Wstęp
„Okruchy Górskie” to kilka wspomnień z mojego „górskiego życia”. Jak wskazuje tytuł, wszystkie opowiadania są związane z górami, a jeśli akcja nie toczy się w tej scenerii, to góry są zawsze w tle. Dążę do nich na różnych kontynentach, wracam po krótkiej lub dłuższej nieobecności albo po prostu podziwiam góry z odległości.
Niektóre opowiadania opisują zdarzenia sprzed pół wieku („Ściana deszczu”), inne — jak „Urodziny” — to historia z 2015 roku.
Nie jestem chyba wyjątkiem w tym, że nie lubię niepogody w górach. Nie lubię też spadać podczas wspinaczki (zdarzyło się to jeden raz), tkwić w zalewającej, wyziębiającej ciało wodzie, marznąć i moknąć w naprędce wydrążonej jamie śnieżnej, błądzić… Ale tak się składa, że takie przygody tkwią długo w pamięci. Wspinaczka czy wycieczka turystyczna przy pięknej, słonecznej pogodzie sprawia przyjemność i radość. Po takich pięknych dniach na pytanie: „Jak było?”, odpowiadałem, że super, że sama przyjemność, że wspaniały dzień i że życie jest piękne. Tylko po jakimś czasie pomału zapominałem o tych przygodach… bez przygód.
Nawet tak miłe wydarzenie jak moje 76. urodziny, które „stuknęły” mi na najwyższym szczycie Armenii („Urodziny”), gdyby nie zostało wzbogacone burzą śnieżną ze wszystkimi należnymi jej atrybutami (śnieg, grad, błyskawice i pioruny, brak widoczności), nie miałoby dla mniej takiej „wspomnieniowej” wartości. Opowiadanie „Ściana deszczu” to opis przygody, której zawdzięczam przyjaźń na całe życie. Wydarzenia zrelacjonowane w opowiadaniu „Nordkapp” pozostawiły trwające do dziś zadziwienie, że dość poważną wyprawę można zmienić w trudną do zrozumienia farsę. Są tu i historie dramatyczne („Długa noc”), i opisujące sytuacje nietypowe, jak wtedy, gdy zostałem aresztowany lub zmuszony do bycia… astronomem („Afryka 2001”).
Niektóre z tych tekstów powstawały na bieżąco, w innych dopiero teraz z trudem odtwarzałem zapomniane dzieje. To nie są opowiadania o górskich sukcesach, o klęskach też raczej nie. To próba uchwycenia tego, co w moim życiu było ciekawe. Gdyby nie przyjaciele, z którymi jeździłem w góry, nie miałyby one tego wspaniałego smaku. To właśnie w górach spędziliśmy razem kawał prawdziwego życia. Dziękuję przyjaciołom za to, że byli. Jestem też wdzięczny Eli — mojej żonie — za cierpliwość podczas wspólnych eskapad, a także za to, że skutecznie namawiała mnie do uczestniczenia w tych wyprawach, na które sama nie mogła pojechać.
Dodam jeszcze tylko, że wszystkie opowiadania są relacjami prawdziwymi.
Ściana deszczu
Chyba każdy z taterników pisał kiedyś coś w rodzaju dziennika górskiego czy pamiętnika. Ja też. Długo szukam na półkach niebieskiego zeszytu… Zapiski kończą się na sierpniu 1966 roku. Czytam jedną z ostatnich notatek. Lato 66. VIII. Droga Łapińskiego i Paszuchy na wschodniej ścianie Mnicha.
Z Krzysztofem Konarskim, Jackiem Komosińskim i Andrzejem Gierychem. Wejście w górną część ściany (z półek) o 13:30. Załamanie pogody, deszcz. Prowadzący na ostatnim wyciągu klepie końcową półkę i… spada. W efekcie biwak w lejącym całą noc deszczu. Rano kończymy. To wszystko. Brak nawet dokładnej daty.
A było tak:
Sierpniowy niezbyt wczesny poranek. Wyłazimy z wilgotnych namiotów w obozowisku Szałasiska przy Morskim Oku. Jesteśmy zmęczeni kilkudniową bezczynnością. Nareszcie nie leje! Śniadanie można zjeść poza namiotem. Słońce jakby sprawiało wrażenie, że świeci. Potem brydż… Andrzejowi wyraźnie nie idzie karta.
— Panowie, a może byśmy tak coś zaorali? — rzuca niewinnie.
— A gdzie byś chciał pójść? — pytam z lekkim niepokojem.
