1. Daleko od domu
Mieliśmy wiele wspólnych piosenek ale ta była tylko moja. On nie wiedział o niej i pewnie nie miał pojęcia, że to wszystko czuję. To była piosenka o nas ale należała tylko do mnie. Napatoczyła się gdzieś na samym początku i przywarła do mnie już na zawsze. Wtedy po kilkadziesiąt razy dziennie, teraz wraca do mnie raz na jakiś czas, ale wraca i zawsze dokładnie pamiętam wszystkie słowa bo to moja historia. Historia jakich wiele, wiem, i wiele osób może sobie wyobrażać, że to o nich, nawet chętnie bym poznała kogoś, kto myśli o niej tak jak ja, wcale nie odbiera jej to wyjątkowości. Wraca do mnie zawsze kiedy jestem smutna, zawsze kiedy coś przypomni mi o nim, zawsze kiedy mam jakieś wątpliwości co do mojego obecnego związku, zawsze kiedy znów chciałabym mieć 18 lat. Chciałam znaleźć jakiś błyskotliwy wywiad z Anitą Lipnicką, w którym opowiada jak powstał ten tekst i znów potwierdziłoby się, że to historia tak podobna do mojej, że się nie myliłam, że dobrze ją zrozumiałam. Niestety nie znalazłam, może nie istnieje, a może po prostu nie ma go w internecie co jest prawie równoznaczne z nieistnieniem. Tak czy inaczej historia jest typowa. Takie historie zdarzają się codziennie i wszędzie, nawet w moim rozlazłym mieście gdzie wszędzie jest daleko. Zwłaszcza do domu.
„Lights go out
Conversations over world quiet down
The last tramway
Runs away from the night”
Tak, w moim mieście zwanym wioską z tramwajami, zimnym i wietrznym, rozlazłym, rozwleczonym po mapie jak plama rozlewającego się mleka, jest późny wieczór. Wszędzie jest daleko, więc tramwaj to wcale nie koniec podróży, to dopiero początek. Później czeka mnie jeszcze dłuższa podróż autobusem i tu już faktycznie trzeba uważać, żeby się nie spóźnić na ostatni. Przez większość roku wracam do domu po ciemku, zawsze jest zimno, często wieje, pada, albo śnieg wciska się do butów; oddech zamarza na szaliku, twarz szczypie… Tyle zmarnowanego czasu w tramwajach, autobusach, w drodze na przystanek.
Dzisiaj nie przeszkadza mi zimno. Dzisiaj kocham moje miasto, jest magiczne i pozostanie magiczne jeszcze przez wiele miesięcy, niektóre miejsca pozostaną magiczne już na zawsze. Dziś frunę przez ulice mojego miasta z rozpiętą kurtką łopoczącą na wietrze, dziś żadna droga nie wyda się długa bo w głowie kłębi się tyle myśli, które trzeba jakoś uporządkować.
„I hate thoes moments
When i have to fight with the silence
‘Cause I always loose
And again I think of you”
Och, a jakże, chyba już do końca życia będę o tym myśleć, może nie tak intensywnie, ale zawsze. Myślę i wciąż nie wierzę. Co ja robię? Ja? To takie do mnie niepodobne… Nie, raczej: takie rzeczy nie przytrafiają się mnie. Co to było? Co się w ogóle dzieje? Czy to sen, czy jedna z moich fantazji? Czy ja to sprawiłam w momencie kiedy dostałam na świstku papieru jego nazwisko? Oczywiście, wtedy momentalnie przeleciała mi przez głowę historia wielkiej miłości, płomiennego romansu, fatalnego zauroczenia, ekscytującej przygody, wszystko na raz. Ile razy tworzyłam w głowie takie scenariusze, barwne szczegóły, dokładne dialogi, wiarygodne początki niezwykłych zdarzeń? Dlaczego właśnie teraz jedna z moich fantazji miałaby się zacząć spełniać?
“Flash of gold
We met in a small cafe downtown
And then you said
you trust me so deeply”
Zawrót głowy, nierzeczywistość, muzyka, hałas rozmów przy sąsiednich stolikach, magia. Dookoła dzieje się dużo, ale to nie istnieje, jesteśmy tylko my, wpatrzeni, zafascynowani, lgnący do siebie. Pierwsze dotknięcia, przeszywające, wprawiające w drżenie całe ciało, elektryzujące. Początek. Tak, zdecydowanie początek czegoś większego, tym razem to nie moja wyobraźnia, coś dzieje się naprawdę. Pogrążam się w przyjemności bo wiem, że to dopiero początek a już jest tak błogo. Byle się nie spieszyć, bo na końcu jest pustka i żal, trzeba wykorzystać każdą chwilę, rozkoszować się nią- przebijają się myśli pośród szumu w głowie, tego przyjemnego szumu, nie wywołanego alkoholem ale bardzo do niego podobnego. To odurzenie w pełni naturalne, to moje własne ciało produkuje substancje o wiele potężniejsze niż mogłabym kupić. W pełni naturalny haj, -ciesz się nim, bo niewiele jest w życiu takich momentów.
“Sometimes I wish
You left your perfect life for me
But smile of your child
Remind me you’re not mine”
Owszem, wiedziałam od samego początku. O tym akurat powiedział mi od razu, może jeszcze nie wiedział co się stanie, może chciał zrobić wrażenie szczerego na początek, a może nawet podświadomie chciał mnie ostrzec, przestraszyć… Może. To nieprawda, że jego żona i dziecko mnie nie obchodzili. Bolało, kłuło, wbijało się gdzieś z boku w najmniej odpowiednim momencie. Dużo myślałam o niej: co właśnie robi, co myśli, o czym marzy, jak widzi swoje małżeństwo, czy już wie? Zastanawiałam się dlaczego mu nie wystarcza skoro jest młoda i taka ładna (wtedy byłam nawet przekonana, że dużo ładniejsza ode mnie)? Była ciągle obecna w moich myślach, czasem nawet mi się śniła. Nigdy nie myślałam o niej źle, nie chciałam, żeby się dowiedziała, bo wiedziałam, że ja w końcu zniknę a oni nadal będą razem, byłoby jej łatwiej gdyby nie wiedziała. Nie wiem czy byłam pierwsza, ale na pewno pierwsza, o której się dowiedziała; pewnie nie ostatnia, choć wiem, że oni ciągle są razem. Może on lepiej się ukrywa, może ona się przyzwyczaiła, to bardziej prawdopodobne niż pomysł, że byłam jedyna i wyjątkowa.
„People say
I live in a cage made by myself
But i don’t care
I just keep away from these games”
Historia może i typowa, ale ja nie byłam typową nastolatką. Zawsze myślałam na opak, widziałam świat inaczej niż wszyscy, głębiej, wyraźniej, przenikliwiej. Dlatego nigdy nie miałam typowych złudzeń. Co prawda rozważałam różne możliwe scenariusze ale raczej po to, żeby udowodnić sobie, że nie mają sensu i szybko je odrzucić. On sam próbował czasem wspominać o zostawieniu żony i całym tym kicie, ale ja się tym brzydziłam, nie chciałam słuchać, przerywałam, zmieniałam temat a później już tylko przysłuchiwałam się z rozbawieniem, pobłażaniem, cynizmem niemal. Nie dla mnie takie bajki, po co to robi jeśli wcale się nie domagam? No trudno, widać taką ma potrzebę, ale przecież ja to znam… I znałam choć nie mam pojęcia skąd w wieku 18 lat, bez internetu, miałam taką wiedzę o świecie. Cóż, pewnie z książek. W każdym razie doskonale znałam swoje miejsce tej drugiej i początkowo było mi w nim dobrze. Ja też nie mogłam spotykać się w weekendy i święta ze względu na moją rodzinę, nie chciałam prawdziwego związku na pełen etat, nie chciałam stabilizacji i nudy, nie chciałam go tylko dla siebie. Mimo wszystko wiedziałam, że to nie potrwa długo, że to tylko romans, że takie są zasady. A ta wiedza dawała mi poczucie władzy, wyższego wtajemniczenia, pewności siebie. Samoświadomość dawała mi siłę. Wiedziałam, że nie będę zabawką, to ja będę się bawić. Później oszalałam i pozwoliłam się zaślepić, ale to też nie na długo.
“You’re not with me
You’re living on their side
I hope everything you do
Is the best for you”
To była gra, a on był głównym przeciwnikiem. Według wszelkich reguł nie powinien przyznawać się żonie, ale co jeśli by to zrobił? Złamałby reguły, dopiero wtedy nie wiedziałabym co począć. (Och głupia, na pewno nawet mu to przez myśl nie przeszło). Zabawne, brzmi jakbym była zimną suką a nie byłam, męczyłam się, zadręczałam, wiedza nie tłumiła uczuć. Tłumaczyłam sobie, że to nie ja zdradzam, to nie ja jestem tą złą, jestem prawie dzieckiem, niewinna, niedoświadczona, naiwna, wolno mi żyć, kochać, mieć przygody. To co robi on, to jego sprawa. Ale byłam zbyt inteligentna, żeby uwierzyć w takie argumenty, więc bywało mi ciężko, pewnie ciężej niż jemu. Nie potrafiłam nawet grać wykorzystanej nastolatki bo nią nie byłam. Sama weszłam w tę grę i zamierzałam rozegrać ją do końca, a koniec końców:
“I have no right to love you
I have no right to hold you
Just give me the right to dry your tears
When you ever cry”
Koniec końców, choćby nie wiem jak dojrzałą, to jednak byłam tylko nastolatką. Przede wszystkim zżerała mnie ciekawość co będzie dalej, nawet pod koniec chciałam przeciągnąć to jeszcze trochę, tylko po to, żeby sprawdzić co on zrobi, jak się wytłumaczy, co wymyśli. Dał mi wiele radości, wiele przyjemności, wiele bólu, dezorientacji, gorączkowej histerii. Niczego nie żałowałam, zbyt dużo się nauczyłam, a wiedzę stawiałam zawsze na pierwszym miejscu. Wtedy, mając zaledwie 18 lat, rozbiłam bank z wiedzą i doświadczeniem, które służą mi do dziś.
