E-book
5.88
drukowana A5
65.63
Ognisko Na Drugim Brzegu

Bezpłatny fragment - Ognisko Na Drugim Brzegu

Saga Dzieci Niczyich


Objętość:
408 str.
ISBN:
978-83-8126-998-8
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 65.63

Prolog

Chociaż mężczyzna wiedział, że dzieciaki są za młode na historię tak brutalną, rozumiał, że muszą poznać prawdę o sobie, o bohaterach, których im przedstawia, oraz o tym, co jest ich przeznaczeniem. Mała jest odważniejsza, chociaż to jej brat jest tym wygadanym i pewnym siebie.

— Nie bójcie się tego, co wam mówię — uspokoił ich któregoś wieczoru, gdy przedstawił pewne wydarzenia nieco ostrzej, niż powinien. — ta opowieść jeszcze trochę potrwa, ale bardzo chcę, żebyście poznali ją całą.

Rozczochrany chłopak przełknął ślinę i spojrzał na kamienne sklepienie pokoju. Uciekał wzrokiem, jednak był wyraźnie zafascynowany tym, co opowiada im mężczyzna.

Dobrze rozumiał te ruchy i zachowania. Znał podstawy psychologii i jak na dłoni wyczytał sprzeczność w chłopaku, chęć poznania reszty wydarzeń, a także strach przed tym, co może usłyszeć.

— Już nie mogę się doczekać — wypalił, choć ton wskazywał na co innego. — Proszę, mów dalej!

Dziewczyna wtuliła się w braciszka, który wyjątkowo nie oponował i okrył ich oboje grubym pledem.

— Wredne wampory — zakwiliła smutna. — Biedna Pani Światła.

— Wampiry, El — poprawił ją chłopiec, znacznie spokojniej, niż zrobiłby to tydzień temu.

Widząc to, ich prywatny narrator pogładził się po kilkudniowym zaroście. Wyciągnął zza pazuchy placki ryżowe, które szybko wzięli z błyskiem ekscytacji w oczach. Odchrząknął i znów zaczął snuć swą opowieść.

Rozdział I

— Nie ruszajcie się — nakazał reszcie spokojnym głosem, wiedząc, że z dawna wyczekiwana chwila właśnie nadchodzi.

Szalejące wokół płomienie odbijały się od lodowej, półprzezroczystej kopuły baśniową poświatą. Powierzchnia magicznej bariery parowała i topiła się, tańcząc w szaleńczych spiralach, kiedy języki ognia smagały jej zewnętrzną część. Myśl o wskoczeniu w ten szalejący ogień była co najmniej przerażająca, jednak wiedział, że to jedyny sposób na ocalenie reszty i stawienie czoła swoim własnym demonom. Tak, by raz na zawsze je przegnać.

Wziął bukłak i cały oblał się wodą, by zapewnić sobie choć chwilową osłonę przed oparzeniami, po czym jednym susem wyskoczył w skwar. Piękna Selia nie zdążyła go zatrzymać, a para mistyków z przerażeniem utrzymywała swoją lodową tarczę, chroniącą ich wszystkich od strawienia przez ognie z pułapki zastawionej przez Nathana i Eliona zeszłej nocy.

Kiedy już wyskoczył i otoczyły go płomienie, wstrząsający ból momentalnie targnął jego ciałem. Woda ściekająca po jego ciele natychmiast zaczęła się gotować i parować. Krzyk Selii, przerażający, pełen błagania o zatrzymanie się i zaniechanie tego szaleńczego ruchu, dotarł do niego dopiero po chwili. Sam był zaskoczony tym, że opuścił bezpieczną kopułę, nawet, mimo iż wiedział, że i tak będzie musiał ścigać napastników. Zasadzka była tylko dywersją i szansą dla Selii oraz reszty.

Nie pomylił się. Wróg oddalił się tuż poza zasięg pożaru. Spokojnie czekali na Nathana.

— Przeklęte sępy — warknął przez zaciśnięte z bólu i gniewu zęby. — Dopadnę was i raz na zawsze zakończę wasze życia!

Mówił bardziej do siebie niż do dziesięciu ludzi wokół pożaru, groteskowo stojących niczym znudzeni wędrowcy ogrzewający się przy ognisku.

Dziesięciu. Dziesięciu asasynów, w tym sam Stan Vorph, którego rozpoznał po nieco odróżniającej się masce i charakterystycznej, niskiej posturze. Cierpliwie obserwował skręcające się w konwulsjach ciała trzech jego pobratymców, którzy nie zdołali uskoczyć poza zasięg rażenia i czekał. Z chorą determinacją w postawie, czekał na Nathana.

