Jeremy’emu,
mojej inspiracji
i wzorowi do naśladowania
Rozdział 1
Autokar toczył się powoli po jednej z bocznych dróg. Jakiś kwadrans temu kierowca uzgodnił z opiekunem wycieczki, że skrócą nieco trasę i odbiją na północ. Profesor zgodził się ochoczo, cała podróż męczyła go już od samego początku. Nic zresztą dziwnego, bo jego podopieczni nie należeli do najspokojniejszych.
W przeciwieństwie do niego uczniowie ostatniej klasy Great Lakes College mieli się całkiem dobrze. Rzecz jasna ich ciała lekko protestowały podczas długiej wycieczki, więc niektórzy z nich siedzieli w bardzo dziwnych pozycjach, czy to śpiąc, czy dyskutując z kolegą, albo koleżanką w pobliżu.
Byli też i tacy, którzy potajemnie sięgali po innego rodzaju rozrywki, jak na przykład dłoń wędrująca tu i tam po ramieniu koleżanki, albo znaczące spojrzenia w stylu „Poczekaj, aż zostaniemy sami w pokoju hotelowym”. Czasem otrzymywali w zamian równie znaczący, porozumiewawczy błysk w oczach, a czasem wcale nie takie lekkie szturchnięcie w bok i wyraz obrzydzenia na twarzy obiektu westchnień.
Jedno można stwierdzić z całą pewnością — nikt się nie nudził. Być może za wyjątkiem pewnej dziewczyny siedzącej tuż przy oknie po stronie kierowcy, gdzieś w środkowej części pojazdu. Głowę oparła o szybę i zamknęła oczy, nie dbając o to, że średniej długości brązowe włosy zburzyły się lekko. W ręce wciąż trzymała swój telefon komórkowy, nie zamierzała zasnąć, a jedynie odciąć się od panującego gwaru, hałasu, od całej „ekipy z Toledo” jak czasem sami siebie nazywali ludzie z jej klasy. Nikt jej nie zaczepiał. Emily Jacobs nie była dobrą partnerką do zabawy, gdyż nie gustowała w alkoholu, narkotykach, czy opowieściach o tym, kto kogo „zaliczył” i w jakiej pozycji.
Siedzenie obok niej było puste. Nic dziwnego, na żadnej wycieczce nikt nigdy nie siadał obok niej. O czym by mieli z nią rozmawiać? O najnowszych wynikach egzaminu z matematyki?
Być może właśnie dlatego tak bardzo zdziwiła się jakieś pół godziny później, kiedy poczuła lekkiego kuksańca w bok, jakby przybysz nie chciał jej przestraszyć, a jedynie zwrócić jej uwagę.
— Tylko nie zacznij chrapać — dobiegło ją miękko z miejsca obok.
Odwróciła głowę w kierunku głosu. Jej zdziwienie było tak duże, że rozszerzyła oczy dość szeroko i palnęła może mało logicznie:
— Skąd się tu wziąłeś?
— Z dziesiątej planety zza Księżyca — odparł chłopak ze śmiechem. Jej równolatek, Mark Doughney należał — trzeba to przyznać — do jednych z najprzystojniejszych facetów w college. Nie miał długich włosów, ale jednak dłuższe, niż zazwyczaj mają mężczyźni. Barwę miały brązową, nieco jaśniejszą od tych Emily. Niebieskie oczy migotały wesoło. — Wszyscy z tyłu zasnęli — dodał wyjaśniająco. — I chrapią. Okropność.
— I schroniłeś się w moim towarzystwie? — odparła Emily, nie do końca rozumiejąc, co kierowało jej kolegą.
— Owszem. Jesteś ciekawsza od gości śpiących z otwartymi ustami i wydającymi dźwięki głośniejsze od silnika odrzutowca. — Mark dowcipkował dalej. — Co czytałaś? — Zajrzał ciekawie w jej telefon.
— Ej! To nie twój interes! — Jacobs natychmiast wsadziła komórkę z powrotem w kieszeń. — Znalazł się pan wścibski.
— Pewnie jakiś gorący romans, prawda? O seksownym chłopaku, który zdobywa serce pięknej, acz skrytej dziewczyny. — Doughney położył dłoń na piersi. — I żyli długo i szczęśliwie.
— Głupek — Emily parsknęła śmiechem. — Nie cierpię takich historii. Nie mają pokrycia w rzeczywistości.
— Czasem mają. Kto wie, co los przyniesie.
— Serio w to wierzysz? W księcia z bajki? — Zmarszczyła brwi. — Ty? Facet, który chodził chyba z połową college?
— Czuję się dogłębnie urażony. Zraniłaś mnie w samo serce. — Mark zrobił cierpiącą minę.- Miałem tylko trzy dziewczyny.
— Chyba w ciągu miesiąca. — Emily nie ustępowała.
— Nie moja wina, że żadna z nich nie była tą jedyną. A poza tym wcale nie chodziłem z nimi na randki. Były jedynie… zainteresowane. Chwilowo.
Drgnęła. Coś w głosie chłopaka jej nie pasowało. Sposób, w jaki wypowiedział ostatnie zdania. Jakby...na ułamek sekundy przestał żartować.
— A tobie się marzy szczera i wieczna miłość? W wieku dziewiętnastu lat? — Spytała ciszej, niż zamierzała.
— Nie. — Odpowiedział poważnie, na moment zrzucając fasadę żartownisia. — Nic mi się nie marzy. Marzenia to głupota. Nigdy się nie spełniają.
Zostawił ją samą z tą zagadkową wypowiedzią, bo któryś z jego kolegów zawołał go z powrotem na tył autokaru. Patrzyła za nim chwilę, jakby zastanawiając się, co tak naprawdę miał na myśli. Takie słowa z ust Marka Doughney nie były rzadkością. Były wręcz ewenementem, który nigdy wcześniej się jeszcze nie wydarzył.
Rozdział 2
Gdzieś z tyłu coś brzęknęło cicho. Nauczyciel albo nie słyszał, albo nie chciał słyszeć, ścisnął tylko palcami nasadę nosa, jakby próbował się uspokoić. Opieka nad tą właśnie klasą była trudniejsza niż zapanowanie nad stadem rozjuszonych byków, albo bardzo krnąbrnym oddziałem wojska. Ewentualnie jednym i drugim naraz.
Emily za to od razu rozpoznała ten odgłos. Przecież to samo działo się na każdej wycieczce. Któryś z chłopaków, a czasem nawet i dziewczyn, przemycał do autokaru alkohol i to na pewno nie jedną butelkę. Dla uczniów ostatniego roku Great Lakes College bardziej interesujące były doznania spowodowane procentami, niż podziwianiem Galerii Sztuki w Falls Church.
Wiedziała, co nastąpi potem. Chóralne śpiewy sprośnych piosenek, dziwne wyrazy twarzy tych, którzy będą próbować powstrzymać wymioty, spacery między siedzeniami. I ten umęczony głos profesora błagający ich o spokój. I litość nad jego duszą.
Musiała jednak postawić sprawę uczciwie — nie wszyscy będą pijani. Część wypije jedynie kilkanaście łyków i grzecznie zaśnie na swoim miejscu. Albo pod nim. Przynajmniej będą cicho.
Jakąś godzinę później tył autokaru był już dość mocno rozbawiony. Ktoś kogoś całował. Jeden chłopak wstał, stwierdził, że musi się wysikać i opadł z powrotem na siedzenie. Inny panicznie szukał papierowej torebki, albo woreczka foliowego. Trzeci chyba zgłodniał, bo dzierżył w ręce sandwicha i wyglądał w sumie normalnie, poza tym, że wpatrywał się w kurczaka ukrytego pomiędzy kromkami zupełnie, jakby obawiał się, że drób zaraz na niego wyskoczy.
Nawet nie westchnęła. Znała ich wszystkich od kilku lat, wiedziała, czego się spodziewać. Czasem tylko zastanawiała się, jakim cudem cały komplet zdaje do kolejnej klasy. Prawda była taka, że profesorowie po prostu chcieli się ich jak najszybciej pozbyć z college.
Włożyła sobie jedną ze słuchawek do ucha. W pierwszej chwili włączyła się jej przypadkowo jakaś dziwna piosenka na YouTube, ale wszystko byłoby lepsze od pokrzykiwań z tyłu. Sięgnęła po drugą słuchawkę i zamarła. Bo drugiej nie było.
— Czego ty słuchasz? — skrzywił się Doughney z jej słuchawką w uchu. — Brzmi jak wyjące aligatory.
— Oddawaj! — machnęła ręką gdzieś w kierunku ucha Marka, chcąc odzyskać własność, ale chłopak ją uprzedził i złapał za dłoń.
— Nie ma mowy. Zacząłem łapać tekst. Chcę się dowiedzieć, o czym to jest. Cicho bądź, właśnie leci refren.
Emily wyszarpnęła dłoń i z czystą premedytacją ustawiła głośność praktycznie na maksimum. Doughney aż podskoczył i wyjął słuchawkę z ucha.
— Odbiło ci?! — rzucił oskarżycielsko. — Chciałaś mnie ogłuszyć?
— Nie — odpowiedziała niewinnie, zmniejszając poziom muzyki. — Jedynie ułatwić ci zrozumienie słów. Gdybyś wcześniej nie dosłyszał.
— Wariatka — podsumował, masując sobie obolałą małżowinę. — Idziesz na tył, szalona kobieto? Rodney ma chyba whiskey.
— Mowy nie ma. — Jacobs na samą myśl zrobiło się niedobrze. — Nie chcę skończyć z głową w kiblu.
— W tym autokarze nawet go nie ma. Kibla znaczy się. — Mark zauważył całkiem słusznie. — Chodź, rozerwij się chociaż raz.
— Mam własne sposoby. — Pomachała mu przed nosem telefonem z otwartym ebookiem. O ile zdążył zauważyć, była to jedna z lektur.
— Nudziara. — Doughney oparł się plecami o siedzenie i skrzyżował ramiona. Wyglądał, jakby wcale nie zamierzał wracać na miejsce.
Nie spojrzała na niego. Bo i po co? Zaczęła czytać, powoli, dokładnie, wiedząc, że niedługo będą musieli napisać wypracowanie na temat tej właśnie lektury. Nie chciała psuć sobie całkiem dobrego zestawu ocen zbieranego od początku roku. Można rzec, że jej stopnie w porównaniu z tymi Marka były wręcz imponujące, nie mówiąc już o reszcie klasy.
— O czym to w ogóle jest? — Padło jakiś kwadrans później, kiedy już całkiem zapomniała, że siedział obok niej.
— Sam przeczytaj. Czy ja ci wyglądam na lektora?
— Nie. Ale na taką skwaśniałą jak cytryna bibliotekarkę już tak. Jeszcze ci tylko kota brakuje. Będziesz kiedyś taką starą panną krytykującą wszystko i wszystkich.
— Wolę być starą panną, niż mieć trzy dziewczyny na miesiąc i nawet nie pamiętać ich imion — odburknęła nieco niesprawiedliwie.
Wyraz twarzy chłopaka zmienił się na krótką, ulotną chwilę. Prawie niezauważalnie.
— Mówiłem ci już, że było inaczej, niż wszyscy myślą. Sporo rzeczy jest inaczej, niż wam się zdaje.
— Co na przykład? Jesteś tak naprawdę tajnym agentem? Albo kosmitą? Masz jakiś wielki, straszny sekret? A w ogóle czemu tu siedzisz, zamiast upijać się z tamtymi? — Wskazała głową na tłum skupiony na tylnich siedzeniach. — Znając ich, zaraz braknie whiskey.
Nie odpowiedział. Nie od razu. Patrzył przez parę sekund gdzieś w bok, potem na własne dłonie, by w końcu rzucić krótkie:
— Nie jestem taki, jak on.
I wrócił na swoje miejsce. Emily już, już miała zagłębić się w lekturze, kiedy palec zamarł nad ekranem komórki. W pamięci zawirowały jej ponownie słowa kolegi. „Nie jestem taki jak on”. On. Liczba pojedyncza. Nie „oni”. Nie ludzie z ich klasy. Tylko „on”. Ale kto?
Rozdział 3
Dźwięki i zapachy dochodzące z tylnich siedzeń miały różne natężenie. Emily nie wnikała do końca, co który z nich oznacza i przez kogo jest wydawany. Próbowała wyłączyć wyobraźnię podsuwającą jej niezbyt ciekawe obrazki i skupić się na lekturze.
Profesor Johnson nawet nie próbował nad niczym zapanować. Wiedział, że to nie ma sensu. Poza tym nie za bardzo wiedział, co konkretnie miałby zrobić. Nakrzyczeć na nich? Zostałby zakrzyczany, albo wysłuchany przez tych jeszcze zdolnych go w ogóle usłyszeć, po czym jedyną odpowiedzią, jaką by otrzymał, byłoby cielęce skinienie głową i powrót do snu, pijaństwa, czy obmacywania koleżanki. Siedział więc jedynie z przodu, po prawej stronie i wpatrywał w drogę przed autokarem.
— Gdzie mi z paznokciem do oka?! — zaprotestował nagle ze swojego siedzenia Doughney, ofuknąwszy kogoś z tyłu. Dziewczyna nawet się nie odwróciła, by sprawdzić, kto i dlaczego chciał tak agresywnie potraktować gałki Marka. Pewnie się z kimś pokłócił i się trochę poszarpali, czy coś.
Nie zareagowała też na odgłos upadającego na podłogę ciała. Jak ktoś zleciał z miejsca, to się przecież podniesie. Kiedyś. Być może dopiero wtedy, jak dotrą już do celu w Falls Church. Zawsze to chociaż trochę mniej decybeli.
Za chwilę ktoś albo został uderzony, albo sam się uszkodził, bo Emily usłyszała coś, co brzmiało jak „ohe ęby!”. Obeznana w słownictwie i sposobie wysławiania się kolegów pojęła, że to najprawdopodobniej James Morrison próbował powiedzieć „Moje zęby!”, tylko trochę mu nie wyszło.
