E-book
12.6
drukowana A5
54.81
drukowana A5
Kolorowa
81.57
Ognista miłość

Bezpłatny fragment - Ognista miłość


Objętość:
309 str.
ISBN:
978-83-8126-373-3
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 54.81
drukowana A5
Kolorowa
za 81.57

Powieść dedykuję mojej wnuczce, małej księżniczce „Weronice I”.



Postacie i wydarzenia opisane w powieści nawiązują do faktów historycznych.

Rozdział 1.
Egzamin dyplomowy

Tess podniosła oczy znad fortepianu, głęboko wciągnęła powietrze i za moment wypuściła je z siebie. Dłonie subtelnie podniosła do góry nad klawiaturą, a potem delikatnie opuściła na kolana i przytrzymała czarną, długą spódnicę. Odsunęła taboret kilka centymetrów i ostrożnie wstała. Odwróciła się w stronę widowni i lekko dygnęła, spuszczając nisko głowę. W uszach miała niesamowity huk braw, a w oczach światła reflektorów. Ponownie westchnęła i zadowolona z siebie zrobiła krok do przodu. Jeszcze jeden niski ukłon i kolejne westchnienie. „Już po stresach, koniec, teraz wakacje” — pomyślała z zadowoleniem, a potem ostrożnie wyszła za czarną kurtynę. Dopiero tam poczuła ulgę po ciężkiej pracy i nerwach związanych z obroną pracy oraz koncertem dyplomowym.

Zrobiła kilka kroków w bok i przed jej oczami wyłonił się jak duch z ciemności wysoki mężczyzna w czarnym smokingu. W jednej ręce trzymał skrzypce, a w drugiej wiązankę czerwonych róż.

— Gratuluję, Tess. Piękne wykonanie.

— Dziękuję, Alex — wyszeptała, przyjęła kwiaty i nastawiła policzek do pocałunku. W uszach dalej dudniły jej brawa, a za chwilę jakaś nieznana ręka pociągnęła ją z powrotem na scenę. Kolejne ukłony i następna fala braw. Szum odsuwanych krzeseł i owacja na stojąco. Wszystko dosłownie zatykało ją ze wzruszenia. Oczy nabiegały łzami, więc tylko się skłoniła nisko i zasłoniła bukietem.

Kiedy ponownie znalazła się za kurtyną w ciemnych kulisach, poczuła zapach babcinych perfum. Rozejrzała się i wyciągnęła ręce do zbliżającej się starszej kobiety.

— Babciu, jak było?

— Cudownie, Tess, naprawdę cudownie, dziecinko. Jestem z ciebie taka dumna.

Kolejne kwiaty i uścisk najukochańszej na świecie osoby. Wtulona w jej ramiona, otoczona ciemnością, mogła wreszcie upuścić łzę i pociągnąć nieelegancko nosem, bo napięte nerwy w końcu znalazły ujście swoich emocji.

— Płacz, dziecinko, płacz. Jesteś wielka. Koncert był wspaniały. Muzyka Wagnera w twoim wykonaniu jest największą przyjemnością dla moich starych uszu.

— To było dla ciebie, babciu, bo wiem, że kochasz Wagnera — Tess jeszcze raz objęła babcię, a potem siorbnęła nosem.

— Oczywiście nie masz chusteczki? — bardziej stwierdziła, niż zapytała starsza pani, ubrana w czarną długą suknię, prawie do ziemi. Otworzyła torebkę i podała wnuczce białą chusteczkę z haftowanym monogramem MLW, co oznaczało Maria Ludwika Wittelsbach.

— Babciu, a higienicznych chusteczek nie masz? Szkoda takich arcydzieł na mój nos.

— Dwa wieczory i wyhaftuję nową.

Starsza pani wzięła wnuczkę pod rękę i delikatnie odciągnęła w głąb kulis sali koncertowej, bo na scenie rozpoczął się następny koncert. Tym razem miał swój występ Alex. Tess chciała popatrzeć na niego choć zza bocznej kurtyny, ale babcia dość zaborczo trzymała ją za łokieć i coś niewyraźnie szeptała na ucho. W chwili przerwy między solówkami Alexa Tess odwracała się, wychylała, żeby chociaż zerknąć na jego sylwetkę. Nie tyle z ciekawości, ale chciała mu wtórować swoją obecnością.

— Ty mnie, dziecinko, w ogóle nie słuchasz? — babcia delikatnie szarpnęła Tess za nadgarstek.

— Babciu, odprowadzę cię na widownię, bo tutaj jest ciemno i za chwilę przyjdę. Muszę pogratulować Alexowi.

Przekazała babci bukiet kwiatów, jaki dostała od Alexa, i podtrzymując ją za rękę, sprowadziła z kilku schodków prosto do jasnego korytarza, a potem na widownię. Posadziła babcię na pierwszym wolnym miejscu i wróciła na scenę za boczną kotarę. Alex właśnie skończył grać i kłaniał się nisko. Kątem oka zerkał na Tess, a potem prawie w podskokach dopadł do niej i mocno pocałował w usta.

— Na scenę, szybko! — głośny szept przerwał romantyczny pocałunek i Alex zmieszany wypadł jeszcze na scenę. Ukłonił się dwa razy i zniecierpliwiony szybko powrócił za kotarę, ale w tym miejscu stała już inna osoba zaciskająca nerwowo palce na metalowym flecie. Ruszył natychmiast w głąb ciemnych kulis, ale nigdzie nie znalazł Tess. Za to kilka innych osób nerwowo chodziło na palcach, zaglądało na scenę albo chowało się po kątach kulis sali koncertowej. Wszyscy skupieni i przejęci swoimi występami. Czasem ktoś szepnął: „Gratuluję” i zamykał się, znikał w ciemnościach, koncentrował się, żeby jak najlepiej wypaść na swoim występie w trakcie koncertu, jaki wieńczył studia w Muzycznym Konserwatorium w San Francisco.

Kiedy Alex wyszedł na widownię, zobaczył Tess siedzącą obok babci. Była wyprostowana, głowę miała wysoko podniesioną, oczy przymknięte i w skupieniu słuchała utworu Chopina, jaki wydobywał się spod palców Marcela. Jej ogniste włosy wymyślnie spięte w kok połyskiwały w promieniu reflektora, który czasem przeczesywał widownię. „Znów ten Marcel. Szlak by go trafił” — pomyślał i usiadł na krześle obok Tess. Nie odzywał się. Patrzył na scenę w wielkim skupieniu, ale centymetr po centymetrze przysuwał się do ramienia Tess, aż poczuł jej ciepło. Wtedy odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Jej chabrowoniebieskie oczy dosłownie przeszyły mu serce. „Jaka ona jest piękna” — Alex jęknął i mocniej ścisnął skrzypce, a Tess znów odwróciła się w kierunku sceny. Marcel właśnie kończył wspaniałego mazurka. Kłaniał się i odchodził za kotarę. „Pewnie zaraz do niego poleci” — wkurzony przesunął się lekko do przodu, żeby zasłonić Tess możliwość wyjścia z rzędu siedzeń. Ona jednak nawet nie drgnęła. Przechyliła się do swojej babci i coś szeptała, a potem znów zamarła w skupieniu. Słuchała kolegów i koleżanki. Biła brawa i co chwilę uśmiechała się do Alexa.

W przerwie Tess pozwoliła zaprosić się z babcią na filiżankę herbaty do wystawnej sali w foyer, ale po zakończeniu koncertu spokojnie pożegnała się i pojechała do domu. To całkiem rozbiło Alexa i przed wieczornym balem nieproszony zjawił się w jej domu. Kolejne róże i nadzieja na wspólne wyjście. Czterogodzinny bal, delikatny pocałunek na odchodne i Tess na chwilę zachwyciła się kolegą. Potem za zamkniętymi drzwiami oprzytomniała i westchnęła. „Niby fajny, ale nic mnie do niego nie kręci. Nic nie ściska w dołku. Czy ja się kiedyś zakocham tak do szaleństwa, tak na zabój? Czy taka miłość istnieje?” — pomyślała i zrezygnowana pokręciła nosem. Jedną ręką zdjęła pantofle, a drugą podniosła suknię i na palcach poszła na górę do swojego pokoju. Rzuciła się na łóżko i patrzyła na sufit. „Teraz wakacje, a za miesiąc będę w Nowym Jorku, a co z babcią?” — usiadła wystraszona na łóżku. „Przecież nie zostawię jej samej, a czy ona będzie chciała jechać ze mną? San Fracisco to wielkie miasto i Nowy Jork też, ale czy babcia się tam przystosuje? Trzeba będzie jutro na poważnie porozmawiać” — wstała, rozebrała się z sukienki i na palcach poszła do łazienki. Odkręciła wodę nad wanną, ale prawie natychmiast ją zakręciła. „Za dużo hałasu. Babcia się obudzi” — umyła się ostrożnie pod kranem umywalki i wytarła ręcznikiem. Ubrała nocną koszulę i na palcach przeszła do sypialni. Usiadła przed toaletką i zaskoczona popatrzyła na białą, podłużną kopertę ze znaczkiem Lufthansy. Wzięła ją do rąk i wyjęła lotniczy bilet. „Monachium, Teresa Ludwika Wittelsbach. A po co ja mam tam lecieć, co to za niespodzianka?” — zerknęła jeszcze na datę, potem na kalendarz i wybałuszyła oczy. „Za dziesięć dni, w poniedziałek? Babcia chyba zapomniała, że mam lecieć z koleżankami do Kanady na dwa tygodnie. Po co do Monachium, chyba że język poćwiczyć, bo przecież babcia ma fioła z niemieckim” — jęknęła oburzona i położyła bilet na toaletce. Wyjęła spinki z koka, rozpuściła włosy i uśmiechnęła się do odbicia w lustrze. „Ale błyszczą” — włosy same pod ciężarem loków opadły jej na ramiona i plecy. Wzięła szczotkę i kilka minut szczotkowała je, potem splotła w luźny warkocz i zmęczona położyła się spać.

Noc i cały poranek przespała nieprzytomnie, bo emocje poprzedniego dnia i zabawa bardzo zmęczyły Tess. Około dziesiątej podniosła się z łóżka całkiem zaskoczona, a nawet wystraszona. Zawsze babcia dokładna i punktualna jak szwajcarski zegarek budziła ją o szóstej trzydzieści. Po toalecie, jaką była nauczona robić starannie, ubrana w jedwabny, błękitny szlafrok sięgający do samej ziemi schodziła do jadalni. Tam czekało na nią przygotowane śniadanie i kawa, aromatyczna, świeżo mielona i parzona według starego zwyczaju bezpośrednio w dzbanku. Przy stole poza przywitaniem nie rozmawiało się, dopiero przy kawie wymieniały spostrzeżenia o pogodzie i planowały dzień, choć babcia dokładnie znała rozkład zajęć wnuczki.

Tego dnia Tess od razu założyła szlafrok i zbiegła na parter domu. Zajrzała do kuchni, jadalni i babcinej sypialni, ale nigdzie nie zastała nadobnej kobiety. Wystraszona usiadła na kanapie i zastanawiała się, gdzie to jej kochana babcia mogła się podziać. Niepokoiła się bardzo, bo oprócz niej nie miała nikogo na tym świecie. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy Tess skończyła szkołę podstawową i od tamtej pory mogły liczyć tylko na siebie. Od roku babcia była na emeryturze, a na dostatnie ich zdaniem życie dorabiała, nauczając gry na fortepianie rozkapryszone dzieci z bogatych domów. Teraz były już wakacje i babcia nie miała żadnych obowiązków, więc powinna o tej porze być w domu.

Tess jeszcze raz zajrzała do babcinej sypialni na parterze i wróciła do siebie na poddasze. Weszła do łazienki, wzięła prysznic, a kiedy kończyła się wycierać, usłyszała przez niedomknięte drzwi głos babci przeplatający się z nieznanym męskim. Zawinęła się w ręcznik i wyszła na niewielki korytarz. Nachyliła się nad barierką i nasłuchiwała z zaciekawieniem, bo babcia jak nigdy dotąd zwracała się do mężczyzny, zaczynając za każdym razem od „sir”. Kiedy usłyszała przyciszonym głosem, że historię trzeba w końcu wyprostować, to całkiem ją zaciekawiło, bo babcia zawsze tajemnicza i powściągliwa, raptem chciała coś wyjaśniać. Szybko się ubrała w białe, lekkie spodnie, chabrową, bawełnianą bluzeczkę i chyba pierwszy raz odkąd pamięta, nie spięła włosów, tylko je przeczesała palcami i machnęła do tyłu na plecy. Wsunęła stopy w białe klapki i stukając obcasami, zbiegła na parter. Przed wejściem do salonu na chwilę przystanęła i nastawiła uszu, bo babcia opowiadała coś o cesarskiej rodzinie. Teraz Tess poznała męski głos, który należał do ich starego mecenasa, który od pokoleń reprezentował rodzinę.

— Sir Martin, zastanawiam się tylko, czy aby nie wyśmieją naszej Tess? Z arystokracją nigdy nic nie wiadomo. Zadzierali i zadzierają nosa, a przecież historia bardzo starannie ukryła informacje o tym małżeństwie.

— Och, proszę pani. Są dokumenty legalne i z tego, co wiem, księżna Gloria bardzo ciepło odniosła się do spotkania, a nawet sama zaproponowała gościnę u siebie.

— Oczywiście, ale to są obiecanki przez ocean, a gdy przyjdzie do konfrontacji, nie wiadomo, jak potraktują moje biedne dziecko.

— Proszę być dobrej myśli, przecież my nie domagamy się rehabilitacji ani majątku.

— Nie. Chcę żeby Tess poznała historię swojej rodziny i żeby chociaż w księgach rodowych odnotowali małżeństwo mojej prababki.

Tess stała za drzwiami i słuchała dziwnej rozmowy. Nic z tego nie rozumiała, a ponieważ ciągle wspominano jej nietypowe imię, postanowiła wejść i odważnie zapytać o temat rozmowy. Zapukała ostrożnie i nacisnęła na klamkę bez czekania na zaproszenie. Kiedy weszła do salonu, mecenas dość szybko jak na swój wiek podniósł się z fotela i na przywitanie pokłonił bardzo nisko głowę.

— Witam panienkę — dodał kurtuazyjnie.

— Przepraszam, ale co nieco usłyszałam. Mam nadzieję, że mnie nie swatacie z jakimś nadętym arystokratą?

— Panienka wybaczy, ale nie te czasy — dodał mecenas.

— Więc o jakie małżeństwo chodzi? — wesoło, od niechcenia zapytała i usiadła obok babci na szerokiej kanapie. — Co trzeba ujawnić i właśnie, babciu! Po co mam lecieć do Monachium, miałam lecieć na wakacje do Kanady!

Na te słowa w salonie zapanowała cisza. Mecenas wstał, podszedł do babci i wręczył jej kiedyś białą, a teraz dość mocno pożółkłą, wypchaną dużą kopertę. Zrobił krok do tyłu, nisko się ukłonił babci, potem Tess i jakby zawstydzony czy wystraszony, na podkurczonych nogach wyszedł z salonu.

Babcia z kopertą w ręku usiadła na swoim miejscu i jeszcze chwilę siedziała w zamyśleniu.

— Jakaś straszna tajemnica? — Tess przerwała ciszę swoim pytaniem.

— Tak — babcia krótko odparła, położyła kopertę na stole i odwróciła się w stronę wnuczki. — Jadłaś śniadanie? — zmieniła temat, ale nie ruszała się z miejsca.

Tess dokładnie znała babcię i wiedziała, że skoro nie ma zamiaru sama z siebie opowiedzieć czegokolwiek, to nie ma sensu nawet pytać. Podniosła się więc i poszła do jadalni, gdzie na kuchennym kredensie pod metalowym kloszem było przygotowane śniadanie. Wzięła talerz i przeniosła się z nim do stołu. Nalała sobie do szklanki chłodnej wody, jaka stała zawsze na stole, i powoli przeżuwała kawałki wędliny na przemian z żółtym serem i oliwkami, które uwielbiała. Potem przygotowała kawę dla siebie i babci. Dopiero z tacą w rękach przyszła z powrotem do salonu. Rozstawiła filiżanki i usiadła wygodnie w fotelu naprzeciwko babci. Patrzyła na nią i zastanawiała się, czy i kiedy dowie się wszystkiego o planowanym wyjeździe, a babcia nadal siedziała milcząca. Patrzyła w okno i była jakby całkiem nieobecna, zanurzona w swoich myślach.

Tess popukała łyżeczką o brzeg filiżanki i wesoło, głośno powiedziała:

— Hello, babciu. Tu jestem.

Starsza pani ciężko westchnęła, odwróciła głowę w jej stronę i dziwnie wydęła usta. Pokiwała głową i sięgnęła po filiżankę kawy. Wypiła dwa łyki i spokojnie postawiła ją na stole.

— Moja droga, jesteś dorosła, skończyłaś studia, jesteś wspaniałą pianistką, piękną kobietą, więc czas poznać prawdę.

— Jaką prawdę babciu? — Tess była zaintrygowana, bo babcia wyglądała bardzo poważnie.

— Prawdę o twoim pochodzeniu, o europejskich rodach i potajemnym małżeństwie.

— I dlatego lecę do Monachium?

— Tak, ale najpierw opowiem ci wszystko po kolei, tak jak mnie opowiedziała mama, a jej opowiedziała też mama, twoja praprababcia.

— A koperta? — Tess zerknęła na stół.

— To potwierdza autentyczność mojej opowieści, ale nie przeszkadzaj. Wszystko po kolei. Przypomnij sobie co nieco z historii Europy — babcia ciężko oparła się na kanapie. Ręce splotła na kolanach i zaczęła: — Był rok 1864.

Rozdział 2.
Pierwsza prezentacja

Siarczysty mróz igiełkami szronu otulał wszystkie gałęzie drzew. Barwił na biało płoty i ubierał pomniki w niesamowite szaty szklące się śnieżnymi mikrogwiazdkami. Pociąg właśnie zwolnił i majestatycznie wtoczył się na peron. Buchnął parą na boki i ostro gwizdnął przed zatrzymaniem się, oznajmiając punktualne przybycie do miasta Drezna.

Młodziutka, zaledwie siedemnastoletnia Maria Teresa podskoczyła z przejęcia, a później z podniecenia prawie tupała stopami w podłogę salonki. Od wczesnej jesieni podróżowała po Europie w towarzystwie swojej przyrodniej siostry, oficjalnej księżniczki, córki króla Belgii Leopolda I Koburga i francuskiej księżniczki Ludwiki Marii Orleańskiej. Pod jej bacznym okiem Maria Teresa była wprowadzana na dwory, choć jej matka nie należała do arystokracji. Była tylko nielegalnie poślubioną aktoreczką, ale córka została najbardziej kochaną ze wszystkich dzieci, jakie król Leopold miał z legalną żoną, zapewne dlatego, że do złudzenia przypominała swoją matkę.

Maria Teresa była nad wyraz wysoka i prawie o głowę przerosła wszystkie panienki na belgijskim dworze. Do tego miała ostro czerwone, ogniste, mocne włosy, niesamowicie chabrowe oczy, śnieżnobiałą cerę oraz liczne piegi na ramionach i nosie. To, oprócz wzrostu, było dosłownie utrapieniem młodziutkiej panienki. Pudrowała się co chwilę na twarzy, a ramion prawie wcale nie wystawiała, choć najnowsza moda, która przyszła kilka lat temu z Paryża, nakazywała odsłaniać głęboki dekolt i ramiona. Maria Teresa na co dzień nie dawała się ubrać w nowe suknie, a na oficjalnych przyjęciach bardzo starannie pilnowała, żeby szal muślinowy lub koronkowy przykrywał wszystko, co ją krępowało. Teraz, w pociągu, nie miała problemu, bo zimowa suknia podróżna była wysoko zapięta pod samą brodą. Na to, ze względu na chłodne powietrze w salonce, miała jeszcze wełnianą narzutkę. Nosa też już nie pudrowała, bo była bardzo zmęczona długą, dwudniową podróżą i nikt poza Charlottą i damą dworu, baronową Luizą, oraz pokojowymi jej nie oglądał.

Obie z arcyksiężną Marią Charlottą, którą została po ślubie dwudziestego siódmego lipca 1857 roku z bratem cesarza Franciszka Józefa, Maksymilianem, jechały z Wiednia na ślub Zofii Marii, córki Jana Wettyna króla Saksonii i Amalii Augustyny Bawarskiej, z bratem cesarzowej Sissi — Karolem Teodorem Wittelsbachem. Sama cesarzowa nie mogła zaszczycić tak ważnej, rodzinnej uroczystości, gdyż spodziewała się kolejnego dziecka, a każdy liczył w końcu na męskiego potomka i nikt nie odważył się narażać zdrowia Elżbiety.

W zastępstwie cesarzowej wszechpanująca na cesarskim dworze, nadobna arcyksiężna Zofia, wysłała na ślub w Dreźnie synową Charlottę. Nie lubiła jej, ale ceniła, w odróżnieniu od Elżbiety, która ciągle się buntowała i łamała sztywną etykietę dworską. Charlotta za to była bardzo ambitna i z przemyślanym wyrachowaniem ulegała wpływom swojej teściowej. Na miesiąc przed wspaniałymi wieściami o błogosławionym stanie cesarzowej, Charlotta wraz z Marią Teresą zjechała na zamek w Schönbrunn i, jak zwykle, przypochlebiała się teściowej, jak tylko umiała. Towarzyszyła jej we wszystkich spacerach. Pomagała w doborze garderoby, obsypywała komplementami, ale Zofia jak nigdy dotąd, z dziwnym dystansem odnosiła się do bezdzietnej wciąż Charlotty. Dla spokoju na dworze wraz z Marią Teresą wysłała ją jako reprezentację rodziny cesarskiej na ślub do Drezna.

Obie damy zainstalowano w cesarskim wagonie, w którym były dwie sypialnie obok siebie, a przy nich małe pomieszczenie z muszlą klozetową szczelnie zamykaną w formie kufra i porcelanowa misa do mycia z dzbanem pełnym wody. Między sypialniami a salonem znajdowała się również niewielka garderoba, a raczej skład na drobny bagaż. W niej trzymano nocne ubiory i wierzchnie okrycia oraz pantofle na zmianę. Kufry jechały w sąsiednim wagonie, gdzie podróżowała baronowa Luiza Caperbe, Charlotty dama do towarzystwa. Tam również jechały dwie pokojowe i oficer cesarskiej straży, który spełniał rolę kamerdynera, ale przede wszystkim miał dbać o bezpieczeństwo arcyksiężnej Marii Charlotty Habsburg. W cesarskim wagonie był oczywiście salon z pianinem i w nim obie damy spędzały większość czasu. Maria Teresa co chwilę usiłowała grać na pianinie, ale monotonny rytm kół mącił wszelkie melodie. Panienka denerwowała się swoją niedoskonałością w graniu i ciągle powtarzała nieudane fragmenty po kilka razy. Charlotta natomiast czytała nieznany romans, ale tylko za widnego, a po zmroku przy lampach naftowych zaczęły się szeptane rozmowy.