— No… może na Łapińskiego na Mnichu — mruczy niezbyt zdecydowany Andrzej.
— Co ty, to jest łatwa droga — mówi pewnym głosem Andrzej. Przebiegniemy ją szybciutko, a jak chcesz, to całą przeprowadzę. Znam ją dobrze. — Panowie, co wy na to?
Andrzej (czasem zwany Gierysiem) spogląda na karcianych partnerów. Krzysiek i Drut (Jacek) patrzą na siebie.
— No może byśmy zdążyli, może jednak padać nie będzie… — stwierdzają niepewnie.
Zbliżało się południe. To ważne w tej opowieści, trzeba bowiem pamiętać, że w latach 60. ubiegłego wieku droga Łapińskiego uważana była za trudną. Przejście jej zajmowało wspinaczom ładnych kilka godzin. Przechodziło się ją techniką hakową, a na niektórych odcinkach stosowało regularny podciąg. To znaczy, że uciekano się wtedy na tej drodze do sztucznych ułatwień. Ale Andrzej był wówczas jednym z najlepszych wspinaczy, jakich znałem, więc istniała szansa, że rzeczywiście wrócimy przed nocą.
Przewodnik Taternicki „Tatry Wysokie” autorstwa Witolda H. Paryskiego tak opisuje tę drogę: 535. Pn-wsch ścianą (ze Żlebu pod Mnichem). Droga skrajnie trudna, techniką hakową (w dolnej części nadzwyczaj trudna), b. eksponowana, b. piękna, i oryginalna; w dolnej części dużo traw, w górnej skała lita; 6 godz. Pierwsze przejście: Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha 7.07. 1942 r.
Pospieszne przygotowania. Pójdziemy dwoma zespołami. Krzysio i Drut, jako że przedtem nie przechodzili dolnej części drogi, „za karę” idą od dołu. Ja z Gierysiem od półek. Po połączeniu pójdziemy czteroosobowym „tramwajem”.
Pakujemy sprzęt. Rozglądamy się z Andrzejem za jakąś liną. Drut poleca nam swoją biało-różową, lekko sztywną, niemiecką (produkcja NRD). Sami zabierają podwójną linę podciągową Krzysia (wspaniały jak na owe czasy Edelrid). My pójdziemy na pojedynczej.
— Nie będziemy się bawić w podciąg na dwóch linach — stwierdza Gieryś.
Na półki docieramy z Andrzejem lekko zdyszani po czymś, co raczej przypominało bieg przełajowy niż podejście pod ścianę. Eksponowany trawers pozwala nam uregulować oddechy. Andrzej startuje w ścianę o 13:30. Szybko przechodzi pierwszy wyciąg liny. Teraz następuje długie oczekiwanie na zespól nieszczęśników, pełznących od podnóża ściany. Iść dalej nie możemy, wiąże nas przecież dżentelmeńska umowa.
W końcu przychodzą. Niezwłocznie dowiązują się do mnie. Mogę nareszcie wystartować. Idzie nam nieźle, więc trochę nas dziwią okrzyki idącego z kursantami Janusza Kurczaba, dobiegające z prawego filara Cubryny. Niezbyt wyraźne, rozszyfrowujemy w końcu jako… „dobranoc”.
Na marginesie dodam, że wołający do nas Jano będzie w latach późniejszych liderem polskich wypraw narodowych, w tym na drugi szczyt świata — K2.
„Zgłupiał?” — myślę. Spoglądam na zegarek, a potem wreszcie w niebo.
I zmieniam zdanie. Nad Tatrami gromadzą się potężne, czarne chmury, a to oznaczać może tylko jedno. „Ale chyba zdążymy…” — nie tracę nadziei.
Spoglądam na prowadzącego cały czas Andrzeja. Elegancko przechodzi trawers. Wspina się głównie klasycznie, rzadko używa ławeczek. Chyba miał rację, nie zabierając podwójnej liny podciągowej czy też dwóch niezależnych. Nie są nam potrzebne. Jedna w zupełności wystarczy. Tylko co z nią? Wygląda jakoś dziwnie. W odległości około dwóch metrów od Andrzeja lina załamuje się pod kątem 90 stopni… I to wcale nie jest złudzenie — ona jest po prostu przecięta! Wygląda na to, że rdzeń utracił ciągłość, a tylko nylonowy oplot sprawia, że lina nie rozpadła się na dwie części.
— Andrzeju, czy dobrze stoisz? — pytam, starając się, żeby mój głos brzmiał naturalnie.