— Nawet cię nie dotknąłem! — Oburzenie Doughney’a aż zawibrowało w powietrzu.
— Henie! Ale arcie ak! — wypluł z siebie Morrison, co dziewczyna przetłumaczyła sobie jako „Mnie nie! Ale oparcie tak!”.
— Bo mnie Mason popchnął i wpadłem na twoje krzesło od tyłu! — Mark nadal nie poczuwał się do winy.
— Ja mam rączki tutaj! — rozległ się protest Masona.
Zanim jednak rozbawiona całą sytuacją Emily zdążyła się odwrócić i na własne oczy zobaczyć, gdzie też chłopak ma ręce i kto naprawdę był winien brakom w uzębieniu Jamesa, autokarem podejrzanie zatrzęsło. Zupełnie, jakby pojazd podskoczył na wyboistej drodze. Tyle, że ścieżka może była wąska, ale równa jak stół w sali biologicznej.
— Co jest? — spytała samą siebie i wychyliła nieco głowę, by spojrzeć na kierowcę, bo ten zachowywał się nieco dziwnie.
— Jest jakiś problem? — Profesor Johnson nawet by się nie zdziwił. Akurat z tą klasą zawsze były jakieś problemy, być może przekleństwo przeniosło się teraz i na autokar.
— Nic, z czym nie dam sobie rady — mruknął kierowca, ale nie brzmiał przekonująco. — Silnik się na moment zakrztusił. Ale proszę się nie martwić, dojedziemy bezpiecznie do Falls Church.
— Pytanie, czy w jednym kawałku — rzucił kąśliwie nauczyciel, co zszokowało Emily. Wykładowca musiał być napięty jak struna.
I tak było w rzeczywistości. Bo to właśnie Johnson siedział najbliżej prowadzącego pojazd i widział, jak mężczyzna próbuje opanować kierownicę, która co rusz wymykała mu się z rąk jak jakaś wściekła gazela.
— Może lepiej się zatrzymajmy? — zaproponował profesor dziesięć minut później, kiedy połowa uczniów bardzo już żałowała, że jadła śniadanie. Niektórzy żałowali nawet, że jedli cokolwiek w życiu. Zbladli wszyscy i ekipa z Toledo wyglądała jak stado zagubionych duchów.
— Nie ma takiej potrzeby — zapewnił dość gorączkowo kierowca. — Za pół godziny wyjedziemy na główną drogę i tam jest stacja benzynowa, to przy okazji sprawdzę, czemu tak nami szarpie.
— Moim żołądkiem też szarpie — szepnął lekko białawy Mark, bo usłyszał rozmowę z przodu.
— Pół godziny? Mamy wytrzymać jeszcze trzydzieści minut w takich warunkach? — zszokował się siedzący z przodu Henry, wykazując dziwną jak na niego błyskotliwość matematyczną.
— Zapewniam, że… — próbował go uspokoić kierowca. Ale nie zdążył.
Autokarem szarpnęło ponownie, ale tym razem z taką siłą, jakby został pociągnięty do przodu przez hordę wygłodniałych gepardów. Doughney przeklął nawet dość ostro jak na niego, bo jego czoło spotkało się boleśnie z oparciem siedzenia Morrisona, który znowu poleciał do przodu i pożegnał się z kolejnym zębem. James obiecał sobie solennie lepiej dbać o to, co mu jeszcze zostało w ustach, ale sekundę potem uzmysłowił sobie, że poza zębami ma w nich jeszcze krew. Odwrócił się gwałtownie i już miał wyrazić swoje niezadowolenie waląc pięścią w nos winnego wszystkiemu Marka, gdy coś go zastanowiło.
Wszyscy jego siedzący na tylnich miejscach koledzy, włączając w to Doughney’a, wpatrywali się w coś przed nimi z mocno rozszerzonymi oczami. A potem zaczęli krzyczeć. Bardzo głośno krzyczeć.
Morrison spojrzał w tą samą stronę i sam wrzasnął.
Sekundę później przerażenie ogarnęło już cały autokar.
— Trzymajcie się mocno! — huknął Johnson, sam chwytając się własnego krzesła.
Nie pomogło. Nic nie pomogło. Ani krzyki, ani pospieszna modlitwa szeptana przez kierowcę, który nagle stał się bardzo religijny. Ani płacz kilku dziewczyn ze środka pojazdu. Ani nawet zamknięte oczy Marka Doughney’a, który jako jedyny wydawał się być pogodzony z losem.
Jeden plusk. Tylko jeden. Za to bardzo głośny.
A potem cisza.
I woda, miłościwie przykrywająca tonący autokar.
Rozdział 4
Czy krzyczysz, kiedy toniesz? Nie. Umierasz w ciszy. Woda wdziera ci się do płuc, a ty po prostu się temu poddajesz. Za chwilę znikasz całkiem pod taflą i kiedy ktoś widzi cię następnym razem, jesteś już tylko zwiotczałym ciałem na jeziorze. Milczącym, płynącym często twarzą w dół, jakbyś nie chciał nikomu przeszkadzać nawet będąc martwym.
Autokar nie był jeszcze całkiem zanurzony. Jednak obniżał się coraz szybciej, coraz głębiej, zabierając ze sobą tych wszystkich młodych ludzi, którzy mieli tylko na własne oczy zobaczyć kilka dzieł sztuki. Zapłacą za to własną śmiercią, ostatnimi oddechami.
Nie. Morrison się na to nie zgadzał. Stracił już dzisiaj dwa zęby, nie zamierzał stracić niczego więcej. Zdawał sobie sprawę, że w tej fazie zanurzenia i tak nie otworzy drzwi ze względu na ciśnienie, walnął więc w boczną szybę. Mocno. Z całej siły, nawet się nie zastanawiając, skąd wytrzasnął młotek ratunkowy, bo wcześniej nawet go nie zauważył. Tuż obok niego Johnson szarpał się z zagłówkiem fotela, aż w końcu wyrwał go i również uderzył w szybę.
Wszystko działało przeciwko nim. Czas, ciśnienie, woda. Wszechobecna woda. Ta, która otaczała pojazd i ta, która z chlupotem wdarła się do środka przez rozbite szkło, chcąc zagarnąć życia uczniów ostatniej klasy Great Lakes College.
Najgorsze było przerażenie. Spora część z nich nie wiedziała nawet, jak mają się zachować. Panikowali, krzyczeli, tulili się do siebie. Emily milczała, ale rzuciła okiem w tył autobusu, sama nie wiedząc dobrze, dlaczego właściwie to robi. Doughney’a nie dojrzała. Może akurat się schylił? Zanim zdążyła się zastanowić, jej myśli zajęło co innego — jezioro, bardzo szybko wypełniające pojazd przez rozwalone szyby. Henry przepłynął koło niej, próbując rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz, ale przegonił go w tym spanikowany kierowca. Chłopak zdziwił się nieco, odepchnięty na bok przez bezlitosnego mężczyznę, ale zaraz potem sam też wypływał między ramami okna na górę, na powierzchnię, do życia.
Przypominało to trochę balet. Chaotyczny, bezmuzyczny taniec walki o to, by mieć jeszcze jakąkolwiek przyszłość. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że część z uczniów była jeszcze nie w pełni trzeźwa i działała instynktownie, ale czasami bardzo mało sensownie, wpadając na kolegę, czy koleżankę.
Kilku z nich krwawiło, czy to z czoła, czy nosa, Peter chyba miał rozcięte ucho. Ale i on, błyskawicznie machając ramionami, wyrwał się ku tafli wody, w górę, po życie.
Jacobs zerwała się do pozycji siedzącej tak szybko, że aż zakręciło się jej w głowie. Przez moment nie wiedziała, gdzie się znajduje. Potoczyła dziko wzrokiem wokoło i dopiero wtedy do niej dotarło.
Autokar. Wypadek. Woda. Jezioro. Ranni koledzy i koleżanki. Ucieczka kierowcy. Szok, przerażenie.
I oddech. Głęboki, chociaż jeszcze drżący. Zaczerpnięty na brzegu, na którym właśnie odzyskała przytomność. Musiała wydostać się z pułapki, potem dotrzeć na stabilne podłoże i zemdleć. Ubranie miała mokre, włosy, buty, dosłownie wszystko. Ale żyła. I była bezpieczna.
Jeszcze jeden oddech. Niepewne stanięcie na nogi. Powrót słuchu. Pokrzykiwania profesora mieszały się z głosami „ekipy z Toledo”.
— Już dobrze. — Peter podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. — Już po wszystkim. Jesteś bezpieczna. Wszyscy jesteśmy. Trochę mokrzy i zziębnięci, ale żywi.
— To… dobrze — odpowiedziała Emily, spoglądając z wdzięcznością na chłopaka. — Jak to się w ogóle mogło stać...co się… czemu…
Zaplątał się jej język. Szok skradał się nagle, powoli, zdradziecko. Przecież tak naprawdę ledwo uszła z życiem. Mogła zginąć tam, w jeziorze, mogła właśnie dryfować w ciemnej wodzie jak zdechła ryba z zamglonymi oczami. Albo jak padnięty aligator.
Aligator. Serce jej walnęło, raz, drugi, trzeci. Nie wiedziała, dlaczego akurat właśnie to słowo przyszło jej na myśl. Ale przywołało czyjeś imię. Mark.
— Peter! — szarpnęła kolegę za ubranie. — Gdzie jest Doughney? Gdzie Mark?!
— Nie wiem — odparł wolno tamten, jakby dopiero teraz sobie to uświadomił. Podrapał się po głowie, nieco zawstydzony tym, że nie może pomóc. — Pewnie gdzieś na brzegu. Ale ja go nie widziałem.
Nikt go nie widział.
Nikt.
Biegała. Pytała. Wołała go. Z coraz większym niepokojem.
Nie odpowiedział.
Może…
…już nie mógł.
Rozdział 5
Nie pamiętała, o czym ostatnio rozmawiali. Jakby ktoś wymazał jej z głowy te zdania, które mogły mieć tak ogromne znaczenie. Bo mogły być finalnymi, mogło już nie być ich więcej. Nigdy. Chyba coś o whiskey. I o książkach. Oraz o tym, że jest inny. Nie taki, jak… ktoś. Nienazwany, nieokreślony ktoś. Teraz już nie będzie mogła się tego dowiedzieć. Zapytać go. O nic go już nie zapyta.
— Mark! — jej krzyk rozdarł powietrze.
Odpowiedziały jej jedynie zdumione spojrzenia ocalałych kolegów.
— To jego tu nie ma? — spytał James, który zdążył otrzymać już przydomek „Minus dwa”, bo tyle zębów mu poległo.
— Jakby był, to Emily by się tak nie darła — podsumował sytuację leżący na brzegu Henry. Spoczywał na plecach i się nie podnosił. Nie dlatego, że był ranny. Po prostu było mu wygodnie.
— Pewnie się utopił — stwierdził Morrison, wciąż w żałobie po części uzębienia.
— Utopił się. Po prostu się utopił — wyszeptała dziewczyna, czując, jak serce zatrzymuje się na chwilę.
Żart Jamesa wcale nie musiał okazać się żartem. Mógł okazać się prawdą. Okrutną, być może, ale nie zmieniało to faktu, że nieodwracalną.
Najrozsądniejszą decyzją byłoby danie znać profesorowi. Ale Johnson właśnie dyskutował z kierowcą o dalszym planie działania. Zanim Emily do niego dobiegnie i wszystko mu wyjaśni, Doughney — o ile oczywiście nadal żył — mógł udać się w bezpowrotną drogę do nieba. Czy też jak zawsze powtarzał, do piekła.
— Nie. Nie, nie, nie… — szepnęła cicho i sekundę później była już z powrotem nad taflą jeziora. Tym razem już bez chwili zawahania wskoczyła do środka, w głębinę, pragnąc odszukać tego klasowego „bad boya”, tego śmieszka, tego...jedynego chłopaka — jedynego człowieka! — który usiadł przy niej podczas wycieczki. Być może na chwilę, owszem, ale usiadł. I może nawet siedziałby tam dłużej, gdyby za drugim razem sama go nie pogoniła.
Woda była ciemna, cicha, mroczna. Nie docierały do niej krzyki z brzegu, nawoływania, że chyba jej odbiło. Całkiem możliwe. Ale jakie to miało znaczenie? Co innego mogła zrobić, suszyć się razem z innymi, podczas gdy Mark konał samotnie?
~ Gdzie jesteś, Doughney? Gdzie jesteś? ~ przemknęło jej rozpaczliwie przez głowę.
Nie widziała nic, mało co też słyszała. Może dlatego za pierwszym razem zwyczajnie przepłynęła obok. Ale potem, ułamek sekundy później dotarło do niej, że tam, trochę po lewej, to nie jest dziwny kształt podwodnej rośliny. To rękaw koszuli chłopaka, którego tak poszukiwała.
Zawróciła, najszybciej jak tylko mogła. Sama była słaba, ale zmusiła serce i płuca do pracy, ramiona do ruchu, byle bliżej do niego. Byle mu pomóc.
Mark miał zamknięte oczy. Nie widziała, żeby oddychał. Prawdopodobnie nie żył od dobrych kilku, kilkunastu minut. Ale i tak nie mogła go tu zostawić.
Wsunęła mu ręce pod bezwładne ramiona i chwyciła mocno, modląc się, by go uniosła. A nie było to łatwe, Doughney swoje ważył.
Brakowało jej powietrza, miała wrażenie, że zaraz eksplodują jej żyły. Z głowy chłopaka unosiła się różowa mgiełka krwi. Falowała za nim, więc najprawdopodobniej uderzył o coś tyłem głowy, stracił przytomność i się utopił. Dokładnie tak, jak przepowiedział to Morrison.