Dobrze po dziesiątej wieczorem, kiedy Luiza dygnęła w niskim ukłonie i opuściła salon, Charlotta z subtelnym uśmiechem podsunęła sobie krzesło do fotela Marii Teresy. Delikatnie usiadła, przytrzymując suknię, głowę przysunęła jeszcze bliżej i zaczęła szeptem snuć plany. Wymieniała imiona mężczyzn, a tym samym wybierała spośród wielkich tego świata zacnego kandydata na męża dla swojej przyrodniej siostry. Po kolei omawiała co zacniejszych kawalerów, dokładnie ich opisywała, łącznie ze wszystkimi tytułami rodziców, przywarami i stanem majątkowym. Co chwilę patrzyła na Marię Teresę uważnie, kręciła głową z dezaprobatą i przechodziła do opisu kolejnego kandydata. Chyba po czwartym czy szóstym załamała prawie ręce i ciężko wzdychając, oparła je na sztywnym stelażu sukni.

— Tak mi przykro, Tereso, ale ten twój wybujały wzrost. Jak dobrać ci męża? Może trzeba dalej po świecie szukać, może carewicze Mikołaja są stosownego wzrostu?

Maria Teresa ścisnęła dłonie w jedną wielką piąstkę, aż palce jej pobladły. Opuściła nisko głowę i nic nie mówiła, ale oczy się zaszkliły, a po chwili dwie łzy spadły na ciemną suknię podróżną. Charlotta podała jej haftowaną chusteczkę jedną ręką, a drugą poklepała po zaciśniętych dłoniach.

— Zamówimy ci pantofelki bez obcasików. Takie całkiem płaskie, ale nie płacz proszę. Oprócz kropek będziesz miała cały nosek czerwony, a jutro w Dreźnie musimy pięknie wyglądać.

Charlotta jeszcze raz delikatnie poklepała Marię Teresę po ręce, wstała i podeszła do drzwi swojej sypialni. Pociągnęła za szarfę od dzwonka i spokojnie powiedziała:

— Będzie dobrze, Tereso. Zobaczymy jutro, może kogoś nie wymieniłam z naszej sfery, może ze Szwecji będzie młody książę, a nic o nim nie słyszałam.

Charlotta skończyła mówić, bo na szczycie wagonu drzwi się rozsunęły i do salonu weszły pokojówki. Z nimi obie damy w ciszy zagłuszanej miarowym stukiem kół zniknęły w swoich sypialniach, gdzie musiały być rozebrane z ciężkich zimowych sukien podróżnych. Teresa jak nigdy stała niespokojnie. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, a w końcu zaczęła pomagać pokojówce rozsupłać kokardy przy ciasnym gorsecie, który wybitnie dziś ją męczył. Załamana słowami Charlotty, która miała tak uznanego męża, bardzo ciężko oddychała, a ciasne metalowe pałąki gorsetu dosłownie wrzynały się w jej żebra. Z każdym haczykiem, z jakiego spadała mocna, jedwabna sznurówka, jej oddech się pogłębiał, a serce bardziej porywczo biło.

Jeszcze bardziej łomotało, kiedy następnego dnia zakrytym powozem zaprzęgniętym w czarne konie przykryte granatowymi derkami ze złoto haftowanym herbem Wettynów wjeżdżała przez najwspanialszą bramę prowadzącą na dziedziniec pałacu Zwinger. Jej barokowe ozdoby dosłownie kłuły w oczy swoimi wymyślnymi sztukateriami, a wysoko zwieńczona nad nią korona jakby się unosiła w powietrzu na czterech kolumnach w narożnikach. Te zaś składały się z kilku wąskich kolumn, a z ich głowic wylewały z się liczne rzeźby ludzkich postaci splecionych z unikalną, nieznaną roślinnością. Dopiero z tego wyłaniała się czarna kopuła objęta złotymi ramionami królewskiej korony. Na szczycie kopuły umieszczono rozstawione na cztery strony świata złote orły ze skrzydłami na wpół rozpostartymi, gotowymi do wzlotu. Wyżej, nad nimi, kolejna, siedmioramienna, tym razem ażurowa korona z czystego złota.

Na boki od bramy zwanej Kronentorem rozchodziły się krużganki również bogato zdobione i wsparte na lekkich kolumnach. Otwory między nimi tworzyły symetryczne łuki, a całość po bokach łączyła się z dużymi, piętrowymi budynkami.

Powóz objechał dziedziniec i zatrzymał się przed samym wejściem do pałacu tak innym niż jej rodzinnym w Belgii czy pałacami w Austrii. Do tamtych wjeżdżało się do środka potężnej sieni i suchą stopą przechodziło do bocznych korytarzy. Tu niestety trzeba było otulić się szczelnie w ciepłe płaszcze, naciągnąć na głowę kaptury i wystawić się choć na chwilę, na kilka kroków, na zimny powiew mroźnego wiatru.

Pierwsza wysiadła Luiza, bo jak zawsze siedziała przy samych drzwiach zwrócona tyłem do kierunku jazdy. Za nią ostrożnie Charlotta wystawiła głowę, wzdrygnęła się, mocniej zaciągnęła kaptur prawie na czoło i ostrożnie zeszła po chwiejnym stopniu powozu. Od razu ostro ruszyła do wejścia i nie oglądała się za Teresą, która wolno wysiadała i patrzyła na rozległy dziedziniec. Zachwycała się bogactwem i lekkością nowo odbudowanego pałacu, który kilkanaście lat wcześniej był dość mocno zniszczony w czasie Wiosny Ludów. Nawet na progu drzwi jeszcze się odwróciła popatrzyła na dziedziniec ze wspaniałą bramą.

Mroźne promienie słoneczne delikatną, siną poświatą rozświetlały złocenia i blado iskrzyły się na śnieżnych czapach, jakimi były naturalnie udekorowane wszystkie figury krużganków. Westchnęła, potupała nogami i weszła do dużej sieni, która była wysoka na dwa piętra, a na boki tuż przy wejściu ciągnęły się w głąb dwa korytarze. Były bardzo jasne, bo z jednej strony prawie całą ścianę zajmowały wysokie okna. Wkoło nich wiło się mnóstwo rzeźbionych zawijasów, a one z daleka wydawały się przeplatać jak węże w dzikiej roślinności. Natomiast z sufitu dosłownie kapało złoto, a kryształowe kandelabry dopełniały wystroju.

Maria Teresa dyskretnie, choć z wielkim zaciekawieniem, rozglądała się po wszystkich pomieszczeniach, jakie mijali. Na szczęście nikt na nią nie zwracał uwagi, bo według hierarchii, jaka zawsze i wszędzie obowiązywała, szła ostatnia. Przez to nikt na nią nie patrzył, a mijana służba stawała po bokach i kiedy Maria Teresa ją mijała, wszyscy akurat byli w głębokim ukłonie.

Przed wejściem do poczekalni, gdzie musiały spędzić kilka minut, a potem przejść do sali, w której miało nastąpić oficjalne powitanie, wszystkie panie zdjęły wierzchnie okrycia. Każda delikatnie poprawiła uczesanie, skontrolowały się w lustrach, bo tych było wszędzie pełno. Zaakceptowały nawzajem swój wygląd i weszły do środka. Charlotta od razu usiadła w dużym fotelu przy stole i nalała sobie szklankę wody. Obok niej miejsce zajęła Luiza, a Maria Teresa zaś obeszła cały salon, oglądając portrety na ścianie. Dłużej postała przy jednym z okien i patrzyła na piętrowy budynek z niezliczoną ilością okien, których w pałacu Zwinger było znacznie więcej niż w każdym innym zamku czy pałacu.

— Jak tu pięknie, Charlotto. Tak lekko i bardzo wystawnie. Nasz zamek jest przy tym pałacu strasznie ponury i ciemny.

— Bo tu jest barok, a nasz?

— Nie wiem, Charlotto. Stary jest. Tatko zawsze powtarzał, że ma ponad pół tysiąca lat — Maria Teresa przeszła do następnego okna i mocno pochyliła się do przodu. Nos prawie przystawiła do samej szyby.

— Tereso, proszę się zachować — delikatnie skarciła ją Charlotta. — Proszę usiąść przy stole, dłonie proszę złożyć, jedna nad drugą na kolanach i cierpliwie czekamy na wezwanie.

— Och, Charlotto, ja już nie mogę siedzieć, bo mnie wszystko boli — tłumaczyła się, ale posłusznie usiadła i splotła dłonie. Całkiem spokojnie, ze spuszczoną głową patrzyła na misternie zdobiony blat stołu. W poczekalni zapanowała absolutna cisza i dzięki temu słychać było zawczasu zbliżającą się osobę. Dynamiczne kroki natychmiast wzbudziły kolejne emocje w sercu młodziutkiej Marii Teresy. Wraz z otwarciem drzwi pierwsza wstała i ruszyła na środek, ale Charlotta szybko podążyła za nią i ostro pociągnęła za bufiasty rękawa przy nadgarstku. Nic jednak nie mówiła, bo do poczekalni wszedł majordomus i zaprosił damy do Francuskiej Sali, gdzie oczekiwał sam król Saksonii. Po otwarciu drzwi okazało się, że na sali oprócz króla zgromadzona była większa grupa mężczyzn odświętnie ubranych.

Przywitalna audiencja trwała krótko i przejęta wszystkim Maria Teresa nawet nie zdążyła się zorientować w zawiłych koligacjach. Prezentacja rozpoczęła się od Charlotty, później było wszystko o niej samej.

— Maria Teresa Ludwika Leopoldyna, córka króla Belgii Leopolda I Koburga i hrabiny Montgomery Caroline Bauer  powoli i dokładnie wypowiadał słowa sekretarz stojący przy tronie króla Saksonii Jana Wettyna.

Maria Teresa zerknęła na króla i na bok, na wysokiego mężczyznę ubranego w ciemne obcisłe rajtuzy i granatowy surdut ciasno przylegający do szczupłego torsu. Zauważyła jeszcze biało czerwoną szarfę, jaką był przepasany i wystraszona skłoniła się głęboko, aż poczuła, że metalowe pręty gorsetu wchodzą jej w brzuch. Wstrzymała oddech, podniosła się i na wszelki wypadek ponownie dygnęła. Nie patrzyła na nikogo, kiedy wymieniano męskie osobistości. Przejęta jak automat łapała za brzegi szerokiej sukni, dygała, pochylała głowę i przesuwała się kilka kroków za Charlottą. Jej wzrok lustrował tylko kolorową posadzkę wystawnego Francuskiego Salonu, w którym odbywała się audiencja.

— Książę Ludwik II Wittelsbach, książę Karol Wittelsbach, książę Janusz Koniecpolski, książę Maksymilian Thurn und Taxis.

W dalszej kolejności po lewej stronie od tronu byli niżsi rangą arystokraci i przy nich nie było już dokładnych rodowych tytułów. Wymieniano jedynie hrabiego Saksońskiego, Bawarskiego, Czeskiego i Galicyjskiego. Przy kolejnych nazwiskach Maria Teresa słyszała tylko głośne strzelanie męskich trzewików, a nazwiska zlewały się z tytułami.

Po obejściu całego ciągu oficjeli trzy damy zawróciły na środek, jeszcze raz się nisko ukłoniły i wyszły na zewnątrz Francuskiego Salonu. Tam przejął je majordomus i poprowadził do wyznaczonego miejsca zamieszkania, a był nim położony w północnej części kompleksu pałacowego przepiękny Wallpavillon. Dochodziło się do niego korytarzami, które wiły się w nieskończoność, aż wreszcie w jednym z okien Maria Teresa zobaczyła piętrowy półkolisty pałacyk z jednej strony wkomponowany w korytarze z krużgankami, którymi właśnie szły, a z drugiej wystawał ponad dziedziniec. Jego piętro było wsparte na czterech zespołach podpór, z których każda miała trzy kolumny połączone ze sobą w jedną, bardzo lekką całość. Nad kolumnami kłębiące się ozdoby z roślin przechodziły na bokach w kamienne tralki. Nad nimi zaś były wielkie białe okna, które nadawały pawilonowi niespotykanej lekkości. Między oknami, niczym przedłużenie podpór podtrzymujących od dołu cały pawilon, znów wspinały się tym razem dużo węższe kolumny. Te zaś pod samym dachem łączyły się betonowymi sztukateriami w jedną całość skłębionych postaci i roślin. Tylko nad frontowym oknem pięła się jeszcze wyżej wspaniała attyka z kartuszem i herbem rodowym właściciela pałacu. Na rogach attyki wznosiły się betonowe gazony i dalej było tylko niebo.

Maria Teresa nie mogła oderwać oczu od tak wzniosłej budowli, bo pałac jej ojca był zdecydowanie bardziej ponurym i wizualnie ciężkim gmachem niż ten bajkowy, koronkowy pałac Zwinger. Zatrzymała się na moment, a potem ostrożnie, małymi kroczkami podbiegła do Charlotty i do samego pawilonu szła krok w krok za swoją siostrą i opiekunką.

Przed drzwiami wszyscy się zatrzymali, bo ze środka dobiegał ich wesoły kobiecy śmiech. Charlotta przyłożyła sobie palce do ust i z zaciekawieniem lekko przekręciła głowę, nastawiając w ten sposób ucho. Niestety nie rozpoznawała głosów, więc zapytała:

— Z kim będziemy dzieliły kwaterę?

— Wczoraj przyjechali księstwo Thurn und Taxis z najmłodszą z Wittelsbachów, Zofią. Księżna Nene z księżniczką Zofią tutaj rezydują.

Majordomus skłonił się nisko i potem otworzył drzwi. Oczom ukazał się duży, rozświetlony promieniami południowego słońca ośmioboczny salon, a na środku niego dwie piękne kobiety w domowych sukniach. Pierwsza zorientowała się Nene i zawstydzona zaciągnęła szczelnie wkoło siebie poły szerokiej, zewnętrznej, domowej sukni. Natomiast młodziutka Zofia niczym jeszcze nie skrępowana podbiegła do Charlotty, dygnęła przed nią i wesoło się przywitała:

— Witaj, cioteczko. Wczoraj, kiedy nam powiedziano, że będziemy dzieliły kwaterę, to bardzo się ucieszyłam.

— Z mojego powodu? — zapytała zaskoczona Charlotta, ale Zofia wcale tego nie słuchała. Ominęła Charlottę i rzuciła się Marii Teresie na szyję, aż tą cofnęło do tyłu i gdyby nie Luiza, pewnie obie runęłyby na posadzkę.

Zamężne damy natychmiast ruszyły ze stosownym, umoralniającym kazaniem, ale najpierw doprowadziły zawstydzoną Zofię do stołu. Potem dla przykładu czy wyrównania zasad wychowawczych niczemu niewinną Marię Teresę posadziły naprzeciwko i zamknęły drzwi, żeby nikt z postronnych nie miał wglądu. Zaczęły na zmianę chodzić wkoło nich i jedna przez drugą powtarzały utarte kanony sztywnej dworskiej etykiety.

Za karę obie panienki musiały natychmiast udać się do swoich pokoi i tam w samotności doczekać do kolacji. Maria Teresa była zaskoczona karą, ale z wielkim zadowoleniem przyjęła chwilowe odosobnienie. Zaraz po zamknięciu drzwi sama zaczęła szarpać się z odzieniem, żeby zrzucić z siebie ciężki stelaż sukni i poluźnić ciasno zasznurowany gorset. Kiedy do sypialni weszła pokojówka, Maria Teresa stała tylko w pantalonach, ale dalej szarpała się z gorsetem, bo sznurówki dziwnie się zaplątały. Po omacku wykręcając ręce do tyłu, nie była w stanie rozsupłać plątaniny. Sama szybko podeszła do pokojówki i stanęła do niej plecami.

— Pośpiesz się. Oddychać mi trudno, a suknię domową mi przyniosłaś, bo muszę na sikanie przykucnąć?

— Przepraszam, ale kufrów jeszcze nie dowieźli.

— To przynieś mi naczynie nocne. Musi być gdzieś w pawilonie — Maria Teresa zaczęła coraz bardziej odczuwać parcie na dół brzucha. Nie pomagało przestępowanie z nogi na nogę i ściskanie kolan. Po rozsznurowaniu gorsetu Maria Teresa szybko usiadła na krześle i głęboko oddychała, a kiedy pokojówka wyszła z sypialni, grzeczna panienka ścisnęła jedną rękę w piąstkę i wcisnęła sobie między nogi.

— Okropność — jęknęła szeptem. — Od rana nie siusiałam, aż mnie wszystko boli — drugą dłonią pomasowała sobie dół brzucha, ale gdy do sypialni weszła ponownie pokojówka, obie ręce natychmiast położyła sobie na kolanach. Ostrożnie wstała i weszła za parawan, jaki oddzielał łóżko od pozostałej części niedużej sypialni.

Pokojówka postawiła na podłodze porcelanowy, biały nocnik ze złoconą obramówką i wyszła, a Maria Teresa rozchyliła szerokie pantalony na boki. Rozcięcie się rozsunęło, więc teraz mogła spokojnie przykucnąć nad nocnikiem i wreszcie ulżyć swoim potrzebom. Popatrzyła jeszcze do naczynia i odstawiła go daleko od łóżka, bo zapach drażnił jej nozdrza. Rozmasowała sobie brzuch i ostrożnie położyła się na łóżku. Naciągnęła cienką, ale dość ciężką kapę na siebie i zachwycona patrzyła na malowany sufit. Anioły z gołymi bobaskami zaczęły jej się zlewać i rozmywać, aż na moment przysnęła. Gdyby nie zawsze punktualne i obowiązkowe pokojówki, na pewno nie wstałaby na kolację, bo procedura ubierania w zależności od okoliczności zajmowała czasem całe dwie godziny.

Pod szykowną suknię wieczorową najpierw zakładano krótką koszulkę na wąskich ramiączkach, sięgającą w dół jedynie do bioder tak, żeby sztywne fiszbiny nie drażniły skóry. W dolnej części zawsze były pantalony i na tym etapie ubierania panienka czy dama mogła jeszcze skorzystać z naczynia nocnego. Po założeniu i zasznurowaniu odpowiedniego gorsetu trudno było już się pochylić, dlatego kobiety powstrzymywały się od picia, a często cierpiały i wstrzymywały wszelkie czynności fizjologiczne. Przed zasznurowaniem gorsetu zakładano również pończoszki zapięte pod kolanem na gumowane podwiązki, a na to pantofle płaskie albo sznurowane do pół łydki. Później taka praca była znacznie utrudniona i kobieta sama nie była w stanie założyć butów. Stworzono do tej czynności specjalne haczyki na długiej rękojeści, ale te raczej pomagały rozsznurować buty niż je zawiązywać. Damy pokroju Marii Teresy zawsze miały od tego służbę.

Każda panienka, więc i Maria Teresa od kilku lat jako dorastająca panienka, była już systematycznie szkolona do tego typu estetycznych damskich tortur. Teraz tylko stała, podnosiła ręce, obracała się i nastawiała w potrzebną stronę. Po ubraniu butów, zasznurowaniu gorsetu, obciągnięciu koszulki, przyszła kolej na założenie odpowiedniej halki, jaka pasuje do planowanej sukni. Halka musiała zatuszować stelaż zbudowany z kilku lub kilkunastu obręczy w zależności od stopnia formalności sukni. Obręcze były połączone ze sobą taśmami i przybierały różne kształty, ale zawsze bardziej lub mniej stożkowate i rozłożyste. Lżejsze suknie z przeznaczeniem na zabawy taneczne miały inną budowę. Kilkanaście kół było zeszytych ze sobą skórą i zwisało do ziemi na długich paskach przymocowanych do gorsetu w pasie. Zwiększano wtedy ilość falbaniastych halek. Dzięki temu suknia była lekka i pięknie chodziła, dosłownie pływała za tancerką.

Inne gorsety były do jazdy konnej, inne do podróży, a jedynie w domowych sukniach kobiety nie nosiły wcale gorsetów, pantalonów ani opasek podtrzymujących piersi. W takich strojach nikt oprócz najbliższych domowników i służby pokojowej nie mógł oglądać damy.

Do wystawnej kolacji, w czasie której kobiety i tak prawie nic nie jadły, mało piły, sznurowano je w gorsety ściskające mocno w pasie, co uwydatniało cienką talię. Właśnie w taki gorset sznurowała teraz Marię Teresę pokojowa. Na bezdechu prawie kolanem naciągała sznurówki na wysokości pasa, a kiedy brzegi gorsetu się nie schodziły do siebie, trzeba było odsznurować prawie całość i od początku bardzo ciasno, haftka po haftce ściągać. Na to dopiero zakładano ozdobną suknię, a na koniec było czesanie albo poprawianie wcześniej upiętej fryzury w zależności od tego, czy fryzjer akurat teraz miał czas, bo przecież zawsze była kolejka i, jak zwykle, przy wszystkim stosowna kolejność arystokratycznych dam.

Przed samym wyjściem jeszcze pudrowanie, szczypanie policzków dla ubarwienia i gotowa panienka musiała najpierw przejść krytyczny egzamin opiekującej się nią damy. W wypadku Marii Teresy i Zofii były nimi aż dwie zamężne niewiasty. Pomimo starań one zawsze miały jakieś uwagi, bo takie zachowanie podkreślało ich rangę. Maria Teresa była przeważnie upominana za zbytnio okryte ramiona. Tym razem pod presją Charlotty i Nene musiała się poddać i pozostawić szal w pawilonie. Zofia zaś musiała poprawić zbyt mocno przekolorowane usta, które raziły przy jej śnieżnobiałej sukni. Na koniec pokojowe poprawiły ułożenie falban z tyłu i cała kawalkada ruszyła w stronę jadalni.

Pierwsze szły Nene w kremowej, rozłożystej sukni z brązowymi wypustkami na końcach falban oraz Charlotta w jasnozielonej, bogato haftowanej srebrem na całym gorsecie i na dole krynoliny. Tuż za nimi szła Zofia w białej i Maria Teresa w błękitnej sukni haftowanej srebrem. Kawalkadę zamykała baronowa Luiza w bardzo odważnej sukni w dziwną kratę niczym ze szkockich klanów. Wszystkie sztywno wyprostowane, ufryzowane i całkiem spokojne, jak na damy przystało. Jedynie Zofia co chwilę zerkała na wyższą o głowę Marię Teresę i uśmiechała się dyskretnie. Przed samym wejściem do jadalni panienki uścisnęły sobie dłonie i dalej znów bardzo spokojnie zostały poprowadzone do środka. Tam rozsadzono je po dwóch stronach stołu. Zofia wraz z Nene siedziały bliżej pary królewskiej, obok księcia Ludwika II Wittelsbacha. Charlottę ze swoją podopieczną usadzono prawie na przeciwno zaręczonej pary i dzięki temu Maria Teresa mogła swobodnie obserwować Marię, śliczną i dumną królewnę saksońską. Patrzyła również na inne kobiety. Porównywała ich uczesania, dekolty i wymyślną biżuterię. Wodziła dyskretnie oczami po wszystkich biesiadnikach. Nie ominęła również mężczyzn, w tym wysokiego, czarnowłosego księcia Ludwika II Wittelsbacha, który siedział ramię w ramię z Zofią, swoją kuzynką z linii matki.

Rozdział 3.
Z końca Polski

Wieczorem po zakończonej kolacji Nene z Charlottą odprowadziły panienki do ich kwatery w uroczym Wallpavillon. Dopilnowały zmiany garderoby, udzieliły kolejnych uwag dotyczących zachowania przy stole i wyszły na wieczorne party w kobiecym gronie starszych, zamężnych dam. Za to młode panienki miały chwilę czasu dla siebie i w wypiekami na policzkach usiadły na otomanie blisko kaflowego kominka, w którym kolorowe płomienie harcowały w dół i w górę aż do samego komina. Ciepło od niego biło na pół salonu, a przy samej szybie osłaniającej ogień trudno było dłużej wysiedzieć. Dlatego po kilku minutach panienki przesiadły się na krzesła przy stole. Zofia wyjęła spod poły wierzchniej sukni domowej książkę oprawioną w czerwone płótno i położyła na blacie.