“If you love is great
You don’t have to be afraid
‘Cause all the world is yours”
Czy to była miłość? Nie, chyba nie. Na pewno nieraz wydawało mi się, że tak, ale to wtedy. Z dzisiejszej perspektywy to tylko pierwsze doświadczenia, ważne doświadczenia ale tylko wstęp do właściwego życia. Takie pierwsze fiołki, stokrotki przy drodze, a świat dopiero otwierał się przede mną. Cały wielki i szeroki świat stał przede mną otworem, kiedy tylko zdam maturę, wyrwę się z tej dziury i zostawię go daleko za sobą, w poprzednim życiu, więc nie mogłam go kochać, tego nie było w planach. Było intensywnie, był pot i łzy, były uniesienia i cierpienia, bezsenne noce i adrenalina, było pięknie i strasznie, było… To było tak dawno temu.
„Lights go out
But I can’t fall asleep
One more time I loose with the night
Lights go out…”
(In spite of all, Varius Manx, tekst: Anita Lipnicka, Emu 1994)
I nie spałam. Wiele nocy nie spałam ale to była dobra, przyjemna bezsenność, taka, która dodaje energii, wywołana zbyt silnymi emocjami aby mózg mógł odpoczywać. Nie potrzebował odpoczynku, miał inne paliwo. Wiele słów, gestów i zdarzeń do przeanalizowania; za mało czasu na spanie.
2. Oktawia
Dzień się znów kończy
Czas szybko ucieka
Nakrywam głowę kocem
Bo zimne są tu noce
Tutejsze noce straszne i zimne
Choć mrożą moje serce
Są takie jak noce wszędzie-
Zbyt krótkie
Noce za krótkie by zdążyć
Wypłakać wszystkie łzy
Tak, że zostają w dzień
I dzień jest pełen łez
A kiedy dzień się kończy
Uciekam pod poduszkę
By oprócz płaczu zdążyć
Przez chwilę o czymś pośnić
Oto ja, osiemnastoletnia Oktawia. Moje imię nie jest zbyt popularne, więc niektórzy zapominalscy nazywają mnie Oliwią, a co bardziej kreatywni, Otylią (tak jakby to było jakieś super modne imię w odróżnieniu od mojego). Już mnie to nie drażni, czuję się tak samo związana z tymi imionami jak z moim własnym, powoli nabierają swoich odrębnych cech, stają się moimi alter ego. Jestem w ostatniej klasie LO. Chodzę do klasy biologicznej, ale już od dawna wiem, że to nie moja droga. Owszem, lubię chemię, ale biologia mnie nudzi, układ pokarmowy dżdżownicy czy taksonomia roślin mnie nie pasjonują. Interesuje mnie tylko człowiek, taka ze mnie humanistka. Chociaż nie cierpię historii. Historia jest w polskiej szkole najbardziej bezużytecznym przedmiotem, uczona tak jak jest uczona nie ma najmniejszych szans na zastosowanie w życiu. Przerabiamy szczegółowo i dwukrotnie starożytność, na historię najnowszą nigdy nie starcza czasu. A może to celowe? Nauczyciele nie chcą wziąć odpowiedzialności za nauczanie historii najnowszej. Też bym nie chciała. No i jest spokojnie, nie ma żadnych kontrowersji. W biologii natomiast naprawdę fascynuje mnie ciało ludzkie, możliwości mózgu, genetyka, ale to trochę za mało, żeby dostać się na medycynę, więc od jakiegoś czasu myślę nad jakimś alternatywnym planem, niestety brak mi trochę tych pomysłów. Nie mam żadnej wizji siebie za 10 czy 20 lat. Co chciałabym robić? Gdzie być? Nie wyobrażam sobie siebie w żadnym typowym zawodzie, nie mam żadnych marzeń co do mojej przyszłej pracy.
Najchętniej wyszłabym za mąż, urodziła kilkoro dzieci i zajęła się domem, bo tak jest najłatwiej. Nawet nie mam większej ochoty iść na studia, mam wrażenie, że po nich będę tak samo mało potrafiła jak po liceum. Owszem, będę miała jeszcze większą wiedzę, ale nadal nie będę potrafiła nic robić. Wolałabym konkrety: posprzątać, zrobić zakupy, wyjść na spacer z dzieckiem, ugotować obiad, zrobić pranie. Bez zbędnego zastanawiania się jak, po co, kiedy? Wszystkiego mi się odechciewa kiedy pomyślę o rozmowach o pracę, upierdliwych szefach, bezsensownych zadaniach, całej masie ludzi, z którymi będę musiała rozmawiać. Nie radzę sobie z ludźmi, jestem upośledzona społecznie, więc do jakiej właściwie pracy mogę się nadawać? Nic nie przychodzi mi do głowy. To musiałoby być coś, przy czym zaszywam się samotnie przy komputerze, nie muszę z nikim współpracować. Oczywiście pójdę na studia, bo to odwlecze trochę w czasie konieczność pójścia do pracy. Nie wiem tylko czy ma to jakiś sens. Powoli więc zaczynam przychylać się do opcji, żeby wybrać studia, które sprawią mi przyjemność, bez myślenia o późniejszych perspektywach. To głupota, wiem, ale w ten sposób, przynajmniej jeszcze trochę nacieszę się życiem.
Z drugiej strony prześladuje mnie myśl, że jestem zbyt dużym samotnikiem i indywidualistą, żeby założyć rodzinę więc wykształcenie się przyda. A czasem mam wrażenie, że nic na mnie nie czeka, że chyba zginę niedługo w jakimś tragicznym wypadku, bo kiedy zastanawiam się nad przyszłością widzę pustkę. Mam dużą wyobraźnię a zupełnie nie potrafię wyobrazić sobie siebie w przyszłości i coś uparcie podszeptuje mi: korzystaj z życia, bo niewiele ci go zostało.
Marzy mi się skrycie jakiś niezależny i twórczy zawód: malowanie, pisanie, tworzenie… Ale dzisiaj wszystko trzeba jeszcze umieć sprzedać, a to już nie dla mnie, więc nie mam szans się przebić. Zresztą, musiałabym najpierw uwierzyć, że to co robię jest naprawdę dobre, a chyba ciężko by mi było zadowolić samą siebie. Wszystko to takie niepewne, mgliste; wszystko po kolei wykluczam, żeby dojść do wniosku, że do niczego się nie nadaję, że interesuję się wszystkim po trochu, ale każdą z tych rzeczy zbyt szybko się nudzę. Przede wszystkim boję się, że w czymś utknę i będę to robić do końca życia. Nie ma dla mnie bardziej przerażającej wizji.
Lubię sport, interesuję się sportami walki i koszykówką, sama trenuję judo. Dużo czytam, ale głównie dla przyjemności, chodzę do kina, rzadziej na imprezy, bo chociaż uwielbiam tańczyć, nie jestem w tym zbyt dobra. Lubię też śpiewać i uczyć się języków. Ogólnie lubię się uczyć, dowiadywać nowych rzeczy, nabywać umiejętności. Wiedza daje mi poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że moja inteligencja jest znacznie wyższa od przeciętnej, ale jestem zbyt nieśmiała by to wykorzystać. W mojej klasie naprawdę pracowitych i mądrych ludzi, wypadam raczej zupełnie przeciętnie. I dobrze, bo wystarczy mi, że wyróżniałam się w podstawówce. Teraz siedzę sobie cicho w ogromnej szkole, gdzie czuję się anonimowo i bezpiecznie. To dobra szkoła, więc po raz pierwszy w życiu nie czuję się otoczona przez debili, wolę, żeby otaczali mnie mądrzejsi ode mnie.
