ich, odbierze broń, zabije i ucieknie, może będzie miał szczęście, może po drugiej stronie drzwi jest tylko jeden strażnik, może uda mu się dopaść konia i pognać przed siebie gdzieś w dal. Wiedział, że tych może jest za dużo, do tego ciągle zapominał o tym, że w pełni sprawną ma tylko jedną nogę, ta złamana chyba na dodatek spuchła. Z trudnością zrobił te kilka kroków w stronę drzwi nie mając miecza nie mógł się nim podpierać jak wczoraj wieczorem. Będąc zaledwie na wyciągnięcie ręki od drzwi usłyszał na zewnątrz kroki. Porwał, czym prędzej ze stołu gliniany dzban z tą myślą, że pierwszego, który wejdzie zdzieli nim przez łeb i odbierze mu broń. Tanio skóry nie sprzeda a później będzie, co Bóg da. Na szczęście drzwi otwierały się do środka, więc ktokolwiek wejdzie nie zobaczy go od razu, gdyż będzie za nimi skryty. Inna sprawa, że zobaczy puste posłanie, ale wtedy pomyśli zapewne, że jeniec już uciekł i cofnie się, aby wszcząć alarm. Przycupnąwszy przy ścianie za drzwiami czekał w ciszy starając się nawet oddychać bezszelestnie. Kroki było słychać naprawdę już blisko a zaraz potem drzwi otworzyły się wreszcie. Uniósł, więc prawą rękę z dzbanem w górę, aby zadać cios a lewą rękę wyciągnął do gardła przeciwnika, którego jeszcze nie widział, ale, który był tuż, tuż. Przeciwnik ów zrobił jeszcze krok do przodu, drzwi uchyliły się bardziej, czyli w tym momencie stał już w izbie po ich drugiej stronie, zaraz potem przymknęły z powrotem i osoba, która weszła odwróciła się do niego twarzą. Była to młoda dziewczyna.

Spojrzał w jej twarz i nie zobaczył w niej nawet cienia strachu, wręcz przeciwnie to, co zobaczył było raczej rozbawieniem i wesołością. Z początku nie zorientował się, dlaczego bo uważnie się jej przyglądał. Oczy miała niebieskie z długimi rzęsami i równe niczym węglem namalowane brwi. Zaraz nad brwiami zwisała równo przycięta blond grzywka, reszta zaś włosów zaczesanych do tyłu spadała na plecy w postaci dwóch warkoczy. Nos miała nieduży troszkę zadarty, kości policzkowe wystawały leciutko, usta pełne jakby do całowania stworzone, cera trochę śniada lub opalona. W ogóle twarz ta była idealnie symetryczna i piękna. Nie była ubrana w sukmanę jak wieśniaczka, ale i nie w suknię jak dworska dama. Miała na sobie krótką białą bluzę z haftowanymi czerwonymi obszyciami wokół nadgarstków i zawiązane skórzanym rzemykiem rozcięcie między piersiami. A czy ta bluza była na nią za mała, czy owe zawiązanie zbyt silne, tego nie wiedział, ale uwagę jego od razu przykuły dwie krągłe półkule uwięzione pod spodem. Bluza ta wkasana była w czarne skórzane spodnie opinające jej nogi i biodra, a na stopach miała lekkie również skórzane mokasyny. Gdy wzrok jego podniósł się znowu do jej twarzy, zamiast wesołości i rozbawienia zobaczył już chyba tylko kpinę i wtedy dopiero dostrzegł komiczność sytuacji. Oto stoi przed nią niemal nagi na jednej nodze, bo drugą ma podkurczoną, ręce wyciągnięte do przodu, w jednej gliniany dzban, druga zaciśnięta w pięść. Jak jakiś żuraw na polu jesienią szykujący się do odlotu na najbliższe kilka miesięcy. Wyrazu swej twarzy nie widział, ale mógł ją sobie wyobrazić. Malowała się na niej chęć zabicia wchodzącego, ból pochodzący od nogi, zaskoczenie i co tu dużo mówić podziw nad jej urodą. Tak, więc wszystko razem rzeczywiście mogło ją rozbawić i żeby nie jego obecne położenie i niepewność, co do miejsca, w którym przebywa może i sam by się roześmiał, ale zamiast tego szorstkim głosem spytał opuszczając ręce:

— W czyjej jestem mocy?

— W mojej — odpowiedziała uśmiechając się jeszcze szerzej.

W tej chwili pomyślał, że najchętniej znów by je wyciągnął do jej szyi, ale opanował się wiedział już, bowiem, że groźbą nic tu nie zdziała, a i fantazja tej dziewki spodobała mu się, więc zaczął po chwili już grzeczniej, choć nie bez pewnej podejrzliwości.

— Wybacz ton głosu mego, oszołomiony i zdziwiony jestem tym, co mnie spotyka. Jestem Oleg Michał, wczoraj w nocy zasnąłem na leśnej polanie, a dziś budzę się tu to znaczy nie wiem gdzie i nie wiem, kim ty jesteś.

Spojrzała mu prosto w oczy i już poważniej odrzekła:

— Mam na imię Hapka, a na polanie zasnąłeś nie wczoraj w nocy, a przedwczoraj w nocy.

Znaczyło to, że spał dwa dni.

— Możesz mi powiedzieć gdzie jestem i jak się tu znalazłem — zagadnął jeszcze raz.

— Zacznę od tego jak się tu znalazłeś. Otóż byłeś obserwowany od samego początku, jak tylko wszedłeś do lasu. Gdy usnąłeś dwóch ludzi podeszło do ciebie i zatkali ci nos i usta szmatą nasączoną wywarem, który ja przyrządzam. Dzięki temu nie obudziłeś się, a potem to po prostu cię przynieśli.

— Nie wiem, co to za wywar, ale mocne musi być jakieś świństwo — odpowiedział myśląc, że jest może jakąś wiedźmą, choć na taką nie wyglądała.

Dziewczyna uśmiechnęła się i zamilkła na chwilę. Co on wykorzystał ponawiając pytanie:

— A gdzie jestem i czyim więźniem jestem.

— Nie jesteś więźniem. Jesteś gościem, choć prawdą jest, że w nietypowy sposób zaproszonym.

Możesz mi wierzyć, że sam zginąłbyś w tym lesie, najprawdopodobniej utopiłbyś się w bagnie lub zginął z głodu.

— Hej, hej dziewko, miałem miecz, łuk i strzały. Umiem polować, a drogę jakoś bym odnalazł.

Wszedłem to i bym wyszedł — odparł urażony jej pewnością siebie, po za tym słowa jej godziły w jego męską dumę.

Spojrzała na niego z politowaniem i odrzekła:

— Któregoś dnia pokażę ci las, sam ocenisz.

„Jakbym lasu nie widział” — pomyślał sobie, a głośno już spytał:

— Więc czyim jestem więź… gościem chciałem rzec.

— Mojego ojca. Kapłana Daniły — odparła

— Kapłana — roześmiał się szczerze — i kapłan ma córkę, co ty bredzisz dziewczyno — nie umiał ukryć swej irytacji.

— Tak mój ojciec jest najpotężniejszym kapłanem Peruna na całej Rusi. I zamiast pokrzykiwać na mnie mógłbyś podziękować. Żegnam cię.

I wyszła trzaskając drzwiami.

„Jakiego Peruna ona znowu bredziła, albo mam gorączkę i zwidy tak jak w lesie, może nadal jednak śpię, a ona nie jest rzeczywista” — myślał. Był chrześcijaninem w jego Czernihowie było arcybiskupstwo podporządkowane metropolicie w Kijowie, a Kijów był podporządkowany patriarsze Konstantynopola. Pamiętał opowieści ojca o dzielnym kniaziu Askoldzie i pierwszym chrzcie. O cerkwi św. Mykoły w Kijowie, która stoi na jego grobie. O swoim imienniku Olegu, który zwalczał chrześcijaństwo. O Igorze synu Ruryka, któremu było obojętne, w co kto wierzy i o kniaziu Włodzimierzu, który w podzięce za zwycięstwo nad swoimi wrogami zbudował na miejscu starej świątyni Peruna nową, a nawet ją powiększył i umiejscowił w niej cały panteon bogów. Oprócz Peruna byli w nim wszyscy najważniejsi bogowie Słowian:, Dażboh, Chors, Stryboh, Simargł, i Mokosz. Włodzimierz pojechał pewnego dnia na wyprawę ku Chersonezowi, który zdobył, ale i w którym się nawrócił, chrzest święty przyjął i ożenił się z córką cesarza. Po powrocie na Ruś zniszczył ową świątynie a wraz z nią wszystkie inne, które do starych bogów należały. Stał się od tej pory władcą nad wyraz cnotliwym i pobożnym, kochającym ład i sprawiedliwość. Słowem odmienił się zupełnie. Oleg nie lubił popadać w takie skrajności, a już na pewno nie w sprawach wiary. Oczywiste dla niego było, że wyznawał Chrystusa, ale myślał o sobie, jako o człowieku tolerancyjnym. Miał przecież pobratymców, wśród Połowców, część z nich była chrześcijanami, część wierzyła w Allacha, a najwięcej było takich, którzy nie wierzyli w nic. Spotykał w swym życiu również ludzi nadal wierzących w starych bogów i wcale mu to nie przeszkadzało. Ostatecznie był zdania, że niech każdy wierzy, w co chce jego sprawa. I tu okazywało się, iż poglądami na temat wiary zbliżony jest do Igora Rurykowicza.

„No, ale dość rozważań o tym” — pomyślał i usiadł na ławie. Czuł, że osłabiony jest jeszcze. Postawił na stole dzban, który nadal trzymał w ręku i spojrzał na pustą drewnianą misę. Spał, więc dwa dni. Dwa dni wcześniej podczas pościgu również nie jadł. Wychodziło na to, że nie jadł cztery dni nie licząc orzechów, które miał w sakwie przytroczonej do siodła. Potężne burczenie w brzuchu, było, więc w zupełności zrozumiałe. Postanowił wstać i wyjść z izby w poszukiwaniu jakiegoś pożywienia, gdy nagle drzwi otworzyły się z łoskotem i do środka wszedł jakiś drobny człowieczek ubrany w giezło i gacie o twarzy tak zarośniętej, że tylko małe bystre strzelające krótkie spojrzenia oczka było z pod tej gęstwiny włosów widać. Nie jego zarost był najważniejszy w całej jego postaci, najważniejsza była taca, którą niósł przed sobą. Postawił ją na stole, skłonił się nisko i powiedział:

— Proszę panie.

Rzucił sakwę, którą miał na ramieniu w kierunku posłania i wyszedł. To, co Oleg zobaczył na owej tacy spowodowało, że w brzuchu zaburczało mu jeszcze raz, ale to już był ostatni raz, bo po chwili jego ręce rwały już kawały mięsa i kołacze, a nóż odkrajał grube plastry szynki. Gdy nasycił się w końcu to zapił wszystko obficie piwem przedniej, jakości, po czym obtarł usta ręką i teraz w końcu mógł wyjść z izby. Tyle tylko, że przecież nadal był niemal nagi. Spojrzał na sakwę, podszedł do niej, podniósł i mruknął „czyżby”. Powoli rozwiązał rzemień, wsadził rękę do środka i wyciągnął to, o czym myślał, że tam jest. Było to ubranie, co prawda absolutnie niepasujące do niego, bo w środku znalazł tylko sukmanę i zrobione z łyka łapcie. Nic po za tym. Zaklął pod nosem myśląc, że będzie wyglądał jak głupawy wieśniak, ale cóż mu pozostało. Obiecał sobie, że jak tylko spotka znów Hapkę będzie dla niej naprawdę miły i to nie tylko dla tego, że znów coś będzie od niej potrzebował to znaczy swoje ubranie, które z niego musieli zdjąć, a które na pewno musi gdzieś tu być. Czuł, że to ona stoi za tym wszystkim i że naprawdę musi jej szczerze podziękować. Wyliczał w głowie ubierając się: za leczenie, za jadło, za ubranie i kto wie może również za uratowanie życia. Gdy skończył, a nie zajęło mu to dużo czasu pchnął mocno ciężkie drzwi i wyszedł na zewnątrz. To, co zobaczył przerosło najśmielsze jego oczekiwania. Już wiedział skąd tyle pewności siebie miała ta dziewczyna.

Rozdział IV

Znalazł się na majdanie, wielkim okrągłym placu. Niby nic niezwykłego, ale właśnie ogrom tego miejsca go przytłoczył. Zaraz potem zdziwiły go tłumy ludzi, wszyscy byli czymś zajęci, coś robili, nad czymś pracowali, bądź gdzieś szli lub coś nieśli. Zarówno kobiety jak i mężczyźni ubrani byli tak samo, tak jak on w sukmany i łapcie z łyka. Wszyscy na piersiach nosili żelazny kolovrat symbol Dażboga nawet dzieci, które wytykały go palcami, a mała ich grupka śmiejąc się i pokrzykując zaczęła podążać za nim. Ruszył przed siebie bacznie obserwując wszystko. Na poziomie gruntu wokół po okręgu ciągnęły się zabudowania szeregowo jedno obok drugiego, a nad nimi górował potężny wał obronny, na którego szczycie widać było z dołu częstokół. Po drzwiach i niewielkich płotach tworzących ogródki sięgających zaledwie do pasa poznać można było, że niektóre z owych pomieszczeń są jednoizbowe, a inne dwuizbowe. Ogródki owe zdradzały również czy były domami, czy też mieściły się w nich warsztaty. Na ogródkach przydomowych spostrzec można było swojego rodzaju nieład, niby było na nich czysto, ale różnego rodzaju sprzęty codziennego użytku stały pod płotami lub leżały gdzieś w kącie pozostawione przez swych właścicieli jakby przed chwilą. Inaczej miała się sprawa na ogródkach przyległych do warsztatów, tu wszystko było poukładane i uporządkowane. Od razu mógł poznać, co jest wytwarzane w danym miejscu. Minął płot obwieszony glinianymi garnkami, które były pięknie uformowane i wygładzone. Za pomocą rylców zapewne wyrzeźbiono w nich najróżniejsze ornamenty, często białą masą wypełnione. Za garncarzami kamieniarze byli usytuowani, ci akurat duże kamienie z wozu zdejmowali ciekawie mu się przyglądając, gdy przechodził. Następny warsztat wyglądał na największy, zajmował aż siedem ogródków z siedmioma podwójnymi izbami. Tu ulokowani byli cieśle, kornicy i kołodzieje, czyli słowem wszyscy ci, którzy w drewnie dłubali. Wozy i łodzie z większych rzeczy wyrabiali, a z mniejszych: motyki, radła, drabiny, łoża, uchwyty do różnych narzędzi, wiosła stoły i ławy. Następny warsztat był tkacki, równy długością izb i ogródków poprzedniemu, ale wysunięty dużo bardziej w stronę środka majdanu. Bo tu nie dość, że kobiety przędły wełnę i len to tkały również materiały, a później szyły z nich ubrania.

Tu też była farbiarnia gdzie materiały ich i odzież stawały się kolorowe za pomocą barwników takich jak wywary z kory brzozy i dębu czy owoców czarnego bzu lub jagód i malin. Na końcu owego żmudnego procesu rozwieszały swe gotowe wyroby na długich sznurach do wysuszenia przez słońce. Dlatego zajmowały tak dużo przestrzeni ku środkowi majdanu, aby jak najdłużej mieć do niego dostęp. Kolejne pomieszczenie zajmował kowal. Na ogródku jego wielkie bale drzewa leżały, prawdopodobnie do ciągłego utrzymania ognia, który przez otwarte drzwi aż stąd było widać. Gorąco i duszno tam u niego musiało być, bo z daleka wydawał się cały mokry od potu, wielki łysy chłop z długą czarną brodą i ogromnymi mięśniami, właśnie wykuwał jakiś miecz. Zaraz za kowalem były już tylko domy w liczbie około dwudziestu, myślał, że to już wszystkie warsztaty, które się tu znajdują, ale skoro przeszedł już połowę okręgu tworzącego majdan to postanowił iść dalej mimo tego, że ciągle utykał i syczał z bólu, co jakiś czas. Gdy skończyły się pomieszczenia mieszkalne oczom jego ukazała się zbrojownia, ta zajmowała cztery podwójne izby. Co było w nich tego nie widział, ale widział jak kilku wyrostków niespełna czternastoletnich na jednym połączonym w całość ogródku pod okiem widać było doświadczonego wojownika czyścili miecze, ostrzyli noże, naprawiali kolczugi i smarowali pszczelim woskiem cięciwy łuków? Czego tu nie było, aż oczy mu się śmiały do takich skarbów? Oparte o płot stały nadziaki, nahajki, dzidy lackie długie i krótkie połowieckie. Całe mnóstwo kałkanów wschodnich od wierzchu wyściełanych aksamitem, a od środka wykończonych baranią skórą z imakami i pasami do przytroczenia. To jak pracowali młodzicy przy całym owym uzbrojeniu wprawiło go w zachwyt i podziw dla nich i ich nauczyciela. Znał się przecież na tej pracy, a jednak potrafili mu zaimponować. Idąc dalej znów minął kilka domów mieszkalnych, po nich zaś natknął się jeszcze na piekarnię i rzeźnie, co zdumiało go wielce, bo nie mógł sam w sobie rozwiązać zagadki skąd niby mieszkańcy tego grodu mieliby brać mąkę i zwierzęta hodowlane. Przeszedł już prawie cały gród po okręgu i nie widział tu żadnych zwierząt, a sam gród, mimo iż był potężny był tylko grodem nie miał i nie mógł mieć przecież pól w swym wnętrzu. Chyba, że z grodu tego zarządzał jakiś możnowładca ziemiami okolicznymi i wierny lud po dobroci lub siłą dostarczał bydła i ziarna, ale przecież wokół były tylko bagna i kim mógł być ten możnowładca „gdzie ja do cholery jestem” — zaklął i znów pożałował ostrych słów, które wypowiedział do Hapki. Tak naprawdę to on sam nie dał jej nic wyjaśnić i sam sobie jest winien. Musi ją spotkać i raz jeszcze spróbować się czegoś dowiedzieć. Dręczyło go, bowiem niezmiernie teraz, gdy obszedł wszystko wokół i widział to, co widział pytanie, kim on jest ów możnowładca, książę czy jak go tam zwać, ale kim by nie był zapewne nie ma względem niego złych zamiarów, ba nawet musi go darzyć pewnego rodzaju zaufaniem skoro może tak sobie spacerować i wszystko oglądać. I tu pomyślał „a może nigdy już według niego mam nie opuścić tego miejsca „.Nie, tak nie mogło się wszystko skończyć nie teraz i nie tu. Kochał grody, lasy rzeki, stepy. Kochał Morze Ruskie, uwielbiał przygody i podróże. Jedno wiedział na pewno, któregoś dnia odbije swój Czernihów jeszcze nie wiedział jak i kiedy, ale był pewny, że to nastąpi i żaden zapyziały właściciel zapyziałego grodu w środku lasu mu w tym nie przeszkodzi.

Obszedłszy wszystko dookoła postanowił skierować się ku centrum majdanu, tam, bowiem zobaczył duże skupisko drzew. Był to jakby las wewnątrz grodu, a po za tym dochodził z niego dziwny dźwięk, który coś mu przypominał, tylko nie wiedział, co. Z każdym krokiem dźwięk ów stawał się silniejszy. Gdy zagłębił się dość daleko w ten niewielki, ale jednak las spostrzegł rzeczkę tak wąska, że gdyby nie jego chora noga bez wysiłku mógłby ją przeskoczyć. Widział ją już oczywiście wcześniej, bo wpływała ona do grodu z jednej strony, a wypływała z drugiej. Oczywiście miejsca, w których forsowała wały były odpowiednio zabezpieczone potężnymi kratownicami, tak gęstymi, że nawet dziecko by się nie prześliznęło, ale to, co go zastanowiło wtedy i teraz też to było to, że rzeczka ta miała uregulowane koryto. Po obu jej brzegach równiutko jeden przy drugim powbijane były dębowe pale. Utworzone zostały również kaskady na jej dnie, co kilkanaście kroków, powodowało to oczywiście, że nurt przyśpieszał coraz bardziej, ale co było dziwne to przyśpieszenie było widoczne tylko przed lasem. Zanim rzeczka płynęła jakby spokojniej i była bardziej spieniona. W ogóle wyglądało to tak jakby ktoś najpierw zbudował koryto, a później skierował do niego wodę. Idąc dalej zobaczył nagle młyn. Ogarnął go podziw i zdumienie dla budowniczych. Zrozumiał wtedy, że rzeczka była faktycznie sztucznym tworem. Przypomniał sobie, dźwięk, który go tak zastanawiał. Teraz już wiedział, że pochodził on z młyna. Zrozumiał również, że tu właśnie mielone jest zboże, dzięki któremu funkcjonuje tutejsza piekarnia. Obszedł młyn dookoła przyglądając mu się z ciekawością. Dobrze, że tuż za nim i przed nim były kładki. Przeszedł po tej umiejscowionej z tyłu, zrobił jeszcze kilkadziesiąt kroków i nagle drzewa zaczęły rzednąć, ale co ciekawe, a czego nie spostrzegł wcześniej były to same dęby, stare i wielkie. Przerzedziły się w końcu zupełnie ukazując słusznych rozmiarów polanę, na której południowym krańcu dostrzegł plantację jakichś kwiatów, w jej centrum zaś rósł pojedynczy, wielki prastary dąb, u którego korzeni paliło się ognisko. Dookoła niego równo w okrąg poukładane były dębowe bierwiona do podsycania ognia. W koronie drzewa zaś dostrzegł rzeźbę mężczyzny w sile wieku z długimi włosami pomalowanymi na srebrny kolor i złotą brodą. W ręku dzierżył wielką ni to strzałę ni to włócznię. Oczy jego dzikie zdawały się ciskać pioruny. Wyglądał jak gdyby to on był władcą tego grodu. I rzeczywiście on był władcą, ale piorunów, grzmotów, błyskawic i całego świata. Imię jego było Perun. Ludzie się go bali i modlili się do niego o deszcz. Nie bał się go tylko Żmij smok złośliwy w chmurach mieszkający, który wodę w onych zatrzymywał. Perun zaś wieczne wojny o tę wodę z nim dla ludzkości prowadził, szczególnie wiosenną porą, co roku. Wtedy to właśnie najwięcej jego włóczni na ziemię spadało w postaci błyskawic, a wraz z nimi deszcz, tak dla ludzkości ważny. Gdzie włócznia owa spadła tam ludzie posągi mu stawiali. Tu na tej polanie widocznie też musiała kiedyś spaść. Był już pewny, że odkrył tajemnicę tego lasu, to była perunia, miejsce kultu Peruna. Za drzewem stała jeszcze niewielka chata, z niej wyszło dwóch ludzi. Widocznie byli kapłanami, bo oni w odróżnieniu od całej społeczności tego grodu ubrani byli w czarne sukmany. Twarzy ich z daleka nie widział dokładnie. Postanowił usiąść na jednym z pieńków, które stały w pobliżu i przyjrzeć się ich modłom. W końcu nie często można było zobaczyć coś takiego. Właściwie to już nigdzie nie można było. Przecież Ruś była chrześcijańska już od dwóch wieków. A jednak.