— Za chwilę będę OK — słyszę. Rzeczywiście, po chwili Andrzej stoi w miarę pewnie.
— O co chodzi? — pyta bez specjalnego zainteresowania.
— Ściągnij dwa mety liny, zrób kluczkę poniżej uszkodzonego miejsca i wepnij ją w uprząż. — Słowa moje brzmią jak komenda wydawana przez instruktora. Andrzej spogląda w dół i, nie odzywając się ani słowem, spokojnie wykonuje zasugerowane przeze mnie czynności. Po chwili wspina się dalej.
Moje rozmyślania na temat stalowych nerwów partnera przerywa szum coraz gwałtowniejszego deszczu. Jak to często w górach bywa, opadowi towarzyszy nagłe ochłodzenie. Czuję to dotkliwie, gdyż zamiast swetra mam na sobie coś, co może uchodzić za jego imitację. W każdym razie stwierdzam, że oszczędzanie na wadze bagażu było raczej błędem. Później będę mógł powiedzieć, że było na pewno dużym błędem… Deszcz zmienia się w ulewę. Robi się coraz później, a że jest koniec sierpnia, dość wcześnie zaczyna się ściemniać. Ale Andrzej dzielnie „napiera” dalej.
Ortalionowy skafander nie daje osłony przed strugami deszczu. Żadna to pociecha, że dochodzący do mnie Krzysio i Drut są przemoczeni do suchej nitki.
Skupiamy się we trzech na wąskiej półce. Trzy dobrze wbite haki tworzą solidne stanowisko asekuracyjne. Jest już ciemno. Andrzej za chwilę skończy wspinaczkę. Melduje, że zostało mu już tylko kilka metrów do półki kończącej drogę. A więc jednak się udało! Lina powoli przestaje przesuwać się w dłoniach, potem nieruchomieje. Z góry dobiegają niewyraźne mamrotania, świadczące o tym, że nasz lider ma jakieś bliżej nieokreślone kłopoty. Po chwili poprzez huk spadającej kaskadami wody, docierają do nas słowa, które brzmią dość niepokojąco.
— Za chwilę skończę drogę albo spadnę.
Cóż można zrobić po usłyszeniu takiego stwierdzenia? Wydaje mi się jednak, że coś zrobić muszę. Dość irracjonalnie przemeblowuję stanowisko. Wypinam pętlę autoasekuracyjną z jednego haka, by ją za chwilę wpiąć w drugi. Robię jeszcze kilka bardziej lub mniej potrzebnych ruchów i zastygam, wsłuchując się w odgłosy dochodzące z góry. Nadstawiam uszu, bo widzieć już nie mogę. Jest ciemno. W końcu słyszę donośny brzęk. To znak, że Andrzej jednak spadł.
Odruchowo ściągam około dwóch metrów liny i czekam na szarpnięcie. Wydaje mi się, że minęło już dużo czasu, a lina nawet nie drgnęła. Słychać tylko deprymujący brzęk haków i karabinków, obijających się o skałę podczas pierwszej fazy lotu Andrzeja. Później zresztą gotów byłbym przysiąc, że odgłosowi temu towarzyszył snop iskier. Może zresztą tak było… Wreszcie czuję napięcie na linie. Następuje hamowanie. Lina pracuje na długim odcinku, więc nie muszę specjalnie przykładać się do dynamicznej asekuracji. Zresztą wtedy nie znaliśmy definicji „współczynnika odpadnięcia”, bo też nie wiedzieliśmy, jakie matematyczne zasady decydują o zerwaniu liny. Ale myślę, że żadna znajomość dynamiki lotu nie pomogłaby, gdyby Andrzej nie przewiązał się pół godziny wcześniej, omijając uszkodzony odcinek liny. Na pewno nie usłyszelibyśmy dość zaskakującego okrzyku, który dotarł do nas po chwili pełnej niepokoju.
— Jeden zero dla młodości! — Okrzyk ten świadczył nie tylko o tym, że byliśmy młodzi, ale i o tym, że Gieryś jest żywy, no i chyba cały.
Andrzej prosi o opuszczenie go na linie o jeden metr, bo pod nim jest dość szeroka półka. Teraz dopiero dociera do mnie, że dobrze zrobiłem, ściągając te dwa metry liny. Gdyby nie to, spadający 10—12 metrów nasz bohater postawiłby na tej półce kropkę. A co to znaczy, nie muszę tutaj chyba wyjaśniać. Lot miał Andrzej zresztą komfortowy, bez obijania drogocennego ciała o skały. To luksus, który można sobie zafundować podczas wspinania na drogach o stopniu nachylenia większym niż zachodnia ściana Niżnych Rysów.