Szarpnęła tyle, ile tylko miała w sobie pary. W górę. Ciało Marka oparło się na niej, jakby chcąc się przytulić. Było tak ciężkie, że zaraz wciągnie ją w nurt i zginą oboje.
~ Nie. Nie w ten sposób ~ pomyślała i naprężyła mięśnie. Nie chodziło jej nawet o własną śmierć, bardziej nie chciała porzucać Doughney’a, zasługiwał przecież na pogrzeb.
Wystrzeliła na skos, bo tam było płycej, bliżej do powierzchni. I miała rację, za moment górna część jej ciała przebiła wodę, usta otworzyły się szeroko, łapiąc haustami powietrze. Głowa Marka leżała jej na ramieniu, oparta, nieruchoma, martwa.
I wtedy eksplodował świat. Krzykami, piskami, nawoływaniami z brzegu. Peter już biegł jej pomóc, ale zanim dotarł, Emily zdążyła wyciągnąć zwłoki kolegi z wody. Opadła na chwilę obok nich, dysząc ciężko.
Wszystko w niej drżało. Całe ciało, każdy mięsień. Powiedzieć, że była wyczerpana, to nic nie powiedzieć. Dygotała też jej dusza, z rozpaczy za Markiem. Może nigdy nie byli blisko, ale przecież znała go tyle lat. Chodzili do tej samej klasy, od początku nauki w college. A teraz on nie żył. W zwyczajny wtorek.
Zacisnęła powieki, czując, jak z jej oczu płyną łzy. Otworzyła je w samą porę, by zobaczyć, jak profesor Johnson stara się resuscytować chłopaka.
Sztuczne oddychanie. Masaż serca. I jeszcze raz. I jeszcze.
Nie zdawała sobie sprawy, że szepcze.
— Mark, proszę cię. Proszę cię, żyj…
Ale on jej już nie słyszał.
Rozdział 6
Tyle dźwięków. Szepty, krzyki wokoło. Nerwowe mamrotanie próbujących złapać zasięg i dzwonić po pomoc.
Ale zabrakło tego jednego. Zabrakło jego oddechu. Głowa Marka odchylona na prawo spoczywała na brzegu, oczy miał zamknięte. Pierś poruszała się jedynie w rytmie uścisków Johnsona, ale płuca nie pracowały.
W końcu nawet profesor odstąpił, chociaż w głowie miał mętlik. Co on ma teraz zrobić? Jak to wytłumaczyć? I w jaki sposób przenieść ciało? I gdzie? Kogo zawiadomić? Skoro tu nawet nie ma kontaktu telefonicznego? Mają łapać stopa i prosić o podwózkę? Dwadzieścia przemoczonych osób i jeden trup?
Emily podniosła się z ziemi, ale zaraz upadła na kolana, tuż przy Doughney’u. Przy tym, którego z takim wysiłkiem próbowała uratować. Wiedziała, że chłopak nie żyje.
— Jak śmiesz — szepnęła drżąco. — Jak śmiesz wyzywać mnie od kwaśnych bibliotekarek, a potem sobie umierać, kiedy próbuję cię ratować? Jak śmiesz?!
Krzyknęła nagle, czując, jak opanowuje ją rozpacz. Przecież to był jej kolega. Miał zaledwie dziewiętnaście lat!
— Siadasz obok mnie, gadasz do mnie, a potem się topisz? Tak po prostu? Kpisz sobie ze mnie?!
Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Ale musiała w jakiś sposób wyładować tą irracjonalną złość na biednego Marka. I piekącą bezradność, żal. Z całej siły, jaką miała w drobnych rękach, uderzyła go pięścią w klatkę piersiową, tak mocno, aż zabolało ją samą.
— Robisz sobie ze mnie jaja, Marku Doughney?! — wrzasnęła jeszcze raz. Trudno się dziwić jej reakcji, rzadko uczestniczysz w katastrofie autokaru, prawie się topisz w lodowatej wodzie, a potem wyciągasz zwłoki z jeziora. I to wszystko w ciągu niespełna godziny.
Emily, zapłakana i roztrzęsiona, poczuła nagle, jak czyjeś silne ramiona obejmują ją od tyłu i przygarniają do siebie. Peter. Ten, który zawsze stał gdzieś na uboczu, ale czasem na jego twarzy błąkał się uśmiech.
— Już dobrze, już — szeptał kojąco, głaszcząc dziewczynę po plecach. — Nie patrz na niego.
— Nic nie jest dobrze — chlipnęła mu w koszulę. — On się utopił. A ja nie umiałam…
Przerwał jej dygoczący, chrapliwy kaszel, jakby ktoś równocześnie się krztusił i próbował coś wypluć. A zaraz potem jęk.
— Moja głowa…
Odwróciła się gwałtownie, ku rozczarowaniu Petera, który odkrył, że całkiem dobrze trzymało mu się dziewczynę w ramionach. Co więcej, chciałby to zrobić ponownie. Przecież była taka zrozpaczona i wystraszona, ktoś powinien się nią zająć. Prawda?
Tymczasem Doughney zwinął się w kulkę na podłożu, wykrztusił wodę z płuc i złapał za tył głowy.
— Który mnie walnął? — jęknął, czując pod palcami lepkość krwi z rozciętej skóry. — I co się w ogóle stało, bo nie ogarniam?
— Emily uratowała ci życie. — Johnson poczuł się w obowiązku wyjaśnić swojemu studentowi, kucnął przy nim i pomógł mu usiąść. — Jak się czujesz? Przez dobre kilka minut nie oddychałeś.
— Jacobs mnie uratowała? — Niebieskooki oderwał palce od głowy i przyjrzał im się, zniesmaczony. Były poplamione na czerwono.
— Owszem. — Profesor położył mu dłoń na ramieniu. — Chciałem wezwać pogotowie, ale tu nie ma w ogóle zasięgu. Autokar wpadł do jeziora. Ty się uderzyłeś i straciłeś przytomność. Wskoczyła za tobą do wody i wywlekła na brzeg. Robiłem ci CPR, nie działało. Dopiero Emily zaczęła na ciebie wrzeszczeć, uderzyła cię pięścią w pierś i serce ci zaskoczyło.
— Ty bijesz ludzi? — Mark w końcu zwrócił uwagę na swojego dzisiejszego anioła stróża. Wciąż zresztą zapłakanego. — I to nawet martwych? A taka byłaś zawsze cichutka. Kto by pomyślał.
— Następnym razem cię tam zostawię. I jeszcze podtopię — odpowiedziała mu przez łzy, nieco urażona jego zachowaniem. Być może nie oczekiwała podziękowań, ale wydawał się… zbyt ironiczny. Jakby to, że wskoczyła za nim do lodowatej wody, nie miało żadnego znaczenia.
— Może powinnaś. — Wziął głęboki oddech i stanął na własnych, chociaż nadal mocno trzęsących się nogach. Pomocną dłoń opiekuna grupy zdecydowanie odepchnął. — Zamiast idiotycznie ryzykować życiem dla kogoś takiego, jak ja.
— Ty… nawet nie jesteś mi wdzięczny. — Otarła łzy rękawem, czując, że strach i smutek przechodzi w ostre wkurzenie.
— Nie mam za co — odpowiedział cicho i trochę łagodniej, widząc, że sprawił dziewczynie przykrość. A tego akurat nie chciał. Zawahał się chwilę, a potem dorzucił. — Wydaje ci się, że mi pomogłaś. A tak naprawdę jedynie przedłużyłaś moją agonię.
I odszedł w stronę zbierającej się już wokoło profesora grupki studentów. Szybkim, stanowczym krokiem.
Wszystko po to, by ukryć fakt, jak bardzo trząsł się z zimna. I szoku. Ale szoku nie od zatrzymania krążenia.
Tylko od tej dziwnej, niepokojącej, może też przerażającej myśli, że ktoś włożył tyle wysiłku w to, aby on oddychał.
On.
Mark Doughney.
Bad boy.
Podrywacz.
Nieuk.
Kpina losu.
Pomyłka.
Nieudacznik.
I ponad wszystko — ten, który nie powinien nigdy się narodzić.
Rozdział 7
Ciężko byłoby określić tą grupkę wlokących się ludzi. Zombie? Dziwaczna pielgrzymka? Jakieś potępione demony z dna piekieł? A raczej jeziora, jeżeli już mówimy o dnie.
Henry opierał się ramieniem o Jamesa, próbując nie upaść, ale też i trochę dramatyzując. Gdzieś przed nimi trzęsące się kroki stawiał Mason. Profesor też nie wyglądał za dobrze. Nawet kierowca nieszczęsnego autokaru miał minę, jakby usiłował powstrzymać mdłości.
Emily trzymała się z tyłu, jak zawsze. Czuła na sobie wzrok Petera, jakby kolega chciał zapytać o jej samopoczucie, ale brakło mu odwagi. Ona sama co jakiś czas kierowała spojrzenie na tego, którego uratowała. Nawet zrobiła krok w stronę Marka, ale zaraz zwolniła, nie będzie przecież za nim biec. Nie była aż tak zdesperowana, żeby z nim porozmawiać.
Widziała jednak, że chłopak co jakiś czas przykłada sobie dłoń do tyłu głowy i lekko się krzywi. Rana mu już nie krwawiła, ale zdecydowanie powinien go zobaczyć lekarz. Tyle, że na tym pustkowiu nie tylko nie było pomocy medycznej, ale i żywego ducha.
— Czemu się tak ciągle na niego gapisz? — Peter zdecydował się zadać dręczące go od dłuższej chwili pytanie.
— Co? — Jacobs drgnęła i spojrzała na kolegę mrugając kilkakrotnie. — Wcale się nie gapię. Patrzę tylko, czy idzie prosto. Nie chcę, żeby mój ratunek poszedł na marne.
— A ty, prywatna pielęgniarka Doughney’a? — Nie był przekonany. — Niech Johnson go pilnuje. W końcu jest naszym wychowawcą.
— Profesor bardziej się przejmuje raportem, jaki będzie musiał złożyć, niż Markiem — szepnęła Emily i zdała sobie z czegoś sprawę. Doughney’em nikt się w tym momencie za bardzo nie przejmował. Szli przed siebie zajęci sobą, chyba nikt nie obejrzał się, czy nie spojrzał na uratowanego, żeby sprawdzić, czy dalej z nimi człapie.
Niedoszły topielec faktycznie człapał. I co jakiś czas drżał. Trudno było tego nie zauważyć, jeśli patrzyło się na niego chociaż przez pół minuty.
— Za to ty przejmujesz się nim aż za bardzo! — Peter czuł się tym faktem coraz bardziej zirytowany. I… zazdrosny.
— Wolisz, żeby się przewrócił i umarł gdzieś na ścieżce? — odburknęła może trochę agresywnie, ale zaczynała mieć dość wyrzutów kolegi, poza tym naprawdę niepokoiła się o Doughney’a. Mark zdecydowanie nie zachowywał się normalnie.
— Pierwsza byś pobiegła go łapać, gdyby mdlał! — rzucił rozeźlony Peter, ale Emily zignorowała go kompletnie i przyspieszyła kroku, by zrównać się z niebieskookim.
— Jak się czujesz? — spytała cicho, tak, żeby tylko on to usłyszał.
— Nie twoja sprawa — dobiegło ją od strony Marka, ale nie brzmiał, jakby chciał, żeby się od niego odczepiła. Raczej… zrezygnowanie.
— Moja, odkąd cię wyciągnęłam. Boli, prawda? — Nie ustąpiła. Zdała sobie sprawę, że naprawdę chciała poznać odpowiedź.
— Czujesz się odpowiedzialna za ofiarę losu, który nawet — jako jedyny — nie potrafił sam się wydostać, tak? — Wciąż na nią nie patrzył.
— Nie o to chodzi. — Szli dość wolno, reszta grupy mijała ich powoli, aż zostali praktycznie na jej końcu. — Widzę, że ledwo idziesz. I się trzęsiesz. Chcę pomóc.
— Mnie się nie da pomóc! — Teraz już praktycznie warknął, ale zaraz skrzywił się znowu. — Cholerny łeb!
— Profesor mówi, że za jakieś pół godziny dojdziemy do motelu. Stamtąd zadzwonimy po lekarza. Zbada cię i…
— Dasz mi wreszcie spokój?! — Doughney odwrócił się tak gwałtownie i spojrzał na nią z takim ogniem w oczach, że aż się cofnęła. — Znalazła się matka Teresa! Nic mi nie jest. Rozcięcie się goi. Już prawie nie krwawi. I chyba każdy by się trząsł z zimna, gdyby spędził tyle czasu w wodzie. Jednego tylko żałuję, że mnie tam nie zostawiłaś. Po cholerę mnie ratowałaś?!
— Jak to po co? — wykrztusiła z zaciśniętym gardłem. — Wolałbyś się utopić? Umrzeć i to jeszcze w taki sposób?
— Owszem. — Wciąż był wściekły, ale pierś mu falowała, jakby próbował się uspokoić. I chyba trochę żałował swojego wybuchu. — Wierz mi, kiedy autobus tonął, miałem w myślach jedno słowo — „Nareszcie”.
— Nie chcesz żyć? — Wiedziała, że nie powinna pytać, ale słowa same wyskoczyły z jej ust. Jeszcze nigdy go takim nie widziała. Zachowywał się zupełnie inaczej, niż Mark Doughney, którego znała. Zadźwięczały jej w uszach słowa chłopaka jeszcze sprzed wypadku — „Sporo rzeczy jest inaczej, niż wam się zdaje.”.
— Żyć? — powtórzył gorzko. Tym razem już ciągle na nią patrzył. — Ja nie żyję, Emily. Ja trwam. Tylko czasem już nie wiem, po co. I doskonale zdaję sobie sprawę, żeby byłoby lepiej, gdybym przestał.
— To nieprawda. — Zaprzeczyła wstrząśnięta. Miała ochotę złapać go za rękę, ale się powstrzymała.