Rozdział V

Wiosenne słońce przygrzewało mocno, a że zmęczył się marszem, to dobrze mu się siedziało i patrzyło na te dwie postacie. Nie trwało to jednak długo, bo już po chwili zauważył, że zbliżyli się do siebie twarzami i poczęli żywo rozmawiać gestykulując i spoglądając w jego stronę. Oleg wstał, gdy zauważył, że jeden z nich w końcu ruszył i szedł dość szybko w jego kierunku. Znalazł się obok niego po chwili przyglądając mu się z ciekawością, a on sam bezwiednie robił to samo. Kapłan ów wyglądem swym przypominał trolla ze starych baśni skandynawskich. Miał lat około pięćdziesięciu,

Barczysty o odstających uszach, małych oczach i orlim nosie. Jego czarna gęsta grzywa ściśnięta była nad czołem opaską. Miał również długie czarne wąsy poskręcane w warkoczyki. Sukmana jakby za mała na niego silnie opinała jego ogromny owłosiony, częściowo odsłonięty tors. Przykrótkie rękawy odsłaniały ramiona, których mięśnie wyglądały jak liny żeglarskie. Golenie zaś i stopy nie wiele były mniejsze od korzeni dębu, przy którym się zatrzymał. Zmierzył czujnym wzrokiem przybysza raz jeszcze i odezwał się pierwszy:

— No, więc tak wygląda Wielki Książę Kijowski, pan Czernihowa i Ziemi Siewierskiej. Witam w moim skromnym grodzie.

Jeśli on był właścicielem grodu to z tą skromnością przesadził. A może kpił, bo wygląd Olega nie licował zbytnio z tytułami, jakimi go zwał, choć słusznymi, no, ale i sam też nie wyglądał na pana tego grodu nawet, jeśli był nim w istocie. Oleg spojrzał na niego i śmiało odparł:

— Skoro wiesz, kim ja jestem pozwól abym i ja się dowiedział, z kim mam sprawę.

— Daniło, kapłan, Peruna. Z jego woli i łaski zarządca grodu i opiekun jego ludu.

— Ach, tak jesteś tu tylko zarządcą, gdzie w takim razie jest pan tego grodu. Gdzie ten gród się znajduje i gdzie ja jestem? Chciałbym jak najszybciej odzyskać swoje ubranie i broń, a potem odjechać stąd niezwłocznie.

Daniło uśmiechnął się z lekka i w tym momencie twarz jego wydała się być na chwilę podobną do twarzy Hapki. Gdy uśmiech ten zniknął trudno było sobie wyobrazić, że jest jej ojcem. Ona była piękna, a on wręcz brzydki. Zapewne dziewczyna odziedziczyła urodę po matce, tylko, która kobieta chciała się związać z czymś takim. Nie chcąc oceniać go jednak po wyglądzie, a widząc, że z jego małych szarych oczu rozlewa się jakby spokój i opanowanie czekał na odpowiedź. Ten chrząknął dwa razy i rzekł z takim szacunkiem, że Oleg znów nie wiedział czy jest prawdziwy, czy Daniło kpi z niego.

— Mości książę przypominam, że nie możesz stąd odjechać, a to chociażby z trzech powodów. Po pierwsze twoja kondycja — tu wymownie spojrzał na jego nogę, — po drugie nie masz konia. Po trzecie z tego, co wiem pościg nadal trwa.

Oleg poczuł się jakby nagle dostał w twarz. Faktycznie jak na pana połowy Rusi to marnie wyglądał.

A i stan jego posiadania na chwilę obecną rzeczywiście był równy zeru. Zapomniał, że nie ma konia

I nawet nie ma, za co go kupić. Odparł jednak hardo:

— Posłuchaj kapłanie, zapewne słyszałeś już o bitwie, którą stoczyłem i przegrałem kilka tygodni temu. Zapewne domyślasz się, że jestem zbiegiem i uciekinierem. Jednak, jeśli myślisz, że pozwolę sobą gardzić i się ze mnie naśmiewać to jesteś w błędzie. A jeśli chodzi o konia, to jeszcze całe stada mogę kupić. Po lasach tu i ówdzie mam jeszcze sakwy zakopane, ba skrzynie całe z kosztownościami. Wszystko zdobyczne z wypraw, które z Połowcami kiedyś odbywałem.

— Nie chciałem cię urazić książę….

— Mówmy sobie „ty”, tak będzie prościej — przerwał mu Oleg.

— No, więc nie chciałem cię urazić. Zaraz odpowiem na twoje pytania — To mówiąc usiadł na pieńku.

Oleg usiadł również.

— Jak wiesz — zaczął — zaraz po chrzcie Rusi, poczęli przybywać do naszej krainy nauczyciele nowej wiary. Oparcie mieli w twoim pradziadzie księciu Włodzimierzu, który ich sprowadzał. Oni to zaczęli palić nasze prastare chramy i perunie, strącać do rzek posągi Świętowida i innych bogów. Setnicy i dziesiętnicy, każdy, kto przybył z ramienia książęcego do chutorów lub grodów najpierw szukał oznak starej wiary. Jak je znaleźli to całe wsie i grody palili, a ludzi w niewolę brali. Wielu zginęło, wielu się ochrzciło, wielu o wierze starej zapomniało. Ci, którzy nie chcieli się ochrzcić, zginąć i zapomnieć, a przynajmniej ci, którym się to udało znaleźli ostoję w tym borze.

— Chcesz mi powiedzieć, że nadal jestem w tym wielkim lesie, że ten gród stoi w jego centrum — dopytywał zdziwiony.

— Tak, właśnie to ci chcę powiedzieć. Przodkowie nasi po kilku po kilkudziesięciu chowało się po różnych borach. Ci, od, których my pochodzimy ukryli się właśnie tu.

— No dobrze, dobrze, ale skąd ten gród, widziałem piekarnię, rzeźnię, młyn stoi nieopodal, skąd ziarno, bydło, konie. Musicie mieć jakichś poddanych, pola, łąki i wiesz, co pytałem już kilka razy, kto tu rządzi?

— Ja.

Nastało milczenie.

— Mów dalej — poprosił już spokojniej bacząc na to, aby Daniło nie zamilkł na dobre. Ciekawość była już w nim silniejsza od dumy.

— Gród ten nasi przodkowie zbudowali, poprawiany i ulepszany jest właściwie ciągle, pola i łąki mamy wokół niego i sami na nich pracujemy. Nie potrzebujemy z świata zewnętrznego prawie nic. Las jest wielki, złą sławą otoczony, a skąd ta zła sława, ano z ludzkich opowieści. Od dwustu lat niemal przodkowie nasi i my ją podsycamy, co i raz wysyłając w różne strony ludzi naszych pewnych. Ci w karczmach, czy przy ogniskach opowiadają krew mrożące historie o Kaukach, Rusałkach, Wąpierzach i innych. Otóż wiara w Peruna i w Świętowida nie koniecznie musi się łączyć z zabobonami i wiarą w te różne małe demony. Żyjemy tu od prawie dwustu lat i ich nie spotkaliśmy. Po za tym strzegą nas nieskończone bagna, dookoła, bo las ten zważ od zewnątrz jest błotem nie do przebycia, a w środku jest suchy na wyżynie położony.. Gdybyś nie usnął pod drzewem i poszedł dalej przekroczywszy rzeczkę, przeskoczywszy skarpę na jej drugim brzegu utonąłbyś niechybnie. Za tą skarpą zaraz głębia się okrutna zaczyna, wierz mi. Długo tu żyjemy i znamy ten las doskonale.

— Skoro tak — przerwał mu — jak wychodzicie na zewnątrz — nie wytrzymał z ciekawości.

— Rzeczka Olegu, rzeczka nie jest głęboka, płynie przez całą szerokość lasu, a w najgłębszym miejscu dorosłemu mężowi sięga zaledwie do ud i ma twarde podłoże. To ona jest naszym traktem, naszą drogą.

Oleg zadumał się znowu. Kapłan przerwał widząc i rozumiejąc chyba, że ten trawi w sobie wszystko, co usłyszał do tej pory. Po chwili zaś padło następne pytanie:

— Hapka powiedziała, że od samego początku, gdy tylko wszedłem do lasu byłem obserwowany, w jaki sposób i skąd wiesz o bitwie o moim niepowodzeniu, skąd w ogóle wiesz o tym, co się dzieje po za lasem skoro jesteś zamknięty w samym jego środku.

Daniło odchrząknął po raz drugi i tak zaczął:

— Powiedziałem ci przed chwilą, że wysyłamy ludzi na zewnątrz. Oni nie tylko roznoszą informacje, ale również je zbierają, a dookoła lasu mam wystawione punkty obserwacyjne.

— Niesamowite i może powiesz mi jeszcze, że wiesz, co teraz dzieje się z Wsiewołodem.

— Owszem wiem.

— Co?

— Otóż Wsiewołod po pogrzebie Izjasława rozgościł się już w Kijowie.

— To znaczy zajął wielkoksiążęcy tron.

— Tak.

— Czuję, że to nie wszystko.

— Tak, to nie wszystko.

— Mów.

Lecz Daniło milczał, czy nie wiedział jak powiedzieć to, co chciał powiedzieć, czy zbierał myśli tego nie było wiadomo. Na koniec zaczął znowu chrząkać i rysować coś przed sobą na piasku podniesionym przed chwilą patykiem.

— Proszę — niecierpliwił się Oleg.

— Czernihów i całe księstwo twoje oddał swemu synowi Włodzimierzowi.

Oleg zerwał się z pieńka, na którym siedział, oczy nabiegły mu krwią, a brwi ściągnęły do środka. Twarz mu poczerwieniała. Ręka zaś bezwiednie szukała miecza.

— Uspokój się — prosił kapłan.

Lecz on krążył już wkoło i dysząc ciężko bił dłonią w dłoń. W końcu usiadł i począł sapać, a następnie rzekł przez zaciśnięte zęby:

— Przeklęty Monomachowicz, szwagier cesarski, pyszałek jeden, któregoś dnia odda, co nie jego razem z głową.

— Uspokój się — powtórzył Daniło — nie ma, co desperować, tu trzeba myśleć jak odzyskać twe włości.

Co prawda udało mu się wyciągnąć go z desperacji, ale gdy spojrzał w twarz młodemu księciu to zobaczył w niej teraz już tylko zaskoczenie.

— Daniło, mówisz jakbyś się tym przejmował, jakby ci zależało, może masz w tym jakąś swoją sprawę — badał go podejrzliwym wzrokiem.

— Tak, mam.

— Nie, nic nie rozumiem, ach tak, ty pewnie chcesz mi pomóc, a potem wziąć w lenno część ziem moich. A może chcesz, żebym ożenił się z twoją córką za pomoc, którą mi udzielisz, ale ty przecież nie masz ani armii, ani rycerzy. Chyba, że znów mnie zaskoczysz i okaże się, że masz na swoich rozkazach tysiące zbrojnych.

— Spokojnie książę.

— Znowu mnie tytułujesz.

— Wybacz robię to bezwiednie, gdy mnie denerwujesz.

— Co znowu?

— Waszą wielkopańską cechą jest ciągła podejrzliwość, że inni ciągle coś od was chcą. To bardzo mnie denerwuje, ale może coś w tym jest, bo ja też kiedyś coś od jednego księcia chciałem i dostałem to. Obiecałem i jemu i sobie wtedy, że odwdzięczę się, gdy będę mógł i ta chwila nadeszła.

— Daniło zlituj się, co to ma wspólnego ze mną, o czym ty mówisz — niecierpliwił się Oleg.

Kapłan zamiast odpowiedzieć spojrzał na niebo, mruknął coś o deszczu i sięgnął po kozi bukłak, który przychodząc położył na trawie obok pieńka, na, którym siedział. Otworzył go i pił długo, a następnie podał Olegowi. Ten pociągnąwszy mały łyk rozpoznał toż samo piwo, które podano mu rano, więc długo również od bukłaka ust nie mógł oderwać, co i dziwne nie było, bo końcówka maja w tym roku naprawdę spiekotą doskwierała.

— Daniło — rzekł, gdy skończył.

A ten jakby znów myśli zbierał, znów chrząknął kilka razy i tak w końcu zaczął:

— Hapka ma lat dwadzieścia. Uprosiła mnie cztery lata temu, żeby z jednym z naszych zwiadowców pojechać zobaczyć świat. Była to jej pierwsza i jak na razie jedyna podróż poza ten las. Niestety ja nie mogłem wtedy jechać. Byłem pewien obaw, ale dla niej zrobiłbym wszystko, a jak jeszcze zacznie prosić, ręce składać, a jak nazwie mnie ojczulkiem i łzy w jej oczach zobaczę, to już koniec, może mnie wtedy ugnieść jak pszczeli wosk. Błagała i prosiła, aż koniec końców zgodziłem się tym bardziej, że miała jechać z najlepszym z moich ludzi. Przygotowałem sam osobiście wszystko. Pieniądze, zapas żywności, najlepsze konie, broń i wszelkie inne rzeczy, które mogłyby im się przydać podczas tej podróży. Na koniec ruszyli do Kijowa. Złe przeczucia mną targały po ich wyjeździe i w miesiąc później wysłałem za nimi drugiego z naszych zwiadowców. Ten wrócił nie za długo i nie miał dobrych wieści, okazało się, bowiem iż człowiek, z którym wysłałem córkę został zabity, a ona sama gnije w lochu pod cerkwią Świętego Mykoły. Zdradziły ich znaki Swarożyca, złote kolovraty na piersiach, których zapomnieli zdjąć. Czym prędzej ruszyłem w drogę, aby odzyskać moje jedyne dziecko.

I tu łzy pokazały się w oczach tego olbrzyma. Wyglądał teraz tak nierzeczywiście. Wielki i brzydki, ale również dobry i kochający.

— Stanąłem w Kijowie w dwa tygodnie i poprosiłem o audiencje u księcia.

— Zaraz, zaraz — przerwał mu Oleg — kiedy to mówiłeś było.

— Cztery lata temu.

— Przecież mój ojciec był wtedy na tronie kijowskim.

— No właśnie, no właśnie — kontynuował ocierając pot z czoła — wiesz, co wtedy mi odpowiedział. Bierz człeku swe dziecko i ruszaj gdzie chcesz. Kazał uwolnić Hapkę i dał nam straż, która odprowadziła nas za miasto.

— To rzekłszy zamilkł jakby wspominając te wydarzenia.

Znałeś, więc mojego ojca.

— Znałem to może za dużo powiedziane, ale tego dnia poprzysiągłem sobie, że kiedyś, gdy on będzie potrzebował pomocy ja będę w pobliżu, że będę czuwał i pojawię się tam gdzie na niego będzie czyhało niebezpieczeństwo. Niestety nie ma go już wśród nas, ale jesteś ty jego syn. Od samego początku twej wyprawy czuwało nad tobą pięciu moich ludzi. Po bitwie konie ich strudzone były bardziej od tych, na których jechała grupa cię ścigająca, ale mimo to podążali za nią ostatnim końskim tchnieniem, a co dogonili to zawsze jakaś głowa tam spadła. To dzięki nim również jesteś tu cały i zdrowy nie licząc złamanej nogi.

Oleg słuchał tego wszystkiego z otwartymi ustami i niedowierzaniem. Faktycznie wiele razy zdawało mu się, że tak jakby opatrzność czuwała nad nim, a to musieli być ludzie tego oto kapłana.

— Przedstawię ci ich jutro, jeśli chcesz ich poznać.

— Pewnie, że chcę.

Rozdział VI

Nie mógł spać tej nocy. Zbyt dużo wrażeń zakłóciło mu sen. Kiedy w końcu usnął, różne obrazy przesuwały mu się przed oczami. A to widział ojca na jego ulubionym koniu, w Kijowie przed cerkwią Wniebowzięcia Marii Panny, której był fundatorem, a której nie skończył budować do lepszego świata odszedłszy. Widział Daniła, Hapkę i pięciu zamaskowanych jeźdźców. Potem śnił, że Izasław podąża z Grodów Czerwińskich z niezwyciężoną armią lacką, a na koniec widział Włodzimierza Monomacha jak główną bramą wjeżdża w asyście zbrojnych do Czernihowa i to już była mara, która ostatecznie go rozbudziła. Wstał obmył się w rzece, a gdy wrócił przebrał się w swoje własne ubranie, które jeszcze wczoraj wieczorem pod jego nieobecność wraz z jadłem do izby ktoś przyniósł. Tak, więc również posilił się obficie, napił koziego mleka i poczuł nieco lepiej mimo niewyspania i nocnych widziadeł. Postanowił dnia dzisiejszego obejrzeć koronę wałów i wierzę bramną, której dnia poprzedniego nie przyjrzał się z należytą dokładnością. Chciał również zobaczyć częstokół i teren po za wałami. Poranek był rześki, a wielka żółta kula na niebie pozwalała się domyślić, iż dzień ten będzie równie gorący jak wczorajszy. Ruszył robiąc niewielki łuk, aby ominąć tak zwany las wewnętrzny i nie spotkać z samego rana zarządcy grodu, choć wcale nie miał pewności, że ten już się znajduje w peruni. Chciał, bowiem również mając rano świeżą głowę raz jeszcze przemyśleć sobie wszystko, co usłyszał wczoraj, po prostu być tylko sam ze sobą. Z daleka już ujrzał wielką bramę, spowitą tumanem kurzu, gdyż akurat dwóch pastuchów na koniach prowadziło przez nią niewielkie stado krów. Wjechali do grodu z trzaskiem batów, kurz po chwili opadł i brama ukazała się mu teraz w całej swej okazałości. Wielka kratownica, która opuściła się za nimi była tak ciężka, że po obu jej stronach po dwóch mężów stało przy wielkich szpulach na, które to nawijali to rozwijali grube liny w zależności od tego czy kratownice trzeba było opuścić czy podnieść. Za kratownicą było kilka metrów przestrzeni, tam znajdowały się dwa wejścia w wały jedno z lewej drugie z prawej strony, czy prowadziły one do korytarzy wewnątrz wałów, czy w ogóle takie były tego nie wiedział. Za ową przestrzenią były wielkie dębowe wrota, ryglowane również dębowymi belkami. Z obu stron bramy umiejscowione były drewniane schody prowadzące na szczyt. Wybrał te z prawej strony ze względu na to, że miały poręcz i zaczął po woli piąć się w górę. Im był bliżej wierzchołka tym bardziej zdumienie rysowało się na jego twarzy. Będąc jeszcze na dole, czy chociażby wczoraj przyglądając się podstawie wałów zauważył od razu, że są bardzo szerokie. Wiadomą rzeczą jest to, że zwężają się ku górze i na ogół tam kończą się palisadą obronną, tego przynajmniej się tu spodziewał, ale oczom jego ukazał się widok, którego nie mógł zobaczyć z dołu. Otóż korona wału podzielona była na odcinki. Odcinki te faktycznie posiadały palisadę, ale jakże solidną. Z kilkusetletniej dębiny w wielu warstwach na przekładkę. Pierwsze bale powbijane były w grunt pionowo, drugie za nimi ułożone poziomo następne znów pionowe, poziome, pionowe, poziome i tak kilka warstw. Palisada owa posiadała oczywiście blanki, z, za których nie wychylając się bardzo skutecznie można było się bronić. Czy to pod kątem posyłać strzały, czy za pomocą bosaka odpychać drabiny napastników, czy w końcu po prostu rzucać na nich, co się da. Każdy odcinek palisady kończył się z dwóch stron niskimi przysadzistymi wieżami, te również miały blanki, a na ich podłogach ktoś pomyślał nawet, aby usypać kopczyki z piaskiem w razie ataku płonących strzał. Ogólnie całość była tak skonstruowana, że gdyby nawet ewentualny atak się powiódł to napastnicy zdobyliby, co najwyżej odcinek wału i nadal byliby rażeni z wież owych, gdzie zaopatrzenie dostarczane było zapewne schodami wewnętrznymi, lub korytarzami w wałach, których obecności się jednak domyślał. Najbardziej jednak spodobała mu się wieża bramna. Właściwie była podobna do pozostałych, ale dużo większa i bardziej wysunięta na zewnątrz wału, a na jej obu krańcach miała sambory, czyli izby w wieży częściowo pozbawione podłóg. Otóż te izby właśnie najbardziej były wysunięte, co było bardzo sprytnym rozwiązaniem, ponieważ w razie ataku obrońcy byli całkiem niewidoczni a bardzo skutecznie i z dużą łatwością mogli razić oblegających.