Stary Mae pokonał morze ognia w kilku pociągłych susach. Skóra na jego odsłoniętych przedramionach pokryła się bąblami, nieliczne włosy spłonęły doszczętnie w jednej krótkiej chwili, spodnie i buty zajęły się żywym ogniem i kiedy tylko wylądował między dwoma zabójcami, otrzepał się szybko i w piorunującym tempie dobył swoich ostrzy. Zablokował ciosy, które w niego wymierzyli i szybką kontrą pozbawił życia dwóch niczego się niespodziewających napastników. Chociaż niemal wszyscy byli młodzi i niedoświadczeni, pozostało jeszcze przecież ośmiu, a wśród nich sam Stan Vorph, który był największą obawą starego mężczyzny w osmolonej kamizelce.

— Mae — warknął Stan i doskoczył go prędko. — Nikt nie ucieka z gildii, rozumiesz? Nawet jej mistrz!

Uskoczył przed jego cięciem i nieomal nadział się na wystawioną broń należącą do jednego z tych siedmiu przeciętnych wojowników, pozornie niezdolnych do skrzywdzenia doświadczonego Nathana Mae. Ciął nieszczęśnika stojącego mu na drodze w wykroczną nogę, ale ostrze nie zatopiło się głęboko. Atakowany jęknął z bólu, dając Nathanowi okazję do ucieczki. Skorzystał z niej i oddalił się na północ, w kierunku Foridy, najszybciej jak potrafił.

— Jazda, na co czekacie — usłyszał wrzaski Stana za swoją głową.

Wydawało się, że dźwięk się nasila, pomimo tego, jak krótkie było to zdanie.

Stan był szybki. Dużo szybszy i sprawniejszy niż te wszystkie lata temu.

Nathan także miał w zanadrzu kilka sztuczek. Wyciągnął z kieszeni małą paczuszkę z lontem przytwierdzonym do draski. Krótkim ruchem zapalił przygotowaną petardę i obracając się bez zwalniania biegu, cisnął nią pod nogi swojego ucznia z dawnych lat, następnie — choć wydawało się to niemożliwe — jeszcze szybciej wyrzucał nogi do przodu.

Bezgłośny wybuch wytrącił biegnących z równowagi i pokaleczył lekko dolne części nóg przywódcy pościgu. Upadł, ale szybko ponownie zerwał się na równe nogi i biegł za oddalającym się Nathanem. W oddali syk płomieni słabnął; Nathan poprosił w myślach Panią Światła o siłę dla Lany Salathiél i Solomona Neswortha. Modlił się, aby utrzymali lodową barierę jeszcze przez chwilę, by osłonić się przed płomieniami, a także zamaskować ten pościg.

Szybko jednak odrzucił myśli o swoich przyjaciołach, nawet o samej Pani Aerilii. Stan Vorph był przerażająco zwinny i niebezpieczny, więc całą swoją uwagę musiał skupić na nim. Nathan był dużo bardziej doświadczony i niezrównany w walce, ale wiek dawał o sobie znać, zwłaszcza podczas biegu. Stawy trzeszczały, bolały i odmawiały posłuszeństwa i pomimo najszczerszych starań, słyszał kroki pościgu coraz bliżej. Wiedział, że następna bomba byłaby bez problemu wyminięta, więc nie warto jej tracić.

Wytrzymaj jeszcze trochę, mówił do siebie. Tak, żeby Selia i reszta nie słyszała odgłosów bitwy. Żeby nie przyszli ci z pomocą. Jeżeli pisane ci zginąć, stary skurwielu, to zgiń z podniesionym czołem, ale, na Światłość, nie masz prawa pozwolić, aby coś stało się powierniczce Pani Aerilii.

Chociaż chciał już się nie rozpraszać, ten krótki monolog jakby dodał mu sił. Wyrzucał nogi daleko, robił kolejne wielkie susy, pokonywał dziesiątki kroków, setki; zdawało mu się, że biegł już kilometry. Już niedługo będzie wystarczająco daleko. Trakt był pusty, nikt mu nie przeszkodzi. Zaraz dopełni się jego przeznaczenie.

— Mae, do cholery — wrzasnął za nim Stan. — Nie rzucę ci noża w plecy. Zatrzymaj się i walcz jak mężczyzna. Zatrzymaj się!

Nathan wiedział, że istotnie by tego nie zrobił. Nawet gdyby w tym pościgu miał szansę na ucieczkę, Stan Vorph nie powstrzymałby go w ten sposób. Na szczęście dla Stana, Nathan wcale nie chciał uciec. Tak jak ścigający go młodzian, chciał konfrontacji.