Uwielbiam przebywać w towarzystwie mądrych ludzi. Inteligencja kręci mnie najbardziej, cenię ją u innych ponad wszystko, pociąga mnie. Podnieca mnie rozmowa z mądrym, elokwentnym człowiekiem. Ekscytuje mnie logiczna argumentacja poparta wiedzą. Sama lubię zdobywać wiedzę ale nienawidzę szkoły jako takiej. Nienawidzę wtłaczania w nas na siłę masy bezużytecznych informacji, zakuwania na pamięć, uczenia tylko teorii, teorii i jeszcze raz teorii. Szkoła nie nauczyła mnie pewności siebie, autoprezentacji, przemawiania publicznego, radzenia sobie w grupie, zarządzania czasem, stawiania sobie celów. Będę te umiejętności mozolnie zdobywać w dorosłym życiu, niektórych braków już nigdy nie nadrobię. Szkoła nie nauczyła mnie jak poradzić sobie z urzędnikami, jak zachować się na rozmowie o pracę, jak wypełnić pita. W szkole czasami dowiaduję się rzeczy, które kiedyś mogą mi się przydać, ale to tylko ułamek wszystkich informacji, które muszę przyswoić. W szkole czasem pojawia się coś takiego jak odpowiedź ustna, dobry pomysł, gdyby wcześniej ktoś nauczył nas, jak do takiej odpowiedzi się zabrać. Ja nie potrafię; mogę wiedzieć wszystko ale przy odpowiedzi po prostu spanikuję, nie powiem większości z tego, co wiem, odpuszczę. Czasem też mamy wygłaszać referaty; kolejna rzecz, do której nikt z nas nie został przygotowany, nie dostaniemy wskazówek jak to nadrobić, większość z nas czyta przygotowany wcześniej tekst, niektórzy uczą się go na pamięć i recytują. Ani to ciekawe ani pouczające, nikt nic z tego nie zapamięta. Sztuka dla sztuki. Nic dziwnego, że potem wielu nauczycieli robi dokładnie to samo, a później wykładowcy i koło się zamyka: obserwujemy ich i myślimy, że tak ma być.
Lubię budynek mojej szkoły, stary, poniemiecki, ogromny, pełen tajemniczych zakamarków. Z zewnątrz przypomina zamek, wewnątrz niestety dominuje atmosfera szkolnego korytarza ze ścianami w dwóch kolorach i małymi, kwadratowymi płytkami na podłodze, ale można znaleźć też parę magicznych miejsc. Na strychu, na przykład, jest strzelnica; to jedyne miejsce gdzie naprawdę się czegoś nauczyłam. Strzelaliśmy tam z karabinków sportowych na lekcjach PO. Było to unikalne przeżycie, nie dlatego, że to było strzelanie, ale dlatego, że wreszcie się coś działo, wreszcie coś robiłam a nie tylko słuchałam o tym. Choć to miło tak położyć się z karabinkiem, uspokoić oddech, wycelować i strzelić, odprężające, niemal rytualne, tak inne od szkolnej codzienności.
Na co dzień w szkole funkcjonuję nie za dobrze, bez poważnych problemów, ale nie bez trudności. Szkoła mnie nudzi. To nie znaczy, że mam rewelacyjne oceny, nie chce mi się zakuwać tego wszystkiego. Szkoła nudzi mnie bo nie stawia przede mną wyzwań, nie zachęca do kreatywności, nie każe mi myśleć. Wręcz przeciwnie, często zabrania mi myśleć, nie dostarcza pożywienia dla intelektu. Jest tylko trudnym etapem, przez który trzeba przebrnąć. Szkoda, bo jesteśmy w wieku szczytu możliwości intelektualnych, wiele ciekawych pomysłów mogłoby powstać w naszych głowach, nowych, przyszłościowych rozwiązań. Zamiast tego wyładowujemy frustrację naśmiewając się z nauczycieli a wiele elementów tej twórczości pozostanie już na zawsze najlepszymi rzeczami jakie stworzymy, czy to pisząc, czy rysując, czy tylko fantazjując.
Po szkole mieszkam sobie na tzw. przedmieściu, ale co tu kryć: na wsi praktycznie. Jest sporo plusów: nie gniotę się jak sardynka w bloku, żeby zrobić grilla nie muszę jechać na „działkę”, mogę wyciągnąć na podwórko koc i się poopalać, mogę iść na spacer do lasu, wspinać się na drzewa, puścić głośną muzykę i śpiewać do woli. Nigdy nie musiałam być cicho ze względu na sąsiadów, nie znam pukania do drzwi bo jest za głośno, nasyłania policji. Lubię mój dom, jest przestronny i wygodny. Lubię ciągły kontakt z przyrodą, tutaj naprawdę widać jak zmieniają się pory roku, jak wiosną wybucha życie odurzając mnie całą gamą zapachów, jak jesienią wszystko umiera, zamyka się w sobie. Patrzę na zachody słońca i spadające gwiazdy, idę do lasu kiedy potrzebuję się wyciszyć i coś przemyśleć. Jedyną zmorą jest czas jaki tracę na dojazdy i wieczne problemy z wieczornym powrotem do domu. Ciężko gdzieś wyjść wieczorem, bo nie ma żadnego nocnego autobusu, którym dojechałabym do domu, raczej muszę załatwiać sobie nocleg u kogoś.
Moi rodzice pracują razem, prowadzą swoje małe biuro rachunkowe. Ciągle nie ma ich w domu, nie przeszkadza mi to, mnie też nie ma. A jak jestem to nawet wolę, żeby ich nie było. Nie jestem jakoś bardzo mocno związana z rodzicami, czuję się przez nich przytłoczona, kontrolowana, marzę o wyjeździe jak najdalej, tak, żebym miała okazję sprawdzić się. Przy nich nigdy nie poczuję się samodzielna. Mam jeszcze dwóch braci, którzy nie mieszkają już z nami, więc tym bardziej doskwiera mi ciągły nadzór. Wiem, że nie zgodzą się, żebym wyjechała gdzieś dalej na studia, nawet nie chcą o tym słyszeć, dlatego jeśli im zwieję, będę musiała radzić sobie zupełnie sama.
Mój świat to książki, kino, treningi, jeśli nauka to tylko języków. Mam sporą fantazję i jestem dość kochliwa więc bez przerwy usycham z miłości do kogoś. W sumie wszystko mi jedno czy to znany aktor, czy trochę mniej znany, czy chłopak ze szkoły, czy z sekcji i tak wszystkie te miłości są wirtualne. Te odległe- wiadomo dlaczego, te bliższe… no cóż, coś mi po prostu nie wychodzi. Chyba każda nastolatka marzy sobie o jakimś piosenkarzu czy aktorze a nawet postaci, to całkiem normalne ale co z realnym życiem? Najczęściej mam wrażenie, że chłopcy się mnie boją. Naprawdę, nie czuję się jakaś bardzo brzydka, nieatrakcyjna, wiem, że po prostu ich czymś odstraszam. Jestem trochę niesprawiedliwa, no tak, byli tacy, którzy próbowali… ale akurat nie ci, których ja bym wybrała, może mam za duże wymagania…
Z drugiej strony, zawsze byłam zdania, że jestem jeszcze za młoda na chłopaka, że to strata czasu, że ja nie mam na to czasu ani możliwości. Ale co zrobić jeśli jednocześnie rośnie w tobie tęsknota za bliskością, czułością, przytulaniem, całowaniem? Jak to pogodzić? Można sobie wypełniać życie fantazjami, ale w końcu to przestaje wystarczać. Mi przestało bardzo szybko, ale na szczęście dopiero w wieku 16 lat nadarzyła się okazja na coś więcej. Nie zakochaliśmy się w sobie, nie udawaliśmy tego. Zbliżyliśmy się do siebie, bo tak się akurat złożyło, dobrze mi się z nim rozmawiało, mieliśmy trochę wspólnych zainteresowań, przede wszystkim oboje chcieliśmy wreszcie tego spróbować. I spróbowaliśmy. Ani trauma ani cudowne wspomnienie. Zwyczajny, dość nieudolny choć miły początek. Mogłam zostać do końca życia w przekonaniu, że fajnie jest mieć kogoś swojego, ale seks jest przereklamowany. Tak się nie stało. Na szczęście to był dopiero początek nauki.
3. Karteczka z tajną wiadomością
„Życie, myślałem- albo i nie myślałem- jakoś tam leci, i w prawdziwym życiu, w rzeczywiście przeżytym życiu człowieka z krwi i kości nie zdarza się nic takiego, co na przykład ciągle się przytrafia tym facetom i kociakom w filmach. Nic decydującego. Nic totalnie wstrząsającego. Nikt ot tak sobie nie robi się z godziny na godzinę czarnym lub białym czy zielonym albo czerwonym, dlatego tylko, że to czy tamto mu się zdarzyło. To istnieje tylko w filmach i powieściach, takie typy. I to prawda. A jednak pomimo to się zdarza. Mnie się zdarzyło.”
(Gerold Spath Komedia)
Powtarzałam to sobie setki razy: takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. A jednak, z całą pewnością, zdarzyło się, coś co znałam tylko z filmów, co miało prawo dziać się tylko w filmach, w marzeniach, w fantazjach. To nie miało prawa zdarzyć się w moim spokojnym, poukładanym życiu. Przecież ja nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie szaleństwo. A jednak stało się za moim przyzwoleniem. Początkowo brałam w tym bierny udział, byłam ciekawskim obserwatorem, później stało się całym moim życiem, wypełniło każdą myśl, każdą chwilę i do dziś we mnie tkwi, mimo upływających lat. Bo to było nie tylko niesamowite i przerażające, ale również bardzo ważne. A może nie daje mi to wciąż spokoju bo tak naprawdę nigdy nie mogłam nikomu wszystkiego dokładnie opowiedzieć. I teraz nie pokażę nikomu kogo znam tego co piszę, nie mam nikogo, komu mogłabym to pokazać, nikt nie zrozumie.