Z trudem wdrapał się na najwyższe miejsce tej wieży i to, co zobaczył na zewnątrz grodu zaparło mu dech w piersiach. Wokół widać było pola i łąki, w oddali niezmierzoną zieloną głębie lasu. Podstawę wałów na zewnątrz obmywała rzeczka tworząc fosę, nurt jej tak był skierowany, że wpływała do grodu z jednej strony, a wypływała z niego drugą stroną. Na polach mimo wczesnej godziny ludzie już pracowali, a na łąkach strzeżono stad krów, owiec i kóz. W dali pod samym już lasem stały budynki, najprawdopodobniej były to chlewy. Okiem dobrego gospodarza popatrzył na to wszystko, odwrócił się i przeszedł kilka kroków, aby spojrzeć z drugiej strony do środka grodu. Tu też życie zaczęło się budzić na dobre, mieszkańcy zajęli się już swymi codziennymi sprawami. Patrząc na to wszystko z góry zrozumiał, że Daniło nie jest tylko zwykłym kapłanem zapomnianej przez świat wiary. Zrozumiał, iż jest on prawdziwym przywódcą ludzkich dusz, umysłów i życia. Zszedłszy na dół postanowił udać się prosto do peruni, tym razem miał nadzieje spotkać tam kapłana. I faktycznie spotkał go przy świętym dębie, gdy wraz z owym drugim kapłanem dorzucali drwa do ognia. Nie stanął w oddali jak wczoraj, tym razem podszedł bliżej i przywitał się z Daniło, a ten przedstawił mu swego towarzysza. Otóż miał on na imię Maksim i był z wyglądu zupełnym przeciwieństwem Daniła. Wiekiem zbliżony do niego, lecz twarz miał gładką bez zarostu, włosy czarne równo przystrzyżone dookoła głowy na wysokości czubków uszu. O ile sukmana Daniło była na niego za mała z powodu jego potężnej postury, ten topił się w swej zupełnie, a gdyby narzucił na głowę kaptur, który zwisał mu na plecach wyglądałby jak leśny duch, a nie człowiek. To, co przykuło Olega wzrok w tym człowieku to ta sama cecha, którą spostrzegł u ojca Hapki, czyli oczy a raczej spokój i dobro, które wydawały się z nich emanować. W ogóle sprawiał wrażenie człowieka, co widział i przeżył wiele i którego już nic nie zaskoczy. Oleg przez chwilę zastanawiał się czy mimo wszystko może mówić przy nim śmiało, a Daniło jakby wyczuwając obawę młodego księcia odezwał się pierwszy:

— Mów, cokolwiek powiesz tylko my we trzech będziemy o tym wiedzieli, no może jeszcze duchy, bo Maksim więcej z nimi niż z ludźmi rozmawia.

— Miło mi cię poznać Maksimie — rzekł Oleg — zawsze to dobrze znać kogoś, kto zna duchy, choć sam w nie zbytnio nie wierzę. Będę mówił otwarcie — tu zwrócił się do Daniły — wczoraj się przekonałem, że jesteś moim przyjacielem, a skoro Maksim jest twoim i ty mu ufasz, dlaczego ja mam nie ufać.

— Mi również miło — odparł krótko Maksim i jakby uśmiech leciutki na chwilę pojawił się na jego twarzy, ale zaraz zniknął.

— Z czym przychodzisz? — zagadnął Daniło.

— Przemyślałem sobie wszystko, o czym wczoraj rozmawialiśmy, chciałem ci podziękować.

— Nie ma, za co, a jak twoja noga.

— Bez zmian.

— Trzeba by się zająć opatrunkiem, przydałby się świeży. Hapka obiecała, że się tym będzie zajmować. Zapewne zrobi to dziś wieczorem jak tylko wróci z objazdu strażnic wokół lasu.

Olega podziw dla tej dziewczyny rósł coraz bardziej, ale zmieniwszy temat zapytał:

— Gdzież tych pięciu sokołów, rad bym ich poznać.

— Usiądźcie z Maksimem przy młynie — odpowiedział Daniło i zniknął we wnętrzu chaty za świętym drzewem. Ukazał się jednak po chwili z powrotem niosąc wielki gliniany dzban ze sobą. Podał go Maksimowi, a zwracając się do Olega powiedział:

— Jest mistrzem we wróżbach, jeśli chciałbyś skorzystać.

— Nie, nie dziękuję.

— Idę ich sprowadzić. Zaczekajcie tu, to może potrwać, bo są po za grodem.

I to powiedziawszy zniknął po drugiej stronie młyna.

Zostali, więc sami na ławce przed młynem, którego łopaty ze zgrzytem i chlupotem spieniały wodę rzeczki, ze środka zaś dochodził charakterystyczny chrupot żaren miażdżących ziarno. Oprócz tych dźwięków nic już nie zakłócało ciszy, no może garstka ptaków w koronach drzew, które ćwierkały uparcie. Minął jakiś czas, obaj milczeli jakby wsłuchując się w otoczenie. W końcu Oleg zagadnął:

— A długo już tak przy świętym ogniu czuwasz Maksim?

— Ano długo.

Po czym zamilkł wpatrując się w rzeczkę i jej spienioną wodę poniżej młyna. Po dłuższej chwili Oleg znów próbował zacząć rozmowę:

— A tych pięciu to daleko jest.

— Oj daleko.

Nawet nie oderwał wzroku od strumienia odpowiadając mu. Zachował się tak jakby kogoś lub coś w nim widział. Źrenice mu się zmniejszyły jak kotu nocą i uporczywie przebijały kipiel powstałą po łopatach. Oleg chciał odejść, bo z tak rozgadanym towarzyszem nie chciało mu się spędzać czasu w tym miejscu, tym bardziej, że gród na pewno krył jeszcze wiele przed nim tajemnic, które wymagały odkrycia. Już miał wstać, grzecznie przeprosić i się oddalić, gdy Maksim sięgnął po dzban, przystawił go do ust i począł pić chciwie. Pił, pił i pił długo, na koniec oderwał go od ust złapał głęboki oddech, obtarł usta i podał go Olegowi. Ten myśląc, iż nietaktem byłoby odmówić rzekł:

— W ręce twoje Maksimie.

Przechylając już dzban kątem oka zauważył, że ten jakby się uśmiechnął, nie wiedział tylko czy do niego, czy do siebie, a może do rzeczki albo do tego, co w niej widział. Pił również długo, raz, dlatego, że dzban był naprawdę pokaźnych rozmiarów, a po wtóre napój ten okazał się być miodem wspaniałym i aż nie chciało mu się od niego odrywać. Kończąc jednakże znów pomyślał „idę”, ale Maksim widząc, iż dzban zaczyna się na powrót przechylać ku pionowi szybko spytał:

— Chcesz wróżbę?

— Nie wierzę we wróżby.

— Boś głupi.

„Upił się, jak nic upił się. Miód stary i mocny był, a ten pił i pił, do tego dzień gorący, a i widać głowę musi mieć do trunków słabą, pójdę już” — myślał Oleg. Nie pomyślał tylko o tym, że jeszcze miesiąc temu za taką uwagę do niego skierowaną ktokolwiek by ją wypowiedział niechybnie straciłby głowę. Klęska, którą doznał ostatnio i tarapaty, w jakie popadł zmiękczyły go bardzo i jakoś tak inaczej, bardziej pobłażliwie na innych ludzi spoglądał. Po za tym bacząc na to, iż ten mały mnich jest przyjacielem wielkiego Daniło, a może nawet jego zastępcą odpowiedział grzecznie:

— Pójdę już sobie.

— Nie, zaczekaj chwilę.

Wstał i poszedł do owych idealnie opielonych grządek kwiatów, które Oleg widział już wczoraj, a które rosły na skraju polany. Wszedł między nie i zaczął oglądać je okiem znawcy. Roślina ta miała brudnożółte kwiaty z fioletowymi żyłkami rozchodzącymi się od środka płatków ku ich zewnętrznym krawędziom. Liście zaś były gęste o barwie jasnozielonożółtej, a łodyga zielona i lepka w dotyku. Oleg w duchu zadawał sobie pytanie czegóż on tam szuka, ale po minie jego wnioskował, że nie może tego znaleźć. Kapłan kręcił się nerwowo w kółko, aczkolwiek uważałby roślin nie podeptać, mruczał do tego „nie ma suchych, nie ma suchych”. W końcu jednym zgrabnym susem wyskoczył z pomiędzy grządek i popędził do chaty. Wrócił z niej po chwili trzymając w obu dłoniach zasuszone kwiaty, łodygi i liście tej samej rośliny, wśród której grządek przed chwilą buszował. Rzucił trochę suszu w ogień palący się pod świętym dębem. Dym na skutek tego zmienił natychmiast kolor na jaskrawo żółty i spowił go czyniąc na chwilę niewidzialnym, gdy się rozwiał Oleg ujrzał kapłana ponownie, lecz ten jakby skurczył się w sobie i zmalał. Jednocześnie bełkotał coś i machał ręką w geście zapraszającym go do siebie. Oleg pewnie by rzeczywiście już sobie poszedł, ale zaciekawiło go to, co obserwował. Patrzył na Maksima i jego wyczyny jak na coś nierzeczywistego jak by widział przed sobą człowieka niespełna rozumu. Z jednej strony śmiech go pusty brał, a z drugiej był ciekaw, co też on jeszcze wymyśli. Nie miał pojęcia, po co on może go wołać. I sam nie wiedząc, czemu, może powodowany tą ciekawością zaczął zmierzać w jego kierunku. Gdy tylko zbliżył się do niego na wyciągnięcie ręki ten znów rzucił garść suszu w ogień. Tym razem żółty dym spowił ich obu.

— Widzisz, widzisz — rzekł kapłan wskazując palcem na ogień.

— Widzę pali się i co z tego — odrzekł Oleg dobrze widząc ogień i bardzo słabo kapłana i jego wyciągnięty w stronę ognia palec poprzez żółtą kurzawę dymu.

— Nie, nie, czy widzisz oczy?

„Jakie oczy on naprawdę jest szalony” — pomyślał młody książę i spojrzał mu prosto w twarz, a to co w niej zobaczył przeraziło go bo naprawdę było w niej szaleństwo. Zmieniła się zupełnie. Brwi mu się ściągnęły, na czoło wystąpiły grube fałdy. Usta miał wykrzywione w dzikim uśmiechu, a policzki zaczerwieniły się ponad miarę. Najgorsze jednak wrażenie sprawiały gałki oczne, które niemalże wyszły na zewnątrz, a całą ich powierzchnię zajmowały nienaturalnie wielkie źrenice.

— Widzisz, widzisz — powtórzył wyciągając na brodę spieniony od śliny język.

I tu rzecz dziwna się stała bo oto Oleg naprawdę zobaczył parę czarnych wpatrzonych w siebie oczu. Jednocześnie poczuł dziwny szum w głowie i słabość w kolanach. A oczy te wpatrywały się w niego cały czas z uporem jak gdyby chciały zapytać „ktoś ty jest”?

— A to widzisz — dotarł do niego głos jakby z innego świata.

— Co, co?

— To niebieskie?

— Jakie niebieskie?

— To morze, to dwa morza.

— Tak widzę — poddał się temu, co się z nim działo już zupełnie, a kapłan raz po raz wrzucał w ogień nowe garści suszu.

— A, miasto wielkie z kopułami złotymi widzisz?

— Tak, widzę jest wielkie i piękne.

— Twarze, twarze też widzę.

Olegowi zrobiło się niedobrze i słabo, niby coś widział, ale wszystko było zamazane. Sam już nie wiedział, co jest rzeczywiste, a co nie.

— Twarze, twarze — mruczał Maksim.

A po chwili.

— Lach, Tmutrakań, wojska wielkie.

Olegowi kręciło się w głowie i zdawało mu się, że wszystko wokół niego wiruje, gdy nagle poczuł, że coś lub ktoś szarpie go za ramię. Ocknął się trochę, odwrócił i spojrzał już nieco przytomniej. Jakież było jego zdziwienie, gdy znów przed sobą zobaczył oczy. Miał już tego dość, najpierw szalone Maksima, potem czarne w ogniu, a teraz te niebieskie, które też intensywnie wpatrują się w niego. W następnej chwili poczuł, że siła jakaś szarpnęła jego bezwolne ciało i prowadzi gdzieś a on nie ma siły się jej oprzeć. Potem siła ta z całym impetem rzuciła go do rzeki. Mając twarz już pod wodą i nadal widząc jak przez mgłę spostrzegł Hapkę i zrozumiał, że to ona zafundowała mu tę kąpiel, a teraz trzyma jego głowę pod powierzchnią wody i go topi, ale dlaczego. I wtedy dziewczyna szarpnęła za włosy, aż głowa cała wynurzyła się ponad powierzchnię.

— Poznajesz mnie? — zapytała.

— Tak, poznaję.

— Dobrze, możemy go wyciągać — powiedziała a za jej plecami ukazał się Daniło.

Rozdział VII

Siedział znów na tej samej ławce przed młynem, cały przemoczony i parskający wodą. Naprzeciwko niego stała Hapka oraz Daniło i bacznie się mu przyglądali.

— Co się dzieje? — spytał oszołomiony jeszcze.

— Zostałeś poddany wróżbom Maksima — odpowiedział Daniło.

— Z tego, co pamiętam to nie prosiłem się o nie.

— On ci ich udzielił bez twoich próśb, ma taki zwyczaj, że jak kogoś pozna to mu wróży w dymie, bo lubi wiedzieć, co czeka w przyszłości tą osobę — wyjaśniła Hapka.

— To, co mnie czeka?

— Nic nie pamiętasz? — spytał Daniło.

— Coś tam pamiętam, ale sam nie wiem, co? A ty miałaś wrócić dopiero wieczorem, a nie spokojnych ludzi za dnia w rzekach topić — zwrócił się do Hapki.

— Skończyłam swoją pracę wcześniej, a wracając po drodze spotkałam ojca i twych pięciu ludzi odpowiedziała uśmiechając się do niego.

— Dlaczego mych?

— Tak ich z ojcem już po prostu nazywamy.

— Gdzież oni, więc są?

— Poszli do swej kwatery obmyć się i przebrać. Chcą ci się godnie zaprezentować.

— Hm — mruknął Oleg z zadowoleniem. Połaskotało to, bowiem jego książęcą dumę.

— No dobrze — kontynuował już w lepszym humorze i śmiejąc się spytał ponownie — więc, co mnie czeka, gdzie ten przeklęty kapłan?

— Maksim, Maksim — zakrzyknęła Hapka.

Z chaty wyłoniła się mała skulona postać kapłana. Podszedł bliżej i jak to było chyba w jego zwyczaju, kiedy rozmowa nie dotyczyła wróżb i duchów to był oszczędny w słowach. Rzekł, więc tylko:

— A co?

Oleg przyjrzał mu się i stwierdził, że znów jest normalny, to znaczy taki, jaki był przed pobytem w żółtym dymie.

— Co czeka naszego gościa — spytał go Daniło.

— Pewnie się przebierze, bo jest mokry.

— Maksim, o wróżby pytamy — odezwała się zirytowana Hapka.

— A wróżby, no tak — widać było, że się ożywił — To proste, chcecie wiedzieć, już wam mówię, wszystko widziałem, więcej niż on, bo mam większe doświadczenie.

— No, więc — dopytywała Hapka.

Kapłan milczał jeszcze przez chwilę jakby myśli zbierając i w końcu zaczął:

— Najpierw czeka go podróż konna, potem podróż przez morze. Na koniec tych podróży trafi do wielkiego murowanego miasta z dachami ze złota. Pozna dwoje ludzi, których pokocha: kobietę o czarnych oczach i mężczyznę niewolnika lackiego. Na końcu osiądzie w grodzie nad dwoma morzami. Przynajmniej tyle widziałem w świętym ogniu.

— Co to za miasto spytał go Oleg — Po, co mam tam jechać?

— Znam tylko jedno miasto o złotych dachach, ale jest daleko zamiast Maksima odpowiedział Daniło — to Konstantynopol.

— Jeszcze tam mnie nie było. Po co? — powstał z ławki i zaczął się kręcić w kółko.

— Możesz zgłosić skargę do cesarza na Wsiewołoda i Włodzimierza, że wyrugowali cię z twoich włości — podpowiadał Daniło.

— Myślisz, że to o to chodzi, raczej wątpię, aby na nich wpłynął, choć przy odrobinie szczęścia mogłoby się to udać.

— Nie znam się na polityce, co widziałem w ogniu to powiedziałem, masz się tam udać — rzekł Maksim jakby trochę się dąsając, że mu niedowierzają i odszedł do chaty.

Oleg w zamyśleniu podszedł do ognia, postanowił się trochę osuszyć, gdyż woda nadal kapała z niego dosyć obficie. Stał tak dłuższą chwilę próbując przeniknąć rozumem znaczenie wróżby. Wpatrywał się przy tym w ogień jak gdyby znów coś tam zobaczył. Podniósł głowę i odwrócił się dopiero, gdy usłyszał odgłos kroków. W odległości pół strzelenia z łuku zbliżało się pięciu mężów, wszyscy byli jednakiego wzrostu, niezbyt duzi ocenił ich na mniejszych od siebie o dwie głowy. Podobni byli jeden do drugiego jak dwie, a raczej jak pięć kropel wody zarówno z wąsatych twarzy jak i z ubioru i uzbrojenia, bo przyszli w prawie pełnym rynsztunku bojowym. Otóż mimom dnia gorącego mieli na głowach hełmy z, pod, których czepce koloru zielonego wystawały, tegoż samego koloru ich tułowie okrywały przeszywanice, czyli pikowane kaftany zakładane pod kolczugę, aby amortyzowały ciosy i chroniły przed otarciami od zbroi. Kolczug jednak nie mieli na sobie tylko krótkie srebrne półpancerze, które w słońcu błyszczały się okrutnie. Pikowane nogawice dopełniały reszty ich ubrania. Na biodrach nosili pasy, za które wszyscy mieli wetknięte takie same czekany bojowe, krótkie noże i miecze. Ich wizerunek dopełniały wystające zza pleców łuki i półokrągłe plecione rzemieniem kołczany. Ogólnie spodobali się bardzo Olegowi, gdyż od razu dostrzegł w nich wojaków — zabijaków, z którymi można było iść na koniec świata, albo i jeszcze dalej. Kochał się w takich ludziach jak oni prostych, twardych, spełniających rozkazy w mgnieniu oka i niezadających pytań.

— Grozi nam jakiś najazd, czy to tych pięciu? — spytał Hapki, gdy podeszli bliżej.

— Tak to oni — odpowiedziała również patrząc na nich z podziwem, bo ona też kochała się w ludziach wojennych.

Ci stanęli w końcu przed nimi i poczęli się kłaniać każdemu po kolei, najpierw w stronę Daniły, potem Hapki i wreszcie w stronę Olega. Kapłan przedstawił ich po kolei, a ci, choć z postawy dość hardzi kłaniali się Olegowi raz jeszcze. Byli to, więc: Semek, Jur, Gawrił, Petro, i Gleb.

— Witamy książę, witamy i chcemy ci dalej służyć — mówili.

Oleg rad był wielce, ale zamiast do nich odezwał się najpierw do Hapki:

— Czy ty ich rozróżniasz?

— Nie, zawsze były z tym kłopoty, znam ich od dziecka, a ojciec jeszcze dłużej i też nigdy do końca nie ma pewności, z którym akurat rozmawia, prawda ojcze — zwróciła się do Daniły.

— Tak — odparł zagadnięty — nigdy nie wiedziałem, który jest, który tak są do siebie podobni, ale służyli mi zawsze wiernie, aż do tej pory, kiedy wysłałem ich, aby cię strzegli.

— Cóż ich odmieniło — spytał Oleg.

— Ty.

— I teraz chcą służyć mi — dlaczego?

— Sam ich spytaj.

Oleg zwrócił się do jednego z nich:

— Jak masz na imię?

— Semek, panie.

— Jeśli Daniło pozwoli wam jechać ze mną, będę was nazywał Semkami, bo nie wydaje mi się żebym kiedykolwiek w przyszłości nauczył się was rozróżniać.

— Twoja wola panie.

— A dlaczego chcecie mi służyć?

— Widzieliśmy cię panie na Niżatinej Niwie.

— Tam właśnie poniosłem największą klęskę, nie ma się, więc czym zachwycać.

— Tak, ale nie była to panie twoja wina, tylko zdrajców, którzy cię odstąpili, a to jak sprawiałeś wojska nawet w obliczu klęski świadczy tylko o twym kunszcie wojennym.

— Dobrze, więc, jeśli chcecie.

— Dziękujemy panie, czy mogę coś jeszcze powiedzieć?

— Mów śmiało.

— Udaremniliśmy dwa zamachy na ciebie.

— Co, jak, kiedy? — chciał mówić coś dalej, ale ta informacja zaskoczyła go na tyle, że głos uwiązł mu w gardle.

— Kilka dni przed bitwą, ktoś miał dostać się do twego namiotu i pchnąć cię nożem.

— Dzień i noc stała tam straż.

— Tak, ale była przekupiona.

— Skąd wiesz?

— Podsłuchaliśmy.

— Gdzie? — nadal nie dowierzał — albo wiesz, co zacznij od początku.