Opuszczam „lotnika” na półkę. Andrzej ogłasza, że jest cały i zdrowy, ale o dalszym wspinaniu w takich warunkach nie ma mowy. Jest ciemno, zimno, leje ulewny deszcz, a na dodatek nie mamy nawet latarek czołowych. Pozostaje tylko biwak, który okazał się być najgorszym w moim górskim życiu.
Andrzej wspomina swój lot:
Owymi czasy droga ta była, jak to się mówiło, hakowa. Pierwszy wyciąg minął bez specjalnych przygód, ale wcale nie tak szybko. Pojedyncza lina, niemiecki kabel, sztywny, ale mocny. Gdzieś tak po kilku metrach drugiego wyciągu słyszę z dołu głos Andrzeja.
— Czy masz tam jakieś trudności? (właśnie zastanawiałem się nad sposobem kontynuowania drogi).
— No nie — odpowiadam.
— A czy dobrze stoisz?
— No dobrze.
— Czy możesz wybrać trochę liny?
— Oczywiście — odpowiadam i ściągam te kilka metrów. I cóż widzę? Lina przecięta, trzyma się tylko na części oplotu. No tak — robię kluczkę, wpinam do uprzęży i idę dalej. Koledzy podążają za mną, czas leci. Jestem w połowie trzeciego wyciągu, gdy zaczyna się ściemniać i pojawia się deszcz. Do końca drogi dość blisko. Po krótkim czasie jestem przed wyjściowym filarkiem. Ponieważ lina już dość ciężko przechodzi przez karabinki, żeby nie mieć kłopotów, w decydującym momencie ściągam jej spory odcinek i wchodzę na filarek. Rzucam w dół do chłopaków:
— Albo za chwilę będę na półkach, albo czeka nas biwaczek.
Warunki są ciężkie, ale półki tuż, tuż. Po zrobieniu małych kroczków, macam palcami przełamanie ściany i szukam dobrego, znanego mi chwytu, znajdującego się już na półce. Nie znajduję, nie dosięgam. Usiłuję wygramolić się na półki. Namoknięta lina przytrzymuje i nogi wyjeżdżają ze stopni.
Nim zdążyłem mrugnąć, już jestem na dole, 8 metrów niżej, dyndając pół metra nad półką, na której byłem pól godziny wcześniej. Widowisko było podobno niezłe, bo szurałem żelastwem po skale, krzesząc snopy iskier. Potem stoję na tej półce. Koledzy biwakują niżej na stanowisku asekuracyjnym. Przyjemniej, bo razem, ale woda leje im się za kołnierz, a na mnie tylko pada.
Tyle Andrzej. Nasze relacje są podobne. Jedyną różnicą jest ocena długości lotu i odległości, dzielącej Andrzeja od półki po wyhamowaniu.
Pytano nas potem, dlaczego nie wycofaliśmy się zjazdami (na linie) na półki. Przypominam więc, że ciemno było straszliwie i stwierdziliśmy po raz nie wiem który, że przydałyby się nam lampy czołowe (czołówki). Poza tym od Andrzeja dzielił nas trudny trawers, sporo niełatwego terenu i różnica wysokości, co w zasadzie uniemożliwiało mu wycofanie się na nasze stanowisko. A na dodatek woda, lejąca się z nieba już nie strumieniami, a rzeką, odbierała nam chęć do jakiegokolwiek konstruktywnego działania. Można stwierdzić, że wyłączyliśmy myślenie.
Wracam więc do mojej relacji. Próbujemy we trzech zainstalować się na wąskiej półce. Litościwi koledzy, jako że nie mam swetra, sadowią mnie pomiędzy sobą. Mamy do dyspozycji dwa, modne wówczas, płaszcze igielitowe, które zesztywniały na kość. Niewielką mam z nich korzyść, gdyż każdy z moich „skrzydłowych” ciągnie sztywną płachtę do siebie. Siedzimy dokładnie w ścieku wodnym, więc lodowata ciecz, która wpływa mi za kołnierz, po dokładnym obmyciu pleców i nerek wlewa się do butów i wypływa cholewkami. Czuję, jak w szybkim tempie wychładza się moje ciało. Wiem, czym to grozi. Przypominają mi się postaci taterników (Krystyna Lipczyńska i Janek Horak), którzy nie przeżyli nocy, biwakując w lejącej się wodzie, proszę więc kolegów o ogrzanie mnie. Z dużą pasją robi to Krzysio, waląc mnie swoim wielkim łapskiem w plecy. Z drugiej strony wspiera go Drut. W efekcie zwisam poniżej półki, na krótko — na szczęście — wpiętych pętlach asekuracyjnych. Koledzy pomagają mi wgramolić się z powrotem. Jest mi zimno, co chwila dostaję, znanej wszystkim „kiblującym” w trudnych warunkach, „trzęsionki”. Wtedy znów następuje walenie w plecy, po raz kolejny spadam i tak w kółko.