Wtedy ani ja, ani nikt inny nie spodziewał się po mnie takich numerów. Chyba niczym się nie wyróżniałam, często czułam się niewidzialna; szara myszka, nieśmiała, tchnąca przeciętnością. Niby lubiłam się wyróżniać ale zbyt się tego bałam, lubiłam zabłysnąć ale pochwały wprawiały mnie w zbyt duże zakłopotanie, czułam się inna i chciałam to czasem zademonstrować, ale to było takie krępujące. Tak więc miotałam się wewnętrznie między przeciętnością i wyjątkowością, nie mogąc znaleźć swojego miejsca, nie mogąc dać upustu swojej oryginalności. Na zewnątrz nie wyglądało to tak dramatycznie; miałam porządną klasę w dobrym liceum, kilka dobrych koleżanek, nienajgorszą pozycję. Ceniłam sobie możliwość otaczania się inteligentnymi i rozsądnymi ludźmi, po koszmarze podstawówki upajałam się tą normalnością i spokojem. Ale już wtedy miewałam „pomysły”.
Najlepszym pomysłem na jaki wpadłam było zdawanie na maturze francuskiego. Nie uczyłam się go w szkole, nikt się nie uczył francuskiego w mojej szkole, a co za tym idzie: nie było w mojej szkole żadnego nauczyciela francuskiego. Ja uczyłam się na zwykłym kursie oraz, dużo więcej, sama. Lubiłam to, byłam w tym dobra i zamierzałam to wykorzystać, to była szansa na najlepszą ocenę na świadectwie maturalnym, więc mimo nieśmiałości i wszystkich przerażających formalności nie zamierzałam odpuścić. Powoli planowałam również studia na filologii romańskiej, więc taki sprawdzian umiejętności przed ostateczną decyzją bardzo mnie kusił.
Dziś nie ma nic prostszego, wiem dobrze jak to wygląda. Wypełnia się deklarację i czeka. Pisemny egzamin w odpowiednim dniu przysyłają do szkoły, organizuje się komisję (w komisji nie musi a nawet nie może zasiadać nauczyciel uczący danego przedmiotu, więc nie ma z tym najmniejszego problemu) i piszesz. Na ustny kierują cię do innej szkoły, gdzie taki język jest zdawany przez większą ilość osób i dyrektor tak czy inaczej musi zorganizować komisję. Podrzuca mu się taką zbieraninę szaleńców, którzy uparli się zdawać język nienauczany w swojej kochanej szkole, z całego miasta a nawet województwa.
Tak jest dzisiaj, wiem, bo sama byłam w takich komisjach (tak, też przydarzyło mi się bycie nauczycielką). Wtedy nie było takiego porządku. W zasadzie nie wiem jakie były wtedy procedury, panowała ogólna dezinformacja, maturzyści naprawdę niewiele wiedzieli na temat swoich egzaminów ani zasad wybierania przedmiotów. Ja jakoś musiałam się dowiedzieć, że mogę zdawać „obcy” przedmiot, może spotkałam kogoś kto tak zrobił, może mój lektor podsunął mi taką informację, naprawdę nie wiem. Dość, że wiedziałam, a taka wiedza nie może spokojnie leżeć w mojej głowie. W odpowiednim czasie, nie wiem czy koniec trzeciej czy początek czwartej klasy (tak, to czasy jeszcze przed gimbazą) musiałam dać znać dyrekcji o moich zamiarach zdawania ustnej matury z języka francuskiego (czy naprawdę to mogła być tylko ustna czy mogłam domagać się też pisemnej nie chcę już dzisiaj drążyć, zrobiłam jak zrobiłam). Zapewne wiele mnie to kosztowało ale naprawdę się uparłam więc sprawa potoczyła się dalej.
To był dzień podobny do dzisiejszego. Szary, ponury, jeden z tych, kiedy nie zdąży się na dobre rozjaśnić a już robi się ciemno. Zimny i senny dzień na początku listopada, geografia chyba trwała, kiedy zostałam wezwana do dyrektora. Czy zdjęta przerażeniem zastanawiałam się co zrobiłam albo co się stało? Pewnie tak, choć nie to zapamiętałam. Pewnie na drżących nogach i z walącym sercem, walcząc z sobą o każdy krok poszłam do sekretariatu. To co pamiętam najlepiej z tego dnia to świstek papieru, który wręczył mi wtedy dyrektor. Na świstku ręcznie, ale drukowanymi literami zapisane nazwisko: HENRI RIMET. Moje wielkie zdziwione oczy musiały zrobić się wtedy jeszcze większe kiedy patrzyłam na dyrektora jak na idiotę, a on powiedział:
— To pan, który uczy francuskiego w prywatnym liceum, musisz tam pojechać, spotkać się z nim i omówić zakres materiału na egzamin klasyfikacyjny. Jeśli chcesz zdawać egzamin maturalny z francuskiego najpierw musisz zdać egzamin klasyfikacyjny, żeby mieć ocenę z przedmiotu na świadectwie.
Dziwne, ale nie przypominam sobie, żeby mnie ta akcja zdziwiła. Ani trochę. Jak na dzisiejsze procedury to śmieszne, nie tak się to załatwia, ale fakt, załatwia się przede wszystkim mailowo, takie rzeczy jak zakres materiału itp. Wierzcie mi, dokładnie tak to wyglądało: świstek z nazwiskiem, nazwa szkoły i polecenie umówienia się na egzamin klasyfikacyjny.
Żadnych pytań. Wszystko jasne. Musiałam umierać ze strachu ale sama się w to wpakowałam, a poza tym po zobaczeniu, że to facet i do tego Francuz moja głowa już pracowała na pełnych obrotach. Chyba nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o strachu i stopniu skomplikowania tego zadania bo moja wyobraźnia już dopracowywała szczegóły naszego spotkania. Przystojny młody francuz, ciemne kręcone włosy, wysoki, trochę nieporadny, zakocha się we mnie, razem się w sobie zakochamy, to będzie wielka miłość, od pierwszego wejrzenia, którą będziemy musieli ukrywać do czasu matury. Kilka osób będzie wiedziało, będę musiała się komuś zwierzyć. A może nie uda się ukryć i będzie wielki skandal, ja bohaterką skandalu. Potem będą krążyć po szkole opowieści o mnie. Ale przecież zdam maturę, takich jak ja się chroni i pomaga. A potem będzie jeszcze ciekawiej, może jakieś dramatyczne rozstanie po paru latach, pasjonująca historia. To i wiele innych szczegółów przeleciało mi przez głowę w kilka sekund, nie pierwszy raz zresztą, to było u mnie normalne i zazwyczaj nic nie znaczyło.
Wracam na lekcję, w kilku słowach informuję Beatę, moją najlepszą przyjaciółkę, (jeśli w ogóle kogokolwiek mogę tak nazwać to tylko ją, choć wiem, że ona tak tego nie widzi). Rozmyślam, planuję, powoli przyzwyczajam się do tej myśli. Czuję wielką obawę przed tym spotkaniem. Bo jak to? Ja, nieśmiała i aspołeczna Oktawia, mam pójść do obcej szkoły, do jakiegoś Francuza i zakomunikować mu, że ma zrobić mi egzamin? Czy ktoś mu już o tym powiedział, wytłumaczył? Czy on mnie w ogóle zrozumie?
Potem przerwa, zbiega się reszta paczki, relacjonuję spotkanie z dyrektorem. Komentarze, żarciki, a później tysiąc innych, równie aktualnych i absorbujących nas spraw. Wpadam z powrotem w wir szkolnego życia, romantyczna fantazja pozostaje gdzieś z tyłu głowy, ale za dużo się dzieje, żeby bardziej ją rozwinąć. Sprawdziany, lektury, treningi, mecze, jakiś nowy przystojny chłopak w sekcji, którym trzeba się zainteresować, imprezy, przypadkowe spotkania, jesienna senność i ponure myśli, wesołe rozmowy na korytarzach, pochłaniają mnie bez reszty. Prawie zagłuszają cichy alarm pikający wciąż w głowie: masz sprawę do załatwienia, musisz to zrobić sama i musisz to zrobić szybko.
4. Początek
„Od lat najmłodszych, lat dziecinnych
Żyć ani patrzeć tak jak inni
Nie mogłem”
(Edgar Allan Poe)
Już w dzieciństwie odbierałam siebie jako „jakąś inną”, osobę, z którą coś jest nie tak. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że prawdopodobnie mam zespół Aspergera, lekki ale zawsze. Nie wiem, czy ktoś wtedy słyszał w Polsce o Aspergerze. Moim rodzicom nie przyszło do głowy, żeby wysłać mnie gdziekolwiek, do poradni czy lekarza, udawali, że nic się nie dzieje, przecież miałam dobre oceny. Wydawało się, że jestem nieporadna i zbyt nieśmiała więc z jednej strony kontrolowali mnie na każdym kroku, z drugiej, kazali mi robić rzeczy, które były dla mnie męczarnią. Banalne czynności jak pójście do sklepu, czy do sąsiadów, żeby coś pożyczyć były dla mnie katorgą. Żal o to i ogólna nieumiejętność zbliżenia się emocjonalnie do kogokolwiek sprawiały, że gardziłam moimi rodzicami, chwilami ich nienawidziłam, nie rozumiałam dlaczego nie chcą mi pomóc tylko ciągle męczą. W szkole podstawowej czułam się bardzo źle, tam najbardziej było widać moją odmienność, nie pasowałam do reszty, nie bawiły mnie te same rzeczy, nie rozumiałam ich rozrywek i ich ograniczeń, problemów z nauką. Na wycieczkach wolałam się trzymać blisko nauczycieli, bałam się głupich pomysłów moich rówieśników, choć muszę przyznać, że raczej mnie nie męczyli, czuli przede mną jakiś dziwny respekt. Nie wiem skąd to się wzięło ale na pewno bardzo mi pomogło przetrwać ten czas.