— Siedem dni przed bitwą posilaliśmy się wieczorem w obozie. Sam wiesz panie, kogo tam nie było i jakie nacje prowadziłeś. Byli Jasowie, Kosagowie, Połowcy i nasi Rusini. Ognisk, co nie miara. Siedzimy przy naszym, pieczemy prosię, a tu z tyłu za nami trzech Jasów siedzi i na głos o twojej śmierci rozprawiają. Swobodnie się czuli, bo mniemali zapewne, że nikt ich mowy między naszymi nie rozumie i mieli rację tyle tylko, że i pecha mieli, bo na całe wojsko ruskie tylko my rozumieliśmy i akurat przy nas usiedli.

— A skąd wy ich mowę znacie?

— My panie kiedyś za młodu jantarem handlowali. My go od Lachów w grodzie wielkim na wyspie Winecie kupowali i sprzedawali do Grecji, do Konstantynopola, do Chersonezu i do Tmutrakania, z którego następnie do kraju Jasów jeździliśmy. Tam zawsze wypadał nam koniec naszych podróży, tam też zawsze zaopatrywaliśmy się w towary, które sprzedać chcieliśmy w drodze powrotnej, a przed wyruszeniem w drogę odpoczywaliśmy nieco, czasem tydzień czasem dwa i stąd znamy ich mowę.

— I co, i co — odezwała się Hapka wielce zaciekawiona.

— Straż — kontynuował, Semek była przekupiona, miała wpuścić jednego z nich do twego namiotu, a ten miał cię panie we śnie pchnąć nożem uprzednio twarz ci zasłoniwszy żeby hałasu nie było.

— I co, i co — znów dopytywała dziewczyna.

— Kiedy poszli spać zabiliśmy ich po cichu, potem kolejne noce obozowaliśmy już przy twoim namiocie, aby cię strzec lepiej. Szczególne zaś oko mieliśmy na ową straż przekupną. Po trzech dniach zauważyli nas i pytać poczęli „a co wy tak zawsze tu blisko księcia pana”. To my im mówili, że o łaskę chcemy prosić, ale śmiałości nie mamy głowy księcia nią zawracać, więc na sposobność czekamy, że może książę pan sam nas zauważy i sam spyta, co tu tak warujemy. Śmiać się z nas poczęli i mówili „czekajcie, czekajcie”, ale w końcu w komitywę udało się nam z nimi wejść i podsłuchaliśmy jak mówili między sobą, że zabójcy od Izjasława coś się nie spieszą do swej roboty, bo ich nie ma i nie ma. Zaczęli tedy przemyśliwać i szeptać jeden do drugiego, aby na nich więcej nie czekać i samemu czyn ów haniebny dokonać, a później zbiec do wojsk obozu przeciwnego i po nagrodę się zgłosić.

— A wy, co wtedy uczynili? — nie wytrzymała znowu, Hapka.

— A my ich wtedy usiekli.

Powiedział to tak samo spokojnie jak i wcześniej o zamordowaniu trzech Jasów, a wszystko zabrzmiało w uszach słuchających tak jakby o jadle wczorajszym rozprawiał. Reszta braci natomiast kiwała tylko głowami na znak potwierdzenia, iż tak istotnie było.

— Iiiii — zapiszczała Hapka.

Daniło zaś zaczął cmokać z zadowolenia, bo w końcu to byli jego ludzie i to on ich wysłał, a teraz widział, że dobrze się wywiązali z zadania, które im powierzył, przez czas jakiś jednak słowa nie mógł z siebie wydobyć z podziwu nad ich sprytem i rozumem, a gdy ochłonął rzekł do nich:

— Po nowym najlepszym koniu, jaki znajdziecie w stadach wybierzcie sobie jutro.

— Dziękujemy — zakrzyknęli wszyscy bracia.

Na to pierwszy raz od dłuższego czasu odezwał się Oleg:

— Przyjdzie czas, że nie dam się nikomu w nagradzaniu was wyprzedzać, a na razie po prostu dziękuję.

— Panie — odparł Semek — my nie dla nagród, my cię, jako wodza pokochali i przy tobie chcemy stać.

Reszta braci znów głowami poczęła kiwać.

— Dobrze, raz jeszcze wam dziękuję, a teraz spocznijcie, idźcie do swej kwatery. Daniło — zwrócił się do kapłana. Podeślij jadła i napitków tak, aby im niczego nie brakło, proszę.

Ten zgodził się ochoczo będąc zadowolony z ich postawy, a nawet postanowił pójść z nimi.

Gdy zniknęli wśród drzew Oleg został już tylko z Hapką.

— Za dużo wrażeń w tym twoim grodzie. Czy tu ciągle coś musi się dziać, odpocząłbym trochę i wiesz, co zgłodniałem, od rana nic nie jadłem.

I faktycznie słońce wykonało już większą połowę swej wędrówki po niebie, a biorąc pod uwagę ilość wydarzeń dnia dzisiejszego, mógł czuć się już zmęczony.

— Chodźmy, więc do moich komnat. Mam tam wszystko, by zmienić ci opatrunek, każę też przynieść coś do jedzenia i picia.

— Chodźmy.

Rozdział VIII

Cóż to była za zmiana opatrunku. Jej długie palce sprawnie odwiązały cienkie deseczki. Część z nich była połamana, materiał cały zielono brudny, a maść z ziół pod nim w większości wypłukana przez wodę z rzeki. Przy tym wszystkim jej długie blond rozpuszczone włosy smagały delikatnie jego nagie uda. Różne niewiasty widział w życiu. Służebne na zamku w Czernihowie, damy z kijowskiego fraucymeru, a nawet, gdy przyjechało poselstwo francuskie po ciotkę Annę to i kilka dam z paryskiego Wersalu pachnących jak łąka po deszczu na wiosnę. Jednak tak cudownego stworzenia o roziskrzonych oczach, białych zębach w ciągle roześmianych pełnych ustach i wiecznie niepokornej grzywce jeszcze nie widział. Gdy ona uwijała się przy jego nodze on leżąc na wielkim łożu zapewne zrobionym przez miejscowych cieśli czuł, że coś w jego duszy i sercu rośnie, że ta dziewczyna jest w zmowie z Maksimem, że wspólnie dodają mu jakichś ziół w napojach i jadle. Powzięła go ogromna chęć przyciągnąć ją do siebie, utulić w swych ramionach jak drogocenny skarb i całować jej usta, całować do końca świata, nie dbając o wiarę, w jakiej żyła ona, nie dbając o swoją. Wszelkie troski odleciały. Zapomniał o Czernihowie, o śmierci ojca, ba o tronie swym nawet, liczyła się tylko ona. Uniósł się trochę, złapał ją mocno i przybliżył do siebie. Spoczęła bezwładnie w jego ramionach. Usta wpił w jej usta, jakby najlepszy miód tam odnalazł. A ona nie odepchnęła go, nie broniła się wcale. Przeciwnie odpowiedziała na pocałunek pocałunkiem. Zachowała się tak jakby czekała na to całe życie. Ręce jego i jej zaczęły błądzić po ich ciałach, jakby byli małymi dziećmi i odkrywali nowe nieznane kształty. Usta, choć początkowo z ogromną siłą wbite jedne w drugie, również zaczęły wędrować to w górę to w dół po całych ciałach im też dane było poznać nowe smaki. Ciężkie westchnienia i krótkie okrzyki rozdzierały przesycone erotyzmem powietrze, aż w końcu opadli bezsilnie na owym wielkim łożu długo patrząc na się zawstydzeni po tym wszystkim swą nagością. Leżeli mimo to tak wspólnie prawie do rana dwukrotnie jeszcze tej nocy na nowo odkrywając swe ciała, pełni uniesień, rozkoszy i radości. Usnęli dopiero tuż przed pierwszym kurem, po przebudzeniu, gdy słońce stało już wysoko Oleg odezwał się pierwszy:

— Pamiętasz, co mówiłem wczoraj, że dość już mam wrażeń w tym grodzie, że za dużo tu się dzieje — i śmiejąc się dodał — myślałem, że chociaż noce są tu spokojne, ale widzę, że i to nie.

— A co żałujesz — odpowiedziała lekko się rumieniąc.

— Wręcz przeciwnie — poderwał się z łoża, chwycił za dzban ze stołu i wylał z niego wodę sobie na głowę.

— Uwielbiam zimną wodę rano — rzekł — budzi mnie i wprawia w dobry humor.

— Myślałam, że dobry humor będziesz miał jak mnie zobaczysz.

— To też — odparł myśląc, że to jest chyba to, o czym opowiadał mu kiedyś ojciec, o zaborczości kobiet, ale nie zaprzątał sobie tym głowy, nie teraz. Powiedział natomiast:

— No myślę, że dziś trochę poleniuchujemy. Najchętniej nie robiłbym nic i cały dzień spędził z tobą.

— To drugie, może się spełni, jeśli chcesz, ale z lenistwa nic nie będzie. Mamy dziś postrzyżyny i to aż trzech chłopców.

Słyszał o tym prastarym obrządku, który zaczął zanikać wraz z umacnianiem się chrześcijaństwa. Dziś syn po prostu przechodzi w wieku siedmiu, ośmiu, dziewięciu lub dziesięciu lat zależy, w których rejonach Rusi pod opiekę ojca z pod skrzydeł matki, aby ten przygotował go do roli mężczyzny w rodzinie, społeczeństwie i w ogóle w życiu. Z tego, co wiedział takim przedchrześcijańskim postrzyżynom towarzyszyły jakieś modły, ale nie bardzo się w tym orientując spytał:

— Ale my nie musimy tam iść?

Ucieszył ją zwrot „my”, więc radośnie odpowiedziała:

— Ja muszę, jako córka głównego kapłana, wodza i jego następczyni.

— No cóż, więc pójdziemy razem.

— Tak, chodźmy razem, ale najpierw się odziej, wszystkie ubrania już ci wyschły, potem idź do siebie, spotkamy się później. Nie chcę, aby ojciec znalazł nas tu razem.

— Dobrze — odrzekł — ubrał się i pożegnał namiętnym pocałunkiem przytulając ją na chwilę do siebie. Słońce rzeczywiście było już dość wysoko na niebie. Dzień wstał jasny, wesoły, aż chciało się żyć. Do tego idąc wspominał wydarzenia ubiegłej nocy i raz po raz uśmiechy rozjaśniały mu oblicze. Z zamyślenia wyrwały go dopiero okrzyki:

— Panie, panie — ktoś wołał za nim.

Obejrzał się za siebie. W jego stronę biegł któryś z Semków, chyba Gawrił, a może Jur. Nie, nie wiedział, po prostu któryś z Semków.

— Witaj panie — powiedział, gdy go dogonił.

— Witaj Gawrił.

— Jestem Petro panie.

— Dobrze, dobrze, z czym przychodzisz, cóż tam dźwigasz na plecach — spytał dostrzegając wielki wór.

Petro zdjął go z pleców, położył na ziemi i rozsznurował. Oczom Olega ukazała się jego buława, miecz, nóż, łuk i kołczan ze strzałami, ale wszystko jakby odmienione. Od buławy aż skry szły w porannym słońcu tak została wyczyszczona, mieczem można było liść od gałęzi drzewa oddzielić tegoż nie uszkodziwszy tak został naostrzony, a liść ów równie dobrze naostrzonym nożem na pół przedzielić. Łuk i strzały jedynie wielkiej renowacji nie zostały poddane, gdyż jej nie wymagały, ale i tak cięciwa została pszczelim woskiem nasmarowana.

— Twój napierśnik, naramienniki i tarcza panie będą gotowe na jutro.

— Dziękuję Petro. Wiesz może, kto to zrobił?

— Tak ludzie ze zbrojowni.

— Podziękuj im ode mnie, ale ja tego wszystkiego na dziś nie potrzebuję, przecież nie ruszamy dziś, nie mówię, że się nie cieszę i owszem.

— Panie dziś są postrzyżyny pomyśleliśmy z braćmi, że może będziesz chciał mieć to przy sobie. Wielu ludzi będzie.

— Tak dobrze pomyśleliście, to dobry pomysł. Pojawię się tam z buławą i mieczem. Na tłukę wszystkich gości — odparł rozweselony.

— Panie, chociaż z buławą, tyś wielki kniaź.

— Dobrze, Petro ludzie będą wiedzieli, komu służycie nie martw się, a teraz przynieś do mej izby jadła i napitku bom głodny i nic jeszcze dziś w ustach nie miałem.

— Tak panie — to rzekłszy oddalił się i powrócił już do izby, do której Oleg zdążył dojść. Trwało to tak krótko jakby tacę tą z góry miał naszykowaną i schowaną gdzieś w pobliżu. Zjadłszy wcisnął jedynie buławę i nóż za pas. Buławę dla dodania sobie powagi, a nóż z przyzwyczajenia. Miecza postanowił nie brać w końcu szedł tylko na ucztę. Gdy dotarł do pomieszczeń mieszkalnych tuż za piekarnią gdzie wszystko miało się odbyć zauważył, że wielu ludzi już się zgromadziło na miejscu. Dochodziło południe, a obrzędy miały się zacząć właśnie, gdy słońce będzie w zenicie. Gromadki ludzi zbite w niewielkie kupki po trzy, cztery lub pięć osób żwawo dyskutowały między sobą, inni nadal nadchodzili. Będąc sam stanął trochę z boku i przyglądał się wszystkim i wszystkiemu. Ludzie owi ubrani byli tak, jak co dzień w białe sukmany i buty z łyka, wszyscy oczywiście mieli kolovraty na piersiach. To, co w nich zauważył to było szczęście i jakiś wewnętrzny spokój. Nikt tu nie dążył do tego, aby mieć czegoś więcej, żeby mieć coś lepszego, naprawdę nie potrzebowali wiele i to był chyba klucz do ich szczęścia. Zamknięci w tym grodzie, odcięci od trosk i zmartwień tego świata stanowili małą szczęśliwą społeczność. On jeden wyróżniał się pośród nich wyglądem, ale zdał sobie właśnie sprawę z tego, że również właśnie brakiem tegoż szczęścia, które jakby rozświetlało wszystkie te postacie wokół niego. Bo o ile oni nie potrzebowali nic on potrzebował tak wiele. Klejnoty, złoto, srebro, oraz dobra różne miał pozakopywane po lasach i jarach. Były to łupy z wypraw wcześniejszych, ale potrzebował armii, tysięcy zbrojnych, wsparcia cesarza, odzyskania Czernihowa, a może i nawet tronu kijowskiego. Wszystkie te potrzeby rodziły troski. I tak patrząc na nich zaświtało mu w głowie, aby zapomnieć o tym wszystkim zostać tutaj i ożenić się z Hapką. Zapewne to on zostałby w przyszłości ich przywódca. Hapka byłaby od modłów i magii, a on od oręża i wojaczki. Może wtedy uzyskałby ich spokój i szczęście. Spostrzegł się jednak natychmiast, że zaprzecza sam sobie, bo wiodąc ich na jakieś wojny i wojenki zniszczyłby to, co oni budowali tu przez dwa prawie wieki, a zamknąwszy się z nimi w tym grodzie czułby się jak żywcem zakopany. W najlepszym przypadku byłoby to jak gnicie w lochu, wiedział, że za bardzo nosi go po świecie, aby zostać tu na stałe.

Z zamyślenia wyrwały go słowa jednego z dwóch przechodzących mężów. Tak byli zajęci rozmową, że chyba go nie zauważyli. Otóż mówił on do tego drugiego: „Ktoś wielki zaszczyci swą obecnością dzisiejszą ceremonię, ponoć jakiś książę” Ten zaś nic nie mówiąc pokiwał tylko głową i podążyli dalej w swoją stronę. Fragment tej rozmowy spowodował, że zrozumiał teraz, dlaczego ludzie tu zgromadzeni spoglądają na niego tak jakoś dziwnie z bojaźnią, ale i zarazem czcią jakąś wielką, po za tym domyślił się, że został wbrew swojej woli uświetnieniem owego wydarzenia, które miało się zaraz rozpocząć. Postanowił, więc grać swą rolę, którą nadał mu los, jednocześnie przypomniał sobie słowa Semka „chociaż buławę panie”. Cóż byłby z niego za gość specjalny, cóż za książę bez buławy. Był to dla niego dowód, że Semkowie nie tylko byli mężni, gdy zaszła taka potrzeba, ale również w lot potrafili odgadywać potrzeby swego pana nawet wtedy, gdy on jeszcze sam o nich nie wiedział. Podszedł bliżej, chciał wmieszać się bardziej w tłum, zamienić słowo to z tym to z innym, ale tłum się tylko rozchodził na jego widok. Nikt nic nie odpowiadał mimo kilku prób nawiązania rozmowy. Byli wprost onieśmieleni jego osobą. W ten sposób doszedł bliżej miejsca gdzie odbywać się miała ceremonia. Zobaczył przed dużą podwójną izbą stoły ustawione w wielki okrąg, a od jego zewnętrznej strony ławy, tworzące drugi okrąg lecz już mniejszy, obydwa przerwane jednak były tam gdzie droga od nich w najbliższym miejscu do izby prowadziła. Tędy to kobiety wnosiły i ustawiały na stoły jadła i napitki różne. Wielkie misy z bryją, czyli rozgotowaną kaszą z dodatkami różnymi, polewki z bobu i grochu, wielkie tace świeżych owoców i warzyw, kiszoną kapustę i jaja. Stoły uginały się od cynowych dużych naczyń pełnych pieczonych kurczaków i zajęcy. Najwięcej z mięsiwa było jednak wołowiny, a i poza okręgiem przy kilku ogniskach piekły się jeszcze prosięta. Nie brakowało też kołaczy, a w małych naczynkach z żelaza poustawianych gęsto mnóstwo było leśnych darów takich jak dziki chrzan, koper, szczaw i zioła przeróżne w odpowiedni sposób przyrządzone ponoć pomagające w chorobach i dolegliwościach różnych. Jagody, maliny, jeżyny i orzechy laskowe wprost na stole poukładane były w małe kopczyki, a wyglądu wszystkiego dopełniały dzbany pełne piwa, miodów różnych, wody i mleka krowiego jak i koziego. W środku okręgu ułożono stos wielki, który zapewne w odpowiednim momencie zostanie zapalony. Na chwilę tą nie musiał długo już czekać, bo po niedługim już czasie w drzwiach izby pojawił się Daniło. Spostrzegł, iż wszystko jest już gotowe i wyszedł z pochodnią w ręku. Obszedł stos trzykrotnie wiodąc ogniem u jego podstawy, suche gałęzie, a później grube bierwiona zajęły się dość szybko i po chwili płomienie wystrzeliły ku niebu. Na ten widok tłum gości trzykrotnie zakrzyknął „Swaróg, Swaróg, Swaróg”. Daniło zaś gromkim głosem oznajmił:

— Poczynajmy.