— Jean Jacques Rousseau „Nowa Heloiza” — jęknęła Teresa. — Nie wolno nam tego czytać, skąd masz ten romans?

— Nene miała w bibliotece, w swoim buduarze. Na pewno potajemnie czytała, bo była tam zakładka. Przysięgnij, proszę, że mnie nie wydasz — Zofia podniosła dwa palce do góry i wypowiedziała słowa tajemnej przysięgi, a Maria Teresa powtórzyła za nią. Obie się na zakończenie przeżegnały i Zofia dalej opowiadała szeptem:

— Kilka kartek przeczytałam i wiesz, jakie to bajkowe, tak się zakochać na zabój, na śmierć i życie.

— Nie wiem — Maria Teresa wzruszyła ramionami i ostrożnie wzięła zakazany romans do rąk. Otworzyła na pierwszej stronie i jeszcze raz przeczytała tytuł.

— Widziałam, jak ją Nene chowała w biblioteczce za innymi książkami i przed samym wyjazdem zabrałam. Nikt się nie domyśli, a my sobie przeczytamy.

— Ja już czytałam — jeszcze ciszej powiedziała Maria Teresa.

— I co? Płakałaś?

— Oczywiście. Taka miłość — Teresa westchnęła i delikatnie przejrzała książkę. — Wiesz, o czym ona jest?

— O miłości i kochaniu.

— Julia, szlachcianka w dobrego domu, zakochuje się w swoim nauczycielu, ale ojciec zmusza ją do poślubienia innego mężczyzny, bogatego i z rodowodem. Ona jest z nim bardzo nieszczęśliwa. Urodzi mu dwójkę dzieci, ale każdej nocy będzie wspominała i marzyła o tamtym nauczycielu.

— Nas też wydadzą za jakiegoś starego owdowiałego króla albo księcia.

— Czemu owdowiałego? — zaciekawiła się Teresa.

— Bo młodych nie ma, wszyscy już zajęci.

— Są moi bracia. Leopold albo Filip, choć ten nie zostanie królem, a jest taki śliczny i wesoły.

Zofia spojrzała na Teresę i oczy jej aż zabłyszczały.

— Żeby tak się zakochać do szaleństwa, być porwaną i uwiedzioną — westchnęła i zabawnie przewróciła oczami. — Czytałam fragment, jak Julia się całowała z nauczycielem. Jakie to podniecające. Całowałaś się już z mężczyzną?

— Nie — krótko odparła Teresa i poprawiła się na krześle.

— Szkoda, to takie wspaniałe, jak dotyka cię swoimi ustami, aż skóra krost dostaje i ciarki są wszędzie.

Zofia objęła się dłońmi i głaskała po ramionach, głowę zadarła wysoko i językiem oblizywała usta.

— Wiesz, jak wspaniale pachnie mężczyzna? — przerwała na chwilę oblizywanie się, westchnęła i opuściła głowę.

— Całowałaś się? — zapytała Maria Teresa z niedowierzaniem. Ze zgorszeniem popatrzyła na wniebowziętą Zofię, która była dwa miesiące od niej młodsza, a już doświadczyła takich przeżyć. — Z kim się całowałaś? — jeszcze raz zapytała.

— Z malarzem. Portret mi malowali i wiesz, jak on na mnie patrzył, na moje ramiona. Czułam jego dotyk, choć siedział trzy metry ode mnie. Kiedy raz podszedł poprawić mi lok, bo się obsunął na ramię, jak mnie musnął swoją dłonią, to mało nie zemdlałam. Całą noc mi się śnił i tu miałam taką gorąc.

Zofia położyła swoją dłoń na dole brzucha, ale dalej opowiadała o niesamowitych odczuciach i wydarzeniach zanim doszło do najwspanialszego pocałunku. Pocałunku, który zapamiętuje się na całe życie. Maria Teresa zaś siedziała sztywno, obserwowała gesty Zofii i nic nie mówiła. Ona nigdy by się nie odważyła na taki występek. Pomimo że w pałacu zawsze było pełno kawalerów wysokiego stanu, ze względu na braci ona stroniła od ich oczu. Chowała się w swoich pokojach, ubierała skromne suknie i pudrowała nos co chwilę. Na samą myśl, że mogłaby się pokazać z odkrytymi ramionami naznaczonymi brązowymi kropkami, płonęła czerwonymi rumieńcami na bladych policzkach. Natomiast w zaciszu własnego buduaru czuła się bezpiecznie i tam rozczytywała się w romansach, jakie zostały po Charlotcie. Nie odbierała tak żywiołowo żadnych wątków miłosnych, ani nie przeżywała gorących uniesień opisywanych przez bohaterki. Nigdy też nie rozmawiała z nikim o uczuciach, a pocałunek był dla niej czymś, co otwiera drzwi do nieba.

— Czytałaś, jak Julia śniła o swoim nauczycielu? To takie boskie, być w ramionach mężczyzny.

— Czytałam całą książkę — spokojnie odparła Maria Teresa i gwałtownie złapała za książkę, położyła na krześle i sztywno siadła, bo do pokoju weszła Nene z uroczym uśmiechem na ustach. Rozłożyła wachlarz i kilka razy nim mocniej poruszyła, bo widać było, że nieznane emocje targały ją głęboko. Obeszła stół i usiadła naprzeciwko zmieszanej Zofii. Jeszcze kilka razy poruszała wachlarzem przed sobą, złożyła go i położyła na blacie stołu.

— Droga Zofio, chciałam ci powiedzieć, że jutro dostąpisz wielkiego zaszczytu i jako druga dołączysz do tańca zaraz po ślubnej parze na rozpoczęcie balu.

Zofia natychmiast pobladła i splotła dłonie na brzegu stołu. Przełknęła ślinę, zatrzepotała rzęsami i ledwo słyszalnym głosem zapytała:

— Nene, ale z kim?

— Najpierw baron Latosze wpisał się do twojego karnetu, ale gdy kuzyn Ludwik zadeklarował swoją chęć, to przesunęłam oczywiście barona.

— Oczywiście — Zofia powtórzyła szeptem i oparła się na krześle.

— Wedle wszelkich konwenansów Ludwikowi należy się pierwszeństwo. O… — Nene zwróciła się do Marii Teresy: — Ciebie też spotkał zaszczyt. Książę Koniecpolski przedstawił nam swojego syna i Charlotta wpisała go do twojego karnetu, oczywiście na pierwszym miejscu.

— Co to za rodzina? Nigdy nie słyszałam? — zapytała zaskoczona Maria Teresa.

— Prawdę mówiąc, ja również, ale książę zacnej jest ogłady i wspaniale wąsa kręci. Jego włości gdzieś na wschodnim Podolu są posadowione. Ważne, że z naszym gospodarzem jest w dobrej komitywie.

— A jego syn? Jak wygląda jego syn, przecież nasza Teresa wzrostu jest dużego — zapytała podniecona niezwykłymi wiadomościami Zofia.

— Nie ma co się zawczasu martwić. Pierwszy taniec to nie zrękowiny i proszę awansów sobie żadnych nie układać w głowie. Panienki jeszcze rok macie czasu na zamążpójście, a teraz szybko pacierz i na odpoczynek, bo świeże na jutro być musicie.

Zofia jak zwykle pierwsza się z miejsca poderwała i ruszyła w stronę swojej sypialni, ale w pół drogi przypomniała jej się książka zakazana na której Maria Teresa siedziała, więc zatrwożona przystanęła. Nabrała głęboko powietrza, przewróciła oczami, za czoło się złapała i jeden wielki jęk wydała z siebie. Nene poderwała się z krzesła i czym prędzej podeszła do stojącej jeszcze na własnych nogach, ale na wpół omdlałej Zofii. Maria Teresa w tym czasie książkę spod siedzenia wyjęła i głęboko w spodnią kieszeń sukni wcisnęła. Potem jak Nene udała zatrwożenie, wzięła wachlarz ze stołu i z drugiej strony podeszła do Zofii. Kilkoma ruchami zmieszała powietrze przed jej twarzą i gdy Zofia otworzyła oczy, wesoło do niej mrugnęła.

To było najlepsze lekarstwo na troski panienki i Zofia całkiem do siebie doszła, ale jeszcze udawała krok chwiejny, żeby siostra nie wyczuła podstępu. Grzecznie dała się do łóżka doprowadzić i ułożyć na poduszkach. Nene przy niej usiadła na samym brzegu. Ręką dotknęła czoła, a potem policzków.

— Rozpalona jesteś, może doktora trzeba do ciebie? — zapytała, ale Zofia całkiem spokojnie leżała i tylko przecząco kręciła głową na boki.

— W takim razie leż i odpoczywaj, a ja jeszcze zapiszę ci kolejnych tancerzy, choć wolałabym żeby Ludwik bardziej cię adorował. Zostaniesz w rodzinie, a on przecież pierwszy pretendent do tronu Bawarii jest. Wuj Maksymilian już wiekowy i schorowany, więc jak Elżbieta byłabyś szybko wielką panią. Królową, bo ja tylko księżną zostałam, ale lepsze to niż klasztorne mury i staropanieństwo — Nene lekko skrzywiła usta, machnęła dłonią i wstała z łóżka.

— Ale ja nie kocham Ludwika — szepnęła do siebie i przekręciła się do ściany, żeby Nene nie widziała jej miny.

W pokojach zapanowała cisza, więc Zofia odczekała dłuższą chwilę i na palcach bez zewnętrznej ciepłej sukni wyszła zajrzeć do salonu, a później dalej do sypialni Marii Teresy. Nie pukała, tylko ostrożnie uchyliła drzwi i wsadziła głowę.

— Masz książkę?

— Tak. Schowałam w kuferku. Lepiej, żeby nikt tutaj nie wiedział, że takie książki czytujemy. Palcami by nas wytykali.

— A tam. Wszyscy czytają tylko udają — Zofia otworzyła wieko kuferka i wygrzebała spod plątaniny wstążek i świecidełek czerwoną książkę. Objęła ją dłońmi i przytuliła do piersi, nie wychodziła jeszcze, tylko usiadła na łóżku i popatrzyła rozpromieniona na Teresę.

— Już wiem, za kogo planują mnie wydawać.

Maria Teresa usiadła zaciekawiona i podciągnęła kołdrę pod samą brodę.

— Za kogo?

— Za Ludwika. Nene mówiła, że królową będę.

Na taką wiadomość Maria Teresa głowę nisko pochyliła i westchnęła głęboko.

— A ciebie za jakiś koniec Polski wydadzą i biedna daleko w świecie zamieszkasz — roześmiała się, a za chwilę dodała: — Nie martw się, może ten nowy kawaler jakiś układny będzie i z amorami do wać panienki uderzy, czołem do ziemi się pokłoni i o rękę jutro na balu poprosi.

Maria Teresa oczy szeroko rozwarła z przerażenia, usta rozdziawiła i chciała coś przykrego Zofii powiedzieć, ale nauczona szacunku dla władzy, choćby planowanej, tylko spokojnie dobranoc życzyła współlokatorce kwatery.

Sama potem jednak spać nie mogła, bo po głowie jej chodziły nieznane widoki z dzikimi kniejami i starym ponurym zamczyskiem z kamienia. Przewracała się i rozmyślała, jaki wykręt znaleźć i w dalekie kraje przypadkiem nie wydać się. Z drugiej strony wiedziała, że przez matki niejasne pochodzenie nie ma żadnego tytułu i nawet spory posag nie zastąpi czystej krwi ojcowskiej. Nie powinna zatem grymasić, bo furta klasztorna będzie jej przeznaczeniem.

Rano przed samym śniadaniem poprosiła Charlottę o swój karnecik i przejrzała wszystkie nazwiska. Odetchnęła spokojniej i zjadła kawałek pieczonego mięsiwa, popiła wodą i jeszcze raz zajrzała do karnetu. Na szczęście młody kawaler Koniecpolski tylko dwa miejsca zajmował na jej liście tańców i Ludwik panny Zofii też dwa tańce sobie zarezerwował. Jako trzeci był węgierski baron i potem był jeszcze dwa razy wpisany, ale Charlotta go wykreśliła i w to miejsce dopisała dwóch nieznanych hrabiów. Dzięki temu spokojnie dała się wystroić w suknię paradną na szerokim stelażu, jaki przystoi na ślubowanie w kościele założyć. Nie bała się tym razem dekoltu wielkiego, bo na suknię szal założyć musiała i płaszcz futrem podbity z kapturem, bo mróz trzeszczał pod stopami przy każdym kroku stąpnięciu.

W cudownym kościele Hofkirchie ustawili trzy piece z żarem, bo Maria, jak na królewnę przystało, w jedwabną suknię z Chin sprowadzoną ubrana była, a w niej pięć minut by nie wytrzymała. W stopy jednak ciągnęło i widać było, że ludzie co chwilę z nogi na nogę przestępowali, bo wszyscy stojący dziwnie się bujali jak fala na wzburzonym morzu.

Potem panowie przy obiedzie kieliszkiem się rozgrzali, a panienki dopiero na balu przy skocznej muzyce stopy rozruszały i rozgrzały. Jedynie z policzkami był wielki kłopot, bo damy niespotykanych rumieńców nabrały i nawet puder nie był w stanie przykryć czerwieni na licach.

Dzięki takiemu zmartwieniu Maria Teresa nawet nie zapamiętała, jak wyglądał jej tancerz, bo oczy bez przerwy spuszczała i jedynie czubki butów kawalera Koniecpolskiego bez przerwy oglądała. Dopiero gdy ją do Charlotty odprowadził, dygnęła, nisko się skłoniła i przy siadaniu zerknęła prosto w czarne oczy świdrujące ją aż do mózgu. Gdyby nie następny taniec, do jakiego poprosił ją sam Ludwik książę bawarski, to pewnie śniłaby o tamtym spojrzeniu.

W ramionach nowego tancerza wszystko jakby padło w gruzach, w pył się rozsypało, bo dotyk chłodnej dłoni i wzrok, jakim się opletli, ściął jej wszystkie mięśnie. Serce zacisnął dziwną, żelazną obręczą, aż mało nie stanęło w miejscu. Płuca zaś powietrza złapać nie mogły, więc nogi Marii Teresy krok pomyliły i natychmiast ostry rumieniec przebił się przez warstwę pudru. Spuściła zawstydzona głowę, a wzrok w posadzkę wbiła i zdawało jej się, że cała sala złowieszczo patrzy na nią i wytyka palcami. Przez moment była bliska omdlenia, ale Ludwik najzwyczajniej w świecie zatrzymał się. Uwolnił swoją rękę z jej dłoni i delikatnie podniósł brodę Marii Teresy do góry. Wtedy spojrzała na jego twarz spokojną, ale wesołą i zobaczyła dziwny błysk w oczach, który jak piorun najpotężniejszą błyskawicą rozświetlił całą salę i jej umysł, ale zmroził serce.

Rozdział 4.
Rodowa historia

Tess miała rozpromienione policzki, bo babcia bardzo obrazowo opowiadała dawne czasy. Nie pomijała ani koloru sukien, ani kokard na gorsetach, ani też dziewczęcych opowieści o westchnieniach i marzeniach. Wprowadziła swoją wnuczkę w nastrój tak dokładnie, że Tess chwilami czuła się, jakby właśnie tańczyła z przystojnym wysokim księciem z czarną czupryną starannie ułożoną w głębokie fale.

Nigdy dotąd nie zauroczyła się żadnym mężczyzną, a teraz babcine opowieści o Ludwiku jakoś dziwnie nastroiły ją sympatią do nieznanego jej człowieka. Dlatego po krótkiej przerwie na kolacje i domowych czynnościach z tym związanymi sama poprosiła o dalszą opowieść. Tym razem usiadła obok babci na dużej kanapie, podparła się poduszką, nogi podkurczyła i sprytnie zadała pytanie, na które właściwie znała już odpowiedź.

— Maria Teresa to nasza pra, pra jakaś babcia?

— Tak i jesteś do niej bardzo podobna, aż dziwne — starsza pani delikatnie się przekręciła w jej stronę, popatrzyła na Tess i pokiwała głową.

Ona nie opierała się nigdy swobodnie na żadnym oparciu. Zawsze niczym najbardziej szlachetnie ułożona dama siedziała sztywna, wyprostowana z głową wysoko podniesioną i unieruchomioną, jakby zablokowaną na pięknie wyrzeźbionym karku. Starannie upięte włosy, delikatny, ale obowiązkowy makijaż i korale na szyi dawały obraz klasycznego, marmurowego popiersia na jeszcze bardziej majestatycznym cokole. Czasem, kiedy się do kogoś zwracała, to delikatnie i wolno obracała cały tors jakby na dziwnym, niewidocznym zawiasie w środku tułowia. Nigdy Tess nie widziała u babci gwałtownych ruchów i nawet najbardziej brudne albo ciężkie prace w ogrodzie czy garażu wykonywała wolno, dokładnie z niesamowitą gracją. Ona zaś miała problem z opanowaniem płynnych, subtelnych ruchów dłońmi na klawiaturze fortepianu. Nie miała również w sobie tyle spokoju, ciągle coś ją goniło i drażniło. Nawet w partyturach klasyki usiłowała czasem coś dołożyć, urozmaicić, kliknąć w inny klawisz o pół tonu wyżej lub niżej, a babcia zawsze stabilna i układna. Zazdrościła jej czasem tego i podziwiała. Teraz jeszcze raz Tess zmieniła pozycję. Obie nogi przełożyła w drugą stronę i podciągnęła pod siebie.

— Ale jak my się tutaj znalazłyśmy? Bawarskie korzenie w Kalifornii to rzadkość.

— Do wszystkiego dojdziemy. Nie można zacząć i zakończyć opowieści z pominięciem środka, chociaż znając historię Bawarii, Meksyku i Stanów Zjednoczonych, wiele spraw widzi się inaczej, ale oni wtedy żyli dniem, jaki następował, chwilą i tak należy podchodzić do opowieści, żeby zrozumieć.

— Więc opowiadaj, babciu, bo to jest takie ciekawe.

— Tak poza kolejnością mogę ci jedynie powiedzieć, że ta świeżo poślubiona królewna w niespełna rok zejdzie z tego świata i książę Wittelsbach znów będzie wolny i do wzięcia.

— I Maria Teresa się w nim zakocha?

— Nie, ale posłuchaj albo poczytaj, co się wtedy działo w Europie i na świecie.

— No co? Balowali, gościli się, wojen nie było. Żyć nie umierać.

— Nie tak za bardzo. Ty i większość amerykańskich laików słyszała o dwóch wielkich wojnach światowych, które miały miejsce ponad pół wieku później. Tamten czas był równie burzliwy. Właśnie wtedy zwykłe monarchie pod naporem strajków i buntów zaczynały przekształcać się w monarchie konstytucyjne. To umniejszało dochody panów, budziło grozę i zamieszanie szczególnie w główkach arystokratycznych panienek.

— Babciu, czy one były takie puste, jak opisują w starych romansach?

— Raczej były wykształcone, ale inaczej. Znały języki, znały podstawy wszelkich nauk, taniec, a przede wszystkim znały heraldykę i genealogię rodów.

— Ja nawet nie wiem, co to jest heraldyka?

— O nie, moja panno. Wiedzę trzeba samemu zdobywać. Podana jak tabletka przeciwbólowa skutkuje natychmiast, ale po kilku godzinach wraz z ustaniem bólu głowy zapomina się o wszystkim.

— Wiem, wiem, babciu. Tylko ciężką pracą dochodzi się do sukcesów — Tess powtórzyła znany slogan i żwawo podniosła się z kanapy. Poszła do biblioteki, która znajdowała się w sąsiednim pokoju i przeleciała palcem po szeregu książek równo ustawionych na jednej z wyższych półek. Wyjęła odpowiedni tom encyklopedii i położyła otwarty na fortepianie. Przekręciła kilka kartek i zaczęła od góry czytać słowa. Na moment zatrzymała się przy definicji samego herbu, a dopiero potem dokładnie przeczytała wszystko o heraldyce. Na chwilę się zastanowiła i wyjęła następny tom encyklopedii. Pierwszy raz w życiu zaciekawiło ją własne nazwisko niepasujące do kalifornijskich, ani meksykańskich. Poruszona opowieścią babci dosłownie chłonęła historię sięgającą dwunastego wieku, bo wtedy jakiś pra-niewiadomo-który otrzymał księstwo Bawarii i jako Otto I zasiadł na tronie koronowany na króla Bawarii. Później jego syn rozszerzył swój kraj o Palatynat Reński i dlatego ród kilka wieków nawet zasiadał na węgierskim tronie.

Tess aż jęknęła z wrażenia i z opasłym tomem encyklopedii przeniosła się do biurka. Usiadła i dalej czytała o niby swojej, a tak bardzo obcej i nieznanej, historii rodzinnej. Dowiedziała się, że jej praprzodek Krzysztof III panował w Danii, Norwegii i Szwecji, które w piętnastym wieku były połączone Unią Kalmarską. Przeczytała również o Fryderyku V, który był w siedemnastym wieku królem Czech, i wreszcie dotarła do Maksymiliana I sojusznika cesarza Napoleona I. Właśnie od niego zaczęła się linia bawarskich książąt i królów, choć jeszcze trafiła do plejady rodzinnych tytułów: korona grecka i najbardziej orientalna jak na Europę, meksykańska.

Kiedy Tess doczytała do cesarza Franciszka Józefa, Sissi oraz Elżbiety, żony króla Belgów Alberta I, wzięła encyklopedię do ręki i poszła do babci, która czytała w salonie jakąś starą książkę.

— Czy mogę ci przerwać, bo chyba się pogubiłam w tych królewsko książęcych koligacjach. Linia reńska, bawarska, francuska, palatynaty? Czy to się da jakoś pozbierać do kupy? Nic nie łapię.

— Nic nie rozumiem. Trzeba mówić poprawnym językiem. Te wasze skrótowce, wulgaryzmy to jakaś paranoja, brak poszanowania dla siebie i kraju, w jakim się żyje.

— No właśnie, babciu. Żyję w Ameryce, a moje korzenie sięgają, nie wiem gdzie.

— Bo jak każdy młody usiłujesz coś obejść, przeskoczyć zamiast po kolei i systematycznie dojść do wszystkiego. Tym bardziej że ród twój jest światowy, dalekosiężny i wiele zasług wniósł w jego rozwój.

— Tak. Maksymilian któryś tam zaliczył powstanie w Meksyku i go rozstrzelali. Ten w Pradze, nawet już nie wiem, który król z rodu, przeciwstawił się Habsburgom i też powstanie. Franciszek Józef skumał się z Napoleonem i ten go wyregacił.

— To jeszcze ci powiem, że Karol Gustaw ze Szwecji, który usiłował zdobyć Polskę i historia nazwała to potopem, też jest z Wittelsbachów, ale na tym kończy się cały limit wojennych poczynań naszych przodków. Raczej byli władcami dość rozsądnie panującymi w swoich krajach. Do dziś szeroko w świecie wspomina się tylko jednego, ale o nim będzie później.

— Jednego, a myślałam że Sissi była rodową gwiazdą.

— Oczywiście, ale chyba przez filmy, jakie nakręcili. Naprawdę i najwięcej zostało po Ludwiku II. Jak chcesz, to opowiem ci dalej, ale systematycznie i po kolei.

— Wiem, babciu.

— W takim razie zrób dobrą herbatę i siadamy.

Rozdział 5.
Jaki kandydat?