— Zatrzymaj się. I daj mi tę walkę — wrzeszczał, a w jego głosie przebrzmiewała wyraźnie błagalna nutka. Nie dawał po sobie znaków zmęczenia, mówił wręcz dziwnie spokojnie i miarowo.

Stary, osmolony mężczyzna odetchnął bezgłośnie i zacisnął usta. Już wystarczy. Już dość daleko. Sam nie wiedział, czy te słowa pojawiły się w jego myślach jako jego własne, czy może należały do Pani Światła bądź jeszcze kogoś innego. Nie wiedział nawet, czy przypadkiem nie zostały wypowiedziane na głos. Zaczął zwalniać. Przeszedł jeszcze kilka metrów spokojnym truchtem, żeby uspokoić bijące jak oszalałe serce. Tak daleki sprint wykończył jego starcze ciało. Odwrócił się i spostrzegł, że Stan nakazuje swoim podwładnym utworzyć krąg wokół nich. Mimo wyjątkowo spokojnego głosu również był zmęczony, ale nawet nie w połowie tak bardzo, jak Nathan.

— Mae. Stary, słaby, chorowity Mae.

Nie zwracał uwagi na jego docinki. Udało mu się uspokoić oddech, chociaż mięśnie wciąż drżały po wielkim wysiłku.

— Dwadzieścia lat czekałem na ten moment. Dwadzieścia… — Stan się zamyślił, jakby próbował doliczyć dokładnej liczby. Zduszonym głosem wycisnął z siebie: — to już ponad dwadzieścia lat.

— Tyle czasu minęło? — zapytał szczerze zaskoczony Nathan. Po raz pierwszy od dawna zastanowił się przez chwilę, ile właściwie zim widziały już jego oczy; przestał liczyć swój wiek dawno temu i nie potrafił podać nawet przybliżonej liczby.

— Nie było dnia, abym nie myślał o twojej zdradzie. Dzień i noc, przy każdym posiłku, przy każdej sposobności, miałem przed oczyma ciebie. Zostawiłeś mnie. Byłeś mi jak rodzic, z dnia na dzień straciłem jedyną osobę, która o mnie dbała. Wybawiciela, nauczyciela, przyjaciela… Przybranego ojca. Nie powiedziałeś nic, zniknąłeś przed ukończeniem mojego szkolenia, zanim osiągnąłem gotowość do życia i zanim zdążyłeś nauczyć mnie, jak żyć. Zdradziłeś mnie.

— Nie zdradziłem nikogo. Zawsze byłem wierny tylko jednej.

Stan parsknął zniesmaczony. Wiedział, że im dłużej czeka, tym więcej sił odzyska jego dawny mentor. I bardzo dobrze. Chciał, aby był w pełni sił. Widział tylko Nathana, nie zwracał uwagi na okrążających ich współtowarzyszy z gildii — oni nie będą brać udziału w pojedynku, cokolwiek by się nie stało. Myślał tylko o walce uczciwej, w której nikt nie będzie miał żadnej przewagi.

— A ty wciąż o tych z dawna zapomnianych zabobonach. Już nawet wieśniacy nie czczą Światła. To z dawna zapomniana historyjka, ludzie nie czczą już nikogo i niczego. Nie znajdziesz kapliczki ku jej czci, klechy, kapłanki, świętych ksiąg w zbiorach czy wreszcie namacalnych efektów jej działania.

Nathan ściągnął usta w cienką linię. Wiedział, że Stan ma dużo racji, jednak każde wspomnienie o tym, jak mało ważna stała się Pani Aerilia dla tego świata bardzo go złości i boli.

— Byłeś kimś wielkim. Byłeś jednym z największych i najzdolniejszych. Zostawiłeś… nas — rozłożył ręce, omiatając zebranych współbraci. Nathan spostrzegł na jego przedramionach świeże oparzenia. Choć było to trudne do spostrzeżenia, mógł przysiąc, że kiedy Stan wyskakiwał z pułapki, ręce Stana były nienaruszone. Najpewniej obłęd tego ucznia sięgał tak głęboko, że widząc ślady ognia na rękach nauczyciela, chciał wyrównać wszelkie szanse i świadomie wystawił się na działanie płomieni jeszcze zanim zaczął się pościg.