Później, kiedy już wiedziałam, że jestem zdana na siebie, instynktownie, sama opracowałam sobie terapię. Zabawne jak bardzo okazała się podobna do prawdziwej terapii przy zespole Aspergera. Ćwiczyłam w głowie rozmowy z ludźmi, opracowywałam możliwy przebieg dialogu, układałam scenariusz. Przygotowywałam się do każdego spotkania, każdej rozmowy. Na wypadek jakiejś nieprzewidzianej interakcji, musiałam też mieć gotowy uniwersalny skrypt. Zmuszałam się do powiedzenia dzień dobry, odpowiedzi na głupie pytania, nic nie znaczących komentarzy, choć nadal kiedy tylko mogłam, milczałam. Musiałam ciągle instruować się w głowie: teraz powiedz to, bo tego oczekuje twój rozmówca, bo każdy normalny tak robi. Na kolejnym etapie zmuszałam się do samodzielnego rozpoczęcia rozmowy, opanowałam to, chociaż do dziś mam pewne trudności. Po wielu latach doszłam do tego, że potrafię powiedzieć spontaniczny komplement. Tak, to co wielu ludziom przychodzi bez zastanowienia i często przy tym kłamią w żywe oczy, dla mnie jest szczytem możliwości.
Wymyślałam sobie też zadania, od najprostszych: pójście do sklepu nie samoobsługowego, do kina, na mecz, na koncert. Częścią tej terapii było też zapisanie się na judo i francuski, poznanie nowych osób, funkcjonowanie wśród nich. To było jednocześnie bardzo trudne i bardzo satysfakcjonujące. Uczyłam się po kolei wszystkiego tego, co większości ludzi przychodzi całkiem naturalnie. Do dziś zostały mi pewne dziwactwa, ale stwierdziłam, że mogę sobie na nie pozwolić, skoro pokonałam tyle innych swoich słabości.
Z wyobcowanych dzieci z zespołem Aspergera wyrastają dorośli z zespołem Aspergera i z dziwaków stają się co najwyżej ekscentryczni, ale jest im o wiele łatwiej. Już w liceum stałam na równi z innymi a dziś nikt by się nie domyślił. Ci, którzy mnie nie lubią powiedzą, że jestem dziwna, może źle wychowana, specyficzna, nieprzyjemna. Ci, którzy znają mnie lepiej pewnie nic poważniejszego by mi nie zarzucili. A ja wiem dziś też, że inni, nie widzą świata tak jak ja. I zapytana czy wolałabym być normalna, bez wahania odpowiem: nigdy. Nie oddałabym za nic mojego dogłębnego odbierania i rozumienia świata, chłonięcia go wszystkimi zmysłami, dostrzegania tego wszystkiego czego oni nie widzą. Ile razy, ktoś patrzył na mnie ze zdziwieniem, że w ułamku sekundy potrafię pojąć istotę rzeczy i jeszcze ją wytłumaczyć, że wszystko wydaje mi się logiczne i proste. Świat widziany moimi oczyma jest piękny, magiczny; teraz nie oddałabym tego za cenę umiejętności społecznych; kiedyś- nie wiem, byłoby to znaczne ułatwienie, moje dzieciństwo było dość trudne.
Kiedy miałam 18 lat moja autoterapia nadal trwała, ale niewiele już było w niej nowych wyzwań. Tym trudniejsze ale i ciekawsze wydawało się zadanie, które właśnie się pojawiło.
Trzeba się wreszcie odważyć i tam pójść. Zbyt długo odwlekać nie mogę. W poniedziałki kończę wcześnie, 4 grudnia w końcu wyruszam. Najpierw długa, nerwowa droga: tramwaj, fragment mapy w głowie, a prawdziwa mapa w plecaku, na wszelki wypadek, droga pod górkę. Domofon, och, domofon w szkole, i to nie taki, który otwierają bez pytania. Niestety odzywa się jakaś pani. Trudno, trzeba brnąć dalej i tak musiałabym kogoś zapytać. Trafiam na ławkę pod salą i czekam na dzwonek na przerwę. Czekanie. Gorączkowe myśli: żeby tylko mówił po polsku. Drżące kolana. Walące serce.
Wreszcie jest, koniec lekcji, ludzie wychodzą, ja muszę wejść. I… wielkie rozczarowanie i euforia zarazem. Dlaczego rozczarowanie? Wiadomo: wcale nie jest wysoki i przystojny, nawet nie jest młody. Taki mały, podstarzały, chudy, mizerny wręcz, człowieczek. Zwyczajny, bardzo niski, siwiejący, nawet nie wygląda na cudzoziemca. Och, a czego się spodziewałaś, czy któraś z twoich fantazji kiedykolwiek się ziściła? A dlaczego euforia? Przede wszystkim duma z siebie; nie dowiaduję się ostatecznie czy mówi po polsku, bo rozmawiamy tylko po francusku, z łatwością i przyjemnością. No i jakieś tam dobre wrażenie też na mnie robi, bo chce mu się ze mną gadać, nie tylko o nauce, bo chwali mój francuski, mnie ogólnie, mój zapał do nauki i umiejętności. Rozmawiamy dość długo, o pierdołach, najmniej o egzaminie. Dowiaduję się, że ma żonę i małe dziecko (no cóż, kolejne: och, nic z tego). Jest naprawdę w porządku. Nie panikuję zbytnio, dobrze się czuję w tej rozmowie. Dla mnie okazja do poćwiczenia języka i zarazem sprawdzenia się jest w tej chwili bezcenna, to jedyna korzyść jaką dla siebie widzę i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Umawiamy się na następny tydzień, żeby tym razem poważniej porozmawiać o egzaminie i ustalić szczegóły.
Musiało być całkiem niewinnie bo przecież opowiedziałam wszystko rodzicom. Błąd, ale skąd mogłam wiedzieć? Naprawdę nie spodziewałam się jeszcze niczego więcej. Mało tego, po tym spotkaniu raczej ode chciało mi się fantazjować. Za słaby materiał, smutne plask wyobraźni zderzającej się z rzeczywistością.
Powróciłam do wzdychań do Mareczka, który od ponad roku uparcie mnie ignorował. W sumie już się do tego przyzwyczaiłam i chwilowo, nawet mi to odpowiadało. Stwierdziłam, że nie mam czasu na prawdziwy związek, że muszę się uczyć i na razie niech on dalej siedzi w mojej głowie, tak, żebym nikogo innego nie szukała przypadkiem. Nie był co prawda taką całkiem wirtualną miłością, dość często przebywaliśmy w jednym pomieszczeniu, ale był tak perfekcyjnie obojętny, że już dawno dałam sobie spokój z próbami zaczepiania go. Przecież wiedział, wszyscy wiedzieli. Cierpiałam, wzdychałam, pisałam wiersze. Z tej obsesji stwierdziłam kiedyś, że już mi wszystko jedno, że wystarczy mi, że choć raz poświęci mi trochę uwagi i wyleczę się z niego. Byłam nawet o krok od zaproponowania mu jednorazowego seksu, tylko po to, żeby udowodnić sobie i jemu, i całej reszcie, że nie można mnie ignorować. (Swoją drogą ciekawe jak by zareagował?) Nie odważyłam się. Dopiero prawie rok później dopięłam swego i spędziłam z nim noc. Tylko jedną noc. Już w zasadzie o nim nie myślałam, po prostu nadarzyła się okazja, której trochę pomogłam. Ale była to jedna z najważniejszych nocy w moim życiu, nie przez seks, nawet go nie pamiętam, tylko przez poczucie zwycięstwa. Taka jestem. W ten sposób działam. Zdobywam, chyba bardziej jak facet niż jak kobieta, muszę ciągle udowadniać, że jestem coś warta i dostawać potwierdzenie. A może to skutek mojej walki ze sobą, mojej własnej terapi: każde zadanie trzeba przecież doprowadzić do końca i musi zakończyć się sukcesem. To była urocza noc. Ale to było prawie rok później, po Henrim, a wtedy byłam już zupełnie inną osobą. Póki co niedoświadczona Oktawia żyła głównie wyobraźnią.