Na jego zawołanie ludzie ustawili się wzdłuż ław tworząc jakby trzeci okrąg, a w drzwiach izby pojawił się Maksim. Tuż za nim szło trzech chłopców w wieku około ośmiu, dziewięciu lat, za nimi trzy niewiasty później trzech mężów, a pochód zamykała Hapka. Rodzice chłopców wyglądali inaczej niż reszta przybyłych biesiadników, ubrani byli bardziej odświętnie. Kobiety miały na sobie białe giezła zdobione pięknymi haftami na rękawach i wokół szyi gdzie również zawiązane były barwne chusty swobodnie opadające na plecy. Giezła wpuszczone były w lniane spódnice, do kolan, a na nogach wszystkie trzy miały długie buty ze skóry jelenia. Głowy ich przyozdobione były w opaski, na których błyszczały srebrne ozdoby, a w uszach miały również srebrne kolczyki. Mężowie ich nie przypominali chłopów jak większość męskiej populacji tego grodu. Głowy mieli bez nakryć, torsy ich okrywały kaftany bez rękawów, na nogach mieli płócienne spodnie i buty ze skóry bydlęcej. Oprócz kolovrata na cienkich acz mocnych rzemykach zwisały im na piersiach niewielkie szkatułki z ziołami. Wizerunku ich dopełniały szerokie pasy na biodrach, za które mieli wetknięte długie obosieczne noże. Chłopcy zaś czy to z racji wieku, czy obrzędy dzisiejsze tego wymagały ubrani byli jak reszta w sukmany i łapcie. Maksim podprowadził wszystkich do przerwy w okręgu, tam dłonią nakazał rodzicom, aby stanęli w miejscu, a chłopców zaprosił do środka. Tu począł z nimi krążyć wokół ognia podskakując i szepcząc jakieś zaklęcia. Od czasu do czasu przystawał na mgnienie oka i sięgał ręką do niewielkiej sakwy, którą miał przytroczoną do pasa, wyciągał coś z niej dwoma palcami i pstrykał nimi w stronę płomieni. Po jakimś czasie zawołał ich matki karząc im również krążyć wokół ogniska, a na końcu zaprosił i ojców. Tak, więc tańczyli wszyscy podskakując i śpiewając radośnie. Z biegiem czasu zapał ich wcale nie ustawał, wręcz przeciwnie wzmagał się jeszcze bardziej wraz z częstotliwością, z jaką kapłan dodawał czegoś do ognia. W pewnym momencie wyjął sporą rozżarzoną i dość długą gałąź z ogniska, zostawił tańczących w ich transie, a sam obsypując raz po raz owa gałąź tym czymś z sakwy zaczął biegać dookoła ludzkiego łańcucha na zewnątrz stołów. Łańcuch ten wcześniej już w milczeniu kiwał się to w jedną to w drugą stronę, ale po kilku Maksimowych okrążeniach ludzie ci zaczęli kręcić się czasem osobno czasem po troje, lub czworo wokół własnej osi. Niektórzy poczęli śpiewać, jeszcze inni dzikie wydawali okrzyki „uha, uha, ha, ha, ha”. Na koniec wrócił kapłan do środka okręgu. Nakazał chłopcom i ich rodzicom ustawić się przy ognisku. I tak po lewej stronie stanęli chłopcy z matkami, a po prawej ojcowie. Matki ostatni raz ucałowały swe pociechy, a te zaraz po tym biorąc kilkukrokowy rozpęd przeskakiwały osobno ponad płomieniami. Niewiastom łzy w oczach się pojawiły, ale chłopcy już tego nie widzieli będąc po drugiej stronie ognia. Tu ojcowie ich przywitali, a każdy z nich synowi swemu wyjąwszy z za pasa nóż obciął włosy drugą ręką trzymając je w garści. Wrzuciwszy je do ognia nożami podważyli każdy po kolei wieczka owych szkaplerzyków, które mieli na szyjach i zanurzywszy w nie czubki ostrzy nabrali świętych ziół trochę, aby je również ogień strawił. Tak oto pierwsza część ceremonii dobiegła końca, a tłum na zewnątrz nadal tańczył, podskakiwał i śpiewał dziko. Dopiero interwencja Daniło i Hapki uspokoiła ludzi nieco, przy czym sporo nabiegać się musieli, aby wszyscy w końcu usiedli i poczęli ucztować. A gdy już zaczęli biesiada przebiegała w dobrych humorach, prawiono o cnocie i urodzie matek chłopców oraz o dobrym wychowaniu, jakie im udzieliły. Wszyscy chwalili ich opiekuńczość i wielkie serca. O ojcach prawiono, że mężni są, że radą też mądrą służyć umieją, gdy zajdzie taka potrzeba, a i że pracowici w warsztatach swoich, co bardzo przydatne dla całej społeczności grodu jest. Cały czas rodzice w środku okręgu przebywali, usługując ucztującym według starej tradycji. Temu zająca podali, tamtemu kawał szynki ukroili, a komuś innemu cynowy puchar miodem napełnili. Najwięcej jednak czasu na przypijaniu, spełnianiu toastów i niekończących się życzeniach spędzali, bo każdy, chciał z nimi się napić i dobre słowo im rzec. Chłopcy zaś w tym czasie udali się z Maksimem do izby wziąwszy przedtem ze stołu tacę z przysmakami jakimiś dla Roda i Rodzanic. Wszyscy, bowiem, a szczególnie zaś rodzice mieli nadzieję, że duchy przodków ukażą się podczas modłów, które kapłan odprawiać począł. Pojawienie się ich gdyby oczywiście zechciały tylko się pojawić byłoby dla młodzików nader dobrą wróżbą na samym początku ich dorosłej drogi i nauki bycia mężczyzną. To też ucztujący mimo dobrej zabawy i głów już się kiwających spoglądali, co i raz w stronę izby i może robiliby to bez przerwy gdyby nie Daniło, który stanął przy ognisku, podniósł rękę w górę na znak, że chce przemówić, a gdy cisza zapadła odezwał się w te słowa:

— Najmilsi moi, wszyscy czekamy na Roda i Rodzanice. Mam nadzieję, że przyjdą i pobłogosławią naszą młodzież. Pozwólcie, że i ja podziękuję matkom, a ojców poproszę o kontynuowanie ich dzieła.

To mówiąc zanurzył kufel w beczce z piwem. W tym czasie podeszli do niego rodzice i za każdym razem, gdy rozmawiał z kolejnym z nich zanurzał go, A oni czynili to samo i po chwili rozmowy wspólnie wypijali opróżniając go do dna. Kiedy już skończyli Daniła kufel znów zniknął w beczce, a gdy pojawił się ponownie napełniony złocistym płynem ten ozwał się znowu:

— Jak pewnie już wiecie mamy gościa w naszym grodzie. Wielki kniaź i władyka wielce nam przychylny i mój przyjaciel, a napijcie się z nim proszę później, aby nie mniemał, iż mu krzywi jesteśmy. A teraz zapraszam cię Olegu Michale — zwrócił się do gościa — podejdź do ognia świętego i przemów do nas.

„Ot moja rola” — pomyślał Oleg i wziąwszy swój kufel wszedł w okrąg, następnie zanurzył go w beczce i napełnił. Po czym stanął przy kapłanie i odezwał się w te słowa:

— Pozwólcie przyjaciele, że najpierw podziękuję Daniło, Maksimowi i Hapce za gościnę, której mi nie odmówili i za pomoc, jaką mi okazali — to powiedziawszy wychylił kufel do dna, a Daniło wraz z nim.

— Chciałbym — kontynuował — podarować coś chłopcom, ale skoro czekają na przybycie duchów przodków poproszę ich ojców, aby podeszli do mnie.

Trzech ojców podeszło, napełniając wcześniej kufle piwem i stanęli na wprost niego. On również uzupełnił swój, lecz zamiast dzierżyć naczynie w dłoni postawił je na ziemi, a z za pasa wyciągnął nóż. Całe zgromadzenie w tej chwili patrzyło tylko na niego, w pewnej chwili jednak wyrwał się z tłumu cichy pomruk niepewności oznaczający zdziwienie i dezaprobatę, dla poczynań tego przybysza. Bo choć słyszeli, że jest księciem, że przyjacielem kapłanów to jednak nie powinien podczas toastów stawiać kufla na ziemi, bo to mogło sprowadzić nieszczęście. A dlaczego wyciągnął nóż i trzyma go nad głowami tych, których święto jest dziś obchodzone tego już nie rozumieli absolutnie. W chwili, gdy Oleg drugą ręką wyciągnął również swą buławę i uniósł wysoko zapadła cisza, takie zrobił na nich wrażenie. Buława, bowiem przy świetle ogniska i w zachodzącym już słońcu błyszczała się i mieniła wszystkimi kolorami tęczy, a część z tych blasków padła na twarze zupełnie zaskoczonych trzech ojców. Oleg natomiast stał tak nad nimi z rękoma podniesionymi do góry i choć tłum mruczał już przeciwko niemu, on oblicze zachował poważne, postawę dumną i widać było, że pewny jest tego, co czyni. Daniło nie mniej zaskoczony był od innych. Stał z boku z ustami rozdziawionymi nie wiedząc czy przerwać wyczyny młodego księcia, czy próbować obrócić je w żart. Żony owych mężów patrzyły z przerażeniem, tłum ciągle falował, a on opuścił swe ręce w końcu i nożem począł intensywnie dłubać w głowni buławy. Trzykrotnie z pod czubka ostrza wystrzeliło coś mieniąc się w powietrzu i spadło na ziemię, gdy skończył podniósł owe przedmioty i trzymając je w garści, a odrzuciwszy wcześniej nóż i buławę drugą ręką chwycił kufel i zawołał donośnie tak, aby go wszyscy słyszeli:

— Gdy będę miał synów chciałbym, aby tacy byli jak wasi — tu spojrzał na ojców i sam nie wiedział jak bardzo to prorocze słowa były, bo istotnie w przyszłości miał mieć trzech synów — chciałbym mówił dalej — ofiarować te kamienie chłopcom, a zanim dorosną niech ich ojcowie przechowają je dla nich. Tu rozłożył dłoń i zbliżył ją do ogniska, a światło, które padło na nią wydobyło z kamieni niesamowite blaski. Tłum będąc już wrogo do niego nastawiony nagle zmiękł absolutnie. Nie słyszał już złowrogiego pomrukiwania, jedyne, co teraz słyszał było to przeciągłe „ooooooooo” i cmokanie z aprobatą. Zrozumieli, bowiem, że gest ten jest naprawdę wielki i godny księcia. Kamienie owe były tak drogocenne, że wszyscy trzej młodzicy już za bardzo bogatych mogli być uważani. On tymczasem wręczył je pojedynczo każdemu z ojców, a ci schowali je do swych zawieszonych na szyjach szkatułek. Potem wszyscy wychylili swe kufle do dna i podali sobie ręce.

Ochota wielka wstąpiła znów w serca biesiadników, teraz każdy z kniaziem chciał się napić i tłumy pchały się do niego, a każdy z kuflem lub dzbanem. Nie mogąc nikomu odmówić spełniał toasty jeden za drugim, a ludzie wokół tańczyli, śpiewali, podskakiwali i radowali się wzajemnie. Wtem nagle rozległ się głos od strony izby, w której byli chłopcy z Maksimem. Hapka krzyczała z całych sił, tak, aby głos jej przebił się przez harmider „są, są, Rod i Rodzanice”. Tłum, choć nie od razu dotarło do niego, co się dzieje ruszył nagle w pośpiechu pod drzwi izby. Nie wszyscy oczywiście zmieścili się pod samymi drzwiami, więc ci, co stali dalej dopytywali tych, którzy stali przed nimi, a ci z kolei następnych „i co, i co”. Tedy pierwsi przekazywali informację drugim i tak dalej, aż do samego końca. W ostatnich szeregach mówiono już o wyglądzie duchów i ich zachowaniu wobec chłopców. O tym jak z poczęstunku skorzystali i jak usadowiwszy ich pod jedną ze ścian izby na wprost ognia świętego czarnym węglem z niego wyciągniętym nad ich głowami napisali nowe ich imiona.

Ludzie po kilku okrzykach zapoczątkowanych przez Maksima „Swaróg, Swaróg, Swaróg i Perun, Perun, Perun” wrócili do biesiady i zabawy, a ta trwała aż do rana. Olegowi wraz z kolejnymi wychylonymi kuflami wszystko zaczęło kręcić się przed oczami i wirować, powieki stały się niezwykle ciężkie. W końcu zamknęły się całkowicie i ogarnęła go ciemność.

Rozdział IX

Przez następne trzy tygodnie działo się niewiele, gród jakby uległ uśpieniu, ale wszyscy wiedzieli, że nie na długo. Zbliżała się, bowiem najkrótsza noc w roku –Kupalnocka, a póki, co Oleg w końcu zakosztował spokoju i odpoczynku, którego tak pragnął. Zdając sobie sprawę z tego, co go czeka w nadchodzących miesiącach chciał odpocząć, bo nie wiedział, kiedy znów nadarzy się ku temu okazja. „Odpoczynek też jest bronią i sen również jest bronią” — zawsze mawiał jego ojciec i miał rację. Młody książę nie zaniedbywał jednak rzeczy przyszłych. Po rozmowie z Daniło ten zgodził się dać mu oprócz pięciu Semków jeszcze dziesięciu ludzi, konie dla wszystkich, pełne uzbrojenie i zapas żywności dla każdego na dwa tygodnie. Oleg po drodze zamierzał odkopać jeden ze swych leśnych skarbów i część odesłać kapłanowi, jako zapłatę, ale i podziękowanie. Daniło wzbraniał się, co prawda przed takim rozwiązaniem mówiąc, że wszystko, co robi dla niego jest z wdzięczności dla jego ojca. Tak, więc samemu znając swych ludzi najlepiej wybrał chętnych na taką wyprawę kierując się przede wszystkim ich zdolnościami wojennymi, wprawie w robieniu mieczem, celnością w strzelaniu z łuku, siłą, ale i wiernością, bo spodziewał się, że w różne mogą wpaść z młodym księciem terminy. Konie Oleg z łąk pobliskich znajdujących się wokół grodu wyselekcjonował sam. Oczy mu się, aż uśmiechnęły, gdy je zobaczył. Były one potomkami prastarych tarpanów, które kiedyś tabunami przemierzały stepy, skrzyżowanych z nielicznymi końmi, przybyłymi wraz z Waregami ze Skandynawii. Była, więc to rasa wytrzymała, odporna na trudy bytowania, niewymagająca, dobrze poruszająca się w leśnych zaroślach, a przy tym jej przedstawiciele byli nie za dużych rozmiarów i nie zbyt wielkiej wagi, a co za tym idzie byli zwrotni i szybcy. Maści na ogół myszatej, czyli szarej lub płowej z czarną grzywą i czarnym ogonem. Osobny pastuch został wyznaczony do opieki nad tymi, które wybrał, a i nagrodę mu przyobiecał, żeby się tylko dobrze spisywał w dalszej opiece nad nimi zanim dzień wyjazdu nastanie. Uzbrojenie i odzież razem z Semkami pół dnia dobierali. Przeszywanice, kolczugi, napierśniki, pikowane czepce, czekany bojowe, nadziaki, nahajki, łuki, strzały, dzidy krótkie i długie, tarcze, noże, miecze i topory. Semkowie najlepiej wzięliby ze sobą jeszcze wóz pełen broni, tak byli zapaśni. „Panie to wszystko może się przydać. Sam jeden Perun nie wie, co nas tam czeka” — mówili. Oleg kazał im jednak odnieść część rzeczy z powrotem do zbrojowni myśląc, że może i mają rację, ale bał się by ciężary te nie spowolniły zbytnio ich pochodu na południe, a o wozie nie było nawet i co myśleć. Na koniec opracował plan drogi, aż do samego Chersonezu, gdzie miał nadzieję zaokrętować swój mały oddział i wyruszyć przez morze. Noga bolała go już mniej, prawie nie utykał, każdego wieczoru Hapka zmieniała mu opatrunek, a codziennie rano ustawiając Semków w okrąg ćwiczył ją na tyle na ile się dało przy okazji udawanych walk na miecze, aby nie wyjść z wprawy. Walki te odprawiali czasem do południa, a potem strzelali z łuków do celu z miejsca i konno, rzucali dzidami i arkanami. Podczas tych dni dowiedział się jeszcze wielu ciekawych rzeczy o grodzie. Okazało się, że jest tu również coś w rodzaju szkoły dla wszystkich chętnych mieszkańców grodu. Począwszy od dzieci, a skończywszy na starcach, każdy, kto chciał mógł się uczyć czytać i pisać. Okazało się również, że opiekę medyczną nad mieszkańcami nie sprawują dwaj kapłani i Hapka jak wcześniej myślał, ale że jest tu punkt medyczny, otwarty dla wszystkich, którzy go akurat by potrzebowali. Dowiedział się również, że w grodzie na leśnych polanach i w stanicach wokół lasu żyje łącznie tysiąc dwieście jedenaście osób według stanu liczebnego na chwilę obecną, a wszystkimi dowodzi oczywiście Daniło. W ogóle im dłużej tu przebywał tym bardziej zdumiewał go sposób i przemyślność zarządzania. Spytał nawet kapłana czy ten nie zechciałby być w przyszłości kimś w rodzaju jego zarządcy nad całą ziemią czernihowską i siewierską, a kto wie może i nad całą Rusią kijowską. Daniło pokiwał głową, jak to miał w zwyczaju pomruczał trochę i widać było myśl ta spodobała mu się, lecz rzekł krótko „najpierw je odzyskaj”. Cóż miał mu odpowiedzieć, faktycznie jego propozycja była zbyt wczesna. I tu czarne myśli oplotły mu głowę, a może już nigdy nie odzyska swej ojcowizny, może na zawsze zostanie tułaczem, jakim jest w tej chwili, ale że będąc z natury buntowniczym zaraz zadał sobie pytanie „a dlaczego miałoby tak być” i dalej już myśli jego poleciały do Konstantynopola i do cesarza bizantyjskiego, może on mu pomoże, przychyli ucha i wysłucha skarg jego, a gdyby nawet nie to cóż z tego. Wezwie na pomoc raz jeszcze Kosagów i Jasów, część Rusi stanie za nim, jednych opłaci, drugim obieca ziemię, trzecim grody i rzuci się jak straceniec na wojnę ostatnią nie bacząc na zdrowie i życie swoje i innych. I szedł będzie ku Czernihowowi paląc i ścinając Wsiewołodowych popleczników i każdego, kto wejdzie mu w drogę, aż dojdzie do tego grodu swego, którego mury przesiąknięte są jego dzieciństwem i wspomnieniami, a na koniec wypędzi z niego znienawidzonego Włodzimierza Monomacha. Zanim jednak wyruszy czuł, że musi załatwić jeszcze jedną sprawę — rozmówić się z Hapką. Naprawdę lubił tę dziewczynę i nie chciał, aby pomyślała sobie, że potraktował ją jak jakąś służebną dziewkę, że on książę wykorzystał ją i porzucił. Po owej pierwszej wspólnej nocy myślał, że jest to miłość. Słyszał kiedyś, że jest to stan, w którym mężczyzna jakby nie może oddychać nie będąc w pobliżu swej kobiety. On nie będąc przy niej jak najbardziej mógł oddychać, mało tego planował swój wyjazd, więc to chyba jednak nie było to. Noce na ogół spędzali wspólnie, w ciągu dnia razem spacerowali po grodzie, robili sobie wycieczki na leśne polany, dobrze im było razem, bardzo się do siebie zbliżyli i rozumieli bez słów. Jednak może, dlatego, że to wszystko przyszło tak szybko i łatwo, że nie zdobył jej jak upragnionej fortecy wydawało mu się jakby go coś ominęło. W ogóle kontakty z kobietami były jego słabą stroną. Nie rozumiał ich i specjalnie nie miał czasu na to, aby zrozumieć. Od dzieciństwa były tylko łowy, konie, oręż, wyprawy, zasadzki, szkolenie się w rzemiośle wojennym. Czytać i pisać umiał, liznął też wszelkich innych nauk, ale koniec końców i tak ze szkoły uciekł i nawet ojciec nie był w stanie go do niej z powrotem zaciągnąć, bo on wolał buszowanie w stepie, czy dzikiego zwierza tropienie po lasach niż spamiętywanie tych wszystkich mądrych maksym, które mu mnisi próbowali do głowy rózgą wbić. Słowem nigdy nie było ani czasu ani chęci zainteresować się głębiej tematyką kobiet, aż do czasu pojawienia się w jego życiu Hapki. Na szczęście ona sama zagadnęła go, któregoś wieczoru przy ognisku i cynowym kuflu piwa przed jego kwaterą:

— Wyjeżdżasz, więc?

— Tak, szykuję się, ludzie są już właściwie gotowi. Wiesz, że nie mogę tu zostać, udusiłbym się w tym grodzie. Nie żeby było mi tu źle, wręcz przeciwnie……

— Nie tłumacz się, nie musisz — przerwała — ja też nie zamierzam stąd wyjeżdżać, nawet dla ciebie — głos jej był cierpki — To, co wydarzyło się między nami było piękne, ale to było a nie będzie, nie ma, co rozpaczać. Wiadomo, że ja muszę tu zostać, a ty wyruszyć by odnaleźć swoje przeznaczenie. Jedź, więc mam tylko jedną prośbę do ciebie, zostań do Kupały, to już za tydzień.

— Dobrze — odrzekł. I nie wracali więcej do tego tematu.

Rozdział X

Kilka dni później pozorny spokój, którym gród był owiany jak snem głębokim ustąpił nagle przebudzeniu. Poczęto gorączkowe przygotowania. W obrębie wałów i na łąkach po za nimi, młodzi chłopcy ustawili stosów wiele, a że teren był lekko pagórkowaty, więc większość z nich stanęła na szczytach lekkich wzniesień. Młyn i piekarnia pracowały od świtu do nocy, nie mogło, bowiem mąki na kołacze zabraknąć jak i ich samych na stołach świątecznych. Zarzynano krowy, owce, kozy. Zbierano w lasach wszystko, co o tej porze roku zebrać można było z runa leśnego. Z piwnic i spichlerzy zapasy wszelkie powyciągano, beczki z miodem i piwem wytaczano. Wszystkie owe specjały mięsiwa i napitki na stołach ustawić miano, które już wraz z ławami przygotowane zostały kształt oczywiście wielkiego okręgu przybrawszy. Młode dziewczęta po łąkach i na skraju lasu chadzając zbierały zioła, liście, gałązki, trawy i kwiaty różne. Starsi mężczyźni stodoły i obory sprzątali, a w nich nawet zwierzęta myli i odświętnie oporządzali. Kobiety zaś domostwami się zajęły, aby te schludnie i czysto wyglądały. Nikt, bowiem pewności nie miał czy nocy tej duchy przodków jego nie wstąpią do izby z żywymi kielichy chcąc spełniać. Słowem, kto żyw zaangażowany był w ten czy w inny sposób w przygotowanie nadchodzącego święta. Aż nadszedł ten dzień, a właściwie wieczór zapoczątkowujący najkrótszą noc w roku. Dla wszystkich mieszkańców grodu zapowiadała się wspaniała zabawa, a dla kapłanów, czyli Daniła, Hapki i Maksima ciężka pracowita noc, bo oprócz ludzi trzymających warty na około leśnych stanicach w centralnym miejscu obchodów zebrali się wszyscy pozostali i pewnym było, iż każdy po swą wróżbę nocy tej przyjdzie. Na szczęście kapłani mając doświadczenie lat minionych nauczyli kilka starych kobiet tej sztuki trudnej, a te w noc ową, — miały im pomocą służyć. Zwano je worożychami i wcale ich umiejętnością nic nie ujmowano, a nawet starsze kobiety do nich po wróżby wolały chodzić. Przed nadejściem zmroku wygaszono wszystkie ogniska, nawet te w piekarni i u kowala, a gdy słońce skryło się za widnokręgiem a na ciemnym już niebie ukazał się jasny księżyc i migoczące gwiazdy w centrum grodu między swym odświętnie ubranym i szczęśliwym ludem stanął główny kapłan i przywódca, czyli Daniło. Cisza zapadła, a on spytał:

— Czy jesteście gotowi na świętowanie nocy Kupały?

— Jesteśmy, jesteśmy — odkrzyknął tłum.

— Więc zaczynajmy.