Z góry Andrzej wygłasza komunikaty o stanie swego ducha i ciała. Po jakimś czasie donosi nam, że doszedł do… Placu Unii Lubelskiej. Kiedy zaczynamy już się zastanawiać nad kondycją jego umysłu, dociera do nas, że on po prostu spaceruje! Jak się potem okazało, jego półka była na tyle długa, że mógł na niej przejść kilka kroków. Chodził do rana. Nie tkwił w ścieku wodnym, więc chyba biwak ten zniósł lepiej niż my.
Świt zastaje mnie w stanie bliskim hibernacji. Mija dobre pół godziny, nim jestem w stanie zmusić moje zesztywniałe ciało do jakiegokolwiek ruchu. Ręce mam pozbawione czucia, więc przez dłuższy czas nie udaje mi się nawet rozpiąć rozporka, by móc zrobić, należne każdemu, poranne siusiu. Dziś może się to nawet wydawać zabawne, ale wtedy wcale takie nie było… Nie miałem pojęcia, jak przejść w takim stanie trudny trawers. Wykazałem się, jak na mnie, niezwykłą inwencją — wieszałem ławeczki (pętle do podciągu), gdzie tylko się dało. Wykorzystałem do tego wszystkie sterczące skalne „cycki”. Dobrze, że nie musiałem dobijać haków. Ręce nie były na tyle sprawne, żeby utrzymać młotek.
Dochodzę do Andrzeja w lepszej formie. Jednak wspinanie trochę mnie rozgrzało. Po mnie męczą się Krzysio i Drut, wykorzystując mój patent z bezpośrednim wieszaniem ławeczek na występach skalnych. Zastajemy Gierysia w niezłym stanie, więc mamy nadzieję, że dokończy dzieła i poprowadzi ostatnie metry. Ale spotyka nas niespodzianka. Andrzej stwierdza, ze swym charakterystycznym uśmiechem, że prowadzić nie ma zamiaru. Że dobrze pamięta wczorajszy lot, a w ogóle to nie czuje się najlepiej. No cóż, ma do tego prawo. W końcu to on poleciał, nie my, a — prawdę mówiąc — skutków tego odpadnięcia nie znamy.
Wygląda na to, że któryś z pozostałej trojki musi poprowadzić te ostatnie metry. W końcu decyduje się na to Jacek (Drut). Ale on też twierdzi, że stan, w jakim się znajduje, nie pozwoli mu na przejście klasycznego odcinka kończącego drogę. Wypatrujemy więc z lewej strony rysę z tkwiącymi w niej przegniłymi drewnianymi kołkami, stanowiącymi chyba pozostałość po jakimś zimowym przejściu. Rysa ta stwarza możliwość przejścia techniką hakową, co skwapliwie wykorzystuje Jacek, sprawnie „hacząc” na tym końcowym odcinku. Gdy zmęczony wypełza na końcową półkę, widzi nadchodzących z pomocą przyjaciół (Jacek Rusiecki, Andrzej Drobnik i inni, których nazwisk nie pamiętam). Ale ich widok, zamiast go ucieszyć, wywołuje niczym nieuzasadnioną agresję. Zamiast tradycyjnym „cześć”, wita ich pretensjami.
— To dopiero teraz przychodzi się po kolegów?!
Zaskoczeni, odpowiadają, że wstali o trzeciej rano, a przecież musieli przygotować dla nas herbatę. Że biegli jak najszybciej, aby nam pomóc, a my tacy niewdzięczni. Odpłacają się nam, wybuchając salwami śmiechu na widok każdego kolejnego, wyłażącego na półkę, zmaltretowanego biwakiem nieszczęśnika. Robią nam pamiątkowe zdjęcia. Wyglądamy na nich nieszczególnie.