Tydzień później, znów wspinam się na górkę prowadzącą do szkoły. Tym razem mijam się z kimś w drzwiach więc nawet nie muszę dzwonić. Wiem już gdzie iść, kogo wypatrywać. Wiem o której godzinie kończy się lekcja więc trafiam idealnie i nie muszę wyczekiwać na korytarzu. Omawiamy wszystkie kwestie dotyczące egzaminu, mam na kartce wypisaną całą listę pytań. Osobna kolumna na mojej ściądze to inne tematy, które ewentualnie mogę poruszyć gdyby nagle zapadła cisza. Właściwie niepotrzebnie, rozmowa przebiega gładko, denerwuję się, ale jak na mnie to niezbyt mocno. On też zadaje mi sporo pytań. Rozmawiamy długo, żadne z nas chyba nie ma ochoty na zakończenie tego spotkania. Robi się trochę dziwniej, ale tylko trochę. Bo inaczej słucha się pewnych słów po polsku a inaczej w innym języku, od cudzoziemca. Ignorujemy pewne rzeczy, których nie tolerowalibyśmy wśród naszych rodaków, tłumaczymy inną kulturą. On tyle razy powtarza jaka jestem ładna, że podoba mu się to jak mówię, że myślę po francusku, że mogę na niego liczyć, że chętnie mi pomoże z czymkolwiek…
Dzisiaj to wydaje się śmieszne, takie oczywiste. Wtedy pierwsze komplementy nie brzmiały jeszcze podejrzanie, były miłe, ot co. Powiedział, że po egzaminie umówimy się na piwo. Na co ja niewiele myśląc wypaliłam, że moja mama powiedziała, że to ja powinnam go zaprosić… I tak było, bo sama bym tego nie wymyśliła, po prostu palnęłam. To chyba przesądziło sprawę choć i tak do tego właśnie dążył. Bo jak teraz o tym myślę, to zdaję sobie sprawę, że się plątał, powtarzał, gadał głupoty, kombinował, nawet trochę lepił… Jak mogłam tego nie widzieć? Nie wszystko da się usprawiedliwić inną kulturą, chyba po prostu byłam bardzo niedoświadczona. I tak jakoś z „po egzaminie” zrobiła się najbliższa sobota. Trzeba było iść za ciosem, w końcu to ja palnęłam, nie mogłam się wycofać. Nie chciałam się wycofać, nadal ważna była dla mnie możliwość poćwiczenia języka, kto wie, może nawet się zaprzyjaźnimy, nie każdy może się pochwalić takimi znajomościami, nie wspominając już o tym, jakie mogą być one w przyszłości przydatne.
Tak wtedy było: internet dopiero raczkował, ciężko było dotrzeć do filmów, piosenek, gazet, ludzi, ciężko było się uczyć języków, native speakerów jak na lekarstwo, poziom w szkołach żenujący.
I nie było w powszechnym użyciu komórek, więc stanęło na tym, że zadzwoni. Zadzwoni? Do mojego domu? Dzisiaj ogarnia mnie przerażenie na taką myśl, ale przecież rodzice nadal o wszystkim wiedzieli więc czym tu się przejmować, że któreś z nich odbierze? No problem. Zresztą, niby jak inaczej?
Przez te kilka dni szaleję ze zdenerwowania. Co on właściwie sobie myśli? No chyba nic poważnego, przecież ma żonę i dziecko, do których od razu się przyznał. Może jest normalny, odpowiedzialny, może też chce pogadać w swoim języku. Może to zwykłe spotkanie, pogadamy, napijemy się czegoś, no chyba warto zaprzyjaźnić się ze swoim przyszłym egzaminatorem, taki plusik. A co jeśli skończą się tematy do rozmowy? Co jeśli nie będę wiedziała co powiedzieć, co zrobić, jak się zachować? Gorzej: co jeśli on oczekuje czegoś więcej a ja będę musiała go odtrącić? Odważę się? Czy to wpłynie na moje oceny? (Nie, głupia, nic nie zrobi. Zwariowałaś? Co on miałby od ciebie chcieć, ma takich jak ty na pęczki. Lepszych od ciebie.) Z drugiej strony: po co miałby tracić na mnie czas? Och, Boże, Bożeeeeee. Prawie mam nadzieję, że on jednak nie zadzwoni. Ale dzwoni.
5. Nie zasnę
Krew tętni dzisiaj jakby mocniej
Pająki za głośno tupią pod szafą
Gwiazdy świecą zbyt jasno
Wszechświat skurczony do małej kulki
Próbuje wyrwać się z mojego brzucha
Łóżko moje dryfuje
Po niespokojnym oceanie
I nie pozwoli mi zasnąć
Złowrogie kołysanie
Myśli kłębią się, krzyczą
Ciało rozlewa się lawą
Zmysły budzą do życia
Za twoją ciemną sprawą
W głowie szumi melodia
Twoich tajemnych zaklęć
Nie zasnę
Nie zasnęłam. Za dużo się zdarzyło. Jak mogło zdarzyć się aż tyle na takim jednym, pierwszym spotkaniu? Poszłam tam oczywiście z lekką obawą, z poczuciem niezręczności sytuacji, ale tak naprawdę liczyłam tylko na miłą rozmowę, może, co najwyżej, jakieś lekkie podteksty, delikatne dwuznaczności, aluzje, które i tak do mnie nie dotrą bo trzeba do mnie mówić wprost. Zapomniałam tylko, że on przecież nie był Polakiem, nie grzeszył powściągliwością.
A takie rzeczy po prostu zawsze dzieją się same z siebie, nie możesz ich powstrzymać. Nieważne jak nieodpowiednie, ryzykowne czy złe będą się wydawać, muszą się wydarzyć, nie masz na to wpływu. Znika wolna wola, nie możesz się bronić, protestować, uciekać. Możesz sobie wierzyć w jakieś zasady, możesz wyznaczać sobie granice, możesz w głębi ducha krzyczeć: „To ostatni krok, na który sobie pozwalam!” Wszystko to na nic. Zasady bledną, granice się przesuwają, a ciało nie chce słuchać rozpaczliwych poleceń mózgu kiedy trafia cię piorun z jasnego nieba. Dlaczego? Bo jeśli w głębi ducha pragniesz tego tak samo jak on, to nie jesteś w stanie się powstrzymać i postąpić wbrew sobie. Przynajmniej ja nie potrafię, nie rozumiem roli kobiety, która ma polegać na ciągłym opieraniu się, to jakaś męczarnia. Jeśli czegoś chcę a na dodatek ktoś podtyka mi to pod nos i mówi: bierz, to dla ciebie, to jakie można mieć argumenty przeciw?
Rządzą mną żądze. Zawsze były na pierwszym miejscu. Zawsze przeciągały strunę, szeptały słodko: „Jeszcze troszeczkę, co złego może się stać? Poczekaj jeszcze chwilę, nie pożałujesz, zobaczysz, dalej będzie tylko lepiej, nie jesteś ciekawa co jeszcze może się zdarzyć?” Chociaż rozum się buntuje, nie potrafię go słuchać kiedy tak cała zmieniam się w drżące oczekiwanie.
Może nawet za szybko to wszystko się wydarzyło. Przyjemniej by było potrwać trochę dłużej w nieświadomości, niepewności, nadziei; odkrywać, powoli, odczytywać znaki. Ale póki się działo nie mogłam tego powstrzymać, ani nawet spowolnić. Moje ciało od lat domagało się takich pieszczot i od lat chciało dawać przyjemność, oddać się komuś całkowicie. Dlaczego miałam stawiać opór, skoro czekałam na to tyle czasu? On się nie powstrzymywał, przynajmniej nie wyglądało na to. A ja dziwnie mu ufałam, zbyt wiele ryzykował, żeby pozwolić sobie na to ze zwykłego kaprysu.
Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Jak to możliwe, że mam zamiar spotkać się z moim egzaminatorem? To szaleństwo. Kiedy rozmawiam z nim wszystko wydaje się naturalne i proste ale kiedy później myślę o tym… Boże! Boję się. Umieram z przerażenia. Nie wiem co o tym myśleć. Nie wiem jak się zachować. Nie wiem jak on zrozumiał tę sytuację. W sumie to go nie zaprosiłam, choć może się tak wydawać; nie miałam takiego zamiaru, ale tak wyszło. Powiedziałam zupełnie inną rzecz, ale wiem, że mógł to odczytać właśnie tak. Chwilami mam nadzieję, że nie zadzwoni, choć może to byłoby jeszcze gorsze, bo nie wiedziałabym co się stało. Ach, niech już będzie sobota, niech już będzie po wszystkim.
Henri dzwoni w piątek i umawiamy się na następny dzień. To zimny i nieprzyjemny dzień, nie mam ochoty wychodzić z domu, ale teraz już muszę. Ubieram się starannie ale nie stroję, nie chcę być wyzywająca, wolę wyglądać zupełnie zwyczajnie.
Kiedy się spotykamy jest nieźle, udaje nam się podtrzymać rozmowę, na początku głównie jemu ale i ja powoli się oswajam. Denerwuję się bardzo, trzęsę się z niepokoju, choć staram się to ukryć, to on musi widzieć. Wiem, że moje duże oczy często sprawiają wrażenie przestraszonych, więc muszę teraz wyglądać na autentycznie przerażoną kiedy źrenice rozszerzają mi się ze zdziwienia i ekscytacji. On wyciąga rękę, głaszcze moją, mówi jakieś komplementy. Potem stara się mnie uspokoić, po każdym odważniejszym geście, wycofuje się, sprawdza moje reakcje, szepcze, żebym się nie bała, że wszystko będzie dobrze. Kojarzy mi się to z uspokajaniem i głaskaniem psa, ale działa. Strach mija bardzo szybko, gdy wkraczamy na tereny, w których czuję się dużo pewniej. Później drżę już tylko z podniecenia.