To rzekłszy wbił w ziemię brzozowy kołek i założył na niego dębowe koło ze szprychami owiniętymi słomą maczaną uprzednio w smole. Następnie począł kręcić, kołem co sił, a gdy się zmęczył inni podchodzili mu pomóc. Kręcili tak szybko, że szprychowane koło zdawało się być dyskiem. Całość nie trwała jednak zbyt długo, bo po chwili pojawił się ogień. Snop iskier wraz z płomieniem strzelił gdzieś z pomiędzy trących o się drewien wprost na słomę, która zajęła się błyskawicznie, a zaraz po niej reszta koła. Tłum wydał okrzyk dziki i przeciągły, a Daniło zdjąwszy z kołka palące się koło biegnąc toczył je w stronę najbliższego stosu, tłum zaś ruszył za nim. Dotarłszy do niego zwalił je w sam jego środek, odczekał chwilę i zobaczywszy, że stos zajął się ogniem z pomocą innych podniósł je i przekazał świętującym. Ci już bez kapłana potoczyli je w stronę drugiego stosu, a że każdy chciał je, choć raz pchnąć, choć raz dotknąć to tłum kłębił się i plątał wokół niego niemiłosiernie. W ten sposób wewnątrz grodu około dwudziestu ognisk zostało zapalonych w bardzo krótkim czasie, a gdy ostatni stos błysnął płomieniem tłum wraz z kołem rzucił się przez bramę po zwodzonym mostku nad fosą w kierunku łąk otaczających gród. Tam większe mając rozpostarcie, szerszą ława biegli. Stosów tu było znacznie więcej, a że jak już było powiedziane umiejscowiono je na szczytach wzniesień niewielkich, to ciżba ta potykając się, kopiąc nawzajem i przewracając wraz ze swym kolistym ogniem to ginęła z oczu zasłonięta pagórkiem to pojawiała się na jego szczycie. Tam widać było z daleka przystawali na chwilę, a zaraz potem krzyk dziki oznajmiał, że następne ognisko już płonie. I tak rozpocząwszy swój bieg szaleńczy w ciemności sprawili, że znów jasno jak w dzień było, a skończywszy to dzieło z radością i śpiewem do grodu wrócili. Starsi zmęczeni trochę przy stołach zasiedli, by począć ucztować, kielichy spełniać i przypijać do siebie. Młodsi zaś przy rzeczce krążyć poczęli. Dziewczęta w górę się jej udały, a tam jedna przez drugą do wody po kolana wchodziły i zdejmowały z głów wianki kolorowe, które od rana dnia tego plotły z wielką uwaga, tak, aby każdy był inny i niepowtarzalny. Umieściwszy w nich płonące łuczywo puszczały je z nurtem rzeczki, a te płynęły z nim w stronę peruni, gdzie młodzi chłopcy zawczasu już pobiegli i tam z niecierpliwością na nie czekali. Każdy z nich wiedział, który wianek, do której dziewczyny należy, po to one je tak starannie przygotowywały, aby teraz łatwo rozpoznawalnymi były. Największą przeszkodą dla wianków po drodze, a co za tym idzie utrudnieniem wielkim dla chłopców w ich rozpoznaniu był młyn. On to, bowiem mieszał je i przewracał często łuczywo na nich płonące gasząc. Największe nieszczęście zdarzyć się mogło, gdyby wianek niezauważony przepłynął, a żaden z chłopców ani pomylić się nie chciał, ani go przeoczyć. Zapobiegliwi tedy będąc za dnia jeszcze w miejscu tym stos przygotowali, który teraz płonąc oświetlał rzekę wielce będąc im pomocny. Czekali, więc w jego blasku w ciszy i skupieniu, a gdy wianki nadpłynęły każdy za swój chwytał i z radością w oczach i sercu do swej wybranki na drugi skraj lasu biegł. Wiedzieli oni, bowiem wszyscy, że teraz bez obrazy starszych i zwyczajów dawnych mogli dziewczynę swą ukochaną za rękę przy wszystkich wziąć i z nią razem na całą noc do lasu się udać w poszukiwaniu perunowego kwiatu. Na ogół żadna z par go nie znajdowała. Wszystkie prawie za to nad ranem wracając do zgromadzenia bylicą się przepasywały i wspólnie przez ogień tak, aby starsi ich widzieli razem skakali, co równoznaczne z zawarciem przez nich małżeństwa było. Tak oto omijali układy rodzicielskie i swatów w obie strony chodzenie. Gdy zakochani swymi sprawami zajęci byli inni na zmianę ucztowali przy stołach lub wróżb różnych zażywali od kapłanów lub worożych. Kolejki się potworzyły tak przepowiednie tej nocy popularne były. Nie stali jednak ludzie jedni za drugimi w ciszy i milczeniu. W grupach po trzy, cztery, pięć lub więcej osób na trawie siedzieli, a w każdej grupie ktoś na gęślach drewnianej fujarce czy tamburynie przygrywał, cała reszta śpiewała, a kielichy i dzbany gęsto między nimi krążyły. Gdy kapłan lub worożycha skończyli wróżb udzielanie członkom jednej grupy, wtedy następna na jej miejsce się przesuwała, a na miejsce tej jeszcze następna. W owych poruszeń chwilach muzyka i śpiew przycichały trochę, ale gdy wszyscy pozajmowali już miejsca nowe, pląsy wybuchały ze zdwojoną siłą. A wróżby różne tej nocy były i wielkiej znajomości ich odprawiania wymagały. Jedni chcieli przepowiedni z wosku inni z koła młyńskiego, jeszcze inni z wody ze studni, ale najwięcej było wróżb z ziół, kwiatów i zbóż. Toteż Daniło, Maksim, Hapka i worożychy całe kosze ich przy sobie mieli. Kwiaty polne koniecznie w milczeniu zrywane, cząber, szczypiorek, rumianek, bez dziki, bylica, zboża i wiele innych. Mimo jednak roślin tak wielu i sposobów wszelkich wróżb udzielania najczęściej dwa tylko pytania do wróżących padały o miłość i przyszłość. Ci, którzy wróżby mieli już za sobą z muzyką, śmiechem i pieśnią na ustach tańczyli wokół ognisk. Co chwila ktoś rozbieg wziąwszy skakał ponad płomieniami, by szczęście sobie zapewnić, a zło od siebie oddalić. Niektórzy w grupach lub pojedynczo ku rzece się oddalali, aby kąpieli zażyć, bo nie było to święto ognia tylko, ale i wody, która właśnie teraz leczniczych właściwości nabrała. Starsi bardziej zapobiegliwi będąc od młodych uprzednio specjalne wianki z bylicy przygotowawszy chodzili po zagrodach i bydłu je na rogach wieszali, aby ustrzec je przed chorobami. W ogóle ludzie ci tak różne zajęcia i zabawy nocy tej mieli, że ani się spostrzegli, a już pierwsze blaski poranka z za wschodniej strony lasu się ukazały. Zbierać się, przeto do domostw swych powoli poczęli, a wszyscy, choć zmęczeni to szczęśliwi niezmiernie, bo każdy, kto Kupalnockę obchodził temu szczęście i duchy przez cały rok przychylne być miały. Tak oto skończyła się ta noc pełna szczęścia, wróżb, magii, muzyki, miłości, ognia i wody.

Oleg patrzył na to wszystko będąc chrześcijaninem chrzczonym w cerkwi Świętego Spasa w Czernihowie. Patrzył i uczestniczył w tym wszystkim, ale traktował to bardziej, jako formę zabawy niż wiarę. I ani on, ani świętujący dzisiejsze święto Kupały nie zdawali sobie sprawy z tego, że jeszcze kilka wieków wcześniej ogniska takie jak tu i w ten dzień rozświetlały całą Europę.

Rozdział XI

Pierwsze promienie słońca oświetliły grupę jeźdźców podążających stepem. Na przedzie owej grupy jechał zapewne przywódca, bo ubraniem swym bogatszym od reszty się wyróżniał, no i samo to, że jechał z przodu i prowadził innych świadczyło o tym, że był wśród nich najważniejszy. Za nim podążało pięciu jeźdźców ławą, a za nimi kolejnych dziesięciu, lecz ci jechali już gęsiego. Wszyscy oni ubrani byli jak do dalekiej podróży, czyli wygodnie, nie w zbroje, kolczugi, czy przeszywanice, lecz w płócienne spodnie, lekkie giezła i długie buty. Wyglądali raczej jak chłopi, którzy z samego rana do pracy na pole się wybierają, tyle tylko, że chłopi nie jeżdżą konno, więc może są to podróżni zniesieni tu przez wiatr na tym wielkim zielonym morzu. Kto jednak pomyliłby ich z ludźmi ciężko na polu pracującymi ten szybko musiałby zdanie swe na temat owej grupy zmienić dostrzegłszy mnogość oręża, którym wręcz byli obwieszeni, a czujne oko obserwatora dostrzegłoby w nich również tajemnicę jakąś, misje, której są oddani. Rozglądali się, bowiem czujnie miecze wysoko na rapciach trzymając, a może tylko dawno na stepie nie byli i ten onieśmielił ich swą potęgą i bezkresem. Słońce wznosiło się powoli coraz wyżej i oświetliło ciemny las, z którego wyszli, a który już dość daleko pozostał za nimi. Oleg, bo on to był z Semkami i pozostałą dziesiątką ludzi od Daniły rozkoszował się początkiem podróży, wiatrem we włosach i ogromem stepu. Nie wiedział tylko, że póki nie zniknął w oddali ze swym oddziałem ze skraju zarośli śledziła go para błękitnych mokrych oczu. Mokrych od łez. Bo prawda była taka, że ona pokochała go bardzo, że on był dla niej tym księciem na białym koniu, o którym marzą młode dziewczyny. Zjawił się tak nagle i nie wiadomo skąd. W jednej chwili zawładnął jej sercem, ale wiedziała, że nie ujarzmi tego młodego boga wojny, tego wichru stepowego. Wiedziała, że jeśli nawet w jakiś cudowny sposób przekonałaby go, aby został, to i tak po pewnym czasie wielka miłość, którą by w nim z pewnością roznieciła zmieniłaby się w ciągłe kłótnie, a może nawet w nienawiść. Wolała, aby wspominał ją dobrze i żył w nieświadomości, co znaczył dla niej, by nie wiedział, że był jej pierwszym mężczyzną. Oleg za to duszę miał spokojną, nie było w niej żadnych rozterek, po pierwsze dla tego, że nie był świadom walki, którą Hapka prowadziła sama ze sobą, po drugie dla tego, iż był przekonany o słuszności swych działań, których początek właśnie nastąpił zaraz po opuszczeniu lasu. Wspominał wprawdzie miło czas w grodzie spędzony, ale radość rozpierała go niezmierna, że jest już tu wśród traw. Lubił zasadzać się na dzikiego zwierza w lesie, lubił grody i zamki, ale tu na stepie naprawdę czuł się jak w domu. Znał go i rozumiał, umiał śledzić i unikać pościgu. Wiedział też, że ta wielka otwarta przestrzeń tylko z pozoru wydaje się być pusta. Wiedział, że tu zawsze mimo pozornego spokoju coś się dzieje, dlatego kazał ludziom mieć baczność na okolice, a broń trzymać w pogotowiu i sam ciągle oczami lustrował widnokrąg. Step tymczasem przywitał go jak to w czerwcu. Ziemia po wiosennych opadach dawno już wyschła z powodu silnego parowania, wilgotne powietrze z nad morza tu nie docierało, więc mimo kwietniowo-majowego szaleństwa natury w rozkwicie wszystkiego, co możliwe, teraz w drugiej połowie czerwca większość traw już wyschła i pożółkła. Gdzieniegdzie jednak nadal w pełnej krasie prezentowały się jeszcze sasanki, niezapominajki, wrotycz i miłek wiosenny. Sam początek lata był już gorący i duszny, nawet wiatr zawsze dość silny na stepie dmuchał żarem jak z otwartego pieca. I choć ta rozgrzana przestrzeń wydawała się niezamieszkaną to z pod kopyt końskich całymi stadami uciekały pasikoniki, mrówki, termity, szarańcza i skoczki. Stanowiły one jednak tylko początek łańcucha pokarmowego stepu, bo z większych zwierząt występowały tu przede wszystkim suhaki, dzikie konie i osły. Z racji tego, że na stepie nie ma się gdzie ukryć wyrobiły one w sobie przez tysiąclecia zdolność biegania szybkiego w celu zabezpieczenia sobie żywota i ucieczki przed stepowymi myśliwymi, czyli wilkami. Oprócz wilków myślistwem parały się również lisy stepowe i gdyby nie mnogość łowców podniebnych takich jak orły, sokoły, sowy, pustułki czy myszołowy to pewnie one byłyby największym zagrożeniem dla całego mnóstwa małych roślinożernych gryzoni, które nie mogąc szybko biegać inny znalazły sposób na ochronę samych siebie. Było to kopanie nor w ziemi, a chroniły się w nich głównie świstaki, susły, chomiki i norniki. Największym jak zwykle i jak wszędzie drapieżnikiem był oczywiście człowiek, ale póki, co nikogo na horyzoncie nie było widać. Pierwszy dzień podróży upłynął im spokojnie, zresztą drugi i trzeci również. Od świtu do nocy jechali, wieczorami uwiązawszy konie i wystawiwszy straże bardziej od wilków niż od ludzi szli spać nie paląc ognisk nawet, a że zapasów żywności mieli ze sobą aż nad miarę, bo każdy jeździec za sobą przez grzbiet konia wór jej miał przerzucony tedy nie tracili też czasu na polowania. Chciał, bowiem Oleg zawsze jak najwcześniej dnia następnego ruszać, aby zanim spiekota południowa nastąpi jak największą odległość pokonać. Dnia czwartego wiedząc, że już spory szmat drogi jest po za nim postanowił skierować swój oddział w lewo. Wiedział, że nie jest to kierunek, w którym powinni byli podążać, bo wypadało im iść prosto na południe jeszcze około siedmiu dni, a potem lekko skręcając w prawo droga sama bez problemu doprowadzi ich do cienkiego pasa lądu między dwoma morzami łączącego Ruś z Chersonezem. Skręcając zaś w lewo zrobi jakby półokrąg i wydłuży drogę o kilka dni, ale musiał tak postąpić, aby dotrzeć do jaru, w którym ukrytą miał szkatułę wypełnioną drogocennymi kamieniami. Jeśli chciał dalej kontynuować podróż to musiał ją wydobyć. Co prawda Daniło nie poskąpił mu niczego, ale pieniędzy nie dał, bo nie miał, sam mawiał często, że ich nie potrzebuje, bo i tak nic by za nie w grodzie nie kupił, ale też, co miałby kupować, skoro posiadał wszystko, co było mu potrzebne.

Rozmyślania przerwało mu zbliżenie się Semka, który przyśpieszywszy konia zrównał się z nim, ale nie śmiejąc pierwszy się odezwać czekał. Oleg spojrzał na niego i spytał:

— A co tam Semek?

— Ja jestem Gawrił panie.

— Tak, tak, co tam?

— Jakiś czas podąża ktoś za nami.

— Kto?

— Nie wiemy, bo jest daleko.

— Może z grodu, może stało się, co i chcą nas powiadomić.

— Raczej nie panie.

— Dlaczego tak myślisz?

— Panie rano zawsze jedziemy szybko, wtedy go nie widzieliśmy, teraz po południu i upale dnia całego konie są już zmęczone ledwo się wleczemy, gdyby chciał dogoniłby nas.

— Może jego koń też jest zmęczony?

Gawrił popatrzył na niego nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, bo tak w istocie też być mogło. Po chwili milczenia Oleg rzekł:

— Posłuchaj Gawrił rozłożymy się na nocleg tutaj. Jeszcze jest wcześnie, ale koniom naprawdę trzeba dać już odpocząć. Jutro ruszymy jak zwykle o świcie tyle tylko, że na wschód, a tym czasem może ten człowiek nas dogoni. Przed nocą ustalcie kolejność wart. Wydaj rozkazy reszcie.

Gawrił nie odrzekł nic, choć miał wielką ochotę spytać, dlaczego na wschód wiedząc, że droga wypada im na południowy zachód. Spiął jednak tylko konia, zawrócił nim i uszu Olega dotarły zaraz okrzyki „z koni, z koni, śpimy tutaj”. Uwiązali konie, które radośnie najpierw wytarzały się w wysokiej trawie by zaraz potem zacząć ją skubać. Następnie jeden z Semków poił każdego po kolei wodą z bukłaków. Ta woda zresztą była drugim argumentem za tym, aby skręcić rano w lewo na wschód. Zapasy jej się kończyły, a jeśli się nie mylił w swych obliczeniach to po kolejnym dniu jazdy i jeszcze jednym noclegu powinni następnego dnia około południa dotrzeć do Mołoczny niewielkiej rzeki wpadającej do morza, któremu ponoć Waregowie na cześć jakichś bogów nadali kiedyś nazwę Azowskie. Jadąc zaś prawą stroną jej koryta dotrą do jaru, z którego po wydobyciu szkatuły ruszą znów na zachód w linii prostej, aż do momentu, kiedy będą musieli skręcić na południe w cienki przesmyk, którym dotrą do Chersonezu.

Postój trwał już dość długo, zaraz miało się ściemniać, a jeździec podążający ich śladem nie zbliżył się ani trochę. Oleg podszedł do Semków i spytał:

— Jak tam nasz przyjaciel?

— Zatrzymał się, jako i my — odpowiedział Petro.

— Obserwuje nas — rzekł Gawrił.

— Nie jest to nasz przyjaciel panie — stwierdził Semek.

— Pilnować koni, wystawić warty, broń trzymać w pogotowiu, rano ruszamy — zakomenderował i ruszył do swego legowiska.

Dnia następnego świt znów zastał ich w drodze, a gdy rozjaśniło się już na dobre daleko na widnokręgu za nimi ukazał się znów samotny jeździec. To zwalniali, to przyśpieszali konie sprawdzając, co zrobi, a on trzymał stale ten sam dystans. Pewnym już było, że ich obserwuje, a jeszcze bardziej pewnym, że nie ma dobrych zamiarów. Aż wreszcie około południa zniknął na dobre i do zmroku się już nie pokazał. Na wieczornym popasie zebrał Oleg ludzi i spytał ich patrząc w daleki step jak gdyby chciał go tam jeszcze dostrzec.

— Co myślicie?

— To, że go nie widzimy nie znaczy, że on nas nie widzi — rzekł któryś.

— Jeno za słaby, żeby ze stada, co urwać — mówił inny.

— Panie rzekł Semek on nam gotów biedy, jakiej przynieść. Skoro zniknął to po zbójów kamratów swych właśnie poskoczył. Wiedział, że sam nic nie wskóra, tedy obserwował nas jeno, a teraz ich przyprowadzi.

— I jaka wasza rada?

— Do rana nie zdążą — odrzekł Petro — do południa też nie, myślę, że około wieczora dopiero. Wiem panie, że znasz te stepy, ale i my tędy kiedyś jeździli z jantarem do Tmutrokania. Rano skręciliśmy w lewo, ku Mołoczy, co jest dobre, bo woda nam się kończy, ale gdybyśmy pojechali prosto to na wiele jarów i rozpadlin byśmy natrafili. Myślę, że tam kamraci jego swe siedziby zbójeckie mają, a on liczył na to, że my im sami w łapy wpadniemy, ale skoro skręciliśmy to on po nich skoczył, żeby ich na nas sprowadzić.

— Co, więc proponujesz — zapytał znów Oleg.

— Panie, jeśli siła będzie wielka to jak najszybciej musimy do rzeki się dostać i wszedłszy w nią w dół z nurtem jak będzie trzeba to i do samego morza iść, aby śladów nie zostawić. Gdyby się do nas zbliżyli za blisko to i w las lub gęste zarośla możemy się chować po obu jej brzegach. Wiem, że nas to bardzo spowolni i drogi nadłożym, ale konie się napiją, my wody nabieżem, a i skóry całe wyniesiem, co właściwie jest głównym powodem takiego kręcenia się wzdłuż i na brzegach tej rzeki.

— Dobrze prawisz Petro — odparł Oleg — A, co jeśli siła będzie niewielka?

— To po nich przejedziem ot, co.

Ot, co zakrzyknęli już wszyscy razem, piętnastu ludzi miało radość wypisaną na twarzach jakby na tańce z dziewkami mieli iść, a nie na ludzi mordowanie.

— Słuchajcie — dodał jeszcze — tej nocy nie śpimy. Jedziemy dalej, a rano obaczym ilu ich będzie i wtedy podejmę decyzje.

To rzekłszy wskoczył na koń i ruszył a za nim cała reszta. Przyjemnie jechało się nocą, bez żaru i palącego słońca. Dobrze było czuć chłodny powiew wiatru na twarzy. Oleg nie przejmował się zbytnio ani owym jeźdźcem, ani jego kompanami, których póki, co jeszcze nadal nie widzieli. W ogóle na razie były to tylko domysły, ale trzeba było mieć się na baczności. Po za tym przygody takie jak ta zawsze wpisane były w podróż przez step. Historie takie i miliony innych zdarzały się tu codziennie i tylko podniebni mieszkańcy tej krainy znali je wszystkie, ale z wiadomych przyczyn nigdy ich nie opowiedzą. Noc upłynęła im spokojnie, ranek również i już poczynał Oleg myśleć, że z niewinnego podróżnego zbója w swych przypuszczeniach zrobili, który przez step ostrożnie jechał i do nich zbliżyć się nie chciał myśląc, że oni sami są wyjętą z pod prawa bandą jakowąś, gdy nagle z tylnych szeregów dobiegł go głos:

— Jadą, jadą.

Obejrzał się i spostrzegł grupę jeźdźców pędzących na złamanie karku. Gonili ich na pewno i na pewno nie mieli dobrych zamiarów.