Potężne dzwony na wieży kościelnej głośno bębniły i jakby się kłóciły z delikatnymi kurantami wybijającymi godzinę dwunastą w południe na wieży pałacu Zwinger. Maria Teresa przekręciła się na wznak i naciągnęła ciężką, pikowaną kołdrę po samą brodę. Nie otwierała oczu, tylko w myślach przytaczała minioną noc. Kolorowe krynoliny z tysiącami cekinów, koralików, koronek, falbanek powiewających w czasie tanecznych podskoków i srebrnych nitek, które mieniły się w światłach wielkiej sali balowej. Urządzono ją tymczasowo w największym pomieszczeniu pałacu, w słynnym Salonie Matematyczno-Fizycznym.

Król zaraz po zrękowinach, które hucznie obchodzono letnią porą, kazał na wesele córki przenieść wszelkie eksponaty z tej dziwnej sali, jaką urządzono jeszcze za czasów Augusta Mocnego. Na co dzień mieściło się tam największe na świecie naukowo-techniczne muzeum. Służba pod okiem miejscowych i światowych naukowców przez kilka miesięcy wynosiła setki eksponatów do innych sal w tym do Muzeum Porcelany i do Galerii Malarstwa Dawnych Mistrzów. Najznamienitsze zbiory globusów ziemi, globusów astronomicznych nieba i niespotykany, drogocenny okaz — arabski astronomiczny globus nieba, jaki został przywieziony przed wiekami z perskiego obserwatorium astronomicznego w Maragha — zabezpieczono w prywatnych salonach samego Króla.

W Salonie Matematyczno-Fizycznym na czas wesela zostało tylko kilka starych zegarów, w tym wysoki na blisko półtora metra, z bogato zdobionym chronometrem astronomicznym. Tylko on miał prawo zagłuszać królewską orkiestrę, która w trakcie bicia jego cichych dzwoneczków przerywała granie, a tańczący zatrzymywali się w miejscu. Wszystko było jak w zaczarowanej bajce. Stosowna ilość uderzeń, zgrzytnięcie trybów, owalne tarcze się przesunęły w lewo, wskazówki w prawo, kilka figur ukazało swoje ciemne twarze, a tańczące pary złapały oddech. Chwilę potem każdy tancerz pochylał głowę przed swoją damą, dama dygała w pokłonie i znów pary ruszały wielkim łukiem w koło sali. Wypieki na twarzach i wachlarze wzbudzające delikatny powiew wkoło purpurowych z wysiłku i wrażeń słodkich lic niewieścich.

Właśnie takie rumieńce ponownie oblały policzki młodziutkiej Marii Teresy, gdy tylko wspomniała o książęcych uściskach Ludwika i młodego księcia Stanisława z Koniecpolskich. Obaj jej się podobali, obaj wzbudzali ciarki na plecach, gdy patrzyli na nią swoimi dziwnymi, czarnymi, przenikliwymi, jakby diabelskimi oczami. Obaj wysocy, ale książę Koniecpolski bardziej postawny i szeroki w barach. Obaj też zamożni z tą różnicą, że ród Wittelsbachów pochodził z Bawarii, zdaniem Marii Teresy kraju znanego, uprzemysłowionego i cywilizowanego. Natomiast księcia Koniecpolskiego kojarzyła z dalekim dzikim krajem, z ludźmi w skóry odzianymi i po dzikich lasach z dzidą na zwierza polującymi.

Wystraszona obrazem kniei niezmierzonych naciągnęła kołdrę daleko aż za głowę i lekko przyduszona ciężko oddychała. Obie dłonie w małą piąstkę splotła przy samych ustach i cichą modlitwę do Boga zaczęła szeptać:

— Panie w niebiesiech, miej litość mnie biednej i nie każ na zesłanie w dzikie kraje za mężem jechać. Oświeć ojca mego, żeby mi na męża innego naznaczył i na zatracenie nie wysyłał, choć ja nieprawa księżniczka jestem, ale kocham cię, tatko, ponad życie moje.

Przeżegnała się i wystraszona ostrożnie ściągnęła kołdrę z głowy, bo wydało jej się, że skrzypnięcie usłyszała blisko siebie.

— O, panienko ty moja. Co to za lenistwo? Wstawać czas, stoły już szykują, kawalery po korytarzach chodzą, a ty w pościeli boki zmieniasz — wesoło dogryzła jej Charlotta. Zbliżyła się do łóżka swojej podopiecznej, delikatnie dłonią poklepała po kołdrze, a potem usiadła i dalej wesoło rozprawiała: — Szczęście, szczęście, moja droga. Książę Koniecpolski pierwszy w kolejce w karnecie. Ludwik aż trzeci, bo i baron Latosze, i hrabia Laren jak zaczarowani prawie boje o wpisy czynili.

Maria Teresa usiadła na łóżku i czoło zmarszczyła gniewnie. Oczy wywróciła najpierw na sufit, potem dziwne koło nimi zatoczyła i skrzywiła usta w grymasie.

— Hrabia Laren? Któż to taki?

— To ze strony naszego gospodarza po matki stryjecznym bracie. Mają we Włoszech swoje posiadłości, ale raczej w opłakanym stanie. Za to rodowe nazwisko jest wiekowe i tytuł też przedni, więc poziomu panienki zbytnio nie uszczknie.

— Charlotto, ale jak on wygląda, przedstawiano mnie jemu?

— Tańczyłaś z nim Hopzer-Walza moja miła.

— Hopzer-Walza? O tatko mój miły! Charlotto, na Boga Ojca w niebiesiech. Toż on mi ledwie do pach sięgał, a jak podskakiwał to nad moją głowę nie wystawał. Nie, proszę — Maria Teresa ręce złożyła jak do pacierza i oczy znów do sufitu skierowała.

— Nie bój się. Nie dam cię takiemu. Baron Latosze, choć buntownik i przeciwko Franciszkowi staje, to zacny, bogaty i układny.

— Wolę barona — Maria Teresa głowę opuściła, a ręce jeszcze bardziej ścisnęła i szybko przytaknęła.

— A książę z końca Polski, jak mu tam na chrzcie dali?

— Stanisław, Charlotto, ale to daleki kraj, dziki i nieznany. Ubłagam tatkę, coby mnie na zesłanie nie wydawał.

— Jakież to zesłanie. Mogłabyś jeszcze dalej trafić na Ruś albo w kazachskie kraje.

— O matko jedyna, a tam po co, chyba że mnie w jasyr za grzechy sprzedacie — Maria Teresa w płacz i lament uderzyła wielki. Dłońmi oczy zakryła i szeptem na swój los narzekała: — Ja wiem, Charlotto, że wstyd rodzinie tylko przez matki pochodzenie przynoszę. Tatko mnie na swoją córkę wychować kazali, ale tytułów mi dać nie mogą, ani braciom moim, jeno posag zacny mnie wyszykowali, za co dziękuję w każdej modlitwie z rana i wieczora. Źli ludzie od bękartów mnie po kątach nazywają, więc za kogo każecie, to pójdę, byle w cywilizacji mnie zostawcie i na dzicz nieznaną nie posyłajcie. Los mnie szkaradną krasotą do tego naznaczył, więc tylko furta na wieki mi będzie domem, a Bóg mężem i spowiednikiem trosk moich — odsłoniła twarz, łzy otarła koronkową falbanką, która bujała się przy rękawie i całkiem poważnie dodała: — Na dzicz nie pójdę nawet w kajdanach i za hrabiego małego też się nie dam wyswatać.

— O, proszę — Charlotta z łóżka wstała, suknię dłońmi przygładziła i z lekkim uśmiechem na twarzy popatrzyła na strwożoną podopieczną. — Bunt w twoich okolicznościach to rzecz niesłychana, ale zgadzam się z tobą. Honor panna też mieć musi. Czyli baron Latosze pozostaje?

Maria Teresa znieruchomiała zaskoczona i całkiem zaniemówiła. Znów ręce złożyła we dwoje i do ust przystawiła swoich. Wzrokiem wodziła za Charlottą, bo ta chodziła po jej sypialni w te i z powrotem. Wreszcie stanęła w dłonie klasnęła i wesoło zapytała:

— A może ze mną za morza pojedziesz?

— Za jakie morza? Charlotto, zmiłuj się nade mną.

— Najpierw do nas, do Miramaru, a potem do Meksyku.

— Do Meksyku? — zapytała bardzo zdziwiona Maria Teresa. — Do jakiego Meksyku? Gdzie to jest?

— Za morzami. Po drugiej stronie globusa — Charlotta zrobiła zasępioną minę i podeszła bliżej do łóżka. Uniosła suknię i ponownie usiadła przy Marii Teresie. Westchnęła i spuściła głowę.

— Ale co się stało, Charlotto? Dlaczego do Meksyku?

— To przez arcyksiężną Zofię. Ona wszystkimi rządzi. Cały dwór łącznie z Franciszkiem i ministrami się jej boi. Teraz oczekuje następcy od Franciszka, więc my jej nie interesujemy. Najpierw wysłała Maksymiliana do Włoch, żeby nie przeszkadzał bratu, bo wiesz, mój mąż przecież jest oficerem marynarki wojennej — Charlotta nabrała głęboko powietrza i za moment dalej mówiła: — Zapatrzona tylko w swoją politykę i Franciszka nie widziała, że Maks tak się stara. Wybudował wspaniały port wojenny w Trieście, wygrał nawet wojnę austriacko-włoską i, choć to dobre, zasłużenie objął stanowisko wicekróla Królestwa Lombardzko-Weneckiego. Był wielkim panem i wtedy mnie wydali za niego, a teraz? — westchnęła.

— Nie wiedziałam, że byłaś królową.

— Byłam i wtedy, na nieszczęście, nasza Zofia z Franciszkiem kazali nam się zrzec tytułu arcyksięcia. Nie był to problem. Mieliśmy tytuł wicekróla i pełni nadziei osiedliliśmy się w Mediolanie. Maksymilian starał się objąć mecenatem wszelkie prowincje. Pomimo że jest wojskowym, prowadził bardzo liberalną politykę w odróżnieniu od Franciszka, który poszedł na przymierze z Napoleonem i co z tego wyszło? Tego jeszcze było jej mało i Zofia dalej mieszała, i dalej ciągle miesza. Tylko Franciszek Józef i ta wyfryzowana, nieugięta Elżbieta, ale ją też złamie, kwestia czasu — głos Charlotty zaczął się dziwnie łamać, a piersi w swobodnej, domowej sukni coraz szybciej podnosiły się do góry i opadały.

— Czy ty mówisz o arcyksiężnej Zofii, matce twojego męża?

— A kto inny? To nadworny żandarm w kobiecym wcieleniu. Nadobna matka cesarza, arcyksiężna, a żmija bez serca. Co ja nie robiłam, żeby jej się przypodobać. We wszystkim potakiwałam, nadskakiwałam. Tatko listy i plenipotencje słał, a ta niby w wielkiej miłości do Maksa jak najdalej go wysłała.

— Ale zawsze pisałaś do tatki, że w Mediolanie tak wspaniale.

— Bo było wspaniale, ale przez te konszachty z Napoleonem w końcu Franciszek stracił kontrolę nad posiadłościami austriackimi i biedny Maks musiał abdykować. Pozostał nam tylko Miramar i, sama wiesz, żadnych tytułów. On, syn cesarza Austrii, były arcyksiążę jest teraz nikim — Charlotta się rozpłakała.

W małej sypialni wspaniałego Wallpavillonu zapanowała cisza łamana chlipaniem zrozpaczonej Charlotty, która zawstydzona schowała twarz w dłoniach. Kilka minut lekko się kiwała do przodu i tyłu, a potem jak nigdy nic podniosła głowę, zatrzepotała rzęsami i popatrzyła na wystraszoną podopieczną.

— Nic to. Będzie dobrze.

— Ale czemu Zofia cię nie lubi?

— Bo nie mam brzucha jak Elżbieta.

— To sobie zrób, co za problem Charlotto — pocieszyła ją słodko Maria Teresa i na łóżku klęknęła przy Charlotcie. Objęła ją za szyję i pocałowała w policzek.

— Oj, jakaś ty dziecina jeszcze — westchnęła i otarła łzę spływającą po policzku.

— Ale powiesz w końcu, dlaczego mamy jechać za morza do Meksyku?

— Już na jesieni Napoleon III zaproponował Maksowi objęcie rządów w tym kraju. Będzie daleko od tej jędzy i może Bóg nas w końcu obdarzy.

— Obdarzy cię, obdarzy. Bogactwem, klejnotami, ale nie ma bliżej jakichś rządów do objęcia? Boję się za morza jechać.

— Tak tylko mówiłam. Nigdzie nie pojedziesz. Tatko nie puści swojej perełeczki tak daleko — teraz Charlotta objęła Marię Teresę za szyję i przytuliła się do jej policzka. — Oj, ty moja ognista perełeczko. Poszukam ci męża, który jest pierwszy do sukcesji i nie będziesz musiała znosić żadnych konkurencji.

— Czyli baron Latosze będzie mi pisany, bo on najstarszy i jedyny sukcesor.

— Ale wróg Franciszka.

— Po wrogiej stronie stać nie mogę — Maria Teresa znów zasmuconą minę zrobiła i puściła Charlottę z objęć swoich. Usiadła na jednym boku i nogi podkuliła. Koszulę zaciągnęła na stopy, bo chłodno jej się zrobiło.

— Zanim wyjedziemy, wieści jakieś zbiorę i może najlepszy jednak książę z końca Polski będzie dla ciebie.

— Nie, Charlotto. Ja się boję.

— Czego? Matki on już nie ma, nikt tobą rządzić nie będzie. Sama widziałaś, stary książę Jan prawie nad grobem stoi, więc o żeniaczce na pewno nie myśli. Panią będziesz, a jak matką zostaniesz, nikt ci żadnej ujmy nie poczyni.

— A jak matką trzeba zostać?

Charlotta raptownie spoważniała. Twarz jej skamieniała, a po chwili delikatnie zmarszczyła czoło i palcem jej pokiwała.

— Przyjdzie pora, to stosowne szkoły zostaną ci wyłożone. Teraz dość już naszych rozmów. Czas szykować się na tańce. Dziś poprawić trzeba weselisko, a za dwa dni ruszać nam w drogę znów przyjdzie. Najpierw do Wiednia Zofii się pokłonić, a potem do męża mego i w świat za szczęściem gonić.

— Jak każesz, moja droga siostro — Maria Teresa na nogi wstała, mochate pantofle poranne na stopy wsunęła i do miski z wodą podeszła. Palce ostrożnie do niej włożyła i się otrząchnęła, bo woda zimna była, jakby ją ktoś dopiero co ze stawu przyniósł. Otrzepała palce, podciągnęła rękawy w koszuli aż poza łokcie i delikatnie dłonie zanurzyła w wodzie. Znów otrzepała nadmiar wody i ostrożnie po twarzy pogładziła zimnymi palcami.

— Już ci nie przeszkadzam w toalecie. Myj się swobodnie, ale jeszcze powiem, bo bym zapomniała. Jak nie chcesz ze mną się do Wiednia zabierać i pod Zofii panowanie popaść, to Nene propozycję dała. Możesz z nimi w jednej komitywie do Regensburga na cały karnawał zjechać. Pałac mają tam pokaźny, a ród Thurn und Taxis jest zasobny. Nene układna i zasadna, więc bezpiecznie cię jej opiece powierzyć mogę. Tatko głowy mi nie urwie.

— Cudownie! — Maria Teresa odwróciła się z gwałtownym, młodzieńczym impetem i końcem koszuli o brzeg stolika zaczepiła. Coś jęknęło w materiale, stolik zadrżał, miednica się zachwiała i za moment wielka kałuża rozpływała się po zdobnym parkiecie. Na to Charlotta głową pokręciła.

— Oj, ty kozo śmiała. Wskakuj pod kołdrę, żebyś golizną nie świeciła. Zaraz każę wody nanieść, a potem pokojowe stroje przyniosą i masz mi posłusznie do fryzowania siedzieć.

Maria Teresa niezgodnie ze wszelkimi zwyczajami, jakie pannie przystoją, jak psotna kózka na łóżko wskoczyła. Potem kłapnęła na posłanie, aż deski pod materacem jęknęły i skulona w sobie kołdrę na głowę zarzuciła. Kiedy drzwi się otworzyły i służba łazienna weszła do środka, zatrwożona położyła się grzecznie na wznak. Kołdrę podciągnęła pod brodę i patrzyła w sufit bez ruchu. Tylko myśli jej błądziły po całym świecie i jak zwykle przy młodzieńczej wyobraźni natychmiast przeniosły ją do krajów nieznanych. Najpierw z Charlottą na statek zamorski się pakować zaczęła, a później w wielkim, czarnym powozie zaprzęgniętym w czarne cztery konie gnała przez śniegi wysokie wtulona w ramiona księcia z końca Polski.

Głuche stuknięcie drzwi na miejsce ją powróciły i znów w szalonym, młodzieńczym tempie wróciła do mycia. Zanim całą toaletę skończyła, Charlotty pokojowa wszelkie stroje na manekinach ustawić zdążyła. Druga miejscowa pokojowa łóżko ścieliła, a dwie inne śniadanie rozstawiały skromne. Wtedy do sypialni wpadła na wpół ubrana księżniczka Zofia. Objęła Marię Teresę i mocno ścisnęła. Chciała coś powiedzieć, ale tuż za nią pojawiła się w pełni gotowa do wyjścia na wystawne salony piękna i dystyngowana Nene. Pokręciła głową i uśmiechnęła się.

— Panienki, czas nagli.

Rozdział 6.
Otulona spojrzeniem

Przy biesiadnym stole obie panienki usadzono po prawicy gospodarzy mniej więcej w połowie między królem i królową na jednym szczycie a młodą parą po przeciwnej stronie. Tym razem Maria Teresa z Zofią siedziały przy sobie, a obie zamężne opiekunki po bokach, żeby w razie konieczności pieczę bezpośrednią nad nimi czynić i niesławie zapobiegać. Kawalerowie stanu wolnego siedzieli po przeciwnej stronie stołu, żeby mogli dobrze obserwować, co i jak panny jedzą, co mówią i czy należycie się zachowują. Mogli również bezkarnie je pieścić i tulić spojrzeniem, o ile udało się natrafić na wzrok wybranej panienki.

W tym wypadku dokładnie naprzeciwko naszych zacnych bohaterek miejsca przydzielono księciu Stanisławowi Koniecpolskiemu, Ludwikowu Wittelsbachowi i baronowi Latosze. Dwa miejsca dalej siedział „mały hrabia” jak go Charlotta nazwała. Ten jak plebejusz z niższych sfer bez pardonu i jakiejkolwiek ogłady wlepiał swoje małe, świdrujące oczka w dekolty najbardziej znamienitych partii, w tym Zofii i Marii Teresy, co wzbudziło zainteresowanie wielu osób, a oburzenie u Nene. Chyba pierwszy raz nie zwracała Marii Teresie uwagi na muślinowy szal, którym osłaniała swoje ramiona. Za to rumieniła się, ilekroć wyczuła, że wzrok małego hrabiego Laren wbijał się w alabastrowe wzgórki piersi, które wystawały ponad koronki zdobiące głęboki dekolt Zofii. Rozkładała wtedy wachlarz i niby z duszności swojej machała nerwowo nim przed sobą tak zamaszyście, że przy okazji przysłaniała swoją podopieczną.

Charlotta natomiast pochłonięta swoimi myślami o dalekiej podróży zdawała się być całkiem nieobecna za stołem. Skubała coś widelcem, rozgarniała nieładnie po bokach i odpływała w nieznane kraje za wody dalekie. Za to Maria Teresa od samego początku wielkie tortury znosić musiała, bo jeśli tylko oczy podniosła ponad brzegi stołu, natychmiast jakieś męskie oczy ją w objęcia brały i przez to lica pąsem jej się oblewały. W żołądku skurcze coraz większe w niemoc ją wpędzały i ani zjeść coś, ani wypić nie miała możliwości ze względu na duszności, a wreszcie i mdłości. Najgorzej dusza i ciało w gorączce paniki się skuliły, gdy męskie spojrzenie księcia Koniecpolskiego trafiło w jej oczy i razem się w uścisku spotkało tuż nad wazą bulionu ciepłego, co stał na środku stołu. Para z niego snuła się do góry i jak obłok magiczny oplotła spojrzenie. Raptem prysła iskrą namiętności wielkiej, budząc marzenia z męskiej strony, a lęk u płowej panienki. Niepohamowany rumieniec na twarzy wystąpił i Maria Teresa oczu swoich podziać nigdzie nie umiała. Poprosiła Nene o wachlarz i kilka razy nim powietrze zamieszała, odganiając wzrok, chłodząc swoje emocje i tuszując zmieszanie.

Gorzej było, kiedy ponownie głowę podniosła trochę śmielej, by na dziką i pustą pannicę nie wyjść przed tak wspaniałym majestatem. Lekko ją skręciła w stronę pary królewskiej i niechcący koniuszki ust wzniosła w subtelnym uśmiechu niby do siebie samej. Powiekami zatrzepotała i prawie wstrząsu doznała, bo jakby naprzeciw jej fali spojrzenia oczy Ludwika swoją falę posłały. Tym razem pomiędzy drżącymi płomieniami świec splotły się w niemym uścisku i jak one wielkim ogniem zapałały. Ogniem też policzki i ramiona Marii Teresy się oblały, ale wzrok jak zaczarowany, choć kilka sekund, może chwil, w tym miejscu za stołem trwał, ale w jej myśli na wieczność zapadł.

Szturchaniec w kostkę najpierw ze strony Zofii, a potem z drugiej od Charlotty zmroził Marię Teresę tak mocno, że nie tylko oczy spuściła, ale i ręce jak wieśniaczka pod stół szybko schowała. Powietrzem o mało się nie przydusiła, a serce jej w gardle stanęło. Fiszbiny kłuły ją w żebra i na moment prawie się zapomniała. Mocno zaparła się nogami o podłogę przez to pozycję straciła i ramionami legła na zimne oparcie. To znów ją znacznie ocuciło, więc ponownie wyprostowana i prężna usiadła.

— Słabo ci? — Zofia delikatnie przekręciła głowę w stronę Marii Teresy i zapytała szeptem przez zaciśnięte zęby: — Bo mnie słabo i tu mnie rozpala — przyłożyła sobie dłoń do falbanek, jakie miała na brzegu dekoltu.

— Od czego ci słabo? — Maria Teresa zapytała również szeptem.

— Od miłości, jaką we mnie rozpala Ludwik spojrzeniem swoim.

Zofia majestatycznie głowę przekręciła w stronę Ludwika i zatrzepotała rzęsami kilka razy, aż ją Nene do porządku musiała doprowadzić podobną metodą, jaką wcześniej Charlotta zastosowała. Po tak subtelnym strofowaniu obie ponownie zamilkły i skamieniały za stołem aż do czasu, gdy zastawę zmieniano. Wtedy w jadalni zamęt się niewielki zrobił i Maria Teresa znów poczuła się swobodniej. Nawet w swojej nieostrożności zbyt mocno ramiona spuściła do przodu i dwie twarde fiszbiny prawie wbiły się jej w brzuch, więc o mało nie jęknęła. Natychmiast się wyprostowała jak struna i wtedy ponownie wpadła w objęcia wzroku, jaki posłał baron Latosze. Zmieszana zapłonęła rumieńcem ogromnym i dość nerwowo poruszyła się na krześle. Muślinowy szal zaczepił się o ostry haft bufiastej falbany przy Charlotty rękawie, która pochyliła się w jej stronę, żeby coś zagadnąć.