Pijemy gorącą herbatę, jest fajnie. Deszcz nie pada, robi się cieplej. Dobrze jest mieć przyjaciół, zwłaszcza w górach…
Epilog
Na drugi dzień, gdy odpoczywaliśmy po naszej przygodzie, słyszymy głos jednego z przebywających na „taborisku” taterników.
— Panowie, wzięliście wczoraj moją linę, a przecież parę dni temu przewaliła się przez nią lawina kamienna.
Okazało się więc, że w obozowisku były dwie biało-różowe niemieckie liny, a my omyłkowo wzięliśmy tę obcą, która kilka metrów od jednego końca miała przecięty rdzeń… No cóż — mogło się to wszystko zakończyć inaczej.
We wstępie napisałem, że nasza przygoda na ścianie Mnicha utrwaliła przyjaźń czterech partnerów na linie. Wygląda to może na dość naciąganą historię, ale ja w to wierzę.
W przypadku Krzysia to była przyjaźń dosłownie do końca życia.
Krzysztof zmarł 28 lat po naszej przygodzie, pełen planów eksploracji ulubionych gór Norwegii. Pozostała trójka w chwili, gdy piszę te słowa, dobiega osiemdziesiątki. Jesteśmy przyjaciółmi nie tylko w górach.
Grań
Pamięci Kazimierza Jacka Rusieckiego — Dżaka
Jest późne, czerwcowe popołudnie 1967 roku. Ścieżka stromymi zakosami prowadzi na Rakuską Przełęcz. Idą ze mną Jacek Dżak Rusiecki i Jacek Drut Komosiński. Przed nami grań Tatr, którą chcemy przejść wariantem Rakuska Czuba — Przełęcz Liliowe. Tę grań to do końca wymyślił Dżak
— Na tak wybranej trasie będzie ładniej i trudniej. Po drugie, nikt przed nami tak grani nie przechodził (nie wiedzieliśmy wtedy, że takie przejście zostało już wcześniej zrobione). Należy iść w czerwcu, bo będzie potrzebny śnieg do topienia — argumentował. Zaproponował też dokładną datę startu. — Będzie pełnia księżyca i pogoda murowana.
Rakuska Przełęcz. Przygotowujemy biwak na przełęczy. Kładziemy się na materacu z soczystej, miękkiej trawy. Zaciągam suwak śpiwora i patrzę w wygwieżdżone niebo.
— Chłopcy, śpicie? — pytam.
— Nie da się, tak pięknie — odpowiada Dżak.
Obserwuję nieprawdopodobnie błyszczące, niby brylanty, gwiazdy. Jeszcze tylko raz w życiu zobaczę takie. Będzie to blisko 40 lat później, w Afryce, podczas nocnego wejścia na Kilimandżaro. To był najpiękniejszy biwak na naszej grani.
Grań Wideł. Wypada się związać. Trochę peszy nas, że wiążemy się mającą fatalną reputację polską liną zjazdową, na dodatek pojedynczą. Na swoje usprawiedliwienie mamy tylko to, że lina jest lekka, co trochę kompensuje ciężar wykonanych z blachy pancernej puszek. No i przecież nie mamy zamiaru spadać. Dodam tylko, że Grań Wideł to wspaniały, eksponowany grzebień skalny, o trudnościach wspinaczkowych V (nadzwyczaj trudno), który budził respekt wielu pokoleń taterników.
Łomnica. Tutaj ma do nas dołączyć Krzysztof Konarski. Okazuje się jednak, że jest remont kolejki i Krzysio nie zdołał dotrzeć na szczyt. Dżakowi udaje się załatwić dla nas nocleg w mieszczącym się tu obserwatorium. To efekt długiej dyskusji na temat uroków zachodniej ściany Łomnicy z pełniącym dyżur Jurajem Weinczillerem (słynny słowacki taternik i ratownik). Rattanowe maty, grzejące kaloryfery — luksus. Wieczorem słyszymy odgłosy nadchodzącej burzy. Drut zbliża rękę do kaloryfera i ze zdziwieniem obserwuje przeskakujące iskry. Potem robi się jasno i głośno. Pioruny strzelają w szczyt, a my gratulujemy Dżakowi dobrych koneksji.
Grań Durnego Szczytu. Widzę, balansujący nad moją głową, sporych rozmiarów plecak, który najwyraźniej utrudnia Jackowi wspinanie. Jest niepokojąco stromo. Ekspozycja na obie strony pełna — a my bez asekuracji.