Siedzimy w jakimś barze. Rozmawiamy, rozmawiamy dużo, a w międzyczasie zbliżamy się do siebie, pod każdym względem. Nie tylko ciągnie nas do siebie, ale zdajemy się rozumieć prawie bez słów, zdaje się, że te same rozterki nas dręczą. On jest jak moje lustrzane odbicie, może to celowy zabieg, powtarza wszystkie moje emocje. Wydaje się cieszyć ze mną jak dziecko tym niespodziewanym olśnieniem, ale zaraz zamartwiamy się razem, co będzie dalej? Przecież to nie może się dziać, nie możemy na to pozwolić, wyrządzamy tyle zła. Henri raz mówi, że nie chce mnie stracić, to znów, że może to wszystko się rozmyje. To brzmi dziwnie, myląco, ale chyba go rozumiem. Z jednej strony widzimy się trzeci raz, ale już wiemy, że chcemy czegoś więcej, z drugiej, może to tylko takie chwilowe zamroczenie i jutro już nie będzie wcale ważne.
On jest moim lustrzanym odbiciem w emocjach, ja jego w działaniu. Nie odważę się pierwsza wykonać żadnego gestu, ale chętnie powtórzę wszystko to, na co on się odważy. Już jego palce wędrują po mojej dłoni, ręku, ramieniu, zahaczają, niby przypadkiem, o pierś. I moje ręce, coraz bardziej niecierpliwie starają się ukradkiem odkrywać nowe tereny. Jego skóra i włosy: dziwnie miękkie, słone usta, ciało prawie pozbawione tłuszczu, twarde, kościste.
Jego dłonie są wszędzie, a przecież siedzimy w barze. Z boku to musi wyglądać nieciekawie: stary dziad dorwał się do młodej laski i nie może utrzymać rąk przy sobie. A jednak nie potrafię się tym przejmować bo chcę więcej. Wszystko inne traci znaczenie. I ja równie mocno jak on pragnę tego dotyku. Oni nic nie wiedzą, nie mają pojęcia jak to jest. Nigdy się nie dowiedzą jakie to uczucie, jak mi jest nieskończenie dobrze.
Kiedy mnie całuje przeszywa mnie dreszcz. Nie zaskakuje mnie tym, nie o to chodzi, przecież na to czekam, tego się spodziewam (no może jest jakiś margines szans, że nagle się opamięta i dalej się nie posunie, ale kto by w to uwierzył). Przeszywa mnie dreszcz, bo jest lepiej niż się spodziewałam, lepiej niż mogłam sobie wymarzyć, ja, którą raczej nudzą zwykłe, zbyt długie pocałunki. Kręci mi się w głowie za każdym razem kiedy nasze usta się stykają, całujemy się łapczywie, impulsywnie. Jak to może dziać się naprawdę? Jak mogło rozwinąć się w tak krótkim czasie?
Najmocniej czuję jego język w moim uchu. Wsuwa się głęboko, głęboko, zwinny, długi, gorący. Zdaje się docierać aż do mózgu i delikatnie go łaskotać. Rozpływam się z rozkoszy. Samo to mogłoby mi wystarczyć na lata wspomnień wywołujących rumieńce. A przecież to zaledwie obietnica tego, co ma dopiero nadejść. Niespodziewanych i nieodkrytych dotąd uciech ciała. Czuję jego oddech na szyi, ręce na udach, splatamy się nogami, staramy się przez cały czas dotykać. Przeczuwam już całą sobą, że będzie niezwykle. Takie rzeczy po prostu się wie.
Później leniwie drapię jego przedramię. Wiem, że to prawie koniec spotkania, ale nawet nie żałuję, bo chociaż ciągle czuję niedosyt, zdaję sobie sprawę, że dziś nie będzie więcej odkryć, nie zrobimy nic więcej w tłumie ludzi. Wiem też, że teraz już się nie cofniemy, że to dopiero początek naszej historii i że jeszcze wiele się wydarzy. Przed nami otwierają się nieskończone możliwości, cały wszechświat cudownych i magicznych zdarzeń.
Tego dnia, wracając do domu, wyjątkowo nie czuję zimna. Owszem, drżą mi nogi i ręce, cała jestem rozedrgana, ale tym razem nie z powodu temperatury. Płonę, czuję rumieniec zalewający moje policzki. Jednocześnie nie mogę uwierzyć i rozpamiętuję z zachwytem. Czuję ogromne przepełniające mnie szczęście i wielki gorzki żal, palący wstyd. Od tej chwili rozpoczynają się nieustanne obawy, że on się ocknie i wycofa, że w każdym momencie ten sen może runąć i zostanę z wielką, niespełnioną obietnicą. I nawet nie będę mogła mieć o to żalu.
Leżę bezsennie i rozpamiętuję każdą chwilę, analizuję każde, z pozoru nieznaczące słowo, przypominam sobie każdy szczegół. Dopadają mnie ponure myśli: czy to moja wina? Czy ja go sprowokowałam? Przecież nie zrobiłam nic by go zachęcić. Co będzie teraz? Może wróci do domu i się opamięta, zda sobie sprawę, że głupio postąpił. A może nie jestem pierwsza, może to dla niego codzienność; raz ta raz tamta, żona dawno się przyzwyczaiła (bo przecież niemożliwe, żeby nie wiedziała), ale z jakiegoś powodu znosi taki układ. A może jest możliwe tak po prostu się zakochać i on się właśnie zakochał, może nawet pierwszy raz w życiu. Bzdura, nie można kochać nie znając, ja nie mogę, nie kocham go przecież i chyba nie jestem w stanie pokochać, po prostu nie potrafię się oprzeć a to zupełnie co innego. A ona? Czym sobie na to zasłużyła? Wyszła za mąż za faceta tak mało atrakcyjnego, a mimo to nie może liczyć na wierność. To takie niesprawiedliwe, może przyjęła nieatrakcyjność za cenę spokoju, ale na nic zdało się to poświęcenie.
Tęsknię. Chcę czuć jego dotyk w każdej chwili, powiedzieć tyle rzeczy, o tyle zapytać. Upewnić się, że ciągle mnie pragnie. Naprawdę myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. No bo jak można się tak nieracjonalnie zachowywać? Przecież ufałam mu, jak dojrzałemu facetowi, nauczycielowi, nie podejrzewałam nic… Nie może być mojej winy w niedoświadczeniu, w nieumiejętności odczytywania zamiarów. Jeśli on zachowywał się jak napalony nastolatek, to jak miałam zachować się ja, która niczym więcej nie byłam. Patrząc na moich rodziców, myślałam, że zdrada prawie się nie zdarza w prawdziwym życiu, że ludzie nie są do tego zdolni, że to jakieś chore wyjątki a nie standard, że takie rzeczy to tylko w filmach…
Ile razy w ten jeden wieczór przechodziliśmy od euforii do rozpaczy? Ile razy powtarzał, że to złe, szalone. Popadaliśmy w ponurą zadumę a już za chwilę znów ściskaliśmy swoje ręce. Ja wyobrażałam sobie, że na jego miejscu nie straciłabym głowy, nie dopuściłabym do tego, prawie z obrzydzeniem patrzyłam na niego, chciałam wstać, uciekać. Potem ze złością myślałam, że to nie moje zadanie być rozsądną, że ja jestem tylko znudzoną, głodną wrażeń, spragnioną miłości dziewczynką. Wreszcie zatracałam się w jego szeptach i pocałunkach.
Gdybym mogła się tak nie zadręczać. Gdybym mogła po prostu czekać i obserwować dalsze wydarzenia. Ale od tego dnia zaczęły się nieustające męki, wieczny lęk, że nagle coś się odmieni. Strach w oczekiwaniu na umówiony telefon, tysiąc niepokojących myśli przy każdym spóźnieniu. Ciągłe poczucie zagrożenia utratą tej więzi. Jeszcze tyle bezsennych nocy mnie czekało. Co mi zrobiłeś? Dlaczego mi? Może ja po prostu tak bardzo potrzebowałam kogoś… kogokolwiek, i tak naprawdę to mógłby być kto inny, byle by był. Bo jak inaczej tłumaczyć tak silną reakcję na kogoś tak mało dla mnie atrakcyjnego?