— Semek do mnie — zakrzyknął Oleg i ten zjawił się w oka mgnieniu — Jak myślisz ilu ich jest, bo ja nie widzę dobrze przez tę kurzawę, którą wzniecają wokół siebie, ale myślę, że około pięćdziesięciu.

— Panie już z braćmi o tym mówiliśmy i też myślimy, że jest ich około pięciu dziesiątek.

— Słuchaj Semek. Ich konie są wypoczęte muszą mieć swą kryjówkę gdzieś niedaleko, bo widać, że nie gonili nas całą noc. Nasze są zmęczone, bo jechaliśmy bez przerwy od wczorajszego świtu, ale o to mi chodziło, nie chciałem, aby nas dopadli po ciemku szczególnie nie wiedząc, z jaką siłą będziemy mieli do czynienia. Kazałem skręcić w lewo ku wschodowi nie tylko z powodu wody. Jak wiesz niedługo dotrzemy do Mołoczy, a później idąc jej prawym brzegiem natrafimy na jar oddalony od niej o kilka strzeleń z łuku. W tym jarze muszę coś odnaleźć i w nim przygotujemy zasadzkę, pytanie jest tylko czy konie wytrzymają.

— Wytrzymają panie, specjalnie nie kazałem im dawać rano tych resztek wody, które jeszcze mamy, aby gdy wyczują rzekę przyśpieszyły biegu wtedy, kiedy będziemy tego najbardziej potrzebowali.

Młody książę popatrzył na niego z wielkim uznaniem i miał ogromną ochotę skomentować jego przenikliwość, ale nie było teraz na to czasu, rzekł, więc tylko:

— Dobrze.

A Semek spytał:

— Panie, a gdy nas dogonią przed owym jarem?

— Wtedy słuchaj. Na mój rozkaz odwrócimy się do nich twarzami i pognamy na nich na, wprost, ale tuż przed nimi rozdzielimy się. Ty weźmiesz połowę ludzi, a ja drugą i zrobiwszy małe półksiężyce zaatakujemy ich z boków, wiem, że jest nas trochę mało, ale liczę na trzy rzeczy. Po pierwsze efekt zaskoczenia, po drugie będąc w największym pędzie nie odwrócą się szybko do nas twarzami, a nawet, jeśli zrobią to szybko to i tak wielu już dosięgną nasze kopie, po trzecie nie jest to żadna regularna armia tylko w końcu jacyś tam łotrzykowie, choć oni też zajadli niezwykle potrafią być, jeśli o łup chodzi. Przygotuj ludzi, niech naszykują lackie kopie, są dłuższe. Zrozumiałeś wszystko?

— Tak panie.

— A teraz w konie.

Łatwo było powiedzieć, lecz trudniej wykonać. Konie naprawdę były już zmęczone i tylko dzięki wprawie jeźdźców udało się je przymusić do szybszej jazdy. Po dłuższej chwili dopiero nabrali rozpędu i gnali jak wicher, ale mimo tego ścigający przybliżali się. Powoli, ale systematycznie byli coraz bliżej. Gdy z oddali spostrzegli najpierw drzewa, a później zarośla wiedzieli, że rzeka jest już w pobliżu, a co za tym idzie koniec tchórzliwej ucieczki i początek działania. Oleg odwracał się od czasu do czasu i za każdym razem widział jak ich prześladowcy są coraz bliżej, już pojedynczych zbójów mógł rozróżnić. Plan ataku na nich na stepie był w jego mniemaniu dobrym planem, ale zasadzka w jarze wydawała mu się pewniejsza, dlatego nie wydawał rozkazu ataku. Po za tym liczył też na to. Że ścigający rozzuchwaleni w pościgu zrobią to, o co jemu chodziło, a na razie zbliżył się do najtrudniejszego momentu, bo zjechawszy ze stepu pomiędzy rzadkie drzewa i gęste zarośla nie mógł już wykonać manewru, o którym rozmawiali z Semkiem, z drugiej zaś strony pułapkę trzeba było dopiero przygotować. Najgorsze byłoby gdyby dogonili ich właśnie teraz. Stanął w strzemionach, odwrócił głowę po raz któryś podczas tej ucieczki i spostrzegł rzecz dziwną. Oto prześladowcy zatrzymali się. Czyżby zaprzestali pościgu? Nie rozumiał ich zachowania, ale nie czas było teraz nad tym myśleć. Zakrzyknął tylko na ludzi:

— Jazda.

I gnali dalej, a po chwili przy zachodzącym już słońcu z lewej strony ukazała się wąska niebieska smuga rzeki. Przejechali przez nią w mgnieniu oka, potem jadąc wzdłuż nurtu prawym brzegiem jeszcze czas jakiś dotarli do zagłębienia w terenie o szerokim, lecz natychmiastowo spadającym w dół wjeździe.. Tu Oleg zatrzymał konia i wydał szybko rozkazy:

— Semek wyprowadźcie konie nad rzekę tam je spętajcie, jeden niech ich pilnuje, tylko żeby nie było ich widać. Czterech ze mną do środka, reszta zaczaić się w krzakach po obu stronach jaru, łuki i dzidy mieć gotowe, a jeszcze jedno, jak usłyszycie piszczałkę to wiecie, co robić?

— Wiemy — odpowiedzieli chórem.

Jar nie był duży miał około pięciuset metrów długości i o ile wjazd do niego był szeroki to zaraz potem zaczynał się zwężać ku drugiemu końcowi tak, że ów stanowił już tylko trójkąt o wysokich, piaszczystych i spadzistych ścianach podobnie zresztą wyglądały one od samego początku owego zagłębienia, co dla Olega drużyny było bardzo pomyślne. Gdy dotarł z ową czwórka ludzi do końca jaru to kazał jednemu z nich znaleźć trochę drzewa i rozpalić nieduże ognisko na samym jego środku. Liczył na to, że ścigający ujrzawszy z oddali ogień w panującej tu ciemności pomyślą, że uciekinierzy albo są nierozważni, albo, że poczuli się pewnie i bezpiecznie. Co za tym idzie można ich atakować z marszu. Nagle usłyszeli tętent kopyt końskich, odgłos zbliżał się coraz bardziej, a na koniec stał się już zupełnie bliski. Po chwili było już słychać pojedyncze okrzyki, a zaraz potem całym pędem jak ćmy do światła jeźdźcy wjechali w dół wąwozu i zatrzymali się stłoczeni przy ognisku, gdzie spodziewali się znaleźć swą zdobycz. Nadal nie można było policzyć ich dokładnie, blask ogniska oświetlał niewielką tylko przestrzeń, ale w jego świetle doskonale widać było pierwszy szereg zaskoczonych zbójów. Ich twarze wyrażały zdziwienie z braku ofiar, które tu właśnie być powinny i dezaprobatę dla poczynań swych towarzyszy, którzy nie wyhamowawszy jeszcze pędu swych koni napierali na nich od tyłu. W pierwszym szeregu znajdowało się zaledwie dziesięciu jeźdźców, ale to wystarczyło, aby zajęli całą szerokość wąskiego jaru. W głowach ich zaczęło świtać coś, zrozumieli chyba, że wpadli w pułapkę i już jeszcze nic nie powiedziawszy lejce zaczęli ściągać stopy w strzemiona wbijać i już końmi zawracać chcieli czując napór cały czas z tyłu, gdy ciszę rozdarł przeciągły i złowrogi gwizd. Po dźwięku tym, a właściwie jeszcze podczas jego trwania rozpętało się na dnie wąwozu piekło. Z zaciemnionej jego części, z góry i z tyłu runął na nich grad żelastwa wszelkiego. Najpierw zafurkotały w powietrzu strzały, potem tych, którzy nie spadli z koni dosięgły dzidy, a na koniec w dół z gwizdem powietrza poleciały topory. Blisko więc pięćdziesięciu posłańców śmierci dotarło do skłębionej i nadal jeszcze drgającej ludzkiej masy. Kilku mimo tego ocalało i próbowali przebić się przez własnych towarzyszy, którzy w większości leżeli już martwi, bądź tarzali się po ziemi skowycząc z bólu. Prawdziwą przeszkodą dla nich okazały się konie. Te stały nad trupami swych panów nie i chcąc się ruszyć blokowały drogę ucieczki, która i tak by się nie powiodła, bo wjazd do wąwozu był już przecież też obstawiony, ale głupi nie wiedzieli o tym.

— Żywcem, żywcem, choć jednego — zakrzyknął Oleg. I wtedy wszyscy jego ludzie zeszli na dół i otoczyli tych kilku. Ci widząc beznadziejność swego położenia rzucili, każdy, co miał w ręku, klękli na piachu i ręce unieśli wysoko.

Przesłuchanie ich nie trwało długo. Okazało się, że była to banda rabusiów złożona z Jasów, Połowców i wyjętych z pod prawa Rusinów. Wyjaśniła się również zagadka, czemu wstrzymali pościg na chwilę, okazało się, bowiem iż koń przywódcy ich potknął się i zwalił wraz z jeźdźcem. Jego samego niestety wypytać się o nic już nie dało, gdyż leżał na dnie jaru z toporem utkwionym w potylicy. Jak się okazało kryjówką ich faktycznie były wąwozy, o których mówili Semkowie. A w nich kilku jeszcze kamratów dla pilnowania bogactw tam zgromadzonych pozostało, zdobytych oczywiście drogą rozboju. Powstał nawet plan wśród ludzi Olega, aby tam jechać i bogactwa owe zagarnąć, ale Oleg sprzeciwił się temu. Raz, dlatego, że i tak czasu dużo już stracili, dwa, że drogi znów nadłożyć by musieli i po trzecie wątpił w to, aby ci, co zostali łupów pilnować siedzieli tam grzecznie i czekali. Znał ten pokrój ludzi, gotowych na wszystko, którzy dla zysku własnego gotowi byli z diabłem przeciw Bogu i z Bogiem przeciw diabłu się bratać. Domyślał się, więc że dawno ich już tam nie ma, natomiast po wykopaniu szkatuły, która kilka lat w nienaruszonym stanie pod ziemią przetrwała obdarował swych ludzi tak sowicie, że już im się nigdzie jechać nie chciało. Cmokali tylko z zadowoleniem na młodego wodza obiecując sobie po nim i po wydarzeniach ostatnich wiele jeszcze przygód i nagród znacznych. Jeńców Semkowie przywiązawszy im kamienie ciężkie do szyi, związawszy ręce i nogi do rzeki chcieli wrzucić, ale Oleg rzekł:

— Gdyby w boju zginęli, nie było by sprawy, ale że żyją to niech żyją. Kniaziem i rycerzem jestem, a nie mordercą, choć oni pewnie i tak na nic innego nie zasługują. Rano puścimy ich wolno.

I naprawdę puścił ich wolno o pierwszym brzasku, a ci nie wierząc w swe szczęście umykali oglądając się za siebie, czy przypadkiem nie jest to żart jakiś i czy strzały im zaraz pomiędzy łopatkami nie ugrzęzną. Zaraz potem, gdy tylko zniknęli za horyzontem poderwał i skierował swój odział w kierunku zachodnim ku Chersonezowi, choć bardziej podobała mu się prastara nazwa Tauryda.

Rozdział XII

Z początku jechali stepem, ale z powodu nieznośnego upału postanowił skierować swój oddział na południe. I tak pod koniec drugiego dnia od wyruszenia z nad Mołoczny dotarli do morza. Od tej chwili poruszali się wzdłuż jego brzegu. Miało to kilka zalet. Wiatr wiał od niego dużo chłodniejszy i na postojach można się było w nim schłodzić, ale przede wszystkim nie musiał już pilnować drogi, teraz wystarczyło jechać już tylko na zachód, aby dotrzeć do wąskiego pasa ziemi prowadzącego ku Chersonezowi. Po kolejnych trzech dniach podróży dotarli w to miejsce i skręcili w lewo. Przesmyk ten oblany wodami dwóch mórz był właściwie gościńcem wielkim. Traktem zdawało się tysięcy ludzi podążających ku półwyspowi, bądź z niego ku Rusi. Po obu stronach szerokiej drogi jedna przy drugiej gospody umiejscowione były, a przed nimi ich właściciele, lub najęci przez nich ludzie kłaniający się nisko modą wschodnią i zapraszający oraz wychwalający gościnność miejsca, niespotykany smak jadła i moc napitków tu podawanych. Stali tedy przy drodze Rusini naszą kuchnię wychwalając, Grecy szczególnie rybami, oliwkami i winem swym przejezdnych kusili. Bułgarzy sałatki różne i sery zachwalali, Żydzi jak to Żydzi sprytnymi zawsze będąc od wszystkich po trochu ich jadła zakupili i chwalili się podróżnym, że wszystkie te potrawy mają u siebie i że w podróż dalszą można się u nich w nie zaopatrzyć. Nie tylko jednak gospody wzdłuż drogi usytuowane były. Różnobarwny tłum płynął w obie strony, również między kowalami, handlarzami koni, sprzedawcami broni wszelkiej. Straganów też by nie zliczył z ubiorami i smakołykami różnymi. Można tu też było nabyć przyprawy wonne z Indii dalekich i piękne kobierce z Kalifatu Bagdadzkiego. Na handel sprowadzano tu również sól i jantar z Polski, a z Grecji lampy oliwne, ale kto by myślał, że handel tu się kończy ten byłby w błędzie, bo można by rzec, że on tu się właśnie dopiero zaczynał. Nie wszyscy, bowiem towar swój cenny tu zbywali. Wśród wielu podróżnych mnogość wozów ze zbrojnymi drużynami mogła zaskoczyć. Bywało, że na przedzie konno jechał człek jakiś bogato ubrany, pańskim spojrzeniem tocząc dookoła, a za nim dwa, trzy, bądź cztery po brzegi wozy naładowane, szczelnie przykryte i obwiązane jechały, a obok nich drużyna silnie zbrojna ładunku pilnująca. Rzadko, kiedy zdarzało się, aby kupiec takowy skąpił na ochronę swego dobra. Wiedział on, bowiem jak łatwo je na stepie stracić chociażby dzięki takim łotrom, z jakimi Oleg miał do czynienia. Zbrojne, najemne eskorty na ogół odprowadzały swego pracodawcę do któregoś z portów, a najbardziej popularnymi były Chersonez mający tą samą nazwę, co sam półwysep i Pantipakajon na wschodzie. Obydwa założone dawno, dawno temu przez Greków. W porcie ładunek swój kupiec przenosił na okręt, który wynajmował za sowitą opłatą i transportował go dalej na rynki Bizancjum, skąd nawet do dalekiej Ziemi Świętej i Afryki trafiał. Po zbyciu towaru kupował dobra tamtejsze, które do Bizancjum z całego basenu Morza Śródziemnego trafiały i tą samą drogą wiózł je na północ. Tak oto przedmioty różne w Bagdadzie, Jerozolimie, na Krecie, czy w Atenach z dalekiej Skandynawii spotkać można było i na odwrót. I choć wśród karczmarzy, jako się rzekło najwięcej było Greków, Bułgarów, Żydów i naszych Rusinów tak tłum podróżnych bardziej był już zróżnicowany. Nie brakowało tu Połowców, Lachów, Jasów, Kosagów i Skandynawów — potomków Wikingów. Czasem nawet na wielbłądach w turbanach na głowach mieszkańcy pustyń dalekich wzniecając tumany kurzu jechali. Za tłumem tym jak wilki za stadem różnego rodzaju łotrzy, łotrzykowie, złodzieje, rabusie i dziewki sprzedajne podążały. W taką to ciżbę barwną nagle nasi podróżni się wmieszali i razem z nią, a przynajmniej z tą jej częścią, która na południe zdążała jechali.

— Panie — rzekł Semek zbliżywszy się do Olega. On, bowiem najwięcej miał śmiałości do młodego wodza, więc jeśli czegoś chcieli wszyscy to na ogół jego wysyłali by on go zagadnął.

— A co powiesz?

— Zdrożeni jesteśmy. Drużyna mnie przysyła z zapytaniem, czy nie byłoby wzbronione zatrzymać się w jednej z gospód. Od dwóch tygodni suchy prowiant spożywamy i wodę tylko pijemy, a tu gorąc okrutny, może by się tak przy okazji piwa napił.

Olegowi, co prawda śpieszno było jechać dalej, ale nie umiał im odmówić tego, czego i sam z chęcią by zażył. Zapytał, więc tylko:

— Ale do naszego zajedziemy?

— Już ci pewno, że tak — odparł z uśmiechem.

Zatrzymali się przed gospodą, w której drzwiach ganku stał i pokrzykiwał na przejezdnych wielki, brodaty i łysy człowiek o małych, ale bardzo bystrych oczach. Zakrzyknął od razu na młodego wyrostka, chyba swego syna, a ten przybiegłszy natychmiast konie najprzód poprzywiązywał, a potem zaczął je do stajni parami odprowadzać. Tymczasem Oleg z drużyną weszli do środka i przeszedłszy przez ganek znaleźli się w dużej izbie szynkowej. Od razu w oczy rzuciła się im niewielka ilość okien tak wąskich, że dorosły mężczyzna ledwo głowę mógł w nie zmieścić. Widocznie właściciel obawiał się napadów zbrojnych, a z za takich okien łatwiej mu było się bronić. Miały one też inną cechę, nie wpuszczały mianowicie zbyt dużo światła słonecznego do środka izby, co powodowało, że temperatura w karczmie była trochę niższa niż na zewnątrz i upał wydawał się tu bardziej znośny, ale za to panował tu półmrok nawet w najjaśniejszy dzień. Oleg ze swą kompanią złączywszy stoły i ławy do kupy usiedli z prawej strony izby zajmując niemal jej połowę. Cała zaś lewa strona była pusta nie licząc dwóch gości siedzących w ciemnym rogu. Zamówili dwa pieczone prosięta nadziewane kaszą z grzybami, które szynkarz obiecał dostarczyć na stoły szybko, bo jak mówił jest to specjalność jego gospody i zawsze ma kilka sztuk prawie gotowych na rożnie. A tym czasem beczkę piwa z zimnej piwniczki kazał młodej dziewczynie wytoczyć, która za szynkiem stała. Ta uwinąwszy się szybko już po chwili roznosiła między nimi wielkie cynowe kufle złocistego zimnego płynu, ciesząc nimi spragnione gardła, a oczy swym widokiem. Po kilku kuflach humory się wszystkim poprawiły, języki rozplątały, radość i śmiech zapanowały przy stołach. Wniesienie dymiących prosiąt na dużych tacach przywitali już owacjami na stojąco i krzykiem. Oleg rozochocił się również i postanowił dnia tego też sobie pofolgować, więc spełniał kufle jeden za drugim wraz z całą piętnastką swych zabijaków. Choć w głębi duszy szczególnie na początku tej pijatyki miał pewne wyrzuty sumienia, bo w końcu nie wypadało mu tak bratać się zbytnio z podwładnymi. Wiedział jednak, że ma w sobie to coś, co powoduje, że ludzie słuchają go, gdy trzeba. Może przez jego zawsze nieugiętą wolę i władczy ton głosu, a może wiedząc, z kim mają do czynienia woleli nie szemrać tylko spełniać rozkazy cicho i w pośpiechu. Gdy jednak miał ochotę tak jak teraz nie myślał o tym wszystkim tylko bawił się i pił na całego razem z nimi. I może zeszłoby mu to popołudnie i wieczór w tej atmosferze, gdyby nie nagłe pojawienie się w drzwiach nowych gości.

Było ich dwóch, wyglądali identycznie. Ubrani byli w fioletowe peleryny długości takiej, że aż ciągnęły się za nimi po podłodze. Obaj mieli długie siwe brody sięgające im, aż do pasa. Na głowach nosili wysokie szpiczaste, czarne kapelusze jeszcze dłuższe niż ich brody. Gdy szli izbą w kierunku stołu, przy którym chcieli zasiąść owe nakrycia ich głów niemal dosięgały sufitu. Cera ich zaś była oliwkowa, ale niespalona słońcem i wiatrem stepu jakby spalona przez coś silniejszego jakby przez pustynię. Wyglądali trochę jak kapłani jakiejś starożytnej religii, ale nie mieli na sobie oznak żadnej wiary, trudno było odgadnąć, kim są, skąd pochodzą, czym się zajmują i dokąd zmierzają. Gdy usiedli przy stole, zamówili swe jadło i napitek to rozejrzeli się bacznie po izbie. Wtedy to właśnie wzrok ich spotkał się ze wzrokiem Olega, który jak wiejskie dziecko wpatrywał się w tych dwóch cudaków nie mogąc oczu od nich oderwać. Ci kiwnęli uprzejmie głowami z lekkim uśmiechem na ustach, zdając sobie sprawę z tego, jakie wywarli wrażenie na obecnych, bo nie tylko Oleg, ale wszyscy jego ludzie mimo wielu już opróżnionych kufli siedzieli teraz cicho i z otwartymi ustami patrzyli na przybyszy.

— Dziewko zawołaj no szynkarza — rzekł Oleg do przechodzącej z kolejnymi kuflami dziewczyny. Przerwał w ten sposób ciszę, gwar i harmider powrócił natychmiast, choć nadal zerkano na nich z ciekawością przymkniętymi z lekka oczami z nad naczyń wypełnionych złocistym płynem.

— Tak jest panie — odpowiedziała i zniknęła za pobliskimi drzwiami.

Po chwili ukazał się w nich szynkarz i żwawym krokiem podszedł do młodego księcia.

— Słucham — zapytał krótko kłaniając się w pas.

— Kim są ci mężowie?

— Nie wiem panie.

— Nigdy ich wcześniej nie widziałeś?

— Nie panie.

Ciekawość była w nim silniejsza niż zakłopotanie powstałe ich pojawieniem się.

— Zanieś im ode mnie dzban miodu.