— Dżaku, jak trudno?
— Dwójka (czyli dość trudno w skali tatrzańskiej) — opowiada Dżak. A po chwili dodaje — ale brzęcząca! Ta „brzęcząca dwójka” oznaczała od tego czasu nasz umowny, niewymagający asekuracji, stopień trudności. Czasami nazywaliśmy tak nawet czwórkę (bardzo trudno).
Baranie Rogi. Dochodzimy do szczytu. Powietrze naelektryzowane. Drut melduje ze strachem, że włosy stoją mu dęba i trzeszczą. Klepiemy wierzchołek i uciekamy w dół. Po chwili — już po raz drugi podczas tej wyprawy — rozpętuje się piekło. Pioruny walą z ogromną siłą, deszcz przypomina Niagarę, a my mamy takie tempo, że błyskawicznie znajdujemy się w dolinie. Na dole spotykamy Krzysztofa, który zwątpił już, że dopadnie nas na grani.
Śnieżny Szczyt. Na bloku szczytowym znajdujemy założoną starą pętlę zjazdową. Dżak przekłada przez nią linę, którą zrzuca w dół.
— Jacek, sprawdziłeś pętlę?
— Nie — słyszę beztroską odpowiedź.
— Dlaczego?! — pytam poirytowanym głosem.
— W coś trzeba wierzyć — odpowiada pogodnie uśmiechnięty Dżak. Oczywiście dołożyliśmy drugą pętlę.
Zadni Gerlach. Piękna i dość zagmatwana grań. Dżak jak foksterier (takie miałem skojarzenie) obwąchuje każdą napotkaną turnię, by upewnić się z której strony ją zaatakować. Niedaleko szczytu, od strony Doliny Batyżowieckiej, już z dala widzimy, odbijające promienie słoneczne, szczątki rozbitego samolotu. To pozostałość po tragedii, jaka rozegrała się w październiku 1944 roku. Samolot wiozący słowackich partyzantów, którzy mieli pomóc w powstaniu, uderzył w skalną ścianę, niedaleko wierzchołka. Zginęły wtedy 24 osoby. To największa katastrofa lotnicza w Tatrach.
Robimy zdjęcia, oglądamy wrak.
Polski Grzebień. Wstajemy wczesnym rankiem, po wygodnym biwaku. Obserwujemy podchodzące na przełęcz dwie sylwetki. „Musieli wstać cholernie rano. Ale mają zdrowie” — stwierdzamy. Panowie docierają do nas. Pytają, czy biwakowaliśmy na przełęczy. Okazuje się, że są to strażnicy TANAP-u (słowackiego parku narodowego) i żądają niebotycznej dla nas kwoty, którą mamy uiścić za łamanie przepisów. Potem następuje długa dyskusja, z której przytaczam tylko fragmenty.
— Czy można biwakować w ścianie? — pytamy.
— Tak, ale to nie jest ściana.
— Czy można biwakować na grani?
— Tak, ale to jest ścieżka, a nie grań — odpowiadają uparcie.
— Ale ta przełęcz znajduje się na grani.
I tak dalej. W końcu odpuścili. Nie wiem, dlaczego. Może umieli liczyć. Nas było czterech.
Kaczy Szczyt. Wędrujemy w upale, cały dzień, od Małej Wysokiej. Jesteśmy odwodnieni. Picie dawno się skończyło. Marzymy o wodzie. Na Kaczym Szczycie decydujemy się na schodzenie północną ścianą. „Tam musi być jakiś śnieg” — twierdzimy zgodnie. Drut schodzi na jedną długość liny, potem drugą. Śniegu nie ma. W połowie trzeciego wyciągu słychać radosny okrzyk:
— Jest!
— Wystarczy na dwa litry wody? — pyta z nadzieją Dżak.
— Tak — odpowiada Jacek.
A po chwili dodaje: na 20. A w końcu — na 200. Topimy śnieg, parzymy herbatę.
— Niemcom udały się najlepiej dwie rzeczy — mówi Dżak. — Messerschmitty i „juwle”.
Ale te doskonałe NRD-owskie maszynki benzynowe odmawiają posłuszeństwa w połowie nocy. Swąd palonych uszczelek zmusza nas do zaprzestania herbacianej orgii. Każdy śpi oddzielnie, na z trudem znalezionej półce. Wpinam pętlę w wysoko wbity hak. Po raz pierwszy w życiu wchodzę związany do śpiwora.
Wysoka. Burza wisi w powietrzu. Jesteśmy tuż pod szczytem.