— Prawda. To byłoby najlepsze wyjście. — Doughney nagle mrugnął kilkakrotnie, jakby do oczu wpadło mu światło, albo jakby… próbował ukryć łzy. — On by się ucieszył. A ja… ja miałbym spokój.
— Kto by się ucieszył? Mark! — Nalegała, gdy nie odpowiedział od razu. — Kto by się cieszył z twojej śmierci?
— Jest taki jeden. — Odparł burkotliwie po długiej chwili. — A już na pewno nikt by nie płakał.
— Mylisz się — wyszeptała. I kierowana dziwnym impulsem sięgnęła po jego dłoń i delikatnie dotknęła ręki chłopaka. Nie zareagował, wciąż po prostu szedł koło niej, więc odważyła się powoli, leciutko spleść własne palce z palcami Marka. Nie było możliwości, żeby tego nie poczuł.
— Ktoś by płakał. — Dodała.
— Musiałby być kompletnym idiotą, bo za mną nie warto. — Odrzekł cicho, wpatrzony w drzewa rosnące po lewej stronie ścieżki, którą szli. Ręki nie cofnął.
— Nie mów tak. Warto za każdym. A ty nie jesteś taki zły.
Tym razem już milczał. Przez jego ciało przeszedł kolejny dreszcz. Nie przyznał się nikomu, ale czuł się naprawdę źle. Komu i po co miałby się przyznawać? I tak nikogo to nie obchodziło.
Poza tą jedną, upartą dziewczyną, która od kwadransa szła obok niego i zadawała bardzo niebezpieczne pytania. Pytania, które powodowały, że miał ochotę zrobić coś szokującego dla niego samego. Opuścić mur, który wokół siebie zbudował, zrezygnować z fasady i wyznać jej prawdę. Ale w jakim celu? Gdyby jej powiedział, przeraziłaby się i uciekła. Gdyby tylko znała nawet cal jego pełnego mroku świata. Jego bólu.
Jego samotności.
Rozdział 8
Recepcjonista w niskim, małym i dość ponurym przydrożnym motelu nie mógł być bardziej znudzony. Zastanawiał się też, jakim cudem właścicielowi tej budy opłaca się dalej utrzymywać przybytek nudy i ciszy. Przecież tutaj nie zatrzymywał się nikt. Ostatniego gościa mieli tydzień temu, sądząc po tym, jak się zachowywał, uciekł od żony chcąc zaznać trochę spokoju. Dzień przed wyjazdem rozmawiał z kimś przez telefon, a potem skrócił swój pobyt i zapewne wrócił do domu. Kucharz nie miał dla kogo gotować, więc głównie siedział w swoim pokoju i grał w gry na telefonie. „Radosny Zakręt” zdecydowanie nie był radosny, a zwyczajnie pusty.
Błogi sen mężczyzny opartego o krzesło i chrapiącego za hotelowym biurkiem przerwało wejście grupki dwudziestu osób w wieku dziewiętnastu lat i dwójki tych „bardziej dorosłych”. Przynajmniej z wyglądu. A raczej wtoczenie się, bo wszyscy uczniowie mieli już serdecznie dość. Zmęczeni, zmarznięci, wciąż pod wrażeniem wypadku.
— Jedenaście… — Johnson zastanowił się chwilę. Czy on naprawdę chce dzielić pokój z kierowcą? — Nie — poprawił się zaraz. — Dwanaście pokoi proszę.
— Ile? — Recepcjonista prychnął i wyprostował się na krześle, które aż skrzypnęło z wysiłku. — Nie mamy tyle. Mogę wam dać… — Udał, że się zastanawia, żeby sądzili, że jakieś pokoje są tutaj zajęte. Żaden nie był. — Dziewięć. Reszta jest.. wynajęta — skłamał gładko.
— Może być. — Profesor nie miał zamiaru się kłócić. Podpisał, co było potrzeba, zgarnął klucze i rozdał je między uczniów. Podzielić się mieli sami, on nigdy do końca nie łapał, kto się z kim przyjaźni w tej klasie. Dość szybko to się zmieniało.
Mimo protestów duszy biednemu Johnsonowi przyszło jednak spać w tym samym pokoju, co kierowca autokaru. Na szczęście znajdowały się tam dwa łóżka. Chociaż prawdziwiej byłoby nazwać je posłaniami, pościel na nich miała chyba dwa tygodnie. Pomieszczenia nie były też wietrzone. Nikomu się nie chciało.
Reszta, czyli dziewiętnaścioro uczniów, rozdzieliła się jakoś w tych pozostałych ośmiu pokojach. Przypadało średnio trzech uczniów na pomieszczenie.
Tylko jeden z nich otrzymał lokum wyłącznie dla siebie. Mark Doughney. Ale wcale nie dlatego, że traktowano go jakoś specjalnie, wręcz przeciwnie. Nikt nie chciał dzielić z nim pokoju, nikt nie chciał przebywać blisko z chłopakiem, który coraz częściej zaczynał kichać, trząsł się jak osika, oczy miał rozbiegane, ogólnie sprawiał wrażenie, że nie tylko ma gorączkę, ale jeszcze coś mu odbija. Bardziej, niż normalnie.
Siedem małych klitek wypełnionych zaduchem, hałasem, przekomarzaniem, walką o trzy dostępne w motelu łazienki, ogólnym rozgardiaszem. Krzykami, przepychaniem się, ustaleniami, kto śpi na którym łóżku.
I ta jedna. Pełna ciszy i ciężkiego oddechu niebieskookiego. Głowę Doughney’a wypełniała wata, miał nudności i musiał zamknąć oczy, bo ze zmęczenia świat mu wirował. Wiedział, że mdłości nie pochodzą od rany na głowie, bo ta nie była aż tak poważna, ale za to nadciągała grypa. A może nawet coś dużo bardziej poważnego. Zimna woda z jeziora na pewno odcisnęła piętno na jego zdrowiu, do tego stres, wędrówka do motelu…
Johnson proponował wezwanie do niego lekarza, ale Mark odmówił. Ukrył przed profesorem swój prawdziwy stan, skłamał, że jest jedynie zmęczony. Po co miał dokładać komukolwiek problemów? Zresztą doskonale wiedział, jakby się to skończyło. Johnson zawiadomiłby służby medyczne, a one powiadomiłyby… tego, kogo nie trzeba. I wtedy Doughney miałby przechlapane. Jeszcze bardziej, niż ma teraz.
Przykrył się dokładniej starym kocem. Bardzo chciało mu się pić, ale jedyna butelka wody będąca najbliżej niego znajdowała się w plecaku, a ten stał w kącie pokoju. Czyli zdecydowanie za daleko, jak na siły chłopaka. Kaszlnął kilka razy, suchym urywanym kaszlem i zwinął się w kulkę na łóżku. Kiedy za jakieś pięć minut jego gardło szarpnęło ponowne kaszlnięcie, zadziałał instynkt, wyćwiczony przez lata i Mark zakrył głowę kocem. Przecież nie mogą go usłyszeć, bo inaczej będzie źle. Bardzo źle.
Prawdopodobnie dlatego nie słyszał pukania do drzwi. I na nie nie odpowiedział. Nie słyszał też, że ktoś wchodzi do pokoju, bo skręcił się w kolejnym napadzie kaszlu. Drgnął dopiero na czyjś głos i to dochodzący z bardzo bliskiej — a więc niebezpiecznej — odległości.
— Nie mówiłeś, że jest aż tak źle. — W głosie Emily pobrzmiewała szczera troska. Usiadła na starym krześle przy łóżku i dodała jeszcze:
— Udusisz się pod tym kocem.
— Właśnie o to chodzi — wymamrotał, bo na więcej nie miał energii. — Będę bezpieczny — wymsknęło mu się ku jego własnemu przerażeniu. Gadał zdecydowanie za dużo!
— Mark, to nie jest śmieszne. — Powiedziała poważnie Jacobs i delikatnie odchyliła koc z jego twarzy. I zaraz potem gwałtownie wciągnęła powietrze. — Boże…
— Co? — Burknął, doskonale wiedząc, o co jej chodzi i jak wyglądał. — Obraz nędzy i rozpaczy? Mam migrenę i tyle. Bo ciągle do mnie gadasz.
— Migrenę? — Zignorowała jego wyrzut. — To coś więcej. Jesteś cały czerwony na twarzy. Oczy masz zamglone. Takie… rozgorączkowane. I się trzęsiesz.
— I do tego zaraz będę wymiotował. Więc lepiej się odsuń. — Poradził jej zgryźliwie. Był wręcz na siebie wściekły, że tak łatwo go rozszyfrowała. Teraz pewnie pobiegnie do profesora i wszystko weźmie w łeb jeszcze mocniej.
— Przyniosę ci miskę. — Już, już zrywała się z krzesła, ale złapał ją za rękę. — Siedź. Żartowałem.
Wcale nie żartował. Ale nie musiała o tym wiedzieć.
— To chociaż jakiś środek przeciwbólowy. I w ogóle powinien cię…
— Mowy nie ma! — Przerwał jej natychmiast. — Żadnego lekarza, nikogo nikt nie będzie zawiadamiał. W ogóle dlaczego nie siedzisz z koleżankami w pokoju? Jesteś jak rzep, który…
Tym razem to jemu przerwano. Ciężki, długi atak kaszlu zgiął go w pół, aż chłopak się skrzywił. Emily nie czekała, podniosła się z krzesła, nachyliła nad Markiem i pomogła mu zmienić pozycję na pół siedzącą, żeby łatwiej mu było oddychać.
— Spokojnie. — Przez cały atak trzymała mu dłoń na plecach. — Zaraz minie. A ja pójdę po profesora i…
— Zostaw. — Mruknął cicho, kiedy trochę się uspokoił. — Nigdzie nie idź. Zakrztusiłem się i tyle. Jak już się tak upierasz, podaj mi wodę z plecaka. Czuję się, jakbym spędził sto lat na pustyni.
Moment później już trzymał butelkę w trzęsących się, niepewnych dłoniach i pił łapczywie.
— Dzięki. — Stwierdził potem krótko i chciał odstawić napój na stolik przy łóżku, ale był tak słaby, że dłoń mu drżała i kilka kropel spadło na koc.
— Cholera. Topielec, chory i jeszcze ofiara losu. — Mark ostatnio wydawał się być bardzo samokrytyczny.
— Całe combo — uśmiechnęła się do niego Emily, chcąc go pocieszyć i postawiła butelkę na blacie stolika. — Pościel zaraz wyschnie.
— O ile się nie posikam w nocy. Patrząc na to, co ostatnio wyrabiam, to całkiem możliwe — rzucił zgryźliwie, wciąż z tą dziwną samoagresją w słowach.
— Dlaczego taki jesteś? — wyrwało się dziewczynie, zanim w ogóle pomyślała, co mówi.
— Jaki? — spojrzał na nią spod oka. — Wkurzający? Niezdarny? Irytujący? Marudny? Może zawsze taki byłem, a nikt tego nie dostrzegł? Wy i tak niczego nie dostrzegacie.
— Czego? — miała ochotę nim potrząsnąć i wydobyć to, co kryło się między jego słowami. — O czym ty ciągle mówisz? Czym jest to, czego nie widzimy? I kim jest ten „on”, do którego nie jesteś podobny? I kto by się cieszył z twojej śmierci?
— Zabawne. Na te wszystkie twoje pytania mogłaby odpowiedzieć jedna i ta sama osoba — odparł ponuro i ułożył się na boku na łóżku, jednak wciąż w stronę Jacobs. — Idź już stąd.
— Nie ma mowy. Nie zostawię cię samego. Jesteś chory. Jeśli ci się nie polepszy gdzieś za pół godziny, idę po Johnsona.
— Nie polepszy. A ty nikomu nic nie powiesz. O ile nie chcesz mi sprawić kłopotów. I tak już je mam, ale uwierz, jeśli on się dowie…
— Jaki on? Profesor? Przecież sam brał udział w wypadku i na pewno też domyśla się, że się źle czujesz, bo to po tobie widać. Może tylko nie wie, jak bardzo jest z tobą źle.
— Nie miałem na myśli Johnsona. — Odparł jakoś cicho. — Tylko kogoś, kto mi naprawdę życzy jak najgorzej.
— Kim on jest? — zapytała łagodnie, nie chcąc za bardzo naciskać, by Doughney znów nie zamknął się w sobie. — Mark, kogo ty się boisz?
— Nikogo. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem. I daj mi spać — wycofał się szybko, chociaż przez chwilę miał ochotę wyrzucić z siebie wszystko, dosłownie wszystko. Ale wiedział, jak by się to skończyło.
Zamknął oczy na znak, że rozmowa dobiegła końca. Emily westchnęła widząc, że niczego się nie dowie. Ale kiedy ciało Marka przeszył kolejny dreszcz, okryła go dokładniej kocem. A gdy jęknął cicho przez sen, wzięła jego dłoń w swoją i delikatnie spletła ich palce.
Doughney instynktownie, pogrążony we śnie, uścisnął je jakby w niemej prośbie, by przy nim została.
Rozdział 9
Trzymała go za rękę jedynie dziesięć minut. Tyle dane było mu spać. Po sześciuset sekundach ciało Marka zadygotało ciężko, otworzył oczy, złapał kilkakrotnie haustami powietrze i zwisnął z łóżka połową ciała, głową w dół. Emily zdołała odskoczyć, ale i tak pierwsze krople wymiocin chłopaka spadły na jej spodnie.
Wymiotował tak mocno, że aż cały się trząsł i krztusił. Widok nie był zbyt przyjemny, mówiąc delikatnie, ale Jacobs wiedziała, że nie wolno jej się zawahać. Zbliżyła się ponownie do niego i podtrzymała tak, żeby fala płynęła na podłogę, a nie z powrotem do jego gardła.
Kolejne fragmenty na wpół strawionego hot doga sprzed kilku godzin spadły jej na buty. Nie cofnęła się. Obuwie można wyczyścić, zmienić, gorzej byłoby wyciągać resztki pokarmu z dróg oddechowych, czy pokarmowych Doughney’a.