6. Czyściec, udręka i piekło
„Alkohol rozluźnia moje zawsze napięte nerwy, nadaje giętkości stawom, napełnia mnie pewnym rodzajem szczęścia fizycznego i duchowego: lekkość, odprężenie, błogostan. I to jest inna kobieta, która dobrze się czuje w mojej skórze, łagodna i uległa, bez woli i sprzeciwu, która słucha tego, co mówi jej rozmówca. Niepotrzebnie zresztą używa tylu omówieni, żeby wyznać mi, że zawsze byłam dla niego pociągająca. Moje odpowiedzi nie wykraczają poza lekkie uśmiechy, jednak obserwuję, ubawiona, nasilające się cieniowanie jego manewrów okrążających- niby szachista, mający przed sobą poważnego przeciwnika, który z upodobaniem śledzi- z góry to przewidział- mechanizmy jego strategii. Teraz głos przybierał ton głębszy, jak gdyby pod wpływem wzruszenia, żeby mnie zapytać, czy zdałam sobie sprawę, że… (Jeszcze jak sobie zdałam sprawę!…A w każdym razie nie będzie mi niemiło, jeśli to okaże się prawdą… I czego on teraz oczekuje? Odpowiedzi? Nie będzie odpowiedzi.) A tamta, oczywiście, pozwala sobie ściskać ręce. A najgorsze, że drży, a łydki wiotczeją i spojrzenie topi w jego spojrzeniu… (ach kurwo, kurwo, kurwo, po tysiąckroć kurwo!…) I mówi do siebie, żeby uciszyć tamtą, że od dawna nie zdarzyło jej się nic podobnego, że nie ma siły, że ulega, że jest bezwolna… (Bzdura, bzdura!… Tak nie powinno być, nie może być, nie może być…) A on mówi, mówi, mówi: oszałamia mnie, obezwładnia…”
(Alejo Carpentier Święto wiosny)
Jeszcze jak zdałam sobie sprawę, ale o wiele za późno. A może nawet w porę ale przecież i tak nie mogłam nic zrobić. Nie wiem. Pocieszające jest jedynie, że nie byłam pierwszą ani jedyną, która to czuła, że moje myśli i uczucia zostały już dawno opisane, nawet lepiej niż sama umiałabym to zrobić. Więc może to jednak naturalne i zdarza się częściej niż mi się zdawało? Może ta historia musi się w kółko powtarzać za sprawą jakiejś tajemnej klątwy i odwiecznej niesprawiedliwości?
Kolejne dni upływały jak w transie, chodziłam do szkoły, rozmawiałam, śmiałam się z innymi, trochę się uczyłam, ale ani na chwilę nie przestawałam o nim myśleć. Umówiliśmy się na telefon. Oczywiście umówionego dnia nie zadzwonił. Płakałam, gryzłam pięści, krzyczałam bezgłośnie, przeklinałam swój los. Wyobrażałam sobie jego z rodziną, wesoło szykujących się do świąt. Pewnie nie myśli. Pewnie zapomniał. Tak szybko jak stracił mnie z oczu opamiętał się i postanowił nigdy więcej się ze mną nie zobaczyć. Jak on mógł tak łatwo o mnie zapomnieć, gdy ja tak cierpię?
Byłam już bliska obłędu kiedy w końcu zadzwonił, (dzień później) i w magiczny sposób powiedział mi dokładnie wszystko to, co tak pragnęłam usłyszeć: że myśli, że czeka, że tęskni, że czuje tak samo mocno jak kiedy byliśmy obok siebie. Że nic się nie zmieniło.
I znów, po chwilowym pocieszeniu nastało dręczące wyczekiwanie. Trzeba było przeczekać Boże Narodzenie, wytrzymać rozłąkę. Znów spędzić niezliczone godziny rozmyślając co robi, czy nadal pragnie tak samo mocno?
Męczą mnie te święta, męczą mnie każde święta, ale te szczególnie. Nudzi mnie ciągłe siedzenie przy stole, nieudane prezenty, dyskusje o polityce, te same co zawsze filmy w telewizji. Zazwyczaj przynajmniej odpoczywam w ten czas od szkoły, ale tym razem przecież ciągnie mnie z powrotem do codziennego życia, w którym mogę spotkać jego.
I znów nadchodzi ten ostatni dzień przed spotkaniem, to najbardziej nieznośne z oczekiwań, drżące i wątpiące, straszne i wspaniałe oczekiwanie. Znów nachodzą mnie wątpliwości: a może jednak nie iść, a może on nie przyjdzie, a jednocześnie tak bardzo mnie ciągnie. Tak bardzo chcę zobaczyć, czy nadal będzie tak intensywnie, czy może niezręcznie. Czy tym razem zdołam się powstrzymać od tego szaleństwa.
Spotykamy się po raz drugi prywatnie i po raz ostatni raz w tym roku. Jest zimno, od czasu do czasu spada trochę śniegu. Jak miło tak spacerować po swoim dobrze znanym mieście i odkrywać je na nowo. Widzieć je ostrzejsze, piękniejsze, ekscytujące jak nigdy. Raz idziemy pod rękę, innym razem znów gonimy się w śniegu. Znów jak dzieci cieszymy się, upajamy sobą, napawamy absolutną pewnością, że należymy do siebie nawzajem. Nic nie może nas rozłączyć, rozumiemy się bez słów, leniwie przeciągamy wspólne chwile by zaraz potem niecierpliwie odkrywać swoje ciała. Myślę, że takie uniesienia są chyba właściwe dla mojego wieku, ale co to może znaczyć dla niego?
— Bałem się zadzwonić. Że się rozmyślisz, nie przyjdziesz.
— Ja też się bałam, że się rozmyślisz, że już nie zadzwonisz.
— Nie, ja nie, nigdy, przecież wiesz. Mówiłem ci, możesz być mnie pewna.
— Ja też ci mówiłam.
— Ale ty jesteś taka młodziutka.
— A ty? Ile właściwie masz lat?
— 32.
(Czyżby? Wygląda na dużo więcej, ale niech mu będzie, przyjmijmy, że to prawda. Byłaby to nawet komfortowa myśl dla mnie. 14 lat to jeszcze nie taka znowu wielka różnica. Zresztą, jakie to ma znaczenie?)
— Musimy bardzo uważać, kochana.
— No właśnie, a co z twoją żoną? Nie boisz się, że ktoś nas zobaczy jak tak sobie idziemy, albo siedzimy?
— My… Ja… Ja jej od dawna nie dotykam…
(Nie o to pytałam, ale: serio? Chyba za dużo w życiu obejrzałam filmów i przeczytałam książek, żeby wierzyć w takie bajki.)
— No, ale o mnie nie wie, więc pytam czy się nie boisz, że ktoś jej doniesie?
— Nie, i tak będzie musiała się dowiedzieć. Sam będę musiał jej powiedzieć. Powiem jutro.
(Łoooł. Hold your horses, mam ochotę krzyczeć, ale zaraz nadchodzi refleksja: głupie gadanie, wiesz, że tego nie zrobi.)
Temat psuje mi humor. Nie chcę rozbijać małżeństwa, żeby za tydzień, miesiąc czy nawet rok się z nim rozstać. To, że dziś czuję tak intensywnie nie znaczy, że za miesiąc nie będzie już po wszystkim. Przecież żadne z nas nie może w tej chwili wiedzieć niczego na pewno. Pochmurnieję, a on to widzi. Staram się na nowo przywrócić beztroski nastrój, ale Henri zaczyna mnie męczyć: czy się rozmyśliłam, czy już go nie chcę, czy to, czy tamto.
Później, gdy pijemy wino w restauracji, wracają ukradkowe pieszczoty, gorączkowe podniecenie, jakieś pierwsze wyznania, nawet plany na przyszłość. Cieszę się bliskością, pieszczotami, pożądaniem, ale nie chcę rozmawiać o uczuciach, za to on powtarza w kółko to samo: że bardzo mnie kocha, że nigdy nie zostawi, że nigdy mu się nie przydarzyło coś takiego. Te przedwczesne wyznania wydają się nie na miejscu, niepokoją mnie. Drażni mnie to: jak można kochać po kilku spotkaniach, paru telefonach? Ja wiem, że nie kocham, nie wiem co prawda, co się ze mną dzieje, ale wiem, że to na pewno nie miłość. Z tego powodu jego zapewnienia brzmią nieszczerze, a ja od teraz staję się jeszcze bardziej sceptyczna i podejrzliwa. Staram się z rezerwą podchodzić do wszystkiego co mówi. Czy kobiety naprawdę lubią słuchać takich irracjonalnych bzdur? Ja nie mogę tego znieść. Zawsze wolałam czyny niż słowa, więc chcę po prostu płynąć na tej fali, czas pokaże co będzie dalej.
Opowiada mi, że niedługo ma lecieć z rodziną w odwiedziny do brata, do Kanady, ale chyba odwoła wyjazd, nie wytrzyma, za bardzo będzie za mną tęsknił. Żona się cieszyła, ale jakoś to załatwi. Wzruszam ramionami, nie bardzo nawet wierzę w ten planowany wyjazd, a nawet jeśli był, to ile mógłby trwać? Zamiast tego słuchać wolę bawić się jego włosami, głaskać po udzie, ściskać przedramię. Nudzi mnie to całe gadanie. Nie to, że nie lubię rozmawiać, owszem, rozmawiamy dużo: o zawiłościach gramatyki, o literaturze, muzyce, mieście, szkole, osobach, które znamy. Ku mojemu zaskoczeniu całkiem dobrze nam się rozmawia. To tylko temat „miłości” mnie drażni. A może ja zwyczajnie nie jestem zdolna do miłości?
Jesteśmy już trochę spokojniejsi, nie tak oszołomieni, bardziej pewni siebie nawzajem, choć to tylko iluzja bo przecież nadal się nie znamy. Mimo że czasem zdaje się, że czytamy sobie w myślach, jest jeszcze tyle niewiadomych.
Z trudem odrywamy się od siebie. Nie wiadomo kiedy znowu się spotkamy, ale wiemy, że spotkamy. Tym razem to już przesądzone. Nie mam już wątpliwości. Jestem przekonana, że to nie chwilowe szaleństwo, że nie może się skończyć bo dopiero się zaczyna.