— Nie zdradziłem nikogo — powtórzył spokojnie Nathan. Zupełnie porzucił swoją grubiańską postawę i pozwolił, aby spokój, który zawsze towarzyszy jego myślom się uzewnętrznił. Robił to niezmiernie rzadko, życie nauczyło go, że dużo łatwiej jest być twardym i surowym, gruboskórnym, a nawet ordynarnym. Gdyby Selia i reszta teraz go widzieli…

Vorph zdawał się zauważyć jego wyciszenie. Przyglądał mu się zaciekawiony i zaczął go okrążać, taksując czujnym okiem i szukając jakiejś przewagi. Asasyni stworzyli zwarte koło, uniemożliwiając ucieczkę, gdyż nie wiedzieli, że Nathan wcale nie chciał odejść. Chciał walczyć. Chciał zmierzyć się ze swoim uczniem, chciał zobaczyć, czy pogłoski o jego wyjątkowości i wielkiej sprawności są prawdziwe. I najważniejsze — chciał pozbyć się tego, co ciążyło na jego świadomości i trzymało go tak długo w Dalii, w nieuczęszczanych okolicach Przepaści Ruun oraz w kilku swoich wyludnionych, opustoszałych kryjówkach.

Ku swojemu zdziwieniu stwierdził nagle, że po raz pierwszy od tych dwudziestu trzech lat jest gotowy na to spotkanie. Momentalnie przypomniało mu się wszystko, zarówno ile dokładnie czasu minęło od ich ostatniego spotkania, jak i nawet jego wiek. Z tą świadomością uspokoił się zupełnie, tak fizycznie, jak i psychicznie.

Stan był już dorosłym mężem i nie było w nim tego chłopca, którym go zapamiętał. Chociaż w tym, jak mówił, jak patrzył, w swoich ruchach i nastawieniu było tak wiele żalu i urazy, ile można znaleźć tylko w opuszczonych dzieciach.

— Zaczynaj — rzucił wreszcie w kierunku zamaskowanego Vorpha. — Skończmy te gierki.

Młodszy asasyn błyskawicznie doskoczył Nathana, jakby czekając na tę komendę i wyprowadził serię uderzeń. Wykonał siedem precyzyjnych cięć, dwa w górne partie ciała, trzy w dolne i jedno w głowę.

Nathan uniósł swoje ostrza i falującymi ruchami zbił wszystkie ataki przeciwnika. Obrócił się przy tym dwukrotnie, precyzyjnym piruetem olśniewając obserwujących zajście skrytobójców. Wiedzieli, że nikt z nich nie mógł się równać z samym Nathanem Mae, Tańczącym Ostrzem, legendą z dawnych lat.

Jego przeciwnik był niewzruszony i zdawał się za nic mieć pokaz sprawności człowieka, który mógłby być jego ojcem, a może nawet dziadkiem. W podobnym piruecie wyprowadził zamaszyste uderzenie, które przecięło skórę na ramieniu Nathana.

Nie poczuł bólu, gdyż cięcie było bardzo płytkie, ledwo przebiło się przez bąble i otworzyło skórę, lecz Vorph dostrzegł krew i podążył jej tropem. Wykonał obszerny przewrót w tył i kiedy wylądował trzy metry od Nathana, dobył dwóch sztyletów do rzucania jeszcze zanim rywal zdążył zareagować. Cisnął nimi z całej siły, nie bacząc na ryzyko zranienia stojących w kręgu.

Nathan odbił jeden z pocisków, ale drugi drasnął go w prawy bok, choć i ta rana nie była niebezpieczna. Jednak pomimo małej szkody był pewien, że na twarzy Stana, pod żelazną maską zagościł uśmiech. Znalazł jakąś lukę, zaniedbanie w prawej gardzie starego mistrza, zależałą niedoskonałość, którą może kiedyś zlekceważył przez zbytnią pewność siebie i wybujałe ego.

Pociski poszybowały w krzaki przy drodze, zupełnie niedaleko głowy jednego z otaczających ich zabójców, który aż dygnął, ale nie zmienił swojej czujnej pozycji.

Stan wyskoczył w powietrze i pikując w dół, wyrzucił jeszcze jedno ostrze, tylko po to, żeby Nathan musiał je odbić, co uniemożliwi mu kontrę.

Wówczas zaatakował lewe ramię, tym razem skutecznie. Wbił ostrze głębiej. Zdecydowanie głębiej.

Nathan głośno wypuścił powietrze z przerażeniem budzącym się w oku. Młodszy od niego mężczyzna doskonale rozgryzł jego tok myślenia. Kiedy skupił się na poprawie swojej gardy nad prawą ręką, Vorph uderzył w zupełnie inny sposób, w lewą stronę. Przechytrzył go. Jednak nie poddał się — bywał już w gorszych tarapatach. Sam wyprowadził szybką serię, nie bacząc na ból rozdzierający rękę, ciął tak z prawej, jak z lewej. Zupełnie nagle to Stan był w defensywie. Cofał się i próbował przechylić szalę na swoją korzyść, ale nie zdołał. Jeszcze tylko raz zdołał wyprowadzić skuteczny atak, ale zaraz potem ponownie został zepchnięty do defensywy. Nathan był szczerze zdziwiony — wszystko wskazywało na to, że ten krótki pojedynek zaraz się zakończy.