Długo na efekt swych zabiegów nie musiał czekać, bo już po chwili szynkarz wrócił i rzekł:

— Zapraszają cię panie do swego stołu.

Oleg na to tylko czekając wstał i ruszył na drugą stronę izby. Gdy zbliżył się do nich ci wstali i ukłonili mu się, nie zbyt nisko, można by rzec nawet, że dość hardo, ale grzecznie. Młody książę odpowiedział im, więc tak samo a zanim skończył jeden z nich odezwał się pierwszy:

— Witamy Olega Michała Światosławowicza.

Nie ukrywając zaskoczenia spytał:

— Skąd, skąd wiecie?

— Dużo wiemy książę — odparł ten drugi — pozwolisz, że się przedstawimy. Skoro my wiemy o tobie, wiedz też i ty o nas. Moje imię jest Abdul Hakim, a mój przyjaciel — tu wskazał na niego ręką — ma na imię Abdul Nur.

— Usiądźmy — zaproponował Abdul Nur — wybacz nam książę, nie chcemy cię urazić, ale nie możemy pić z dzbana, który nam podarowałeś.

— A to, czemu? Jesteście może muzułmanami myślał, że odgadł zagadkę ich pochodzenia.

— Jesteśmy i nie jesteśmy — odpowiedział Abdul Hakim.

— Nie rozumiem — Oleg był całkowicie bezradny po takiej odpowiedzi — wiecie, co tak sobie myślę, że skoro zaprosiliście mnie do swego stołu to macie mi coś do powiedzenia. Ja, więc będę słuchał, a wy mówcie jeno uciszę najpierw nieco tę zgraję. Ciszej tam — ryknął na drugi koniec izby i drużyna jego natychmiast zamilkła.

— No teraz możemy mówić. Imiona macie muzułmańskie, ale twierdzicie, że nie jesteście wyznawcami Mahometa, miodu też pić nie chcecie, może, więc jednak w Chrystusa wierzycie — dociekał dalej mimo obietnicy, że już tylko słuchał będzie.

— Też nie.

— Nic nie rozumiem. Pozwólcie, że jednak jeszcze spytam. Powiedzcie, chociaż skąd przybywacie?

— Z Andaluzji — powiedział Abdul Nur — wiesz gdzie to jest?

— Nie, nie wiem.

— Ale wiesz książę gdzie jest Francja?

— Oczywiście, że wiem. Siostra mojego ojca jest tam królową — uśmiechnął się mimo woli na wspomnienie ciotki Anny. Ona zawsze przypominała mu beztroskie dzieciństwo.

— Na południu Francji — kontynuował Abdul Nur — są góry wysokie, za tymi górami jest Hiszpania, a za Hiszpanią jest Andaluzja i my tam mieszkamy, jeśli akurat nasi pracodawcy nie wyślą nas gdzieś w świat.

— To daleko, bardzo daleko, ale, po co tu przybyliście i jak to się stało, że naszą mową władacie? No dobrze już nie będę wam przerywał. Ostatnie tylko pytanie, na pewno nie chcecie — tu wskazał oczami na dzban miodu, który dla nich uprzednio zamówił. Oni zaś kiwnęli głowami, na znak, że na pewno nie chcą. Dodał, więc już tylko:

— Pozwólcie, zatem iż ja będę sobie dolewał, bo widzę, że na dłuższą pogawędkę się zanosi — i to mówiąc napełnił miodem kufel, który ze sobą przyniósł — poczynajcie, poczynajcie proszę.

— Zaczniemy od tego — zaczął Abdul Hakim, że podążamy do nowego księcia kijowskiego.

— Cooooo? — zerwał się z ławy prawą ręką chwytając miecz.

— Usiądź książę i uspokój się — nie zwracając uwagi na jego wzburzenie Abdul Hakim mówił dalej — jechaliśmy również do ciebie. Jedziemy do twych braci, do Włodzimierza Monomacha i innych książąt ruskich. Do tych, co w Kijowie i w Nowogrodzie, do tych, co nad Dniestrem siedzą i do tych z Przemyśla. Ostrzec was chcemy, bo zagłada wam wszystkim grozi.

Oleg widząc ich twarze spokojne i poważne zarazem zawstydził się swego zachowania. Usiadł ponownie obiecując sobie w duchu, że nie przerwie im więcej. Powiedział tylko cicho:

— Wybaczcie zacni mężowie.

— Młodyś książę, a krew ruska gorąca, wiemy to i urazy do ciebie nie mamy, ale teraz już tylko słuchaj, a odpowiemy na wszystkie twoje pytania.

— Pochodzimy z pustyń Afryki — mówił dalej Abdul Hakim — lud nasz od wieków obserwował niebo i gwiazdy. W ten sposób posiadł wiedzę tajemną o świecie i tym wszystkim, co się na nim dzieje. Andaluzja to nasza przybrana ojczyzna, gdzie przez długie lata służyliśmy naszemu kalifowi i choć wiary muzułmańskiej nigdy nie przyjęliśmy to i tak bardzo nas tam szanują ze względu na ogromną wiedzę, jaką posiadamy dzięki naszym pustynnym przodkom. Często nas magami lub czarownikami ludzie zwą, ale nasza wiedza mało ma wspólnego z magią. Nie wierzymy w żadną wiarę, naszą wiarą jest rozum, choć nie ukrywam, że mamy pewne niewytłumaczalne zdolności, których często sami nie rozumiemy. Największą z nich jest to, że czasami potrafimy widzieć przyszłość.

Tu bacznie począł spoglądać w oczy księcia, czy aby nie dowierzania w nich nie zobaczy. A ten pamiętając obietnicę, którą dał im i sobie nie rzekł nic tylko skinął głową w milczeniu dając mu znak, że słucha.

— Najgorsze jest to — kontynuował — że rzadko udaje się nam przewidzieć to, co będzie jutro, czy za rok. Najlepiej widzimy w naszych wizjach zdarzenia, które nastąpią za dziesięć, dwadzieścia, sto lat i dalej. Najczęściej są to obrazy, które latami rozszyfrowujemy dochodząc ich znaczenia, miejsca i czasów, w których się wydarzą.

Tu przerwał, nalał sobie wody z dzbana i zaczął pić chciwie, bo w gardle mu zaschło. Opowieść jego ciągnął dalej Abdul Nur:

— Wiemy, że kalif nasz i możni Andaluzji zrzeszeni są w jakiejś tajnej organizacji ponad narodowej i ponad religijnej. Organizację tą tworzą elity elit tego świata. Płacą nam za podróżowanie po nim, co zresztą bardzo lubimy, zbieranie informacji i opisywanie tego, co widzieliśmy. Wysyłamy im, więc listy, co jakiś czas z naszymi sprawozdaniami, a do czego oni wykorzystują wiedzę w nich zawartą tego nie wiemy, ale po naszych ostatnich informacjach, które im przekazaliśmy rozkazali nam jechać na Ruś i ostrzec tutejszy lud przed zagładą mu grożącą

Oleg nie wytrzymał.

— Jaką? — wyjąkał w ciszy, będąc pod wielkim wrażeniem tego, co mówili.

— Otóż trzeba ci wiedzieć książę — mówił dalej Abdul Nur — że wracamy z dalekiej Azji, pojechaliśmy tam właśnie przez nasze wizje. Na ogół odległe wydarzenia widzimy osobno, ale ta wizja przychodziła raz do mnie, raz do Hakima. Powtarzała się bardzo często i była bardzo silna, tak silna, że przyprawiała o ból głowy. Zrozumieliśmy wtedy, że dotyczy czegoś naprawdę istotnego.

Przerwał i teraz on nalał sobie wody z dzbana, powstała krótka przerwa, co Oleg wykorzystał, aby i swój kufel napełnić tyle tylko, że nie wodę nalewał. Abdul Nur tymczasem zaczął pić, a dalszą opowieść podjął znów Hakim:

— Jak już mówił przed chwilą mój przyjaciel wracamy z Azji, gdzie za kilka, kilkanaście, a może kilkadziesiąt lat, dokładnie nie wiemy, kiedy narodzi się wojownik. Wielki wojownik. Zjednoczy on mnogie ludy stepów tamtejszych i armię niespotykaną do tej pory w świecie utworzy, a potem z nią ruszy. Na południe, na wschód i na zachód, zastępy jego będą nieprzebrane, a dzikość wojowników nieopisana. Cały świat podbiją i tu na Ruś też przyjdą.

Oleg słuchał z otwartymi ustami, ale gdy ten zamilkł to szybko łykiem miodu zwilżył gardło i tak z lekkim niedowierzaniem, a i pewną dumą w głosie rzekł:

— Mędrcami, magami i podróżnikami ciągłymi będąc lepiej na pewno na świecie się wyrozumiewacie ode mnie, ale czcigodni, czy nie wyolbrzymiacie przypadkiem ilości tych ludów, a co to u nas lud też mnogi. Zwarzcie tylko ile księstw jest na Rusi, a co książę to drużynę ma swoją. A w miastach, grodach, wsiach i po lasach ile ludzi żyje. Z tych też wojaków zrobić by można nie specjalnie się wysilając, bo lud u nas bitny i do wojny przywykły. Gdyby nawet przyszli odpór im damy, a wierzcie mi, że prędko będą zmykać do swych pieleszy.

— Książę — przerwał mu Hakim — i, co z tego, że księstw dużo, że każdy książę ma drużynę. Toć wy Połowcom rady dać nie możecie, a oni ich najprzód połkną i do waszych bram zapukają.

Oleg nie odrzekł nic strapiony trafnością słów jego. Faktycznie odkąd pamiętał Ruś zawsze miała problemy z najazdami tych dzikusów i nigdy ich nie rozgromiła ostatecznie. Gdy zdawało się czasem po kilku nawet wygranych z nimi bitwach, że już są pokonani, oni nagle kąsali z innej strony ze zdwojoną siłą. Spytał, więc cicho:

— Co radzicie?

— Po to my na Ruś jedziemy żeby radzić — mówił dalej Hakim — po to my do wszystkich książąt jedziemy i dlatego chcemy z każdym z osobna rozmawiać. A rada jest jedna. Jedność.

— Jedność — jak echo powtórzył Oleg — piękna idea Hakim, ale tylko idea, niemożliwa do zrealizowania.

— Jedność albo śmierć — odrzekł Hakim.

— Jedność albo śmierć — powtórzył Abdul Nur.

— Nie wiele drużyn — mówił znów Hakim — nie wiele księstw, nie wielu wodzów wam potrzeba. Jedna drużyna, jeden wódz, jedna Ruś. Ot nasza rada. Jeśli chcecie przetrwać to tą drogą iść musicie. Słyszałeś zapewne o przodkach swoich. Powiedz mi, kiedy byliście najsilniejsi. Powiedz, kiedy twój imiennik Oleg na Carogród chodził, kiedy Igor wyprawy swe na Greków prowadzał, kiedy Światosław syn Olgi Bułgarów naddunajskich zwyciężał. A Włodzimierz, kiedy na Polskę i Jaćwingów uderzył, gdyście zjednoczeni byli. A gdy skłóceni i podzieleni jesteście wtedy sąsiedzi wasi u was rządzą. Jak za Jarosława było, który ze Świętopełkiem o tron w Kijowie walczył? Chyba wiesz, że po przegranej bitwie Jarosław do Nowogrodu zaledwie z kilkoma ludźmi zbiegł i ledwo życie uniósł, a król Polski Bolesław drużyną swą wtedy Kijów obsadził.

Tu przerwał, Hakim bo sam się mową swą uniósł, aż powietrza złapać nie mógł. Kończył, więc za niego Abdul Nur:

— Dlatego my na Ruś jedziemy, aby jej powiedzieć, że zjednoczyć się musi albo zginie. Jeszcze nie jest za późno jeszcze czas macie, ale każdy z was książęta nie o swoje walczyć musi jeno o wspólne ruskie.

Oleg siedział cicho z oczami jakby nieprzytomnymi wpatrzonymi w tych dwóch mężów. Najgorszym wydawało mu się było to, że oni mają rację. Chciał jeszcze coś powiedzieć na obronę swą i innych, ale już nie zdążył, bo oni obaj wstali nagle i żegnać się z nim poczęli.

— Późno już książę przed nami droga daleka, rano skoro świt ruszać nam wypada. Szynkarz ma tu kilka pokoi na resztę nocy u niego staniem, a ty gdzie spać dziś będziesz?

Oleg nie myślał, co prawda o tym jeszcze, choć zmęczenie istotnie już odczuwał. Był po całym dniu jazdy, dużo miodu, a jeszcze wcześniej piwa wypił. Odrzekł, więc zgodnie z prawdą:

— Jeszczem o tym nie myślał — i spojrzał w drugi koniec izby, a tam o dziwo jedynie Semek siedział pusty kufel w obu dłoniach trzymając. Tak zajęty był rozmową, że nie zauważył, kiedy jego ludzie wyszli.

— Semek, a gdzie to reszta?

— Panie już północ minęła. Wyszedłem jakiś czas temu powietrza złapać, patrzę a za gospodą stodoła no to pognałem tych opojów tam do spania, bo oni gotowi by byli siedzieć tu do rana i żłopać wszystko, co ta dziewka im przyniesie — tu spojrzał na dziewczynę, która za szynkiem nadal stała.

Olega wzrok bezwiednie powędrował również w tamtą stronę, a ona widząc jego spojrzenie zawieszone na sobie uśmiechnęła się szeroko dwa szeregi białych jak perły zębów ukazując.

— Dobrześ zrobił, nagroda cię nie minie, a miejsce dla mnie tam będzie?

— Najwygodniejsze.

— Dobrze poczekaj na mnie jeszcze chwile.

Po czym odwrócił się i spytał magów, którzy w tym czasie zdążyli się już ku drzwiom prowadzącym do pokoi sypialnych przesunąć:

— Zobaczymy się jeszcze rano?

— Może książę, pierwszym brzaskiem ruszamy.

— My też, więc do rana czcigodni mężowie.

— Do rana — odpowiedzieli. I zniknęli za drzwiami.

Rozdział XIII

Otworzył oczy, ale nadal było ciemno. Czuł jednak, że wyspał się nad miarę, dlaczego więc nie było widać, choć trochę światła. Wstał i dopiero wtedy zobaczył w oddali cienką jego smużkę. Zaczął podążać w jej stronę powoli, co i raz potykając się o czyjeś nogi. Kiedy była już na wyciągnięcie ręki spróbował ją złapać i wtedy ręka oparła się o coś a, smuga światła się poszerzyła. Zrozumiał wtedy, że dotarł do drzwi w wielkich wrotach stodoły. Pchnął je silniej i do środka wpadła słoneczna lawina oświetlając wnętrze stodoły i śpiących jak susły stepowe jego ludzi. Wzrok przyzwyczaił się po dłuższej chwili do jasności dnia i wtedy zrozumiał, dlaczego zaraz po przebudzeniu nic nie widział oprócz ciemności. Okazało się, bowiem, że stodoła była nowo wybudowana. Deski ścian jak i poszycie dachu będąc idealnie do siebie dopasowane nie zdążyły jeszcze ulec wypaczeniom od słońca i deszczu, nie było, więc między nimi żadnych wolnych przestrzeni. Na dodatek tyle było w niej zgromadzone siana ułożonego wzdłuż wszystkich ścian, że nawet gdyby były szpary między deskami to i tak nie przepuściłyby światła z zewnątrz. Cofnął się do środka uprzednio uchylając drzwi maksymalnie i niezbyt silnym, ale jednak dotkliwym kopnięciem potraktował najbliższego ze śpiących. Ten, gdy się poderwał na równe nogi to w ramach drugiej części pobudki usłyszał krzyk prosto w ucho:

— Pospaliście się jak głupie susły na stepie. Łby wam można było poukręcać. Kury wam po wsiach macać, a nie w step chodzić — krzyczał tak, aby wszyscy go usłyszeli i zanim skończył stali już wszyscy wyprostowani z głowami opuszczonymi na piersiach, żaden nie śmiał rzec słowa.

— Żebyście, chociaż jednego na straży wystawili, ale i to nie — kontynuował.

Odpowiedziała mu cisza, w której znalazł też winę w sobie, bo w końcu to on był przywódcą i to on pierwszy powinien pomyśleć o bezpieczeństwie wszystkich i wystawieniu straży na noc. Tym czasem popił się wczoraj tak samo jak oni albo jeszcze gorzej. Łagodniejszym już tonem rzekł, więc do nich:

— Studnie na majdanie widziałem. Umyć mi się tam, ogarnąć, z siana otrzepać i na śniadanie do szynku. Po śniadaniu na koń, do południa chce być na chersonezkim stepie.

Kopnęli się żwawo w stronę studni. Oleg tylko Semka na bok zawołał i spytał:

— Słuchaj no, my wczoraj w tej gospodzie popili?

— Tak panie — odpowiedział Semek patrząc z zaciekawieniem na młodego księcia, gdyż pytał jakby nie pamiętał.

— I tam takich dwóch brodatych w wysokich czapkach było? — spytał znowu.

— Tak panie byli — odparł Semek.

— I ja z nimi rozmawiałem? — spytał po raz trzeci.

— Tak panie — po raz trzeci odpowiedział Semek myśląc, że księciu miód pomieszany z piwem jeszcze musiał z głowy nie wyparować.

— No dobrze, dobrze dołącz do reszty, a jeszcze coś ubierzcie się w końcu jak na rycerzy przystało, bo w tych giezłach wszyscy na wieśniaków wyglądacie — powiedział i ruszył w stronę gospody.

Za szynkiem ta sama dziewka stała, widząc wchodzącego Olega znów swe zęby białe jak perły ukazała, ale ten nie będąc w humorze spytał dość szorstko:

Hakim Hakim i Abdul Nur, gdzie są.

— Wyjechali — odparła krótko.

Zaklął siarczyście. Wiedział, że nie spotkali się z samego rana z jego winy. Nadmiar trunków i zmęczenie spowodowały, iż spał za długo. „Cóż robić” — myślał.

— Zostawili coś, chcieli abym to przekazała — odezwała się znów dziewka i wyjęła z pod szynku niewielkie zawiniątko mocno rzemieniem skrępowane.

Chwycił je szybko i rozwiązał. W środku znalazł coś w rodzaju kamienia wielkości pięści o nieregularnym kształcie i poszarpanych krawędziach, niezwykle ciężkiego jak na swój rozmiar i jakby osmalonego przez ogień oraz krótki list. Otworzył go i przeczytał.

Pamiętaj książę jedność albo śmierć. Żelazny kamień ów darowujemy ci na pamiątkę naszego spotkania. Nie jest to zwykły kamień, jest odłamkiem większego, który spadł z nieba dawno temu. Ponoć zawiera w sobie tajemnice mądrości, my jej w nim nie znaleźliśmy, ale może tobie będzie służył dobrze. Żegnamy.

Hakim Hakim

Abdul Nur


W drzwiach ukazała się jego drużyna, odmieniona okrutnie swym wyglądem. Na przedzie jak przez mgłę, bo w zamyśleniu widział twarze pięciu Semków. Stanęli widząc, że jest wzburzony i że coś się w nim dzieje, nie śmieli, więc wejść do środka. W końcu rzekł do nich:

— Chodźcie.

A do dziewki:

— Jajecznica dla wszystkich z chlebem i mlekiem.

Na słowo mleko szczególny położył nacisk i wszyscy zrozumieli, że wieczór taki jak wczoraj nie powtórzy się szybko. Zaraz po śniadaniu opłacił ich pobyt w tym miejscu niewielką ilością złota, wystarczyła ona jednak, aby szynkarz wraz ze swym synem, który opiekował się końmi kłaniali się w pas, gdy je odbierali i ruszali w dalszą drogę.

Po upływie niedługiego czasu zostawili za sobą wąską gardziel przesmyku między Rusią a Chersonezem. Tu otworzył się przed nimi znowu step. Step ów bardziej był zielony niż ten, którym jechali poprzednio. Z powodu bliskości dwóch mórz, silniejszych wiatrów, a zatem większej wilgotności powietrza, trawy bardziej były soczyste i większe, mimo że według cyklu wegetacyjnego już powinny były wyschnąć i stać się szaro bure. Tak, więc zielone morze traw, pomiędzy dwoma niebieskimi sięgało daleko na południe, aż do wysokich gór, których północne łańcuchy gęsto były lasami pokryte. Myślał przez chwilę czy wieść swój oddział tą drogą. Wprawdzie konie miałyby świeżej paszy pod dostatkiem, ale obawiał się, że wody po drodze może być mało zarówno dla zwierząt jak i dla ludzi. Co prawda rzek na całym półwyspie było całe mnóstwo, ale cóż z tego, kiedy większość z nich była okresowa. Nagle wczesną wiosną zaczynały płynąć gdzieś w stepie bądź w górach południa. W środkowym zaś swym biegu kipiel ich wyrywała piach i kamienie ze skarp potworzonych przez ich rwące nurty. Materiał ten pchany był daleko najczęściej w stronę morza, ale nie dopływając do niego zostawał na końcu czegoś, co na delty piaszczysto — kamieniste wśród traw wyglądało. Deltami tymi już w maju spokojnie wjechać można było w wyschnięte i wyżłobione przez wodę wąwozy. W wąwozach tych często schronienie mieli różne niebieskie ptaki, w partie, drużyny i gromady zrzeszone. Czasem się łączyły, czasem dzieliły, a jeszcze, kiedy indziej same siebie zwalczały, ale cel na ogół zawsze ten sam miały. Grabież i łupiestwo, a ofiarami ich byli wszyscy nawet ci, którzy nic by ze sobą nie mieli. Oni również stanowili łakomy kąsek, bo zawsze ich pojmać można było i sprzedać, jako niewolników.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 94.72