— Już dobrze. Już dobrze. — Wyszeptała, kiedy stracił siły i dosłownie opadł na nią z brudnymi od wymiocin wargami. — Trzymam cię mocno. Złap oddech, a ja za chwilę to posprzątam.
— Ty nie. Ja… — Szepnął jeszcze ciszej od niej, ledwo będąc w stanie oddychać. — Daj mi… minutę i…
— Nie. — Stwierdziła krótko i delikatnie ułożyła Marka na łóżku, na boku, żeby się nie udławił, gdyby znów wymiotował. — Nawet się nie waż — dodała miękko i zostawiła go samego na moment.
Pół minuty później wróciła już z motelowej łazienki ze zmoczoną gąbką z jego plecaka. Najdelikatniej jak potrafiła, obmyła mu usta i odgarnęła mu włosy z czoła. Potem szybko przetarła swoje buty. Spodnie będą musiały poczekać na pranie. Teraz co innego było ważniejsze. A raczej ktoś inny.
— Ogarnę podłogę i wołam profesora. — Rzuciła okiem na niebieskookiego, który oddychał ciężko, ekstremalnie wykończony.
— Proszę… — Głos Marka był praktycznie błagalny. — Nie rób tego. Johnson zadzwoni do niego i będę skończony.
— Do kogo? Powiesz mi wreszcie? — Spytała, rozglądając się za jakimś mopem, albo szczotką.
Niczego takiego jednak nie znalazła, użyła więc ręczników papierowych i chusteczek nawilżających do opanowania bałaganu na podłodze. Chłopak nie odpowiedział, dyszał jedynie, wciąż czując się po prostu fatalnie. Podniosła się z podłogi, zrobiła krok w stronę kosza na śmieci znajdującego się w rogu pokoju i zamarła z brudnymi chusteczkami w dłoniach.
Doughney patrzył na nią rozszerzonymi, wręcz przerażonymi oczami. Może nawet nie tyle na nią, ale na to, co trzymała.
— Co? Co się dzieje? Wiem, że to niezbyt miły widok, ale… — zaczęła, ale to, co zdarzyło się potem, zszokowało ją jeszcze bardziej.
— Nie...Nie do gardła… proszę…
— Jakiego gardła? O czym ty… — Najszybciej jak mogła pozbyła się chusteczek i ręczników, usiadła przy łóżku chłopaka i chwyciła go za drżące dłonie. — Mark. Mark. Uspokój się. Mark! Słyszysz mnie w ogóle?
Trwał jeszcze chwilę w tym lęku, mrugnął kilkakrotnie, jakby wracał do rzeczywistości. Oczy zwęziły się z powrotem do normalnej wielkości, oddech nieco zwolnił. Dłonie przestały dygotać. Wysunął je z uścisku Emily i popatrzył na nią, jakby dopiero teraz rozpoznał dziewczynę.
— Gdzie… — urwał. Kolejne mrugnięcie, jeden głęboki oddech i kilka słów więcej. — Motel. Łóżko. Wymiotowałem, tak?
— I to obficie. Posprzątałam, co trzeba. Wypij to. — Podała mu resztkę wody w butelce, znów unosząc go do pozycji pół siedzącej, póki pił. — Idę po Johnsona. Bredziłeś po wymiotach. Musisz mieć wysoką gorączkę.
Wstała, ale Doughney ją jeszcze zatrzymał.
— Bredziłem? — Spytał, wciąż niesamowicie blady. — Co mówiłem?
— Nic sensownego, nie ma potrzeby…
— Emily! — Tym razem głos miał dziwnie silny, stanowczy. — Co powiedziałem? Słowo w słowo!
— Gapiłeś się na brudne od wymiocin ręczniki jak na boskie objawienie i prosiłeś, żeby „nie do gardła”. Coś jak pacjent przed gastroskopią, tylko bardziej szalony.
— Cholera — wymamrotał i wcisnął głowę bardziej w poduszkę.
— Wcześniej zabroniłeś mi powiadomić profesora, bo się boisz, że on gdzieś zadzwoni i „będziesz skończony”. Czyli w sumie bredziłeś już wcześniej.
— Nie, Emily. — Odparł cicho. — Ja niestety nie bredziłem. W żadnym z tych wypadków.
Ścisnęła mocniej klamkę, bo stała już przy drzwiach. Serce jej walnęło. Miliony myśli przebiegły umysł, jedno podejrzenie gorsze od poprzedniego. Nie. To nie mogło oznaczać to, co pomyślała. Nie. Przecież znała Doughney’a. Najpopularniejszego chłopaka w klasie, a może nawet w całym college, który miał wręcz idealne życie i niczym się nigdy nie przejmował. Nawet własnymi ocenami.
Przewróciła oczami, zaśmiała się dziwnie, nerwowo i rzuciła, nie patrząc na Marka, jakby bała się, co zobaczy, kiedy jednak na niego spojrzy.
— Chcesz mi powiedzieć, że cię torturowano? Ktoś ci wciskał brudne ręczniki papierowe do gardła? Albo dusił? A może jedno i drugie? Niezły z ciebie bajkopisarz, Doughney!
On się nie śmiał. Jego głos był twardy, ostry, mocny.
— A co, jeśli tak? A co, jeśli robiono mi to i nawet więcej? Co byś zrobiła z taką informacją, Emily Jacobs?
Rozdział 10
Obróciła się gwałtownie w jego stronę, z furią w oczach. Ale czy to na pewno była złość? A może jakiś wewnętrzny lęk, że mógłby mówić prawdę?
— To nie jest śmieszne, wiesz? W tym momencie robisz sobie kpiny ze wszystkich ofiar przemocy domowej! Biega za tobą połowa dziewczyn z college, nie masz żadnych zmartwień, żadnych problemów poza tym, jaki alkohol w danym dniu kupić i…
— Zamknij się! — przerwał jej gwałtownie, ciężko. Palce chłopaka ścisnęły stary koc, którym był przykryty. — Zawsze taka byłaś, zapatrzona w książki, we wzory, kompletnie nie widząc, co się dzieje wokoło ciebie. Bo tak jest najłatwiej, najprościej, uciekać i…
Dokończyć już nie zdążył. Złapał się za głowę, jęknął boleśnie i jeszcze mocniej wcisnął w łóżku.
— Jezu… — aż zadrżał z bólu. — Niech to już się skończy. Wszystko niech się skończy…
Coś zakłuło ją w sercu. Oczywiście nie wierzyła w jego słowa, ani trochę. Znała go przecież od pierwszej klasy, widywała go praktycznie codziennie, nie było możliwości, że się myliła. Próbował wywołać w niej współczucie i tyle.
— Takimi tekstami próbujesz mnie zaciągnąć do łóżka? — Rzuciła gorzko, pewna, że ze strony Doughney’a to jedynie nędzna zagrywka, żeby ją “zaliczyć”.
Nie odpowiedział. Ze strony łóżka panowała kompletna cisza.
— Mark? — zrobiła krok do przodu, wciąż mając wrażenie, że niebieskooki najzwyczajniej w świecie udaje, chcąc ją uwieść, a potem się z nią przespać i kpić z niej na cały college.
Tyle, że… kto by chciał spędzić z nią noc? Chyba jakiś oszalały, napalony idiota. Przecież dobrze wiedziała, jak wygląda. Nie dosyć, że miała dobre oceny, co już ją deklasyfikowało w oczach męskiej części college — a przynajmniej większości tej części — to jeszcze nosiła okulary. A to już było przestępstwo. Jakiś milion punktów do brzydoty. Według jej skali i samooceny, rzecz jasna.
Podobna liczba myśli i rozważań kłębiła się w jej głowie, gdy podeszła do posłania. I wtedy zrozumiała, dlaczego nie zareagował na jej pytania, na jej sugestie. Chłopak był nieprzytomny.
Wypadła jak strzała z jego pokoju, biegnąc ile sił w płucach do jedynej osoby, która mogła teraz w jakikolwiek sposób pomóc. Wyrzucała sobie głęboko, że nie wezwała profesora wcześniej, że traciła czas na rozmowę z kolegą, zamiast od razu pobiec po pomoc dla niego. A teraz… teraz mogło być już za późno. Kto wie, czy kiedykolwiek odzyska przytomność?
~ Emily, nie dramatyzuj! ~ skarciła samą siebie i wpadła do pokoju motelowego, jaki Johnson dzielił — przymusowo — z kierowcą pechowego autobusu.
— Panie profesorze! Mark…
— Co znowu? — Mężczyzna wychylił głowę spod kołdry. Śpiący na drugim łóżku kierowca chrapał tak niesamowicie, że Johnson wolałby się udusić pod przykryciem, niż tego słuchać. — Puścił pawia, bo się przepił? Nie on jeden.
— Nie. — Jacobs łapała oddech. — Mark mało co wypił. W sensie alkoholu. — I nagle uświadomiła sobie, że to prawda. — On...jest chory. Bardzo. I stracił przytomność.
— Zrobi wszystko, żeby zwrócić na niego uwagę — wymamrotał Johnson, bardzo niezadowolony, że tym razem się nie wyśpi. — Jak nie w taki sposób, to inny. Szkoda, że nie ocenami.
— Panie profesorze! On nie udaje, naprawdę jest z nim źle. Mocno wymiotował, głowa go boli, cały się trząsł, a teraz…
— Już dobrze — przerwał jej profesor i zsunął nogi z łóżka. Fryzurę miał taką samą, jak nerwy, czyli poszarpaną. — Zaraz tam pójdę i razem go otrzeźwimy.
Chwilę szukał butów, aż w końcu zrezygnował i poszedł za Emily w samych skarpetkach.
Kiedy weszli, Doughney właśnie wolno otwierał oczy. Rozejrzał się niepewnie, aż wreszcie jego wzrok spoczął na Johnsonie i dziewczynie.
— Co to? Procesja po mnie? A gdzie zgubiliście trumnę?
— Zaraz się w niej znajdziesz, jak się okaże, że Emily wołała mnie na darmo. — Profesor naprawdę nie miał humoru na żadne zagrywki, a szczególnie najmniej lubianego studenta. — Narobiła paniki, że zemdlałeś i nie wiadomo, czy się ockniesz. Może ma zespół napięcia przedmiesiączkowego i dlatego tak reaguje, bo widzę, że nic ci nie jest.
— Bo nie jest — burknął Mark, ale spojrzenie, jakim obrzucił koleżankę, było dziwnie łagodne i jakby...pytające. Zdziwione, że zrobiła to dla niego.
— Zauważyłem. Boże, otwórzcie okno, śmierdzi tu wymiocinami. Na kaca to też pomoże. — Johnson wciąż uważał, że chłopak po prostu odczuwa skutki alkoholu. — Jutro postaram się ogarnąć dalszy transport i kontynuować wycieczkę. Spróbuj się pozbierać do tego czasu, bo jak zapaskudzisz czyjąś tapicerkę, to sam będziesz za to płacił. Albo twój ojczym.
Ona też na niego spoglądała. Cały czas, odkąd weszła z powrotem do jego pokoju. Widziała jego poprzednie spojrzenie, widziała nadal bladą, wyraźnie cierpiącą twarz. I dojrzała to, co stało się teraz. Ledwo tylko profesor wspomniał ojczyma Marka, chłopak drgnął tak mocno, jakby instynktownie próbował uniknąć uderzenia. Wciągnął głęboko powietrze, odkaszlnął, jakby próbując ukryć drżenie głosu i powiedział:
— Rano będę jak nowy. Nikt nie będzie musiał za nic płacić. Ani ja, ani… on.
“On”. Znów ten zaimek. Czy to był przypadek? A może wtedy, gdy — zdawałoby się wieki temu — Mark stwierdził “Nie jestem taki, jak on”, miał na myśli właśnie drugiego męża swojej zmarłej matki?
— Liczę na to. — Johnson wyraźnie odetchnął z ulgą. — Nic tu po mnie. Doughney, śpij. A ty, Jacobs — wskazał na nią palcem — wracaj do swojego pokoju. Dziewczynie takiej, jak ty nie przystoi spędzać nocy w jednym pomieszczeniu z chłopakiem i to w motelu. Tym bardziej, jeżeli tym chłopakiem jest Doughney.
Zrobił zwrot na pięcie i poszedł.
Minuty mijały cicho i spokojnie. Jedna. Druga. Zdziwienie niebieskookiego rosło z każdą chwilą.
— Dlaczego nadal tu jesteś? — spytał w końcu.
— Ktoś musi przy tobie zostać. To raz, a po drugie, ja i tak zamierzam zadzwonić po pogotowie. — Emily mówiła cicho, ale stanowczo. W przeciwieństwo do tego, co kazał jej profesor, ona przy Marku została. — Tylko złapię zasięg.
— Ale… — Chłopak przez chwilę wyglądał, jakby zapomniał języka w gębie. A w jego przypadku było to dosyć szokujące. — Po co? Pewnie faktycznie zaszkodził mi alkohol, sama mówiłaś, że nie mam większych zmartwień, niż…
— Bądź już cicho — dotknęła jego dłoni najłagodniej, jak potrafiła — Widzę, że cierpisz. I wiem, że mało co piłeś. Pamiętaj, ile czasu spędziłeś w wodzie, nie zamierzam ryzykować, że…
— Że co, Emily? — spytał cicho, jakby nie był sobą.
— Że ci się coś stanie — dokończyła spokojnie. Chwilę później udało jej się połączyć z pogotowiem i wezwać karetkę.- Będą za kwadrans — poinformowała potem niedoszłego topielca, jak tylko skończyła rozmowę.
— Johnson cię zabije — powiedział dość rozsądnie Mark i zaraz potem dodał ledwo słyszalnie. — Czemu...czemu nie pozwalasz mi umrzeć?
Jego wzrok, choć słaby i zmęczony bólem, stresem i rosnącą gorączką, cały czas spoczywał na dziewczynie.