Wydawało się Marii Teresie, że wszystko dziś sprzysięgło przeciwko niej i wstydu jedynie przysporzy całej rodzinie, a Charlotcie kolejnych trosk. Nabrała powietrza, zacisnęła małe piąstki pod stołem i czekała trzęsienia ziemi, jakiego już tylko się mogła spodziewać.

— Spokojnie, panienko ty moja. Widzę, że książę wzroku z ciebie nie spuszcza — Charlotta łagodnie po dłoniach ją pogłaskała. Maria Teresa chwilowo myśli swoje pomieszała, bo w jadalni oprócz dwóch znanych jej książąt jeszcze kilku wolnych i zacnych się znalazło. Charlotta jednak dalej szybko myśl swoją dokończyła i zaraz wszystko było wiadome: — Na wieczorne tańce książę Koniecpolski chciał cały twój karnet sobie przypisać.

Maria Teresa oddech przytrzymała w piersi z wielkiej obawy i rzęsami zatrzepała. Charlotta zauważyła dziwne zachowanie i ponownie pogłaskała ją po dłoni.

— Folguj trochę. Czas do zamążpójścia jeszcze masz, kawaler niech awanse czyni, a ty dystans zachowaj i spokój. Nie przystoi taką nieroztropność pokazywać na forum za stołem. Wystarczy, że hrabia i baron obrazę na niewiasty nakładają, więc nie płoń tak bardzo od oczu rozpustnych.

— Kiedy nie mogę opanować tego.

— O pokucie i Bożej karze pomyśl, albo o furcie klasztornej, bo kto taką frywolną do ślubnej łożnicy weźmie?

Słowa Charlotty jak bicz po skórze chłostę jej zrobiły i Maria Teresa na chwilę się opanowała. Przy deserze, nawet kiedy podnosiła głowę, sprytnie wzrok wbijała w płomień świecy, bo przecież w jadło nie przystało żadnej kobiecie się ciągle przyglądać. Oddech głębszy dopiero złapała, kiedy po wieczerzy na godzinę do swojej sypialni się skryła. Nikt gorsetów nie popuścił, ale lżej jej i Zofii znacznie było bez obcych oczu i wiecznego karcenia.

Maria Teresa na łóżko sztywna się rzuciła i w sufit patrzyła ale nie za długo, bo ledwie myśli swoje zebrała, to Zofia zaraz do niej przybiegła. Usiadła i rozpromieniona ćwierkała jak wiosenna ptaszyna w środku śnieżnej zimy za oknami:

— Wiesz, że Ludwik z nami do Regensburga pojedzie? Tylko na tydzień w Monachium się zatrzyma, bo ojciec jego ze zdrowiem coś kiepski tej zimy i zaraz do nas dokoptuje. Nene bal wielki na koniec karnawału wyszykuje. Trzeba pomyśleć, jak twojego księcia do Bawarii zaprosić.

— Ja nie ma swojego księcia.

— Nie masz, nie masz, a ten od końca Polski?

— Koniecpolski się pan Stanisław nazywa — sprostowała Maria Teresa.

— Usprawiedliwiasz go — Zofia klepnęła kuzynkę po sterczących obręczach sukni. — To znaczy, do serca ci przypadł — bardziej stwierdziła niż zapytała i zaraz dodała: — A we mnie Ludwik ogień rozpala. Och, Tereso, jak pięknie będzie, kiedy Ludwik do Possenhofen do rodziców pojedzie i na królową Bawarii mnie weźmie.

— Nigdzie Ludwik nie pojedzie. Jeśli będzie taka wola, ministrów wyślą do rodziców, a potem ciocia Ludwika i ciocia Zofia będą knowały, czy dobrze rodzinne majątki połączyć. Czy dla dobra kraju, trzeba jakiś pokój podpisać i na przykład Ludwik będzie musiał córkę Napoleońską przed ołtarz zaprowadzić.

— Okropna jesteś. Zazdrość cię zaślepia. Ty lepiej pilnuj, żeby ta mała, chuda hrabianka z Turyngii, Elżbieta, za twojego księcia się nie wzięła — Zofia podniosła się na równe nogi i groźnie popatrzyła na leżącą. — Teodoryka na nią wołają.

— Niech wołają, a co ona ma do nas? Nie te progi.

— Królowa Amalia jest jej daleką ciotką i patronat nad nią utrzymuje, więc możesz się na próżno obejrzeć.

— Ale na co?

— Na twojego księcia z końca Polski, a ona tytularna jest panna i nad sobą nie ma żadnego sukcesora, a ty?

Maria Teresa poczuła się jak pod pręgierzem. Zofia status jej matki przed oczy rzuciła i mimo ojca królewskiej krwi i majątku wielkiego, to miejsce podrzędne zająć takim stwierdzeniem przykazała. Na szczęście Maria Teresa dawno do takich wiadomości przywykła, jak i do ostrych osądów jej dziwnej urody. Słowem się odezwać nie chciała. Dalej w sufit patrzyła, ale serce jej coraz bardziej ściskać się zaczęło. Przez moment nawet deklaracje sobie złożyła olbrzymie, że z Charlottą za morze w podróż się wybierze, bo tam nikt z obcych nie wytknie jej matczynej przeszłości. W drodze na tańce nawet słowo szepnęła Charlotcie, ale ta zbyła ją jedynie uśmiechem i zaraz zaczęła wychwalać zalety rodu starego oraz posiadłości na Podolu.

— Myślę, że takich znakomitości w swoim rodzie mało który z kawalerów mieć może. Nasz imć pan Stanisław swoje imię nosi po praprzodku wielkim, hetmanie koronnym. Do nich ziemie rozległe należą, zamki i pałace wspaniałe.

— Jakie zamki i pałace, bo nikt o nich w świecie naszym nic nie wie?

— To pan na Podolu całym. W Podhorcach zamek mają wielki i myślę, że nie mniej jest okazały niźli nasze niemieckie, bo wiek temu w rękach austriackich czas jakichś był pod władaniem. Mają też stary zamek w Brodzie. Nie, w Brodach, maleńka moja, a posiedli go ostatnio poprzez koligacje małżonki, jak sami powiedzieli, z rąk Eustachego księcia Sanguszko — Charlotta wzruszyła ramionami. — Cóż to za nazwiska, ale mało ważne, więc, moja droga Mario, ród księcia piękny pałac w Olecku przejął we władanie, w którym młoda para zasiadać ma po ślubach. Czyli sama widzisz, serce trzeba skłonić ku swojej przyszłości i księciu z końca Polski.

— Dobrze, Charlotto. Ty za morze, a ja na dzicz pojadę i tyle z życia. Obcym książęta na świat wydać, do Boga się modlić o zmiłowanie pańskie i dobre wychowanie.

— Dlatego musisz sama wszelkich nauk doświadczyć, dworskich kanonów pilnie przestrzegać i pilnować etykiety oraz wychowania. Pod okiem Nene nabierzesz ogłady i niemieckiej musztry dworskiej, a przez rok, zanim do lat swoich dorośniesz, języka będziesz musiała się tamtejszego nauczyć.

Maria Teresa cicho jęknęła, ale Charlotta wszystko słyszała i dalej kazanie swoje pociągnęła.

— Tylko pamiętaj, język ojców to krew i dusza twoja, bo serce prędzej czy później mężowi złożysz w ofierze. Będziesz księżną na Podolu i panią w Olecku, a po zejściu ojca Stanisława, co widać rychło przyjść może, do pięknych Podhorców się przeniesiesz.

— Charlotto, ale ja nigdy nie słyszałam o Podhorcach, Olecku czy Brodzie. Ja nie wiem, gdzie to całe Podole, ani gdzie twój Meksyk.

— Gdzie jest Regensburg, Nene i mój Miramar też nie wiedziałaś. Taki los mają królewny, księżniczki i hrabianki. Ojców pożegnać, męża kraj chwalić i ród pomnażać, albo klasztor i więzienne mury. Nie masz wyboru, więc nie sroż mi dziś lica, tylko rozważnie patrz na swoją przyszłość i na pana Stanisława księcia Koniecpolskiego.

Nie było więc odwodów od takich planów i konszachtów dworskich. Jedni planowali, inni podżegali, a na koniec dyplomaci legaty małżeńskie podpisywali i tyle było dyskusji. Trzeba było łzy przełknąć, oczy zamknąć, wolę starszych i Boga przyjąć.

Tej nocy jeszcze nikt planów nie zatwierdził, nie ustalił małżeństw i obie księżniczki jako nieletnie panny pod baczną pieczą swoich opiekunek w strojnych kreacjach tańce wywijały. Ich suknie upięte na lekkich choć rozłożystych stelażach za skóry fruwały, zataczając koła za swoimi paniami. Kawalerów nogi wplatały się w falbany, ale żaden się nie zaplątał, nie nadepnął, mimo że walc zakręcał wszystko w koło sali. Zakręcał suknie, ale i myśli, szczególnie gdy kawaler zerkał z góry, kiedy tulił dłoń odzianą w rękawiczkę i muskał brodą kosmyki upiętych wysoko włosów.

Dwa tańce z księciem Stanisławem i krótki odpoczynek przy Nene, a potem płomień na policzkach, bo Ludwik ledwie odprowadził Zofię do nich na sofę, natychmiast pokłonił się Marii Teresie poza kolejnością, jaka była wpisana w karnecie. Chwila paniki i zwątpienie, ale rozsądek Nene i dworskie opanowanie natychmiast rozwiązało problem. Ostatecznie Ludwik jako królewski sukcesor miał zawsze pierwszeństwo, dlatego Nene sprytnie zajęła rozmową oczekującego tancerza, tym bardziej, że był nim nieznany jegomość z węgierskiego kraju.

Trochę spłoszona i przytłamszona groźnym wzrokiem Zofii Maria Teresa powoli podniosła się z sofy. Podała dłoń Ludwikowi i dała się spokojnie poprowadzić na sam środek sali. Zatoczyła wielki łuk, żeby suknia nie dotykała stóp Ludwika żadną falbanką i stanęła przed nim. Spuściła głowę i nisko się skłoniła. Na chwilę zastygła w takiej pozycji, ale cały czas czuła, jak Ludwika dłoń pulsowała i grzała nawet przez jedwabne rękawiczki.

Pierwsze takty muzyki nakazywały się zbliżyć do siebie i wtedy Ludwik objął jej drobną talię w pół, a Maria Teresa podniosłą drugą rękę i położyła na jego ramieniu. Na chwilę zerknęła prosto na tors partnera. Na jego ciemnogranatową, obcisłą marynarkę, a potem wędrowała wzrokiem centymetr po centymetrze. Wolno oglądała złoty guzik za guzikiem do góry w stronę twarzy. Pierwszy obrót w tańcu i Maria Teresa odważyła się podnieść głowę jeszcze wyżej. Ich oczy się spotkały po raz kolejny, a palce w splecionych dłoniach zadrżały i Maria Teresa jak zwykle spłonęła rumieńcem nie tylko na policzkach, ale na szyi i ramionach. Zawstydzone oczy delikatnie opuściła ale nie zniżała głowy, nie szarpała ręki, a raczej odwrotnie. Jakby mocniej ją wcisnęła, jakby się w niego wtuliła i poddała muzyce, a całe ciało kipiało dziwną radością. Jeszcze na zakończenie tańca ukłoniła się znów nisko i chyba pierwszy raz odważnie popatrzyła w oczy niesamowitego mężczyzny. Tym razem bez lęku, bez pieszczoty, ale z dziwnym wyzwaniem.

Rozdział 7.
Legalna królewna

Zegar wybił jedenastą w nocy i babcia przerwała opowiadanie. Tess jednak dalej siedziała w bezruchu z wypiekami na policzkach. Opowieść o dawnych czasach dziwnie ją poruszyła i zainteresowała, chociaż nigdy nie lubiła lekcji historii. Nie była w stanie zapamiętać dat, bitew i wodzów, jacy dowodzili armiami, a teraz babcia w tak inny sposób wprowadziła ją w czasy sprzed dwustu lat. W czasy, kiedy w strojach królowały koronki i cekiny, włosy były zawsze estetycznie upięte, plecy wyprostowane, a na parkietach i w salonach panował walc.

— Och, babciu. Jak ja bym zatańczyła walca w ramionach takiego faceta — westchnęła Tess i opuściła nogi na podłogę.

— Dziecko drogie. Myślałam, że Alex nie raz porwał cię w ramiona?

— Do walca? On nie umie tańczyć.

— Jak to? Muzyk nie umie tańczyć? — babcia była wyraźnie zdziwiona, ale chyba całkiem z innego powodu. Była nawet zadowolona, bo zdała sobie właśnie sprawę, że naprawdę Alex jeszcze nigdy nie zachwycił jej wnuczki, skoro marzyła o takim, jak sama powiedziała, facecie. Nie komentowała jednak nic, tylko zabrała swoją filiżankę po herbacie do kuchni i od razu ją umyła. Potem powiedziała:

— Dobranoc — cmoknęła wnuczkę w policzek i zniknęła w swojej sypialni na parterze. Tess za przykładem babci również umyła filiżankę, ale nie szła jeszcze do swojego pokoju na poddaszu. Wróciła do salonu, poprawiła serwetę na stole, dosunęła fotel i zerknęła na drzwi do sąsiedniego pokoju. Niespodziewanie coś ją tknęło, weszła do salonu muzycznego. Po ciemku usiadła przy fortepianie. Otworzyła klapę od klawiatury i przez chwilę bezmyślnie przyglądała się klawiszom. Potem wyciągnęła ręce nad nią i niby w powietrzu grała. Ruszała palcami, wybierając odpowiednie nuty. Na moment podniosła głowę i patrzyła na sufit, jakby na nim wypisana była niewidzialna partytura. Zastanawiała się, przypominała sobie jakieś dawno nie grane utwory. Później przyłożyła dłonie do klawiatury i ledwie muskała klawisze, a muzyka całkiem cicho, dosłownie piano pianissimo, wznosiła się kilka centymetrów nad fortepianem. Kilka akordów i palce Tess znacznie mocniej stuknęły, zmieniając ledwie słyszalne dźwięki w mezzo forte, aż w końcu spod jej palców rozległo się potężne grzmienie fortissimo i wtedy jakby burza zagrzmiała w całym domu.

Muzyka dosłownie pochłonę Tess, która cała zanurzyła się w nią z sercem i duszą. Utonęła prawie w wodach Straussowskiego Dunaju, a palce jej biegały w te i z powrotem, tańczyły nad klawiaturą. Stukały po klawiszach, głaskały je i pieściły, bo takie właśnie są walce. Mogą zakręcić człowiekiem, zachwycić i pochłonąć bez reszty, unieść w piruecie ponad fale Dunaju, rozkołysać i rozkochać do szaleństwa. Tak właśnie zajęta i urzeczona Tess nawet nie słyszała, kiedy do salonu weszła babcia. Nie zapaliła światła, tylko cicho usiadła w fotelu. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w muzykę, ale kiedy wnuczka skończyła granie, dość rzeczowo ją skrytykowała. Wytknęła wszystkie dysonanse i pominięte akordy, jak również zmiany pełnych nut na bemole. Rzeczową oceną natychmiast sprowadziła Tess na ziemię.

— Jutro poszukasz tej partytury i przećwiczysz, ale starannie. Wszystkie nuty muszą być dokładnie oddane, bo to jest nieposzanowanie kompozytora, a na dokładkę pokazuje niechlujność wykonawcy. Teraz proszę iść do siebie. Pora spać.

Tess kiwnęła głową, zamknęła pokrywę od klawiatury i prawie biegiem poszła do siebie. Szybko się rozebrała, ułożyła ubranie dość starannie, ochlapała się wodą nad umywalką i popatrzyła w lustro na swoją buzię. Rude loki spływały jej po obu stronach twarzy, rozdzielając się niewyraźnym przedziałkiem wzdłuż całej głowy. Na gołych ramionach zwijały się i kłębiły, zasłaniając piegowatą skórę.

Uśmiechnęła się do siebie i wytarła twarz, a potem pogładziła delikatnie palcami po policzkach, podbródku i w końcu jej palce dotarły do ust. Przejechała jednym wkoło i poczuła, jak na plecach przebiega fala minimalnych skurczów, a na przedramionach skóra dziwnie się pomarszczyła. Wystraszona Tess jeszcze raz ochlapała się wodą, szybko ubrała w piżamę i tupiąc piętami w drewnianą podłogę, poszła do swojej sypialni. Usiadła na łóżku i patrzyła przez okno na bardzo ciemne tej nocy niebo. „Czy mężczyzna tak może dotykać? Boże, czy ja jestem zboczona? Gęsia skóra, ale jak Alex mnie całuje, tak nie ma?” — różne myśli kotłowały się biednej po głowie, bo pomimo starań Alexa, jakoś nie mogła się przełamać i zdecydować na nocny wyskok z nim. Bez przerwy się wykręcała, zasłaniała babcią, ćwiczeniami i nauką, a w rezultacie nie była w stanie ofiarować mu swojego ciała, bo dusza jakby się sama rwała. „Może, to próżność i lęk, że zostanę starą panną, ale czy warto? Ja lecę do Nowego Jorku, Alex zostaje, więc co dalej z taką miłością? A teraz jeszcze Europa. Tylko jak ja mu to jutro powiem?” — rozmyślała.

Wzruszyła ramionami i położyła się na nakryciu, bo lato wybitnie tego roku dogrzewało. Powietrze nawet w środku nocy było ciężkie, więc Tess kilka minut jeszcze się przewracała, aż w końcu ukołysana walcami, jakie ciągle jej się kotłowały w głowie, usnęła.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu babcia przypomniała jej o wczorajszym walcu i zanim Tess wyszła z domu, dobre pół godziny ćwiczyła na fortepianie. Najpierw dwa razy wolno, bez własnych aranżacji dokładnie wystukała wszystkie nuty, a po babcinej akceptacji jeszcze dwa razy zagrała z pamięci według własnej fantazji.

— I jak, babciu? — zapytała wesoło po zakończeniu.

— Kaleczysz wielkich ludzi. Nie można, ot tak sobie, ad libitum, grać i figlować z utworami.

— Babciu, to nie koncert, nie egzamin, ot taka moja radosna zabawa. Jest lato, jest fajnie. Jestem taka szczęśliwa.

— A to z jakiego powodu?

— Bo tymi swoimi opowieściami coś we mnie obudziłaś. Skąd ty wiesz o tej historii?

— Z pamiętników Marii Teresy. Są w tej kopercie, którą mecenas przyniósł wraz z aktem ślubu. Tylko że pisane ciężkim, łamanym niemieckim pomieszanym z niderlandzkim, czy nawet belgijskim językiem.

— A jak to rozumiesz?

— Mam tłumaczenie. Kiedy twoja mama miała wyjść za mąż za pierwszym razem, to jej opowiedziałam tę samą historię. Ona się wkurzyła, że jej bajki opowiadam i zaniosła do tłumacza. Zapłaciła słono z własnych pieniędzy, ale tego samego się dowiedziała. Tyle, że później zastanowiła się i zmieniła zdanie.

— Za pierwszym razem? To tata był jej drugim mężem czy tylko chłopakiem? — Tess była zaskoczona.

— Tamten był kawalerem, a raczej chłopakiem jeszcze ze szkoły.

— A tobie się nie podobał tak samo jak Alex? Babciu, czasy swatania jak w twoich opowieściach skończyły się pół wieku temu albo jeszcze wcześniej.

— Masz rację. Alex mi się nie podoba i nie ufam mu, a twoja mama była potem bardzo szczęśliwa z twoim ojcem.

— Aha. Dlatego wysyłasz mnie w podróż do Europy właśnie teraz?

— Nie, termin nie ode mnie zależał. Księżna Gloria ma swój harmonogram zajęć i wizyt, więc i tak się cieszę, że udało się wszystko ładnie dopasować.

— Księżna Gloria? Teraz są książęta jeszcze? Myślałam, że wyginęły jak dinozaury.

— Oczywiście że są i ty, moja droga, jesteś jedyną królewną żyjącą z linii bawarskich Wittelsbachów.

— Babciu kochana — Tess cmoknęła ją w policzek — dajmy temu spokój.

— Nie koronowaną legalnie, ale jesteś — babcia dokończyła szeptem właściwie do siebie.

Tess jeszcze raz ją cmoknęła i poszła na poddasze po torbę, a potem zniknęła bez słowa. Miała sporo do załatwiania, bo musiała na uczelni rozliczyć się z wieloma dokumentami. Na lunch była umówiona z koleżankami i Alexem, a potem razem mieli załatwiać sprawy związane z wyjazdem do Kanady. Na samą myśl skóra jej cierpła i choć nie znała szczegółów wizyty w Niemczech, podświadomie się podporządkowała temu wyjazdowi. Tym bardziej, że bilet lotniczy sztywno stał oparty o lustro na jej toaletce i dosłownie kłuł w oczy. Dlatego na spotkaniu od samego początku siedziała sztywna i bardzo chmurna. Nie wdawała się w dyskusje, nie nakręcała opowieściami i planami, a zapytana o zdanie z przykrością, krótko i rzeczowo powiedziała:

— Żałuję, bo pewnie będziecie się doskonale bawili, ale nie mogę z wami lecieć do Kanady. Wyszły poważne sprawy rodzinne i w następny poniedziałek lecę do Monachium.

W barze zapanowała cisza, a po chwili Lora, najlepsza skrzypaczka na roku, zapytała nieśmiało:

— Tess, a gdzie to jest?

Ktoś ją stuknął w łokieć, ktoś odpowiedział, a Alex ostro odsunął krzesło od stołu i bez słowa wyszedł z baru.

— Pojechałaś sobie po nim. Najpierw kontrakt w Nowym Jorku, a teraz wakacje w Niemczech — podsumowała ją Lis, przyjaciółka jeszcze ze szkoły podstawowej.

— Zrozumcie, to naprawdę nie moja wina. Dowiedziałam się o wyjeździe wieczorem po powrocie z balu.

— I to jest ważniejsze niż miłość wspaniałego człowieka? — zapytała złośliwie Lis.

Te słowa bardzo ją zabolały, a wieczorem w domu całkiem na poważnie się zastanowiła nad swoimi uczuciami do Alexa. On po prostu zawsze był obok na co dzień, bo od święta była babcia. Tylko czasem w niedziele z nim gdzieś wychodziła, ale zawsze w grupie. Kilka razy dała się objąć, przytulić i pocałować, ale nigdy nie poczuła takiego drżenia jak jej pra-poprzedniczka i to jedynie od spojrzenia czy uścisku dłoni. Na spokojnie usiłowała Alexowi jeszcze się wytłumaczyć w sobotę, bo teraz nie odbierał od niej telefonów. Wieczorem Tess całkiem zasmucona znów się zasłuchała w opowieść o losach Marii Teresy.

Ponownie usiadły w salonie z filiżanką dobrej, czerwonej herbaty. Tess jak zwykle podciągnęła nogi pod siebie i po pierwszych zdaniach babcinej opowieści przerwała:

— Dlaczego Charlotta z mężem musiała płynąć do Meksyku?

— Bo Maksymilian był człowiekiem bardzo ambitnym i w sumie, jak byśmy teraz powiedzieli, bezrobotnym. Wyobraź sobie wojskowego, prężnego i chyba trochę zadufanego w sobie mężczyznę, którego pozbawiono wszystkich tytułów. Myślę, że również Charlotta wierciła mu dziurę w brzuchu, jak to kobieta. Ona czuła się niedoceniana pomimo wielu starań i zabiegów. Arcyksiężna Zofia zapatrzona w pierworodnego Franciszka Józefa, zajęta pilnowaniem sztywnej etykiety na dworze nie miała czasu na potyczki z nią i pewnie dlatego odsuwała Maksymiliana od władzy. Poza tym jego liberalne podejście do świata było sprzeczne z założeniami Franciszka, a słowo cesarza nie mogło być podważane.