— Pójdę szybciej. Zostawię kartkę z naszymi nazwiskami — informuje nas Dżak.
Stoję pod stromą, eksponowaną ścianką. Ślady po hakach lekko peszą. Idziemy przecież bez asekuracji.
— Dżaku, czy idzie się tędy? — wołam do Jacka. Dżak wraca i pokazuje nam, którędy przeszedł. Potem znika za krawędzią skały. Mija pół minuty. Słyszymy ostry trzask, a potem huk. Piorun uderzył w wierzchołek Wysokiej.
— Dżaku, żyjesz?! — krzyczę, naprawdę przerażony. Po chwili słyszymy słaby głos naszego lidera.
— Żyję, ale czuję się, jakby worek z mąką spadł mi na głowę. Piorun uderzył w krzyż, gdy byłem 20 metrów od wierzchołka. Gdybym do was nie wrócił na chwilę, znieślibyście mnie w horolezce (kultowy plecak wspinaczkowy, produkowany na Słowacji).
Potem zbiegamy w szaleńczym tempie, przy akompaniamencie grzmotów, w strugach deszczu, potykając się o splątane liny jakiegoś zagubionego i spanikowanego zespołu niemieckich wspinaczy.
Wołowa Turnia. Układamy się do snu. Budzę się w połowie nocy i stwierdzam, że mój śpiwór pływa w wannie, utworzonej z płachty biwakowej. Przed wyjazdem wypożyczyliśmy z magazynu Klubu Wysokogórskiego nowiutkie, ortalionowe płachty, które, jak się okazało, miały zadziwiające właściwości. Wpuszczały wodę do środka, za to nie chciały jej wypuścić za żadne skarby. Wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji. To już nie jest deszcz, to oberwanie chmury, powódź. W popłochu szukamy jakiegoś schronienia, by skryć się przed spływającymi z nieba potokami. W końcu znajdujemy lekko przewieszoną skałę. Jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, wychłodzeni. Gotujemy herbatę. Parzymy sobie usta, ale gorący płyn dostarcza ożywczego ciepła. Ze zdziwieniem patrzę na Krzysia, który wylewa herbatę na dekiel od kochera i ruchem wprawnego poszukiwacza złota wprowadza ją w ruch wirowy.
— Krzysiu, co robisz? — pytam.
— Studzę — ze spokojem odpowiada mój przyjaciel.
Na Wołowej Turni Krzysio opuszcza nas z powodu obtartych do krwi nóg. Odprowadzamy wzrokiem jego kulejącą postać.
Grań Walentkowa. Już niedługo koniec grani. Wchodzimy w pierwsze skały Walentkowej Grani. Nagle, ku mojemu zdumieniu, Dżak wyjmuje z plecaka linę i zaczyna się wiązać. Zdziwienie moje jest uzasadnione. Na całej naszej drodze asekurowaliśmy się tylko na naprawdę trudnych odcinkach, a ten, na którym teraz jesteśmy, do takich nie należy.
— Nie chcę się zabić na samym końcu — z powagą informuje mnie Jacek. W dalszą drogę udajemy się z lotną asekuracją. — Peterejka (słynna z trudności grań w Alpach Francuskich) to nie jest — informuje po chwili lider.
Po kilku metrach muszę zgarniać każdy kolejny metr liny. Gdy dochodzę do jej luźnego końca, Dżak jest już 50 metrów dalej.
— Dlaczego się rozwiązałeś?
— To byłaby jednak przesada — dobiegają mnie słowa uciekającego Dżaka.
Przełęcz Liliowe. Zaczęliśmy od trawy i kończymy na trawie. Gratulujemy sobie serdecznie.
Precyzyjny plan przejścia graniowego, trafnie założone składy żywnościowe, dobre przygotowanie kondycyjne, brak kłopotów z topografią, sprawne radzenie sobie z trudnościami technicznymi, w końcu zgranie czterech przyjaciół — tak można podsumować nasze przejście. Gdyby Taty nie zafundowały nam kilku burz i innych mniejszych kataklizmów pogodowych, można by napisać, że nic się nie działo.
Dżak pozostaje w mojej pamięci takim, jakim był wtedy na grani. Młody, pogodny, uśmiechnięty, dobrze i bezpiecznie wspinający się, solidny, zorganizowany… Wciąż trudno mi uwierzyć, że 38 lat później zginął pod kołami samochodu, gdy nierozważnie przebiegał przez jezdnię.