— Bo jesteś człowiekiem — odparła mu po prostu, sięgając znów po rękę chłopaka i ściskając ją lekko, próbując dodać mu otuchy. — I moim kolegą. Zresztą ty byś zrobił dla mnie to samo. I każdy na moim miejscu też by ci pomógł.
— Nie — rzekł tak cicho, że praktycznie go nie zrozumiała. — Nikt by mi nie pomógł. Ty jedyna przy mnie siedzisz, cała reszta chowa się w pokojach i nie obchodzi ich, co się ze mną dzieje. Tak naprawdę nigdy nikogo nie obchodziło. Pewnie nawet na pogrzeb by nie przyszli, gdyby mnie w końcu zakatował. Chyba, że sobie porobić selfie.
Coś w Emily drgnęło. Jakby… zrozumienie. Połączone z szokiem, smutkiem i...przerażeniem. Czy naprawdę kilka domów od jej własnego rozgrywała się potworna tragedia, o której nikt nie wiedział...albo nie chciał wiedzieć?
— Zaka...co? — urwała. To było zbyt potworne, by dokończyć.
Mark wciąż na nią patrzył. Ale nie tym wesołym, roześmianym spojrzeniem, jakie miał praktycznie zawsze. Tylko innym, głębokim. Bolesnym. Wręcz nagim. Prawdziwym.
— Zakatował, Emily. To, co mój ojczym próbuje zrobić ze mną od ponad dwóch lat, zanim jeszcze umarła mama. Na różne, czasem bardzo wymyślne sposoby. I któregoś dnia mu się to uda.
Rozdział 11
— Ślady… — wykrztusiła, bo na więcej nie była w stanie się zdobyć. Wciąż mu nie wierzyła. Nie chciała. Nie mogła. Bo to by oznaczało, że mylili się wszyscy i to przez wiele długich lat.
— Co? Że ich nie mam? — Widać było, że go boli, miał w oczach cierpienie, chociaż się nie zwijał na łóżku. Jeszcze nie. Ale nadal dygotał, nadal mdłości podchodziły mu do gardła, a głowę coś próbowało rozsadzić od wewnątrz. A gorączka szybowała tak wysoko, że nawet bałby się zmierzyć. — Jesteś tego pewna?
Podciągnął koszulkę, powoli, spokojnie, chociaż dłonie mu drżały, jakby próbowały go powstrzymać przed nagością. Ale nagością w ten inny, bardziej metaforyczny sposób — przed odkryciem swojej tajemnicy.
Klatki piersiowej praktycznie nie miał. Była tak pokryta siniakami, że momentami wręcz fioletowa. Gdzieś na dole, z lewej strony, przy biodrze, miał starą szramę, Bóg jeden wie, od czego.
— I zanim zapytasz, dlaczego nikt nigdy tego nie zgłosił — kontynuował cicho. — Nie było czego. Według oficjalnej wersji odniosłem kontuzję podczas treningu rugby. Byłem nieostrożny i zrobiłem sobie krzywdę. W to wierzy cała szkoła. I w to masz wierzyć ty. Zapomnisz o tym, co właśnie widziałaś i będziesz pamiętać tylko, że Mark Doughney jest podrywaczem, nieukiem i kimś, z kim nie należy się zadawać.
— To nie jest prawda… — podeszła bliżej i wyciągnęła do niego rękę, jakby próbowała dotknąć chłopaka. — Nie jesteś taki, a twoje rany…
— Nie ma żadnych ran, Emily — zwęził oczy. — Zrozumiałaś? Nie ma nic. Śniło ci się. Miałaś koszmary po tym, jak autokar wpadł do jeziora i to wszystko.
— Ja...na policję. Nie zostawię tego tak. Nie zostawię...ciebie. — Ostatnie zdanie wypowiedziała jednym tchem, jakby nie zastanawiając się nawet, co mówi i jak to zabrzmiało. Już prawie musnęła dłonią siniaki na skórze chłopaka, ale nie zdążyła, bo ten znów obniżył koszulkę do normalnej długości i złapał ją mocno za nadgarstek.
— Zostawisz. Nie wpakujesz się przeze mnie w kłopoty. A poza tym… — opadł na poduszki, wycieńczony — …zanim wróciłabyś z komisariatu, mnie by już nie było. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? — Spojrzał ostro, przenikliwie na dziewczynę.
Nie potrzebowała więcej wyjaśnień, więcej słów. Miał rację. Gdyby jego ojczym chociaż podejrzewał, że Mark zdradził komuś, co działo się za zamkniętymi drzwiami, nie miałby litości. Niebieskooki uległby „nieszczęśliwemu wypadkowi”, który przecież łatwo mógłby mu się przydarzyć, sądząc po jego stylu życia, prawda?
— Jak długo… odkąd on…? — Łzy same ciekły jej z oczu. W głowie miała mętlik, pragnęła pomóc koledze, ale nie wiedziała, co miałaby zrobić. Jeśli powie, co widziała, narazi go na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Jeżeli będzie milczeć, może sprawdzić się najczarniejszy scenariusz i chłopak może nie wytrzymać męki. Bo to, co było mu robione, tym właśnie było — męką.
— Parę miesięcy przed śmiercią mamy — dobiegło ją ciche wyznanie z motelowego łóżka. — Nic nie wiedziała. A ja się bałem powiedzieć. Miałem wtedy siedemnaście lat. Groził, że ją zabije, jeśli się przyznam. Miała raka, nie mogłaby się bronić, gdyby…
Odwrócił głowę na bok. Jakby wstydził się wyrazu własnej twarzy i tego, że oczy miał szkliste, zmącone łzami. Wspomnienie matki wciąż bolało. Opuszczenie i samotność, jakie odczuwał od dnia jej odejścia, dziś spotęgowało się jeszcze, gdy opowiadał Emily o wszystkim.
Wyczuła to. Zmianę w jego głosie, zachowaniu. Sięgnęła ręką i chciała go delikatnie pogłaskać, okazać współczucie, wesprzeć, zrobić...cokolwiek.
Ledwo tylko go dotknęła, Mark skulił się, zmniejszył, skurczył, jakby oczekiwał ciosu, a nie pieszczoty.
— Nie bój się — poprosiła szeptem i powoli przesunęła dłoń po jego włosach. — Jego tu nie ma, a ja cię nie skrzywdzę.
— Nie rób tego — odparł równie cicho. — Nie idź za mną w ciemność. Wracaj do swojego pokoju. Jest środek nocy. Ja sam ogarnę karetkę i…
Znów nie pozwolono mu dokończyć. Nagły atak kaszlu szarpnął ciałem Doughney’a tak, że praktycznie wytargał z niego płuca. Jacobs próbowała go podnieść, żeby się nie zakrztusił, ale nawet na to nie miał już sił. Czuł się, jakby umierał, jakby był w agonii. I szczerze mówiąc, przywitałby ją z radością. Śmierć oznaczała dla niego koniec bólu, koniec strachu, koniec kulenia się w kącie z rękami osłaniającymi głowę przed kolejnymi ciosami. Koniec tego i… tak wielu innych rzeczy, o których nie powiedział Emily i nie zamierzał nigdy powiedzieć.
Kiedy tracił przytomność po raz kolejny, ostatnim co czuł, była dłoń Emily na jego włosach.
A ostatnim, co słyszał, jej cichy szept:
— Nie, Mark. Nie dam ci umrzeć. Niezależnie, jak bardzo tego chcesz, ja ci na to nie pozwolę…
Rozdział 12
Ciężkie kroki brzmiały jak wyrok. Pytanie tylko, czy będzie to wyrok łagodny, informujący, że mimo wszystko chłopakowi nic nie było poważnego. Czy może ten skazujący na pobyt w szpitalu, a może nawet na coś więcej?
Drzwi skrzypnęły lekko, otwierane pod naciskiem ratownika. Wysoki, postawny mężczyzna wszedł do środka, za chwilę minął go nieco niższy, chudy. Kiwnął głową Emily, przedstawił się jako lekarz i z uwagą wysłuchał tego, co dziewczyna powiedziała mu o samopoczuciu Doughney’a.
— Nie wygląda to dobrze, skoro traci przytomność — stwierdził ponuro doktor i odchylił koc.
Zrządzeniem losu niebieskooki dokładnie wtedy odzyskał świadomość i aż się skulił, widząc nad sobą twarz obcego człowieka. Dopiero kilka chwil później zrozumiał, co się tak naprawdę dzieje.
— Spokojnie — powiedział lakonicznie, ale uspokajająco lekarz. — Służba zdrowia do pana. Wykonam teraz kilka badań i zmierzę gorączkę — wyjaśniał dalej, przyzwyczajony do różnych reakcji chorych.
Chudy wyjął coś ze swojej torby i znów zwrócił do Marka.
— Sprawdzimy odruchy. Pana koleżanka wspominała o urazie głowy.
— Walnąłem się lekko w tył siedzenia i to wszystko — mruknął Doughney, nieco zawstydzony tym całym zainteresowaniem. Zwykle kiedy ktoś się nim interesował, to zazwyczaj był to ojczym patrzący, gdzie uderzyć, by bolało, ale nie zostały ślady.
— Tym bardziej muszę to skontrolować — nalegał lekarz i zaświecił chłopakowi małą latarką w oczy.
— Ej! Jaja sobie robisz? — protest Marka jak na jego samopoczucie był dosyć stanowczy. Mrugnął kilkanaście razy. — Nie dosyć, że cierpię, to jeszcze się nade mną znęcacie?
— Zapisz, że kontakt zachowany i prawidłowy, a gałki oczne reagują właściwie. — Rzucił niewzruszenie doktor w stronę czekającego w kącie ratownika. — Podniesie się pan — nakazał chłopakowi, co zaowocowało kolejnym jękiem oburzenia.
Mark jednak wykonał polecenie, ale wzrok, jaki posłał Emily, był dosyć zabójczy. Coś, jakby jego tęczówki chciały powiedzieć „I ty? Ty przeciwko mnie? Zobacz, do czego mnie zmuszasz!”.
— Hm...hm...Hm! — Lekarz chyba nie był dzisiaj zbyt rozmowny, co oczywiście irytowało Doughney’a… który wcale nie zamierzał się przyznać, że zwyczajnie boi się diagnozy. W głowie mu się kręciło, jak nigdy wcześniej. Ostatkiem sił postanowił, że zastosuje swój mechanizm obronny, który nie zawiódł go przez ponad dwa lata — ukryje lęk pod płaszczykiem żartów i kpin.
— Co mi pan tu chrumka nad tyłem głowy? Czy ja Kermit jestem?
— Szwy nie są potrzebne. — Doktor wciąż zachowywał profesjonalny, stoicki spokój. — Teraz kontrola temperatury…
Nieświadom niczego lekarz wyjął mały, elektroniczny termometr i już, już prawie przyłożył go do czoła Doughney’a, kiedy zorientował się, że...nie ma go do czego przyłożyć. Chłopak bowiem jak tylko zobaczył, co tamten trzyma w ręce, w jakimś dziwnym odruchu wyrwał mu sprzęt medyczny z ręki i teraz trzymał go w trzęsących się dłoniach, wpatrując w niego dosyć intensywnie.
— Pan… odda termometr. — Głos doktora wciąż był spokojny, chociaż brwi miał dosyć wysoko w górze.
Student mrugnął raz, potem drugi, odchrząknął, rozejrzał się po motelowym pokoju, spojrzał na zszokowaną Jacobs, potem wrócił spojrzeniem do lekarza i powoli, jakby nieśmiało wręczył mu urządzenie.
— Tak. Pewnie. Wygłupiam się po prostu. Dla… — Przełknął ślinę. Oczy miał dziwne, jakby nieco rozszerzone, rozbiegane. Zupełnie jak wtedy, gdy Emily trzymała w rękach brudne ręczniki… — Rozluźnienia sytuacji.
— Takie żarty proszę zachować dla szpitala psychiatrycznego lub przedszkola — odezwał się nagle ratownik. Emily drgnęła, totalnie zapomniała, że w pomieszczeniu jest ktoś jeszcze.
— Nic się nie stało. — Doktor nadal nie stracił swojego opanowania i przyłożył — tym razem już bez niespodzianek — sprzęt do czoła Marka. Przedmiot chwilę nie reagował, po czym dosyć głośno zapiszczał, a jego wyświetlacz zmienił kolor na czerwony. — 38,9 stopnia… sporo… I to bardzo.
— Zawsze mi mówili, że gorący ze mnie facet. — Tak bardzo, bardzo starał się nie pokazać nikomu, że zwyczajnie opanowuje go strach! Ale jego własne oczy go zdradziły, instynktownie szukając Emily i jej wsparcia. Odetchnął z ulgą, która zaskoczyła nawet jego samego, gdy zobaczył jak dziewczyna porusza ustami w niemym „Jestem przy tobie, wszystko będzie dobrze”.
— Niech pan nie płonie w ogniu swoich mądrości, tylko podniesie koszulkę, osłuchamy płuca — zarządził lekarz.
Koszulkę. Podnieść koszulkę. Pokazać mu. Pokazać światu. Ale...przecież nie mógł tego zrobić. Co, jeżeli się zorientują? Za godzinę miałby policję na głowie. Zeznania. Musiałby powiedzieć prawdę. A potem uciekać, żeby ojczym go nie znalazł. Który… znalazłby go i tak. Mark doskonale wiedział, czym by to się skończyło. Jego śmiercią i to nie tą łaskawą, przynoszącą ukojenie, a bolesną. Bardzo bolesną. To, co przeżył do tej pory — a przeżył wiele — byłoby niczym w porównaniu z tym, co ojczym by mu zrobił, gdyby chłopak kiedykolwiek komukolwiek powiedział prawdę o swoim losie.
— Proszę podnieść koszulkę! — zakomenderował doktor po raz kolejny, przerywając rozważania Marka, czy obyłoby się bez przypalania skóry. — Nie mam całej nocy!