— A mówiłaś, że to była propozycja Napoleona.

— Tak. Meksyk był pod panowaniem Francuzów w tamtych czasach. Ludzie miejscowi zaczynali się burzyć, Francuzi zrobili referendum i ustanowiono cesarstwo. Wyszło takie niby stare po nowemu. Trzeba było tylko poszukać jakąś głowę do pozłoty i Maksymilian się zgodził po wielokrotnych namowach. Oczywiście referendum było sfałszowane, a ludzie w tajnych wyborach wybrali swojego, legalnego ich zdaniem prezydenta Benito Juáreza i powołali podziemną republikę.

— To wszystko powinno być w encyklopedii?

— Powinno — babcia potwierdziła skinieniem głowy, więc Tess poszła po odpowiedni tom i za chwilę czytała na głos:

— Maksymilian wylądował w Veracruz dwudziestego ósmego maja 1864 roku z całą armadą wojsk ekspedycyjnych.

— Czyli prawdę mówię, a ty jak twoja mama nie wierzysz w moje słowa?

— Oj babciu, bo opowieść jest taka nieprawdopodobna w dzisiejszych czasach, ale posłuchaj. Tu piszą, że jego rozstrzelali.

— Tak, ale może po kolei. Od samego początku Maksymilian z Charlottą mieli problemy zaraz po przypłynięciu do Veracruz. Przeciw niemu wystąpili meksykańscy liberałowie razem z legalnie wybranym prezydentem. Wojska francuskie usilnie obstawały za nowym cesarzem i od tego momentu zaczęła się bezwzględna wojna pomiędzy oddziałami ekspedycyjnymi a republikanami. Charlotta usiłowała się przypodobać Meksykanom. Nawet adoptowali wnuka poprzedniego cesarza Meksyku Augustyna i kazała tytułować go „jego wysokość, książę Iturbide”. Potem cesarz Maksymilian naraził się swoim konserwatywnym sprzymierzeńcom — Francuzom. Podtrzymał liberalne reformy, które wprowadził Juárez, bo przecież sam był liberałem od dawna.

— I wsadził kij w mrowisko.

— Tak. Prezydentowi wybranemu przez lud zaoferował amnestię pod warunkiem, że poprzysięgnie Maksymilianowi wierność. Prezydent Juárez odmówił, więc cesarz polecił go schwytać i rozstrzelać oraz wszystkich jego współpracowników.

— I można sobie wyobrazić, co się dalej działo.

— Wojna domowa na całego, ale o tym na pewno nie wiedziała nasza Maria Teresa. Charlotta następnego dnia się z nią pożegnała i w asyście swojej damy, baronowej Luizy Caperbe pojechała pociągiem do Wiednia. Maria Teresa została w Dreźnie jeszcze tydzień z Nene i Zofią. Książę Ludwik musiał też nagle opuścić towarzystwo, bo ojciec jego poważnie zaniemógł. Nawet chodziły pogłoski, że został otruty. Za to książę Koniecpolski miał niczym niezagrożone pole do działania.

Rozdział 8.
Niechciany zalotnik

Charlotta następnego dnia opuściła Drezno i teraz obie panienki zostały tylko pod pieczą spokojnej i bardzo dystyngowanej Nene. Zofia po nagłym wyjeździe męża Nene, księcia Thurn und Taxis, i Ludwika oraz sporej świty chodziła bardzo chmurna i bez przerwy furczała na wszystkich. Pokojowe nisko dygały i chowały głowę w ramionach, lokaje, jak mogli, unikali wszelkich posług, bo nawet zdarzyło się, że panienka potrafiła rzucić szczapką drewna w kogoś ze złości. Bez żadnego powodu, a może tylko dlatego, że stanął nie w tym miejscu albo nie tak spojrzał na nią. W czwartek po obiedzie ktoś wreszcie zdobył się na odwagę i powiedział Nene o niestosownym zachowaniu panny. Było natychmiast sromotne kazanie, a potem kara za grzechy i pokuta, bo ponad miarę ważne było układne zachowanie panny na wydaniu.

Najwięcej złości Zofia złożyła na karb Marii Teresy, bo ta dalej miała w zasięgu adoratora, który wielce zabiegał o jej względy. Co wieczór jedną różę przysyłał, a na sannie, jaką gospodarze w sobotnie popołudnie urządzili, uprosił Nene, żeby mógł w jednych saniach z nimi zasiąść. Opieką się zasłaniał i bezpieczeństwo oferował pięknym niewiastom.

Na taką wiadomość Zofia odrobinę już utemperowana znów złości dostała, bo jej niby przypisany Ludwik był daleko, a wcześniej nie robił aż takich awansów. Rozzłoszczona, a może zazdrosna, wtargnęła do sypialni Marii Teresy i jak mieszczka albo frywolna dama z niższych stanów ręce na biodrach położyła. Nogą tupnęła w podłogę i skrzywiła usta.

— Jedź sama na tę sannę. Mnie boli głowa. Marznąć nie będę, ale takie umizgi w świat pójdą z niesławą. Tylko co tobie po dobrym imieniu, jak ty z rodu nijakiego.

Maria Teresa nic nie odpowiedziała. Nie w smak jej były zaloty Stanisława Koniecpolskiego, który nie krył swoich zamiarów. Przykro jej było również słuchać słów tak bolesnych przepełnionych zazdrością i goryczą, więc dygnęła pokornie i usiadła na swoim łóżku, ale Zofia bliżej podeszła.

— Jeśli z nim w jednych saniach zasiądziesz, to już jak po zrękowinach będziecie i wyjścia żadnego, tylko w pokorze na dzicz podolską jechać.

— Charlotta mówiła, że to normalny kraj, żadna dzicz.

— Tam Tatarzy w jasyr kobiety biorą i najgorszym dają, a takie ognistowłose jak ty od razu w ogień rzucają. Wcześniej rozsiepią mieczami na kawałki, a kości, co żar nie strawi, po stepach dalekich rozrzucają, żeby zwierzaki zjadły i świat zapomniał o istnieniu takiej.

Maria Teresa głowę podniosła i patrzyła na Zofię z przerażeniem. Raz i drugi się przeżegnała, a potem szeptem zapytała.

— Zofio, czemu takim jadem do mnie zioniesz, co ja ci złego zrobiłam? Ja nie chcę księcia Koniecpolskiego, jak tobie jest miły, ale jak tatko naznaczy, to wyjścia żadnego nie mamy. Ty też pójdziesz gdzie ci każą, bo taka dola nasza.

— To na sannę nie możesz z nim jechać, bo pohańbiona będziesz dla innych.

— Ale ja z nim nie jadę. Będziesz ty z nami i Nene też będzie. Ona hańby w tym żadnej nie widzi, skoro zgodę dała.

— Ja nie jadę. Głowa mnie boli na mróz taki.

— To i ja zostanę — Maria Teresa szepnęła dla spokoju swego, bo po takiej rozmowie wszelka ochota jej przeszła, mimo że nigdy w takiej sannie nie uczestniczyła. Położyła się na łóżku i brzeg nakrycia na siebie naciągnęła, a Zofia jeszcze bliżej podeszła. Przymrużyła oczy złowieszczo i wysyczała z zazdrości:

— Mnie łaski nie robisz. Ja z tęsknoty za Ludwikiem w samotności zostanę, bo tak ogłada nakazuje. Ty możesz się bawić do woli. Te dzikusy lubią takie swawolne pannice, ale żebyś potem pretensji nie miała do nas Wittelsbachów, że w ramiona cię pchnęliśmy i na zesłanie iść musiałaś.

— Ale… — Maria Teresa chciała jeszcze coś dopowiedzieć, ale drzwi się otworzyły i do sypialni wpłynęła Nene w ciemno szarej, zimowej sukni obszytej srebrzystym futrem na dole spódnicy przy rękawach i wkoło szyi.

— Tereso, czemuś nie gotowa?

— Nene, zostanę z Zofią. Smutno jej będzie, bo ma złe samopoczucie.

— Niemożliwe. Sanna jest na twoją cześć, więc nie ma żadnych wykrętów — odwróciła się i szybkim krokiem wyszła na moment, a w tym czasie Zofia usiadła na łóżku tuż przy Marii Teresie.

— Niemożliwe. Sama widzisz. Sprzedana już jesteś — klasnęła w dłonie i zarechotała jak skrzecząca żaba, ale natychmiast spoważniała, bo do sypialni ponownie wpłynęła Nene, a za nią trzy pokojowe z suknią odpowiednio dobraną do sanny.

— Dość lenistwa, miła moja — powiedziała do Marii Teresy, a potem odwróciła się do siostry. — Zofio, a ty do swojego pokoju i haftem ręce zajmij. Głowa na pewno odpoczynek i spokój znajdzie.

— Nene, Zofię głowa boli, słabo się czuje, więc może i ja z nią pozostanę. Raźniej we dwie nam będzie — wyszeptała Maria Teresa.

— Nie ma mowy. Wstawaj zaraz i ubierać się trzeba, bo sanie wnet na dziedziniec zajadą, a panna w pieleszach. Wstyd mi już za jedną panienkę, więc druga niech posłuch daje i poszanowanie starszym.

Nene machnęła dłonią na pokojówki, które jak automaty zajęły się Marią Teresą. Zdjęły z niej suknię domową i na koszulę długą, jaka pod spodem była, nałożyły gorset miękki z fiszbinami lekkimi. Rzemieniami zamiast wstążek jedwabnych ją mocno ściągnęły. Na to ciepły kaftan z ciemnochabrowej wełny założyły i posadziły na krześle. Wtedy jedna na nogi skarpety wełniane pod samo kolano jej naciągnęła, a na nie pantofle sznurowane ponad łydkę szybko ubierała. Dwie pozostałe zajęły się włosami, bo Maria Teresa tylko je rano wyszczotkowała, ale nie upinała. Trzeba było zatem wałek z nich zrobić i część na samym czubku upiąć płasko. Po bokach warkocze szybko pokojowe zaplotły i na uszy nisko upięły, tak by futrzaną czapę można naciągnąć głęboko na czoło. Dopiero potem dwie halki na nią ubrały i na wierzch długą spódnicę z futrem na dole. Na to płaszcz szeroki niczym peleryna futrem podbity. Do tego mufka futrzana i palczatki skórzane. Na koniec jeszcze tłuste kolory na lico Marii Teresie nałożono i w godzinę była gotowa do zimowej zabawy.

Zofia wcale się nie pokazała, ale za to w drodze na dziedziniec Nene wszystko Marii Teresie szeptem wyjaśniła:

— Zofia karę ma za zachowanie swoje. Wstyd domowi przynosi, więc czas na przemyślenie mieć musi. Nie przystoi sierdzić się na służbę, bo oni jak zaraza wszystko rozniosą po dworach i potem kto taką pannę za królewską żonę zechce? Tylko giermek albo psu brat jakiś, a wy księżniczki jesteście — Nene przystanęła i popatrzyła na Marię Teresę. Zdjęła rękawiczkę i poprawiła róż na jej policzkach. — Nie oblizuj się przypadkiem, bo mróz i wiatr usta ci posieką.

Maria Teresa dygnęła w pokorze.

— I w oczy księciu patrz odważnie. Mam nadzieję, że po naszym wyjeździe imć Stanisław z ojcem swoim Janem Koniecpolskim posłańców do ojca twego rychło pośle. Partia dobra, kawaler postawny, więc bacz na niego, bo z tego, co słyszałam, infantkę chcą mu wyswatać. Źle by się stało, bo tu awanse do ciebie, a ślubne plany z inną.

— Taka nasza dola — Maria Teresa szepnęła w pokorze, bo całkiem lekko się jej na sercu zrobiło z tego powodu.

— Dola, to nie rozpacz i niewola. O miejsce swoje i pozycję trzeba czasem powalczyć, a los różnie się układa. Skoro książę Koniecpolski jest ci pisany, to infantka, choć pozycjonowana w chwili obecnej na pierwszym miejscu jak ja kiedyś, smakiem się obędzie.

— A miłość, Nene?

— Oczy zamkniesz, duszę Bogu otworzysz i obyś dziecko na świat wydała. Potem wolna pani będziesz.

— To nasz obowiązek, a miłość, Nene? Jak to jest z miłością, czy to tylko w książkach?

— Lepiej, żeby cię nigdy nie dopadła.

Nene zamilkła i dziwnie posmutniała. Naciągnęła rękawiczkę, zasunęła mocniej kaptur na czoło i ruszyła pierwsza w kierunku głównego dziedzińca, gdzie stały już trzy wielkie, kolorowe sanie wymoszczone skórami. Kilka małych stało przy samej bramie, a jak się później okazało, jeszcze kilka czekało za miastem. Pierwsza do sań wsiadła Nene, a za nią Maria Teresa. Usiadły przy sobie, otuliły się grubym futrzanym nakryciem i wtedy służba pod nogi wsunęła każdej metalowe, prostokątne, naczynie z rozgrzaną gliną, która ciepło trzymała i doskonale grzała.

Książę wsiadł dopiero przy bramie, bo tam właśnie czekał i z Karolem rozmawiał, stojąc na płozie w jego saniach. Kolejne zaprzęgi do nich dołączyły i woźnica strzelił z bata na rozpoczęcie sanny. Ktoś gwizdnął i cała kawalkada sań ruszyła z wolna. Konie parskały, ogonami machały na boki, a dzwonki brzękały przy każdym kroku. Maria Teresa po kilku szarpnięciach saniami spięła się w sobie ze strachu. Palce splotła w mufce, oczy spuściła i po paru wdechach zimnego powietrza cała jakby się skuliła w sobie. Za chwilę gorąco ją oblało i wstyd ścisnął za gardło. Poczuła jak oczy księcia Stanisława obłapiają ją całą. Na szczęście teraz wszelkie rumieńce mogła złożyć na karb mroźnego powietrza i emocji z sanną związanymi.

Właśnie mijali ostatnie zabudowania i konie chłostane batem po zadzie ostro ruszyły z kopyta. Sanie jakby się lekko podniosły z przodu, przez co obie z Nene pęd pchnął na oparcia. Głowy im bezwładnie odchyliły się do tyłu i Maria Teresa całkiem niechcący zerknęła na księcia Stanisława, który siedział naprzeciwko nich, a tyłem do kierunku jazdy. Oczy ich się spotkały w pół drogi, a iskry, jakie błyszczały w źrenicach księcia, rozświetliły się promiennie na całej jego twarzy. Bat świsnął nad głową, sanie zatrzeszczały, zachybotały się i Nene niespodziewanie pisnęła z przerażenia. Książę wyciągną swoje mocne ramię przed siebie i Nene mogła się bezpiecznie przytrzymać. W podzięce uśmiech księciu posłała i lekko głową skłoniła, a potem dyskretnie łokciem szturchnęła wystraszoną Marię Teresę. Ta zaskoczona pisnęła i wtedy książę mógł również w jej kierunku ramię wystawić i swoją opiekę okazać zatrwożonej niewieście.

Jeszcze wiele razy piski w saniach słychać było, gdy kawalkada mknęła przez wąskie leśne ścieżki, a śnieżne czapy czasem spadały na głowy. Czasem też spod końskich kopyt wyrywały się zbite kawałki śniegu i leciały ponad głowami. Czasem spadały na skórzane okrycia, ale też zdarzało się, że ktoś oberwał twardym kawałkiem zbrylonego, brudnego śniegu. Wtedy był pisk, a potem śmiech. Wszystko nadrabiały wspaniałe widoki, bo śnieg na polach iskrzył się w słońcu i oślepiał. Maria Teresa oczy wesoło mrużyła, przez co bardziej wdzięczną się wydawała księciu. Najbardziej oczy jego przykuwać zaczęła, kiedy z gałęzi świeży śnieg na nią spadł i rzęsy przyozdobił sznurem migocących, lodowych diamentów. Nosek wtedy zmarszczyła, lekko dmuchnęła do góry, śmiesznie brodę do przodu wysuwając. Kiedy spostrzegła, że jest podziwiana, pąsem się oblała, spokojnie wyjęła dłoń odzianą w palczatkę i delikatnie pomachała sobie po twarzy, zgarniając srebrzysty pył.

W powrotnej drodze robiło się szarawo, więc Maria Teresa, która już przestała się bać, bo sanie teraz mknęły po równej drodze, dyskretnie zerknęła w stronę księcia. Ponownie natrafiła na jego wzrok i poczuła dziwne gorąco w sobie, ale nie aż takie, jak pod naporem oczu Ludwika. Nie spuszczała jednak wzroku, ale też nie patrzyła na księcia. Jej myśli pofrunęły daleko w nieznaną, bawarską krainę. Za moment się ocknęła i sama skarciła. „Nie masz o czym marzyć, panienko. Ludwik Zofii na pewno będzie przypisany. Ciotunie się o to szybko postarają, a ja radam albo i nie. Trzeba serce skłonić za Podolem” — śmiało podniosła głowę i zerknęła na księcia Stanisława. Jego wąsy zazwyczaj w górę dostojnie zakręcone, teraz pod naporem śniegu i lodowych kulek na dół zwisały i usta zasłaniały. To samo na gęstych brwiach się działo i przez to książę wydał się Marii Teresie wiekowym starcem. Niesmak ją dopadł wielki, więc usta swoje wykrzywiła w grymasie.

— Panienka zapewne drogą mocno strudzona? — książę nachylił się do przodu i wtedy usta z wąsami jeszcze bardziej do niej się przysunęły. Kolejną falę niesmaku wzbudziły choć z troską się do niej kierowały.

Kiwnęła głową i ciężko wsparła się o miękkie futro na oparciu, ale w sercu Marii Teresy trwoga zaczęła siać zmieszanie. Lęk na przemian z niechęcią w jej umyśle walkę toczył i już wszelkie doznania z pięknej sanny zamieniły się w koszmarną katorgę. Nie mogła się doczekać, kiedy sanie wtoczą się z powrotem na dziedziniec pałacu i tylko co chwilę wychwalała Pana Boga, że szybko mrokiem ziemię zaciąga. Dzięki temu, ani pąsów nikt nie mógł zobaczyć, ani dąsów, jakie nią targały. Za to w rozświetlonych korytarzach, kiedy rozanielony książę ze zmrożonym jeszcze wąsem i lodowymi ustami pocałunek składał na jej gorącej dłoni, w żołądku Maria Teresa czuła dziwny bunt. Nisko się skłoniła aż do bólu na żebrach, jakie czynił ciasno zasznurowany gors. Tym samym zahamowała wszelkie wzburzenie żołądka i jelit. Taki od dawna wypróbowany sposób, by damę do omdlenia i bladości szybko doprowadzić, teraz też zadziałał. Nene lekko przestraszona od razu pannę do swoich komnat odprowadziła i już więcej tego wieczoru nie wystawiała na widok publiczny. Nawet kolację kazała w ich salonie podać, gdzie wspólnie z oboma podopiecznymi w ciszy i spokoju zjadła.

Przed samą nocą ponowie się pokazała w sypialni Marii Teresy i z troską zaczęła rozmowę:

— Przemarzłaś dziś, moja droga Tereso? Czy to inna przyczyna, żeś bladością lica swoje po sannie okryła?

— Inna przyczyna, ale mówić mi nie sposobno, bo Charlotta inną wolę i starania miała.

— Książę Stanisław nie jest ci do serca?

Maria Teresa słowa nie rzekła, ale głową zamaszyście pokręciła na boki.

— A jest kto miły twemu sercu, czy tylko ku jemu jednemu niechęć taka?

— Ja nikogo nie miłuję, ale jak tatko nakaz dadzą, to mnie nic mówić nie wolno.

— Żaden tatko potworem nie jest dla córki swojej, a twój wie, co to miłość prawdziwa.

— A co to takiego?

— To radość, to łzy — odparła i pogłaskała swoją podopieczną. — Czyli nie chcesz księcia Koniecpolskiego?

— Nie, Nene, jak mi Bóg miły.

— Dobrze, to jutro powiem, żeś w kobiecą niemoc zaległa i w sypialni zostaniesz. Tylko żeby cię nikt poza pawilonem na oczy nie widział, a po jutrze w drogę ruszamy. Każę salonkę do pociągu na Monachium zamontować. List z wyjaśnieniami do twego tatki napiszę i z naszą pocztą z Monachium poślę, jak tylko na miejscu będziemy.

Maria Teresa usiadła na łóżku i Nene za szyję złapała.

— Dzięki ci, pani najmądrzejsza z mądrych. Będę nawet w łóżku leżała jak trusia milcząca. Nosa nie wystawię, tylko mnie ratuj od zesłania na tę dzicz nieznaną.

— Dobrze, dobrze, ale jak potem gorzej trafisz? Wojna idzie na całego. Napoleon przez środek Europę tnie i ziemie zajmuje.

— Może więc jakiś francuski książę się nawinie. Widziałam ich u tatki na dworze. Ładni i układni, tyle że z pudrami przesadę zbytnią mają.

— Nie licz na francuskich panów. Oni po rewolucji tylko tytuły mają i nic nie znaczą we współczesnym świecie. Gdzie mogą i u kogo mogą, głowę chowają, a co będzie, jak Napoleon cały świat zawładnie, może i za nasze majątki się weźmie?

Nene westchnęła i uśmiechnęła się do Marii Teresy.

— Może lepiej by było, gdybyś na Podole za mężem poszła. Daleko od republiki i gilotyny, może szczęście i spokój byś tam zaznała, ale jak ci tak bardzo książę Koniecpolski niemiły?

— Niemiły, Nene. Niemiły.

— Dobrze. Zrobimy, jak powiedziałam, a teraz śpij, dziecinko droga. Jutro Zofię wypuszczę na salony, rozpromieni im smutne dni i może zapomną, zanim wyjedziemy.

Pogłaskała ją po ramieniu, wstała i całkiem spokojnie wyszła z sypialni, a Maria Teresa położyła się grzecznie na łóżku. Ciężką narzutę po same zęby naciągnęła i patrzyła w sufit, jakby tam miała jakieś obrazy z dnia minionego. Co chwilę jednak do jej myśli wkradał się obraz ośnieżonych wąsów i natychmiast skurcze w żołądku ją łapać zaczęły. Zacisnęła mocno powieki i barany na łące liczyła, jak ją kiedyś piastunka w dzieciństwie uczyła. Kiedy ponad trzydzieści ich stado liczyło, raptem jakiś promień w jej umyśle piękną poświatę rozświetlił, a potem w słońcu inne spojrzenie i blask oczu innych radość oraz drżenie w sercu jej rozbudziły. Poderwała się z łóżka jakby wystraszona. Przeżegnała się, kreśląc szeroko znak krzyża, a potem opadła na poduszki i usnęła rozanielona.

Ze świtaniem była całkiem wyspana, ale z obawy nawet nosa za drzwi nie wystawiła. Obmyła twarz w miednicy, napiła się wody z dzbana, który stał na nocnym stoliku, i ponownie do łóżka po woli się wsunęła, bo nieznane głosy za drzwiami jakąś zażyłą rozmowę obwieszczały. Nastawiała zatem uszu i usiłowała rozpoznać osoby, ale oprócz Zofii radosnych pisków niewiele mogła się domyślać. Za to kiedy drzwi się z wielkim hukiem otworzyły, Zofia natychmiast oznajmiła wspaniałą nowinę:

— Będziemy tydzień w Monachium, a tam wiesz kto? Ludwik. Cudowny książę Ludwik — zakręciła dwa piruety. — Jak ja się cieszę — na chwilę stanęła całkiem poważna. — Nene powiedziała, że nie chcesz księcia Koniecpolskiego. Prawda to jest?

— Szczera prawda, Zofio.

— Ale nowina. Ja go też nie chcę, ale Nene kazała mi być miła dla niego, żeby smutku do nas nie żywił.

— Infantką niech się zajmie.

— Ale to afront dla ciebie — Zofia wyraziła oburzenie.

— Ja już do afrontów przywykłam, ale wam wstydu nie chcę przynieść. Jak zajdzie taka potrzeba, zaraz z Monachium wrócę do tatki i spokój będzie. Na nowy sezon może do Londynu pojadę z braćmi?

— Nigdzie nie pojedziesz. W Monachium bal będzie na pewno. Może jakiś książę u Ludwika do nóg ci padnie, a potem u Nene w Ratyzbonie cały karnawał razem spędzimy.

— Wystarczy, że tobie Ludwik przyrzeczenie złoży.

Zofia tylko jęknęła, dygnęła i jak płowa sarenka w podskokach zniknęła za drzwiami.

Koło południa jeszcze raz do niej zajrzała i całkiem ubawiona zdała relację z rozmowy z księciem. Nawet głos zniżyła i niby chrapliwie wyrecytowała:

— „Proszę się nisko kuzynce pokłonić i uszanowanie złożyć”. Potem, moja droga, list mi w rękę wcisnął i ukłon prawie do ziemi zrobił.

Zofia zamaszyście wyciągnęła z rękawa białoróżową, małą kopertę i pomachała nią Marii Teresie przed nosem.

— Ty może jemu nie przychylna jesteś, ale książę głowę dla ciebie stracił. Na nic moje uśmiechy i starania. Widać są nieszczere, bo moje serce przecież dla Ludwika bije. Jutro się pakujemy, a potem dwa dni i odetchniemy naszym powietrzem.

— I Ludwik porwie cię w ramiona — roześmiała się Maria Teresa.

— Na razie książę Stanisław chce ciebie porwać na schadzkę.

— Skąd wiesz?

— Z listu przecież. Czytaj!

Maria Teresa drżącą ręką wyjęła różową karteczkę i po cichu przeczytała kilka zdań, a potem bardzo wzburzona gwałtownie ją podarła na maleńkie strzępy i machnęła ścinkami z wielką złością po całym pokoju. Rzuciła się na łóżko i zaczęła płakać. Taką zastała ją pokojowa, która przyniosła tacę pełną jedzenia. Po cichu postawiła na nocnym stoliku i na palcach wyszła zawołać opiekunkę, bo płacz zaczął się zmieniać w głośny szloch. Zanim jednak Nene się odnalazła, Maria Teresa już spała pogrążona w czarnych myślach. Nie uniknęła jednak wyjaśnień i późnym wieczorem poddała się ostrym pytaniom opiekunki:

— To powiedz wreszcie, dlaczego tak płakałaś, że służba raban zrobiła na cały pałac? Wstyd mi, moja droga!

— Książę list obleśny mi przysłał przez Zofię. Na randkę w ciemnościach chciał mnie zaciągnąć.

— A to zbereźnik jeden — Nene pokiwała głową. — Trzeba by mu nauczkę dać zdrową. Kiedy ta randka?

— W palmiarni. Przy fontannie. Pięć po północy — wydukała ze strachem i rzuciła się na łóżko.

O północy Maria Teresa palce zaciskała z wrażenia, bo Nene dokładnie zawinięta dla niepoznaki w jej szalu poszła na schadzkę do palmiarni. Za nią jako świadek i strażnik zarazem szedł jej brat Karol. Młody żonkoś, który zamiast w pocie czoła z westchnieniami miłości pracować nad poczęciem małego sukcesora, dbał o dobro rodu swego i bez najmniejszego sprzeciwu przystał na siostry zabawną i wielce tajemną zamianę. Dla wszelkiej jeszcze ochrony zabrali ze sobą sługę dziarskiego, wielce rodzinie oddanego.

Obaj panowie szli kilka kroków za Nene, a w ostatnim korytarzu przed palmiarnią zaczaili się w ciemnościach przyklejeni do ściany tuż za mocno ornamentowanym filarem. Nene sama dalej ruszyła bardzo ostrożnie i z lękiem wielkim pokonała ostatnie metry. Miała sporo obaw, bo żadnej służby pałacowej nigdzie nie było ani żadnych świateł. Mrok tuszował kontury, ścielił czarną chmurą posadzkę i nie widać było, gdzie stopę postawić. Bliżej samej palmiarni trochę blasku z gwiazd i księżyca okrągłego nikłą poświatę dawało przez olbrzymie okna. Blade cienie jeszcze większe ważenie na każdym zrobić musiały. W Oranżerii wielkie rośliny, jakie zza szyb przeszklonych zdawały się dziwnie ruszać i kołysać jakby złowrogo do gości nieproszonych, wzbudziłyby lęk nawet u dziarskiego rycerza. Nene na moment się zawahała, ale o północy, dokładnie z biciem zegara na wieży sięgnęła po klamkę od drzwi palmiarni. Nacisnęła ją ostrożnie, a potem szarpnęła i pociągnęła do siebie. Wśród nocnej ciszy ledwie słyszalne skrzypniecie w jednym z górnych zawiasów wydało się nieprawdopodobnym grzmieniem, więc Nene na moment zesztywniała ze strachu. Dosłownie zamarła, wstrzymując oddech w piersiach. Jej oczy prawie z orbit się nie wyrwały, by cokolwiek wypatrzeć w ciemnościach, i wtedy przed sobą usłyszała chrzęst kroków po żwirowym piasku, jakim były wysypane alejki w palmiarni. Natychmiast jej się przypomniało, jak w trakcie ostatniej wieczerzy królowa Amalia wspomniała, że dzikiego, nowego zwierza im do Oranżerii kupcy dostarczyli. Nikt jednak nie mówił, jakiej owo zwierzę było wielkości i jak się nazywało, przez co w niewieściej wyobraźni miało szanse urosnąć do olbrzyma sięgającego po sam szklany dach. Wypatrywała zatem Nene w ciemności jego kształtów i nasłuchiwała potęgujących się chrobotów skrzypiącego żwiru. Mało nie umarła ze strachu i tylko myśl o biednej Marii Teresie podtrzymała ją na duchu. Dla swojej podopiecznej gotowa była iść na zatracenie w paszczę potwora giganta.

Zrobiła krok do środka, puściła drzwi i przeżegnała się, robiąc małe ruchy dłonią przy samej piersi, a potem zrobiła jeszcze krok do przodu i jęknęła z przerażeniem. Jakieś nieznane macki, zimne i śliskie się wydawały na atłasowej sukni, objęły ją w tali i delikatnie pchnęły w głąb ciemnej Oranżerii. W gardle strach wszystko jej sparaliżował, dlatego nie wydała żadnego dźwięku i dzięki temu zbyt wcześnie nie ujawniła swojego spisku. Nogami dreptała maleńkie kroczki, chwiejąc się za każdym stąpieniem, bo kamyczki nierówne na boki się rozsuwały i niewielkie obcasy wciskały się w podłoże.

Wielki potwór torował jej drogę, ale na pierwszej krzyżówce z aleją w bok prowadzącą mackami ją objął i słowem się wreszcie odezwał. Nene, słysząc głos ludzki, powietrze z ściśniętych piersi spuściła.

— Wielkie dzięki panienko przecudowna — szepnął książę Koniecpolski, a Nene tylko delikatnie chrząknęła, dygnęła i na wszelki wypadek, by w bladym księżycowym świetle jej nie rozpoznał, głowę nisko schyliła ku ziemi.

— Nie smuć się, miła, ja po drodze do Paryża do ojca twego zajadę i na kolana padnę, by za żonę mi cię dali. Najpierw jednak o twoją zgodę chciałem poprosić i ust twych posmakować w skryciu wielkim.

Nene szarpnęła się i odwróciła plecami do księcia, ale ten, nie słysząc sprzeciwu, obszedł ją w koło i zastąpił drogę. Głowę osnutą w szal zwiewny wziął w swoje dłonie i do piersi przycisnął, a potem jeszcze szeptem miłość swoją wyznawać zaczął. Wtedy Nene mu przerwała. Odsunęła się do tyłu, szal z głowy ostrożnie zsunęła i dość ostro, ale spokojnie, wypowiedziała swoją kwestię uprzednio przygotowaną w myślach:

— Wasza miłość wybaczy, ale to nie Maria Teresa przed księciem stoi. Jam jej protektorka i strażniczka cnót panieńskich.

Książę wzburzony złapał jeszcze raz głowę Nene i mocniej do bladego światła nastawił, a potem klęknął przed nią i głowę nisko skłonił.

— Wybacz, pani. Ja złych zamiarów żadnych nie miałem. Jam jeno słowo panny chciał do serca przytulić i jako przepustkę do jej ojca zabrać.

— Słowo kochanki czy królewskiej córy?

— Królewskiej córy — książę powstał z kolana i wyprostowany jak świeca przed Nene stanął. Pięścią w pierś się mocno uderzył i jeszcze raz ofertę złożył: — O rękę będę panny prosił. Jak mi Bóg miły i Maryja Panna.

— I dlatego żeś pannę o nocnej porze w ten ogród tajemny uwiódł jak niecną dziewkę?

— Wybacz, pani, proszę. Jam tylko chciał bliższe nawiązać rozmowy, bo przy świetle dziennym zbyt wiele oczu piorunami miłości naszej grozi.

— Milcz, panie, i wstydu sobie oszczędź. Dobrze, żeś panny i rodu hańbą okryć nie zdążył.

— Broń Boże w niebiesiech. Ja na żonę pannę Marię brać mam zamiar, więc cnót nieskalanych nad wszystko bronić będę.

— I na nocną schadzkę żeś chciał ją wywieść albo rapt jak w dzikich krajach na panience wywrzeć — Nene głos znacznie podniosła. — To obraza stanu!

Prawie natychmiast w ciemności tuż za nią dwie postacie stanęły i wtedy Nene czuła się całkiem bezpiecznie. Szal, który jeszcze częściowo na włosach się trzymał, zsunęła na ramiona i z przodu, z nerwów zwinęła oba końce w dużą nieforemną bryłę. Zgniotła ją, ścisnęła i z nogi na nogę wolno przestąpiła. Chrząknęła dwa razy i ponownie mowę swoją zaczęła:

— Po tym, co zaszło, nikt zgody na ślub z księciem nie da, a żeby hańby uniknąć, nawet waść w granice Królestwa Belgii nie wjeżdżaj. Zapomnij o pannie, a my zapomnimy o hańbie, jakąś chciał nam w tych progach uczynić.

— Ależ, księżno droga…

— Zdanie rodu powiedziałam, a świadkowie za plecami stoją. Najlepiej, panie, jeśli z rana w drogę ruszysz i więcej me oczy żadnych Koniecpolskich nigdy nie zobaczą.

— Ja potwierdzam, co siostra tu rzekła — książę Karol Wittelsbach zrobił krok do przodu i jeszcze raz powtórzył: — Zgody na ślub z takim niecnotą nikt w rodzie dać nie może. Idź pan przed siebie, zapomnij o pannie i milcz po wieczne czasy, a będzie ci wybaczone, żeś pałac i żony mojej ojca głowę hańbą chciał okryć.

— Ale ja…

Książę nawet słowa nie dokończył, bo sługa za surdut go złapał i w ciemność do tyłu pchnął mocno. Trzask gałęzi się rozległ i głuchy jęk księcia, który musiał się o coś uderzyć, ale nikt się z Wittelsbachów za nim nie obejrzał. Książę Karol wziął siostrę pod ramię i ostrożnie wyprowadził z palmiarni, a potem dalej po korytarzach, aż do sali, w której światło blade pod drzwiami wąską strużką oświetlało posadzkę. Nie wchodzili od razu, tylko służący przystawił ucho i chwilę nasłuchiwał, a potem przecząco głową pokręcił w kierunku pana swego. Przeszli więc jeszcze przez jeden korytarz i tam w rozświetlonym holu na moment stanęli. Nene służącego o drogę do jadalni szeptem zapytała, więc ten ich zaraz po korytarzach poprowadził. Tam dopiero Nene usiadła w spokoju i na brata spojrzała mocno zdenerwowana.

— A jak mu się krzywda jakaś poważna stała? O rokosz króla posądzić gotów jeszcze?

— Słowem nie piśnie, bo masz świadków za sobą, że on niegodzien z nami pod jednym dachem przebywać.

— Lepiej może królowi sam powiedz, co za frasunek mieliśmy z panem księciem.

— Nie, absolutnie. Jeśli on honorowy pan, to słowa nie piśnie.

— Dałby Bóg, bo strach pomyśleć, jaką niesławą nasza podopieczna by się tu okryła.

— Teraz idź do niej, bo pewnie strwożona palce wciąż zaciska. Dziękować Bogu, że sama ci o wszystkim powiedziała, bo jakby tak jeszcze z naszą sikorką Zofią na schadzkę się udały, byłby koniec z planami na dobre zamążpójście dla obu.

Nene rumieńcem się zapłoniła jak młoda dzierlatka i jeszcze raz z serca całego bratu podziękowanie złożyła. Uścisnęła mu dłonie i po chwili oboje w swoje strony się rozeszli po zamkowych, ciemnych korytarzach.

Nazajutrz, jeszcze przed obiadem, po pałacu wieść się smutna rozeszła, że książę Koniecpolski nogi za pas brać musiał, bo młodą dzierlatkę z kuchni chciał do kobiecego stanu wprowadzić i ta mu głowę patelnią rozpruła sowicie. Popłoch się zrobił w pawilonie niewieścim, bo Maria Teresa swoją opiekunkę o niecne czyny posądzała w duchu. Zaś Nene winą brata obarczała, a ten z kolei na karb niewiast plotkę ową złożył i na stronę siostrę przy obiedzie poprosił, żeby wyjaśnienie mu szeptem złożyła.

— Jak mogłaś dobre imię gościa teścia mego tak zaszargać. Nauczkę dostał, więc już trzeba było ciszę zachować, siostro droga.

— Karolu, złe zdanie masz o nas. Nikt z pawilonu głowy nie wysadzał, a służba nic nie wiedziała nawet o wyjściu moim, bom sama się do snu rozebrała choć trudno było gorset rozwiązać na placach.

— Jak nie wy, więc służący psubrat jeden. Już ja mu burę wyszykuję taką, że popamięta, gdzie język miejsce swoje mieć powinien.

— A mnie się zdaje, że sam książę takie wieści zasiał. Trzeba by dziewek w kuchni zapytać, czy jaka szkody naprawdę doznała.

— To masz rację. Zapytam później, a teraz siadajmy, bo już patrzą na nas — książę sztucznie się uśmiechnął i policzek do siostry policzka z cichym cmoknięciem przysunął. — A Maria Teresa co na to wszystko? Toż o jej honor chodziło?

— Nic. Wystraszona wielce. Gorzej, żeby Zofia filuterna jeszcze coś niechcący kiedyś słowem nie rzekła — Nene machnęła delikatnie dłonią, przymrużyła oczy i odwzajemniła cmoknięcia.

Więcej nikt nie poruszał tego tematu, bo zaraz po obfitym obiedzie służba kufry zaczęła pakować, a panny na ostatnią audiencję do króla się starannie szykowały. Zofia najpierw kazała strojną suknię z szyfonu weneckiego w liliowe paski sobie przynieść, a potem zmieniła na bardziej dostoją i okazałą z muślinu żółtego złotem haftowanego na dole i przy głębokim dekolcie. Do tego kolia z żółtych kamieni, a we włosach diadem z koronką złotem haftowaną i w róże zebraną. Maria Teresa suknię ciemną założyła w głębokim granacie białymi haftami w lilie na całej spódnicy i rękawach ozdobioną. Na szyję pokaźne perły w dwa sznury splecione i diadem we włosach z perłową różą na boku. Na stopach pantofle w stosownym kolorze z atłasowej materii i wszystko po to, żeby pokazać, iż panienki szykowne, a kiesa ojców zasobna i hojna ponad miarę. Tylko Nene ze skromnością zamężnej damy była w sukni gładkiej, ale rozłożystej. Z głową wysoko podniesioną szła krok za panienkami gotowa do wsparcia albo z radą jakąś.

Ponownie w sali tronowej wszyscy dostojnicy się zebrali, a kiedy panowie byli już zaznajomieni z królem i swoimi sprawami, wezwano kobiety. Przy wejściu najpierw każdej z panien wszelkie tytuły i rodowody odczytano. Potem każda z zebranych, a było ich więcej oprócz naszych pięknych panien, podchodziła przed oblicze króla i ukłon głęboki składała. Czasem zdanie jakieś król do panny powiedział, o coś zapytał, ale najczęściej tylko ojcom kazał się kłaniać.

Potem panny na boki odchodziły wolnym krokiem i przy swoich opiekunkach stawały jak kamienne figury. Czasem po oficjalnej ceremonii, jeśli była taka potrzeba, pannę przedstawiano znamienitej osobie, ale tym razem wszyscy znali tych, co powinność nakazywała, więc po godzinie audiencję zakończono. Po niej znów szaty panienki zmieniały, ale tym razem już na podróżne stroje, ciepłe i luźniejsze. Przed dwudziestą drugą cała trójka z pokojową Nene na pociąg została odprawiona. Tam od razu posłania rozstawiono na samym środku salonki, bo ta całkiem inna była od tamtej, jaką Maria Teresa z Charlottą jeździła wcześniej. W tej z jednej strony był kantor mały na kufry i skrzynie oraz pościel i łóżko dla służki. Natomiast po drugiej stronie wagonu była mała kabina z metalową muszlą i miednicą o tym samym wzorze. Na środku salonki stał stół niewielki, okrągły. Pod ścianą cztery fotele wyścielane puchatym, bordowym atłasem, a w poprzek stały trzy kozetki rozłożone z różową pościelą. Nad nimi lampa, która się ciągle bujała. Przez to na ścianach salonki co chwilę inne wzory i barwy się mieszały. Zmieniały się i wirowały w zależności, w którą stronę bardziej światło się przesuwało. W szybkim zaśnięciu bujanie pannom pomogło i zanim pociąg ruszył, pokojowa lampę zgasiła. Potem sama się w ciasnym kantorku na wąskim łóżku położyła.

Blady świt obudził panienki i zaraz Zofia odziana tylko w nocną koszulę do okna doskoczyła i roletę podniosła do góry, by zerknąć na świat zewnętrzny. Pisnęła przy tym z zachwytu, bo pociąg pędził przez pola szerokie, ośnieżone całe. Gdzieniegdzie czarne albo czerwone dachy niskich domów sterczały nad śnieżnymi zaspami i bardzo wolno się przesuwały. Za to nagie, ciemne konary drzew rosnących bliżej kolei żelaznej jak błyskawica na niebie dosłownie przelatywały przed oczami i w nicości zapadały jaka zostawała za nimi.

— Zofio! Nie przystoi! Jeszcze cię ktoś w stroju nocnym zobaczy! — powiedziała głośno Nene.

— Chyba tylko Pan Bóg na niebie, bo tu aż strach patrzeć. Żadnego człowieka, a my jak zbłąkane owieczki w żelaznej gardzieli smoka lecimy w nieznane — potarła dłońmi po ramionach i znów biegiem w żwawych podskokach na kozetkę wskoczyła. Kołdrę pikowaną naciągnęła pod brodę i jęknęła z wystudzenia: — Brrr, ale zimnisko. Wiesz, Nene, gdzie my jesteśmy? Bo jak pomyślę o tych wojskach, co Napoleon ciągnie przez Europę całą, to lęki mnie łapią i skóra cierpnie, jakbym na mrozie stała.

— Spokojnie, tu już życie wróciło. Wojska na Ruś poszły może i na Podole księcia Koniecpolskiego. U nas spokojniej, bo cesarz Franciszek pokój z nimi podpisał, poza tym teraz Maksymilian przymierze zawarł i na tronie jako ich król w Meksyku zasiądzie.

— Brrr — Maria Teresa zadygotała niby z zimna, ale bardziej z przerażenia na samą myśl o siostry podróży za wody dalekie.

Jeszcze ponad godzinę kobiety leżały na swoich kozetkach, zanim pokojowa w piecyku owalnym ogień rozpaliła i ciepło się po salonce rozeszło. Nie rozmawiały więcej o polityce, bo Zofia zmieniła temat na bliższy jej duszy i Nene radośnie zapytała:

— Ludwik w Monachium jest czy w Nymphenburgu?

— Oczywiście że w Monachium. O tej porze w Nymphenburgu nikt nie mieszka. Tam przecież tylko letni pałac.

— Och, Nene kochana. Zobaczę znów Ludwika — Zofia klasnęła w dłonie z radości.

— Zobaczysz, ale, moja droga, powaga i ostrożność na każdym kroku, bo jak z Marią Teresą kłopot będziemy miały wielki, a na swoich terenach nie da się plotek wyciszyć. Ludwik następcą tronu jest jedynym, a skoro ciebie za żonę ród sobie upatrzy, to pokory i ogłady nabrać musisz wielkiej.

— Nieprawda — Zofia ostro zaprotestowała. — Ty ogładą wszystkich zadziwiałaś, a Franciszek na żonę wziął rozbrykaną Elżbietę.

Nene od razu zamilkła, bo pomimo lat tylu najmłodsza siostra przypomniała jej dawne czasy hańby i smutku. Obecnie życie jej się pięknie układało, ale co wtedy łez wylała, co się wstydu najadła, kiedy z misternych planów obu sióstr wyszła światowa kpina na samych zrękowinach. Stała wtedy w pięknej białej sukni z koronki, przy niej Sissi w błękitnej kreacji, a mama Ludwika tuż za ich plecami. Patrzyła jak Franciszek krok za krokiem powoli się do nich zbliżał. Wszyscy zebrani na sali balowej oddech wstrzymywali, ręce składali do braw i wiwatów na jej cześć, a potem świat się zawalił na lata. „Dobrze, że Maksymilian mi się oświadczył w końcu, bo zostałabym starą panną i albo klasztorna furta, albo na udrękę damą do towarzystwa u cesarzowej bym została. Boże, jak ja wtedy do niej nienawiścią pałałam” — wstrząsnęła się i naciągnęła kołdrę po samą brodę.

W salonce zapanowała cisza, tylko koła stukały i stukały miarowo, a pociąg pędził przez śnieżne pola i lasy udekorowane białymi czapami. Czasem gwizdał radośnie i stawał na stacji, potem znów buchał parą i powoli rozkręcał swe wielkie koła. Znów pędził i pędził, jakby czas gonił przez nieznane ziemie.

Rozdział 9.
Garderoba

Babcia przerwała swoją opowieść i wypiła zimną herbatę do końca. Wstała i spokojnie wyszła do kuchni, gdzie zajęła się przygotowaniem posiłku. Tess dalej siedziała w miejscu całkiem bez ruchu, a jej myśli wraz z pociągiem gnały w nieznane przez śniegi Europy. Zostało jej jeszcze kilka dni do wylotu, a nie była spakowana i nie znała całej historii rodzinnej. W ogóle nie znała ani historii Europy, ani państw i krain. Żyła muzyką i dniem codziennym swojego miasta, a teraz wszystko tak dziwnie się zmieniało wkoło niej. Świat niespodziewanie zrobił się olbrzymi i nieznany.