— Już dobrze — odparł burkotliwie Doughney. — Nie chciałem przy dziewczynie, nie? Tym bardziej, że nie wyglądam najlepiej po tej kontuzji podczas treningu rugby. Tam się jeszcze wszystko goi i…
Po raz kolejny popatrzył na Emily i serce mu się ścisnęło. Zobaczył, że dziewczyna zacisnęła powieki i to nie dlatego, że chciała sobie oszczędzić ponownego widoku jego siniaków. Ona powstrzymywała łzy. Płakała nad nim. Nad jego losem.
Ktoś nad nim płakał. Ktoś mu współczuł. Ktoś się przejmował. To było tak zaskakujące, tak nowe i tak… piękne, że wreszcie uniósł materiał. Co ma być, to będzie, on już dostał najpiękniejszy prezent od losu, jaki tylko mógł — ktoś się nim przejmował. Mark Doughney kogoś obchodził.
— Miał pan robiony RTG żeber? I w ogóle jakiekolwiek badania? — drążył doktor.
— Tak — odparł Mark, czując, jak policzki mu płoną od kłamstwa. Na szczęście mógłby to zwalić na gorączkę.
— Przyznam, że to nie wygląda na kontuzję, a na...hm...na pobicie. I to nie gołymi pięściami, a jakimś tępym narzędziem. Do tego nie w ciągu jednego dnia, ale wielokrotne, jakby...Panie Doughney, czy ktoś się nad panem znęca? Czy jest pan ofiarą przemocy domowej?
— Nie. Nie. Nie, nie! Zdecydowanie nie! — Mark zaprzeczył tak mocno, że aż potrząsnął głową, co przypłacił tępym bólem. — Mieszkam z…z tatą, który… który bardzo dobrze się mną… opiekuje. Serio się walnąłem i…
— Walnął się pan? — Mężczyzna zmrużył oczy. — Nie sądziłem, że w rugby gra się na drzewach, bo to dosłownie wygląda, jakby pan spadł z wysokości. I to dużej. Ewentualnie został z niej zrzucony. Albo...albo bity czymś w rodzaju pałki policyjnej. Proszę zdjąć całkiem koszulkę, osłucham pana również na plecach.
— Co ja tu mam jakieś porno odstawiać?
Markowi serce kołatało tak, jakby chciało mu wyskoczyć z piersi. Co ta Emily narobiła?! Po co wzywała karetkę?! Wszyscy się dowiedzą...wszyscy… oni to zobaczą, a potem… potem…
Za moment poczuł, jak zniecierpliwiony lekarz sam unosi mu koszulkę do góry i… głęboko wciąga powietrze.
~ Zobaczył to. Zobaczył. Jestem trupem… ~
— To… też jest kontuzja, panie Doughney?
— Tttak. Ja...często upadam i… — Mark kłamał dalej, chociaż najprawdopodobniej wszystko było już stracone. On był stracony.
— Dobrze...czy… zgłaszał komuś pan te kontuzje? — Ten akcent. To podkreślenie słowa „zgłaszał” przez lekarza...Mark nie był głupi, wiedział, o co tak naprawdę pyta doktor. Ale twardo odpowiedział:
— Tak. Zarówno siniaki na klatce piersiowej, jak i moje blizny na plecach to efekt gry w rugby. Wszystko jest w aktach szkoły i moich medycznych. Można sobie przeczytać.
— Okay… — Przedstawiciel służby zdrowia raczej nie dowierzał. — Tak, czy siak, musimy zabrać pana do szpitala. Podejrzewam ostre zapalenie płuc, do tego zdecydowanie niedożywienie, sądząc po pana wyglądzie, a więc zapewne i anemia. I zalecimy coś na te pana… kontuzje.
— Ale ja...nie mogę. — Mark jęknął rozpaczliwie. — Muszę wracać do domu. Tata… tata na mnie czeka. — Znów to nerwowe przełknięcie śliny, kiedy nazwał swojego oprawcę „tatą”. — Zresztą nic mi nie jest i…
— Jest, proszę pana. Zostaje pan zabrany do szpitala. Jeżeli zostawimy pana w motelu, pana stan się pogorszy i może nawet dojść do zgonu. Już teraz nie wygląda to za dobrze. Na szczęście w pobliżu jest całkiem dobry szpital, tam panu z pewnością szybko pomogą.
— Proszę… dajcie mi jakieś leki, ale… — Kolejne, tym razem błagalne spojrzenie na Emily, jakby prosił ją, by go wsparła, by wytłumaczyła, że on nie może, że on nie chce, że on…
Pięć minut później siedział już w karetce. Przerażony, samotny, niepewny tego, co przyniesie mu przyszłość.
Czyli w sumie w takim samym stanie, jak codziennie. Tyle, że tej nocy dodatkowo zabierano go do obcego miejsca, gdzie nie znał nikogo i…
Jego dłoń. Jego palce. Ktoś je ścisnął. Nie mocno, ale czule, uspokajająco, troskliwie.
Emily.
— Nie bój się — szepnęła z kojącym uśmiechem. — Obiecałam przecież, że cię nie zostawię, pamiętasz? Jadę z tobą. Obudziłam profesora, powiedziałam mu na szybko, co się dzieje i wybiegłam za karetką. Nie zdążył nawet zaprotestować. Zresztą mam to gdzieś. Nie zostawię cię — powtórzyła jeszcze raz.
Rozdział 13
— Wysiadaj. — Rzucił twardo, stanowczo i całkowicie sprzecznie z tym, co czuł wewnątrz.
— Oczywiście, że wysiądę — potwierdziła, jeszcze dokładniej łącząc ich palce ze sobą. — Za kilkanaście minut, jak dojedziemy do szpitala, razem z tobą.
W międzyczasie ambulans zdążył już ruszyć, co dodatkowo utrudniło chłopakowi jakiekolwiek plany pozbycia się Jacobs.
— Emily… — Chrypnął Mark, głos mu się zachwiał, jakby na chwilę stracił całą pewność siebie. Pewność, której tak naprawdę nigdy nie miał. Wszystko, co do tej pory mówił, robił w czyimś towarzystwie było fasadą, oszustwem, udawaniem, by nikt nie poznał prawdy. Tej strasznej rzeczywistości, którą było jego życie od prawie trzydziestu miesięcy. — Co ty odwalasz?
— Powiedzmy, że kujonka ma ochotę na trochę rozrywki — odpowiedziała mu, siląc się na wesołość.
— Dziwne masz sposoby na rozrywkę — dychnął ostatkiem sił, bo coraz bardziej robiło mu się słabo. Przecież nie zemdleje w jej obecności, nie okaże się mięczakiem, nie może… i w tym momencie uświadomił sobie, że to nie byłby pierwszy raz, gdyby stracił przy niej świadomość, tylko...czwarty. Licząc to, gdy wyciągnęła go z wody wiotkiego jak zdechła fasolka szparagowa.
— Sam mi kazałeś się nieco rozruszać. Uznałam to za dobrą okazję. Cóż może być bardziej ekscytującego, niż nocna podróż karetką do szpitala z przystojnym, wymagającym troski facetem? — Mrugnęła do niego, upewniając chłopaka, że zwyczajnie żartuje.
— Nie wiem, czy mam się ucieszyć z tego, że nazwałaś mnie przystojnym, czy raczej się obrazić, bo wykorzystujesz sytuację — wyburczał niebieskooki. — A konkretniej mnie. Do nocnych igraszek. I jeszcze się nade mną użalasz. Nie wymagam troski, tylko antybiotyku i ciepłego łóżka.
Czego oczywiście od ojczyma by nigdy nie dostał. Tego jednak już głośno nie przyznał.
— Nocnych igraszek? — Śmiech Emily był jak blask słońca w tej ponurej sytuacji. — Faktycznie, wieczór pełen pasji, ty z zapaleniem płuc dawno byś leżał na podłodze, gdyby nie pasy, a ja doświadczona w pewnych sprawach jak dziecko we mgle.
— Leżałbym na podłodze? — Doughney przymrużył powieki. — Ty na mnie lecisz, kobieto. I właśnie mi zasugerowałaś, że jesteś dziewicą.
— Zgadza się, ale nie dlatego, żebyśmy się… ekhm, „zabawiali”, tylko byś zjechał na tyłku i nie był w stanie utrzymać się na siedzeniu. Na wszelki wypadek może chwycę cię mocniej, bo te pasy nie budzą mojego zaufania. Stare są chyba jakieś i wytarte. A resztę twojej wypowiedzi miłosiernie zignoruję.
I jak zapowiedziała, tak zrobiła — siedzieli obok siebie, co być może było dość niezwykłe w karetkach, ale niektóre modele to umożliwiały. Lewą, wolną ręką — bo prawą wciąż trzymała go za dłoń — złapała Marka za koszulkę i trzymała, szczerząc się do niego jakby dorwała Świętego Mikołaja za nogi.
— Coś ty taka ucieszona? — spojrzał podejrzliwie na ściskany przez nią materiał. — Tak ci zależało, żeby pomacać moją najnowszą Nike?
„Najnowszą Nike”…Oboje dobrze wiedzieli, że koszulka Marka wcale nie jest markowa, a już zdecydowanie nie jest nowa. Zarówno pod kątem stylu, jak i jakości, bo miała chyba kilka lat. Rozciągnięta, umęczona — tak samo, jak dusza studenta.
— Nie. Ale przynajmniej udało mi się odwrócić twoją uwagę od jazdy i chociaż przez moment nie miałeś tych wystraszonych oczu — wyznała mu cicho. — Mark, ja… — urwała na moment, by szybko zebrać się na odwagę i dokończyć. — Nie żartowałam. Wiem, że to dla mnie ryzykowne, ale chcę spróbować ci pomóc. Nie wiedziałam, co przeżywasz, bo dawno bym już zareagowała, zrobiła coś, być może nawet uratowała od...Boże, przepraszam… Przepraszam, że tak długo cierpiałeś w samotności…
— Daj spokój! — Przerwał jej szorstko, gwałtownie, chrapliwie, dogłębnie przejęty jej słowami. — Nie mogłaś tego wiedzieć, nikt nie mógł. Poza tym ja wcale nie zmieniłem zdania, Emily. W szpitalu powiem to samo, co powiedziałem lekarzowi z pogotowia, a ty to potwierdzisz. Jasne?
— Nie. Nie potrafię skłamać. Nie w takiej sprawie.
— To się naucz — wszedł jej praktycznie w zdanie, coraz bardziej zirytowany. Ale tylko na zewnątrz. W głębi duszy czuł ogromną wdzięczność i chyba jeszcze większe zdziwienie. Dlaczego jej zależało? Dlaczego komukolwiek zależało? — Szpital ma obowiązek powiadomić opiekuna prawnego. Zgadnij, kto nim jest w moim przypadku. Tą podróż tak naprawdę możesz nazwać wycieczką do trumny. On mnie odwiedzi, owszem, uda troskliwego rodzica, będzie może nawet przy mnie siedział. Potem zabierze mnie do domu i wypadnę z okna, albo coś w tym rodzaju.
— Musisz tam wracać? — spytała cicho.
— Muszę. Jeśli odmówię, zgłosi moje zaginięcie i i tak mnie doprowadzą tam, gdzie mieszkam. Em, pojmij to wreszcie. Nic nie można zrobić.
— Coś się da. Na pewno. Zadzwonię do rodziców. Może oni coś poradzą.
— Mhm, jeszcze ich wpakuj w kłopoty. Zaraz powiem kierowcy, żeby cię wysadził gdzieś po drodze, bo stresujesz pacjenta.
— Nie zrobisz tego. — W oczach dziewczyny błysnęły ogniki. — Tylko spróbuj.
— Jeszcze mnie nie znasz — stwierdził Doughney, zresztą patrząc na ostatnie wydarzenia, miał rację. — To patrz.
Podniósł się lekko — bardziej nie mógł, bo był przypięty pasem od samochodu, a i nie chciał też się przewrócić i stracić zęby, jak wcześniej Morrison. Otworzył usta, być może żeby faktycznie zawołać prowadzącego pojazd, ale nie zdążył, bo dłoń Emily wylądowała mu delikatnie na wargach. Zdziwił się tak bardzo, że opadł z powrotem na siedzenie.
— Mm? — wykrztusił pytająco.
— Dobrze. — Zrozumiała, o co poprosił. — O ile obiecasz, że będziesz siedział spokojnie i nikogo nie wołał.
— Uhyzę cię — mruknął ostrzegawczo poprzez jej palce. Mówił trochę niewyraźnie, bo słowom ciężko jest się przebić, jak masz czyjąś dłoń na twarzy.
— Smacznego — skomentowała niewzruszona. — Ale nie miej do mnie pretensji, jak dostaniesz rozstroju żołądka po wbiciu we mnie swoich zębów.
Rozszerzone oczy Doughney’a dały jej do zrozumienia, że chyba coś palnęła. Zabrała rękę z jego ust i popatrzyła pytająco.
— Nocne igraszki. Wbijanie w ciebie zębów. Emily Jacobs, czy ty coś sugerujesz?
— Wcale nie — zaczerwieniła się do tego stopnia, że Mark chociaż chory, zachichotał rozbawiony.
— Weź. Przecież wiem, że mnie lubisz — mrugnął do niej, z zaskoczeniem zauważając, że przy niej mu jakoś lżej na duszy.
— Bo lubię. Ale nie w tym sensie.
— A w jakim? — Dociekliwość chłopaka nie miała granic.
— W każdym innym. Można powiedzieć, że mam do ciebie szerokie spektrum sympatii.
— Szerokie...co? — Niebieskooki miał minę, jakby właśnie wylądowało przed nim UFO. I jeszcze mu pomachało.
— Spektrum. — Emily szybko weszła w rolę słownika wyrazów obcych. — Taki wiesz… zakres.
— Miałem rację. Nudziara — podsumował jej wysiłki i ziewnął szeroko.
— Przynajmniej nie muszę się bać nadchodzącego egzaminu z matematyki. — Jacobs wydawała się być głęboko urażona.
— Też się nie boję. — Chłopak ziewnął ponownie. — Bo wiem, że go nie zdam.
— Jakbyś się trochę bardziej przyłożył do nauki, na pewno byś…
— Nie używaj przy mnie słowa „przyłożył”. Kojarzy mi się z ojczymem. On ciągle się mnie pyta, czy mi „przyłożyć”. A potem i tak to robi, niezależnie od tego, co mu odpowiem. Więc nauczyłem się nic nie mówić, tylko stoję wtedy i czekam na cios. Albo kulę się na podłodze. Wychodzi na to samo. Teraz już bądź cicho. Coś daleko ten szpital, a ja zmęczony jestem. Kto wie, może nas porwali, jak w jednym z tych twoich romansów, które tak namiętnie czytasz.
— Mówiłam ci już, że nie znoszę romansów.
— A ja gadania do mnie, kiedy chcę spać — odparł nieco zawadiacko i bezczelnie ułożył głowę na jej ramieniu.
— Co ty sobie wyobrażasz? Zamierzasz na mnie leżeć?
— Mhm… — wymruczał i za moment faktycznie zasnął.
Rozdział 14
Jakoś odruchowo — a przynajmniej tak to sobie tłumaczyła — objęła go prawym ramieniem. Mark westchnął cicho przez sen, jakby zadowolony z przytulenia. Emily uśmiechnęła się sama do siebie, czując dziwne ciepło w piersi. Spał tak spokojnie, tak… ufnie. Złapała się na tym, że zaczęła się zastanawiać, kiedy Doughney miał okazję do bezpiecznego snu, bez lęku, że za moment ojczym będzie go szarpał, bił, albo robił nie wiadomo, co jeszcze.
Przez moment poczuła do niego dziwną czułość. Nie był to romantyczny odruch, ale bardziej opiekuńczy, zapragnęła go nagle chronić, zaprzyjaźnić się z nim i nie pozwolić, żeby ojczym więcej podniósł na Marka rękę. Tylko co ona mogła? Zawiadomić jakieś służby? I co to da? Chłopak wyprze się wszystkiego, jego opiekun również, zamiotą wszystko pod dywan, aż któregoś dnia Doughney zostanie znaleziony martwy, bo na przykład uderzył się w głowę, czy coś podobnego.
— Śpij spokojnie — powiedziała cicho, znów biorąc go za rękę. — Poradzimy sobie z tym wszystkim. Nie wiem jeszcze, jak, ale poradzimy. Razem. — Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że właśnie złożyła bardzo ważną i niestety trudną do dotrzymania, do spełnienia przysięgę. Skąd mogła jednak wiedzieć, z czym tak naprawdę miała do czynienia?
Obudziła go dopiero pod szpitalem. Mark mrugnął kilka razy, zaspany, rozejrzał się dosyć wystraszony, aż jego wzrok spoczął na Jacobs i ramiona niebieskookiego instynktownie się rozluźniły.
— Już? — wymamrotał zawiedzionym głosem.
— Tak — odparła mu z pokrzepiającym uśmiechem, a potem patrzyła, jak ratownicy pomagają choremu opuścić pojazd.
Szli potem w czwórkę kilka metrów, by zaraz wejść do średniej wielkości kwadratowego budynku. Szpital miał swoją nazwę, ale student był zbyt zmęczony i przejęty, żeby zwrócić na to uwagę. Emily próbowała trzymać się blisko, jednak to przedstawiciele służby zdrowia znajdowali się najbliżej chłopaka, bacznie uważając, czy się nie potyka, nie przewraca.
Równowagi nie stracił, ale nogi ciągnął już ledwo. Gorączka chyba jeszcze wzrosła, kaszel co jakiś czas znów trzepotał biednym sercem Marka, a głowa przypominała gorący piekarnik przygotowujący się do startu i lotu w kosmos bez reszty ciała.
— Ja chyba… będę wymiotował — powiedział słabo, gdy już siedział na korytarzu w poczekalni, czekając aż ratownik wyjaśni jego sytuację w recepcji. Patrzył w podłogę, jakby zawstydzony, że robi się wokoło niego tyle hałasu.
— Zaprowadzić cię do łazienki? — Ton dziewczyny był łagodny, ciepły, jakby chciała wręcz otulić chłopaka kocem.
— Nie...nie wiem. Nie trzeba. Chyba. — Przełknął ślinę, po czym wziął głęboki oddech i wreszcie spojrzał na Emily. — I tak już dużo zrobiłaś, nikt wcześniej… — urwał, bo uczucie w gardle przestało przypominać treść żołądka, a przerodziło się we wzruszenie i wdzięczność. — Nadal nie rozumiem, co ja cię obchodzę. Powinnaś spać w ciepłym motelu, zamiast wbijać sobie w tyłek twarde krzesło w jakimś szpitalu jak z horroru.
— Ty też zasługujesz na lepsze traktowanie — odrzekła miękko. Miała na myśli nie tylko samą chorobę, ale i jego sytuację rodzinną.
— Mylisz się — wyszeptał. — Ktoś taki, jak ja dostaje dokładnie to, na co zasłużył. On i tak jest dla mnie dość łaskawy, ostatnio nie łamie mi żadnych kości.
— Ostatnio? — Aż wzięła nagły, głęboki, szarpiący trzewia oddech. — Czy kiedykolwiek…
— Tak — przyznał, znów ze wzrokiem utkwionym w podłogę. — Pamiętasz moją kontuzję prawie dwa lata temu? To było jakieś trzy miesiące po śmierci mamy. Miałem złamaną rękę w trzech miejscach. Johnsonowi powiedziałem, że spadłem ze schodów. Bo i spadłem, ale...nie sam. Kiedy ojczym mnie popchnął, próbowałem chronić głowę przed uderzaniem czaszką o stopnie. Upadłem na rękę. Prawie zemdlałem z bólu, z szoku, a on… on tylko się śmiał, zszedł na sam dół, do mnie. Kopnął mnie w żołądek i kazał się podnieść i wynieść śmieci… Wtedy i tak był bardzo… miłosierny.
— Wstałeś? — spytała cicho, nie ocierając łzy płynącej z oka. Zaraz za nią pojawiła się kolejna.
— Musiałem. Podniósł mnie za włosy. Wyrzuciłem te śmieci i dopiero wtedy zwinąłem się w kącie z bólu. Nawet nie myślałem o lekarzu, nie pozwoliłby mi. Trzy godziny później sam mnie jednak do niego zaprowadził, bo stwierdził, że „jestem mu potrzebny kompletny, bo robota czeka”. Miałem złamany nadgarstek, łokieć i przedramię, byłem cały w gipsie, a on kazał mi zmywać podłogę.
— Mark… — to było jedyne, co dała radę wyszeptać przez zaciśnięte gardło. Wyciągnęła dłoń, próbując pogłaskać chłopaka po ręce, ale on cofnął swoją.
— Emily, nie. Nie idź ze mną w ten mrok. On mnie któregoś dnia zabije i uwierz mi, tak będzie dla mnie lepiej.
Sam już miał szkliste oczy.
— Śmierć to dla mnie raj. Tam nie ma bólu, strachu, nie ma nic. — Dodał po chwili.
— Ale wtedy nie ma też ciebie…
— I co? Świat się nie zatrzyma. Nikogo to nie obejdzie. A ja będę leżał pod małym kopcem z ziemi i nawet, gdyby któregoś dnia przyszedł i tam się nade mną znęcać, ja już nie będę tego czuł.
Nie zdążyła zareagować, nie zdążyła go przytulić, chociaż bardzo tego chciała. Kiedy odchodził wraz z ratownikiem na oddział chorób zakaźnych, odwrócił się jeszcze w jej stronę i posłał delikatny uśmiech, jakby mówił „Dziękuję i nie martw się o mnie”. Później ruszył jeszcze ustami, niemo prosząc ją o jedno — „Zapomnij”. I zniknął za rogiem.
Rozdział 15
Kombinacja leków, zmęczenia i stresu zadziałała dość szybko, usypiając go w ciągu pół godziny. Trudno to co prawda nazwać snem, skoro pod powiekami widział ojczyma pochylającego się nad nim z młotkiem, ale przynajmniej tym razem był to majak, a nie rzeczywistość. W podobnych sytuacjach Doughney często budził się z krzykiem, jednak tej nocy po prostu rzucał się trochę na łóżku, otumaniony medykamentami, aż w końcu podświadomość dała mu chwilę oddechu i chłopak spał w miarę spokojnie.
Sporym wsparciem mogła być też czuła dłoń Emily, chwytająca palce Marka, jak tylko dziewczyna weszła do małego pokoiku szpitalnego i zobaczyła, co dzieje się z jej kolegą.
— Jesteś bezpieczny — szepnęła cicho, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie słyszy.
Rzeczywiście, może nie wyłapał słuchem jej słów, ale z pewnością dotarły one do serca niebieskookiego. Chłopak westchnął głęboko, nadal się nie budząc i leżał już bez ruchu, w ciszy.
Mijały minuty, godziny. Nic się nie zmieniało, Jacobs wysłała tylko krótki SMS informacyjny do Johnsona, żeby ten nie narobił paniki u jej rodziców. Potem napisała też do matki i ojca, w paru słowach streszczając ostatnie wydarzenia, zapewniając, że z nią wszystko w porządku i że wróci do domu „trochę później”. Dokładnej daty nie mogła im podać, bo sama nie wiedziała, kiedy to dokładnie nastąpi. Lekarz, z którym wcześniej rozmawiała, nie był w stanie przewidzieć, kiedy student zostanie wypuszczony ze szpitala. Po wstępnych badaniach uznał tylko, że z pewnością jego pobyt potrwa co najmniej parę dni.
Zamknęła oczy. Pamięć podsunęła jej obraz doktora sprzed kwadransa, wypytującego ją, czy wie cokolwiek na temat siniaków i blizn na ciele przyjaciela. Dokładnie tego właśnie słowa użył lekarz — nazwał Marka jej przyjacielem. Emily go nie poprawiła, określenie brzmiało… właściwie. Jakby jeden z elementów puzzli zwanych życiem właśnie wskoczył na poprawne miejsce. Tam, gdzie powinien być już od dawna.
Gdy udzieliła odpowiedzi, doktor tylko pokiwał głową i poszedł w swoją stronę. Zrobiła to, co musiała, zarówno dla dobra pacjenta, jak i swojego własnego.
Wybiła może dziewiąta rano, kiedy Mark wymamrotał coś przez sen i lekko drgnął.
— Ziemniaka bym zjadł — mruknął totalnie nieświadom swojego kulinarnego wyznania i wolno podniósł powieki. Przez kilka sekund gapił się w sufit, próbując ogarnąć, czy leży w starej szopie przy domu, czy może w garażu ojczyma, albo na przykład na śmietniku, lub w rowie. Ale pod plecami miał za miękko i było mu zdecydowanie zbyt ciepło, zbyt komfortowo.
~ Co jest? ~ pomyślał, bojąc się odezwać i wtedy do jego synaps dotarło, że ktoś — lub coś — trzyma go za palce. Dokładnie tak, za palce, nie za całą dłoń.
Rzucił podejrzliwe spojrzenie na własną rękę, spodziewając się ogona zdechłego szczura, albo czegoś w tym stylu. Sekundę później zrobiło mu się głupio. Bardzo głupio.
— Em? — Powiedział cicho, nie chcąc budzić skulonej na krześle przy jego łóżku i najwyraźniej pogrążonej w głębokim śnie dziewczyny. Spała tak mocno, że nawet nie zauważyła, że dotyka tylko jego palców, a nie trzyma go już za dłoń.
— E=mc² — usłyszał w odpowiedzi. — Dzielone przez siedem…
— Odejdź mi z tu z fizyką, szatanie! — Gdyby mógł, to by odskoczył, a tak, to tylko gwałtownie zabrał rękę.
— Szatan. Postać z… — Mruknęła Jacobs i nareszcie otworzyła oczy. — O. Nie śpisz już?
— Przygotowuję się do egzorcyzmów. Znasz jakieś? Bo najwyraźniej są ci potrzebne. — Mark zrobił ruch ramieniem do tyłu, jakby chciał sięgnąć po poduszkę i się nią zasłonić. — Zaczęłaś mi cytować definicję diabła. Jeszcze mi tu jakiegoś przywołasz. Mam już w domu jednego, drugi mi zdecydowanie nie jest potrzebny.
— Chyba już się lepiej czujesz, co? — Posłała mu lekki uśmiech. — Zaczynasz znowu żartować.
— Lepiej. Może. Trochę. — Przyznał, patrząc gdzieś za nią, na ścianę. — Wstrzyknęli mi różne rzeczy w końcu. Ale nadal nie rozumiem, co tu robisz. Kazałem ci odpuścić. Nigdy nie słuchasz? Santa Claus musi cię nie lubić. Czarna lista niegrzecznych dzieci i takie tam.
— Nie przyjmuję rozkazów od mężczyzn. Nawet tak sympatycznych, jak ty. — Wciąż uśmiechała się ciepło, delikatnie poprawiając Markowi kołdrę. Doughney za wszelką cenę starał się nie zatracić w tej trosce, nie przyjąć jej do serca, nie przyzwyczaić się za bardzo. Niedługo i tak wróci do swojego koszmaru, jeszcze trudniejszego do zniesienia po tym, jak przez chwilę dotknął nieba — czyjegoś zainteresowania jego losem.
— Twój ojciec musi mieć przekichane — mruknął, układając się lepiej na posłaniu. — Czuję się jak mutant — poskarżył się jękliwie. — Wenflon w ręce. Żyła mnie od niego boli. I kroplówka. Kto wie, z czym w środku. O, nawet mi stopy czymś smarowano. — Doughney wymownie pomachał palcami u nóg. — Nawet nieźle, będą gładkie i elastyczne. Spójrz, jak się wyginają.