Ocknęła się i poszła do sąsiedniego pokoju. Wzięła jeden z tomów encyklopedii i czytała tym razem o Sissi, o Helenie nazywanej przez bliskich Nene i Ludwiku II Bawarskim. Najpierw na stojąco przy stole, a później usiadła za biurkiem i studiowała kolejne losy nieznanej wcześniej rodziny. Cofała się do poprzednich wiadomości, bo wszystko jej się mieszało i w końcu nie umiała się połapać w rodowych zawiłościach. Zamknęła dwa tomy encyklopedii, ale nie chowała ich na półkę. Za to wyjęła sobie atlas świata i otworzyła na wielkiej mapie Europy. Palcem przesuwała po zielonych, nizinnych terenach i czytała miasta.

— Paryż, Amsterdam, Kopenhaga, Berlin, Warszawa, Moskwa — później zjechała w dół i przeczytała kolejne nazwy dużych miast Europy: — Praga, Budapeszt, Monachium! — krzyknęła z zachwytu, że tak szybko znalazła miasto, w którym znajdzie się za kilka dni. Złapała atlas w ręce i pobiegła do kuchni. Położyła na bufecie naprzeciwko babci i z wypiekami na twarzy pokazała czarną, dużą kropkę na zielonym tle.

— Znalazłam Monachium.

— Obecnie duże miasto w Niemczech. Nie ma się czemu dziwić, że znalazłaś.

Tess nachyliła się nad mapą i zaczęła palcem wodzić wkoło Monachium w poszukiwaniu Drezna.

— O, mam, ale to blisko.

— Nie tak bardzo. Europa to nie Ameryka, wielka i rozległa.

— Mówiłaś babciu, że one jechały dwa dni, przecież tę odległość na piechotę można w dwa dni zaliczyć.

— Przesadzasz, moja droga. Tam jest chyba pięćset, a może mniej kilometrów. Musisz tylko wiedzieć, że kiedyś kolej jechała z dużo mniejszą prędkością. Nie wiem, może czterdzieści, może pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

— O rany — Tess aż jęknęła. — A teraz samolotem bzyk i już jestem na miejscu.

— Nie tak zaraz bzyk. Sześć godzin do Nowego Jorku i tam chyba jeszcze z sześć. Zerknij na bilet.

— Babciu, ale powiedz mi jeszcze, po co ja w ogóle tam lecę? Nie chcę być żadną księżną ani królową. Nie mam pojęcia, jak to jest być królową, co się robi?

— Nie będziesz królową. Chcę, żebyś zobaczyła miejsca, gdzie żyli i skąd pochodzili nasi przodkowie. Żebyś na miejscu poznała historię Wittelsbachów.

— Więc dlaczego nie lecisz ze mną? Ciebie to bardziej interesuje. Ja wrosłam w naszą Amerykę.

— A ja zostanę w świecie naszej historii. Myślę, że dla mnie, która tak bardzo żyła historią tamtych czasów, taka konfrontacja z rzeczywistością źle by podziałała. Poza tym sama wiesz. Taka podróż jest już za ciężka dla mnie.

— Babciu, jesteś w doskonałej formie.

— I niech tak pozostanie, ale tutaj. Chyba że… — babcia zawiesiła głos i uśmiechnęła się szelmowsko, podciągając jeden kącik ust do góry.

— Chyba że co?

— Że Europa cię oczaruje. Znasz język. Masz zawód, który możesz wykonywać wszędzie na całym świecie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś bez żadnych ograniczeń wybrała dla siebie odpowiednie miejsce na ziemi.

— I ciebie tutaj zostawiła? Nigdy w życiu. Tu się wychowałam, zresztą ty też, babciu. To twoja babcia Maria Teresa przyjechała do Ameryki.

— Tak, ale do Meksyku, potem… — babcia się roześmiała. — Podpuszczasz mnie. Chciałabyś przeskoczyć część opowiadania.

— Trochę tak. Przeczytałam życiorys Ludwika II i wiem, że Zofia nie wyjdzie za niego, bo ją przyłapali na flircie z fotografem Edgarem Hanfstaenglem. Ludwik i tak długo nie mógł się zdecydować na ślub z nią. On w efekcie jest naszym pradziadem. Ludwik, a może Karol, bo mówiłaś, że żona mu za chwilę umrze?

— Ale jesteś w gorącej wodzie kąpana. Poczekaj jeszcze trochę. Idź, przejrzyj garderobę i zdecyduj, co zabierzesz. Tylko pamiętaj, tam jest znacznie chłodniej niż u nas. Po jedzeniu poćwiczysz trochę, a później znów coś opowiem.

— Ćwiczyć? Babciu, daj pożyć. Choć tydzień wakacji.

— Wakacje będziesz miała w Europie. Weź coś z Wagnera.

— Wagnera mówisz. Chyba wiem, co — Tess klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka i poszła złożyć atlas. Potem wróciła do kuchni i cmoknęła babcię w policzek. — Panna Wittelsbach — prychnęła i pobiegła do swojego pokoju. Otworzyła szafę na całą szerokość i zaczęła przesuwać wieszaki. Co niektórą sukienkę wyjmowała. Przykładała do siebie, odwracała się do lustra i uśmiechała. Kiedy doszła do czarnej długiej spódnicy, wyjęła ją i powiesiła na drzwiach szafy. Usiadła na brzegu łóżka i patrzyła. „Chyba powinnam wziąć coś szykownego i reprezentacyjnego, bo, kurczę, jak trafię na jakiś dwór pański w tym Monachium? Oni pewnie w dżinsach nie chodzą?”.

Po chwili wyjęła z szafy jeszcze wizytową sukienkę w czerwono-granatowe ciapki i białą bluzkę, którą zawsze zakładała do tej długiej spódnicy. „A jak oni się co chwilę przebierają do posiłków? Chyba zwariuję. Księżna Gloria, babcia mówiła” — Tess zastanowiła się i nakręcona zeszła na dół do kuchni z zatroskaną miną.

— Babciu, jak ta księżna Gloria się nazywa? Też Wittelsbach?

— Nie. Turn und Taxis i mieszka w Ratyzbonie inaczej w Regensburgu. Jest jak my potomkinią tamtych czasów.

— Kogo?

— Nene oczywiście.

— O Jezusiu. Wszystko mi się miesza. To Nene i ta Gloria to rodzina?

— Poniekąd. Księżna Gloria, tak jak Nene, wżeniła się w rodzinę Thurn und Taxis.

— Ja będę w Monachium czy Ra… jak mówiłaś?

— Ratyzbona albo Regensburg. Przyjadą po ciebie do Monachium. Możesz być spokojna.

— I będę u nich mieszkała?

— Tak, w pałacu — spokojnie odparła babcia, a Tess aż przysiadła z wrażenia.

— Ja chyba zbzikuję. Po co ja tam jadę? — Tess kręciła głową i całkiem zrezygnowana wolnym krokiem poszła do siebie na poddasze. Usiadła znów na łóżku i z przerażeniem patrzyła na swój wieczorowo-koncertowy strój. Westchnęła kilka razy i skrzywiła usta z dezaprobatą. „Jak nic, będę robiła za kopciuszka” — jeszcze raz przejrzała swoją garderobę i dołożyła do wybranej odzieży spódnicę granatową i dwie bluzki z krótkim rękawem oraz golf i sweter, a wyjęła sportową bluzę. Znów zerknęła na stos przygotowanych rzeczy i pokręciła głową. „Będę kopciuszkiem w pałacu. Ludzie, jaki pałac?”.

Całkiem zakręcona i zdesperowana zeszła na obiad, a potem zamiast do fortepianu usiadła przed komputerem i wpisała nazwisko rodowe księżnej Glorii. Kilka amerykańskich linków się otworzyło ze zdjęciami miasta i szarej bryły budynku, jakim był pałac Thurn und Taxis. Jako piąty link wyświetliła się oficjalna strona rodu i tam Tess dopiero obejrzała dokładnie zdjęcia, przeczytała ich historię i przyjrzała się samej księżnej.

— Babciu. To starsza, w efekcie całkiem normalna pani. Taka trochę dystyngowana, ale całkiem normalna! — krzyknęła tak głośno, że babcia zajrzała do salonu.

— O kim mówisz? Miałaś ćwiczyć, a nie siedzieć w komputerze.

— Czytam o księżnej Glorii i pałacu. To wszystko jest takie nieprawdopodobne. Babciu, ja nie mam takich ciuchów. Ja się tam nie nadaję. Jak ja mam się zachować? Jak do niej zwracać? Wasza wysokość? Czy książęca mość?

— Księżna sama ci zaproponuje. Poniekąd ty też…

— Jestem księżną, księżniczką czy królewną? O rany, chyba zbzikuję — Tess jęknęła.

— A z garderobą chyba masz trochę racji. Trzeba ubrać naszego kopciuszka — babcia pocałowała Tess w policzek. — Przydałaby ci się jakaś garsonka i coś ekstra na wieczór. Może do teatru. Dama powinna być przygotowana na różne wyjścia. Zaraz się przebiorę i możemy jechać po zakupy, ty moja królewno.

Pół godziny później jechały swoją wielką limuzyną do centrum, żeby ubrać Tess na wyprawę życia do Europy. Najpierw zaliczyły na Market Street duży sklep Marshalla z odzieżą tanią, ale nową, gdzie za bardzo małe pieniądze kupiły markowe dwie bluzki. Jedną satynową z dużym dekoltem i falbankami przy rękawach, a drugą białą, bardzo wytworną z szerokim kołnierzem, który jak wachlarz kładł się na całe ramiona. Później u Westfielda w wielkim centrum handlowym kupiły długą, piękną suknię z błękitnej koronki. Na koniec poważnie zmęczone przekąsiły coś w małej, przytulnej restauracji przy Golden Gate Park i wzmocnione podjechały na Union Square do słynnego Macy’s, a wieczorem do Levi’s i tam Tess uzupełniła resztę garderoby łącznie garsonką z najnowszej linii od Versace. Szaro gołębia z granatowymi wypustkami w ozdobnych szwach. Kołnierz z zaokrąglonymi końcami i spódnica tuż przed kolano. Bardzo skromna, ale przy tej swojej prostocie niesamowicie dystyngowana i dodająca gustownego szyku młodej, zgrabnej kobiecie.

Właśnie z tej garsonki Tess była najbardziej zadowolona, choć przerażona ilością pieniędzy jaką na nią wydały. W domu jeszcze raz się w nią ubrała. Włosy spięła w skromny kok wysoko na głowie i założyła ciemne, dość wysokie pantofle. Pokolorowała usta i taka wystrojona po woli ostrożnie zeszła na dół. W salonie przed babcią zrobiła mały piruet i ze śmiechem zapytała:

— I jak, pasuję na twoją królewnę?

— Pasuje jak nic. Masz w sobie tyle wdzięku i dostojeństwa, aż się dziwię, że jeszcze nikt nie omotał twojego serduszka.

— Och — Tess przypomniał się właśnie Alexa i skrzywiła usta.

— Co się dzieje? Nie odzywa się ten twój Alex? — babcia od razu się domyśliła.

— Nie i nie odbiera telefonu. Obraził się na amen.

— Moja droga. To znaczy, że to nie ten. Mężczyzna, który kocha, będzie walczył do upadłego o damę swego serca.

— A niby jak ma walczyć, skoro ja lecę do Europy?

— Nie wiem, ale najłatwiej podwinąć ogon pod siebie i uciec. Tak samo jak w tamtych czasach niby był taki zakochany książę Koniecpolski.

— O właśnie, babciu, a co z tym księciem?

— Nie wiem, ale w historii nic więcej specjalnego nie ma o tym rodzie. Widać wrócił do siebie, ożenił się z jakąś miejscową szlachcianką i żył w spokoju.

— Za to nasza pra pra musiała nieźle zagmatwać swoje życie. Idę się przebrać i opowiesz babciu dalej.

— Miałaś ćwiczyć.

— Nie, babciu. Nie mam ani siły, ani głowy do tego. Tamten świat całkiem mnie zaabsorbował, bo tak pięknie opowiadasz.

Tess poszła do siebie i bardzo szybko się przebrała w bawełniane, białe spodnie i kremową koszulkę na szerokich ramiączkach. Kupione ubrania poskładała starannie w kostkę i położyła na kupkę przy pozostałych rzeczach przygotowanych do pakowania. Radośnie cmoknęła w powietrzu i zeszła do salonu. Babcia już siedziała na swoim miejscu z filiżanką herbaty.

Rozdział 10. W Monachium

W Monachium nie było dużego mrozu, ale śniegu ponad miarę, co dziwiło młodziutką Marię Teresę. Przed pięknym dworcem kolejowym piętrzyły się góry zgarniętego śniegu, a zaprzęgi ledwie się mijały na wąskich ulicach. Na placu przed dworcem nie można było dosłownie wcisnąć palca i książęce powozy nie mogły blisko podjechać, pomimo że woźnice targowali się i trzaskali batami w powietrzu. Dostojne damy musiały przejść spory kawałek do powozów, jakie po nie wysłano z pałacu.

Maria Teresa jeszcze nie była w Monachium, więc z ciekawością rozglądała się po budynkach, które tutaj były ciężkie, dwu albo trzy piętrowe, o szarych fasadach z czerwonymi dachami. Zdobienia miały jedynie na portalach i wkoło okien. Nie było też słychać stuku kopyt końskich ani zgrzytu kół o kamienne ulice, bo wszystko tłumił rozjeżdżony śnieg. Za to gwar ludzkich głosów wzmagał się, a świsty batów aż gwizdały w uszach.

Maria Teresa z zaciekawieniem zerkała przez małe, oszronione okienko powozu i co chwilę pytała o jakieś bardziej rzucające się w oczy budowle. Największe zaskoczenie wśród szarej masy budynków wzbudził jaskrowożółty gmach z wieżyczkami i zdobieniami na frontonie. Zanim usłyszała odpowiedź, że to kościół świętego Kajetana, powóz skręcił ostro w lewo i wjechał w ciemny tunel bramy pałacu królewskiego. Maria Teresa odsunęła twarz od okienka i sztywno usiadła zaniepokojona.

— Jesteśmy na miejscu, panienki. Proszę zachować się jak należy — powiedziała Nene. — Szczególnie ty, Zofio, skoro marzysz o małżeństwie z Ludwikiem.

— Czyli będziesz tutaj mieszkała? — cicho zapytała Maria Teresa i znów skręciła głowę w stronę szyby, bo powóz stanął na oświetlonym słońcem szerokim dziedzińcu.

— Tu będzie mieszkała królowa Bawarii, a czy Zofia nią będzie, jeszcze nic nie wiadomo. Ludwik na pewno będzie królem, ale czy on będzie sam wybierał sobie małżonkę, tego nikt nie wie.

— Nene, żal przez ciebie przemawia. Ja wiem, że Ludwik mnie kocha i zrobi wszystko, żeby się ze mną ożenić. Na razie nie mamy oboje jeszcze wieku do zaślubin, ale zaręczyć się możemy i jestem pewna, że w tym sezonie los się do mego serca uśmiechnie — zaszczebiotała Zofia. Chciała jeszcze coś dopowiedzieć, ale Nene położyła sobie palec na ustach, nakazując milczenie, bo powóz zatrzymał się przed głównym wejściem, po drugiej stronie dziedzińca Kapellenhof. Otwarto drzwi powozu. Jeden z lokai wysunął stopnie spod jego podłogi, a drugi wyciągnął przed siebie swoje ramię zgięte w łokciu dla podtrzymania wysiadającej osobie.

Oczywiście pierwsza wysiadła Nene i od razu naciągnęła kaptur na głowę. Poprawiła kosmyk włosów, który niedbale spadał jej na czoło, i odwróciła się do powozu. Obserwowała Zofię, która jak zwykle z odkrytą głową od razu i to w podskokach wpadła do pokaźnej sieni pałacowej. Siostra, a za razem opiekunka, nie czekała już za Marią Teresą, tylko czym prędzej poszła za Zofią. W holu otrzepała pantofle i niespokojna rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu siostry.

— Panienka pobiegła na górę — sucho poinformował służący i Nene rozzłoszczona zdjęła z głowy kaptur, odpięła zapinkę od peleryny przy samej szyi i zsunęła ją z ramion. Służący natychmiast złapał odzienie wierzchnie i oddał innej osobie. Od razu zajął się kolejną damą, która weszła do sieni i skromnie dygnęła na przywitanie. Nene nie zwracała uwagi na Marię Teresę, tylko złapała za brzeg sukni, podniosła ją dość wysoko i szybkim krokiem poszła schodami do góry. Na półpiętrze stanęła, wzięła głęboki oddech i wydała polecenie służbie.

— Proszę zaprowadzić królewnę do jej pokoi. Ja zajmę się tą sikorką nieznośną i też przyjdę. Gdzie będziemy rozlokowane?

— Oczywiście, wasza wysokość — odparł głos z dołu, a zaraz za nim doleciał inny, męski głos tym razem z wyższego piętra. Po chwili ukazał się sam Ludwik z Zofią uczepioną u jego boku, co całkiem zmroziło Nene. Zacisnęła usta ze złości, czoło gniewnie ściągnęła i ostrym, zdecydowanym, ale spokojnym głosem, upomniała swoją siostrę:

— Zofio, nie przystoi! Co sobie Ludwik pomyśli.

W tym czasie Ludwik z Zofią zeszli już na półpiętro. Ludwik nisko się ukłonił, a potem zrobił krok w stronę Nene i cmoknął ją w policzek.

— Witam, kuzynko. Dziękuję, żeś przywiozła to kwiecie w nasze szare progi. Będzie trochę radości, bo smutek nam w oczy zagląda z każdej strony.

— Smutek Ludwiku? Jak twój ojciec? — Nene zapytała z troską w głosie. W tym czasie Maria Teresa zdążyła zdjąć swoją pelerynę, ostrożnie trzymając suknię odrobinę ponad krawędzią schodów, weszła na półpiętro i nisko się pokłoniła.

— Witam waszą książęcą mość — szepnęła cicho. — Zaszczyt wielki, że witasz nas w progu.

— To ja dziękuję, że mogę gościć w domu ojca mego tak znamienite panienki — Ludwik zrobił krok do tyłu i jeszcze raz się pokłonił. Oczami w tym czasie strzelił potężną błyskawicę prosto w serce zawstydzonej Marii Teresy, więc jak zwykle rumieńcem się oblała.

— Fiu, fiu, co za konwenanse. Ze mną się tak nie witasz książę — Zofia zastąpiła drogę i zasłoniła Marię Teresę.

— Każdemu wedle zasług. Ty zachowujesz się jak trzpiotka, więc i takie powitanie otrzymałaś, Zofio. Proszę się rozebrać w sieni i dołączyć do nas. Tylko bez podskoków — upomniała Nene, ale to i tak nie odniosło żadnego skutku, bo Zofia jak niesforna górska kozica zbiegła ze schodów, skacząc co dwa stopnie. Zrzuciła zamaszystym ruchem ciężką pelerynę i znów galopem, ale już po jednym stopniu, zdążyła obrócić do całej trójki na pierwszym piętrze.

— Sapiesz jak parowóz, Zofio, potów dostaniesz — Nene po raz kolejny usiłowała zastopować siostrę, która, nie wiadomo czemu, zachowywała się jak mała dziewczynka.

— Widać, że nasza Zosieńka na swojej ziemi całkiem odwagi i wigoru nabrała — roześmiał się Ludwik.

— Bo mnie nikt tu na oczy nie bierze i plotek po świecie nie poniesie — Zofia wesoło odparła. — A poza tym nogi rozprostować trzeba.

Nene złapała Zofię za rękaw od tyłu i na chwilę przytrzymała, tak że zostały pół kroku za Ludwikiem i Marią Teresą. Popatrzyła na siostrę groźnie, pokręciła złowrogo głową na boki. Usta skrzywiła w jej kierunku, jakby chciała ją karcić, ale słowa żadnego z siebie nie wydała. Na koniec jeszcze ostrożnie palcem jej pogroziła i dopiero puściła swobodnie. Kiedy Zofia chciała kroku przyspieszyć, żeby dorównać pierwszej parze, Nene ją znów łapała i ostrożnie hamowała.

Przed wysokimi drzwiami na końcu długiego korytarza zatrzymali się. Służba najpierw się pokłoniła, a potem drzwi otworzono i Maria Teresa o mało buzi nie rozdziawiła. Przed nimi był jakby dalszy ciąg wielkiego korytarza, ale w białych barwach na ścianach i suficie, do tego bogato złotem zdobiony i mocno oświetlony wielkimi świecznikami po obu stronach. Wszystko błyszczało i zapraszało do środka.

— Wać pani, to wasza kwatera na czas pobytu w Monachium — Ludwik znów krok do tyłu zrobił i ponownie się ukłonił, zwracając twarz w stronę Marii Teresy.

— Pięknie dziękujemy — Maria Teresa odparła gestem i słowem. Za nią tak samo zrobiła Zofia, bo ją Nene mocniej pociągnęła do ziemi.

— Odpoczniecie, miłe panie, i o szóstej na wieczerzę prosimy razem z matką do jadalni naszej. Służba poprowadzi, bo to w Maksymiliańskim skrzydle. Blisko ojca sypialni.

— Proszę się pokłonić królewskiej mości, Ludwiku — Nene lekko dygnęła.

— Dziękuję. Mam nadzieję, że ojciec będzie w stanie choć chwilę nas zaszczycić za stołem, bo wielce się ucieszył, że takie znakomite panny będziemy gościli — Ludwik jeszcze raz ukłon niski złożył i natychmiast się odwrócił. Ruszył przed siebie tym samym, długim korytarzem i ani razu się nie obejrzał.

Obie panienki, choć bardzo opornie, zostały popchnięte w głąb swoich apartamentów i Nene wreszcie głęboko odsapnęła. Przeszła kilka kroków i złapała Zofię za rękę, obejrzała się za służbą, a ponieważ nikogo nie było w korytarzu, wysyczała przez zaciśnięte zęby:

— Czyś ty zwariowała? Jak dziewka z kuchni się zachowujesz! Wieszać się za rękaw kawalera nawet po zrękowinach nie przystoi, a Ludwik, choć kuzyn poprzez rody nasze, to szacunek wielki trzeba mu oddawać. On następcą tronu Bawarii i panem tych ziem jest legalnym. Każdą pannę mieć może i nie taką psotną. Wstyd mi, Zofio.

— Wstyd Ludwikowi być musi. Marię obłapuje spojrzeniem lubieżnym i tego nie widzisz, tylko mnie za wszystko łajesz!? — Zofia zamiast pokory nabrać, zarzuty wniosła i Nene całkiem się zmieszała. Zmierzyła spojrzeniem Marię Teresę, która właśnie kolejnym rumieńcem płonęła na policzkach swoich.

— Patrz na siebie, Zofio, nie oczerniaj innych zawistnym słowem. Widać Ludwik nie lubi psotnych panien i jeśli plany masz ze męża go dostać, ucz się od kuzynki i milcz wreszcie, bo nie tędy droga. Ludwik widać subtelny i bardzo układny kawaler, choć dość młody jeszcze.

— Dziewiętnaście wiosen mu teraz będzie — zripostowała Zofia.

— A ja myślałam, że mu ponad dwadzieścia albo i więcej. Powaga od niego taka bije, aż skóra czasem cierpnie — szeptem powiedziała Maria Teresa.

— Bo on wysoki i na wszystkich z góry patrzy — wesoło skomentowała Zofia i podeszła do pierwszych drzwi. Otworzyła je zamaszyście i weszła do środka. — Tu jest jadalnia — powiedziała, wracając do rozświetlonego korytarza.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 54.81
drukowana A5
Kolorowa
za 81.57