— O, Światłości — wyszeptał pod nosem przez zaciśnięte zęby podekscytowany i przerażony Nathan. — Proszę skromnie, ześlij swoje Światło… do mnie!

Ostatnie słowa modlitwy wykrzyczał. Znalazł ten punkt. Ten maleńki, chyba tak mały, jak główka od szpilki. To jedno miejsce, które obserwował przez cały tok szkolenia Stana Vorpha wszystkie te lata temu, zanim Pani Światła objawiła się w Selii Libreanum, kiedy Stan szkolił się pod jego okiem. Szczegół tak drobny, tak nieistotny, że nikt inny oprócz wybitnego Nathana go nie zauważył.

Ten niekontrolowany ruch, ledwo kilka milimetrów w tył, niemal dygnięcie, które kosztowało Stana życie. Jego nauczyciel, zrezygnowawszy już całkiem z pozorów buty i pyszałkowatości, uronił łzę, wiedząc, że to już koniec. Jakby dla podkreślenia dramaturgii, maska asasyna odpięła się i upadła, tak, jak upadły wszelkie maski, które nosił Nathan Mae.

— Jak — zdołał wychrypieć Stan Vorph, dogorywając w ramionach swojego nauczyciela, który złapał go w połowie upadku na ziemię, następnie położył na swoich kolanach. Zabójcy zebrani wokół ruszyli do przodu, ale zaraz się zatrzymali.

Nathan zwiesił smutno głowę. Drżał z powodu stoczonej bitwy, jak i przez ostatnie, feralne pchnięcie. W oku zakręciła mu się kolejna łza, bo chociaż Stan Vorph znajdował się po tej stronie ostrza, po której można znaleźć jedynie wroga, zawsze był jego ulubieńcem. Istotnie był mu jak syn.

— Znam cię lepiej, niż ty sam znasz siebie. Umiem patrzeć. Obserwować — zamknął oczy i zbliżył usta do jego ucha. — Widziałem tę drobnostkę wiele lat temu i nigdy nie zapomniałem.

— Drobnostkę — naciskał słabym głosem. Złapał ostatkiem sił za kurtę Nathana. — Jaką drobnostkę?!

Nie odpowiedział mu. Z zaciśniętych, pomarszczonych powiek popłynęła jedna łza, kiedy przycisnął tego wybitnie uzdolnionego, ale porywczego i nierozważnego mężczyznę. Mężczyznę, którego szkolił jako dziecko, którego na zawsze zapamięta jako chłopca. A także jako bojownika, którego sprawność przewyższała wszystkich poprzednich rywali Nathana, nawet pomimo faktu, iż walka była tak krótka.

Z drugiej jednak strony, to nie fizyczna zdolność do bójki była najgroźniejszą bronią Stana i największą trudnością w tym pojedynku. Nathan Mae walczył głównie ze swoją własną przeszłością oraz silnymi emocjami skierowanymi ku młodemu Vorphowi. Sam sobie był największym wrogiem w tej walce.

Czuł, jak palce zaciskające się na jego odzieniu słabną, a po chwili sztywnieją. Położył czule jego ciało i ułożył je z największą czcią. Jednocześnie kątem oka obserwował skonsternowane ruchy otaczających ich obserwatorów w żelaznych maskach.

Podniósł się szybko i zdecydowanie. Ręka rwała jak cholera, z największym wysiłkiem powstrzymał się od sapnięcia z bólu, który zupełnie nagle się obudził, zajmując miejsce smutku i żalu.

— Zabierzcie swojego mistrza i pochowajcie go. A mnie puśćcie wolno.

Początkowo nawet się nie ruszyli. Wpatrywali się w niego, a spod tych żałosnych masek wpijali w niego oczy, które zdradzały rozmaite emocje; strach i uznanie; żal i niezrozumienie; nienawiść i agresję.

— Powiadam wam ponownie, puśćcie mnie wolno.

Jeden z nich się poruszył. Uniósł dłoń do reszty i wyszedł naprzód. Zbliżył się ostrożnie do Nathana, jego obnażona broń połyskiwała złowróżbnie. Nathan walczył z całych sił, aby nie krzyczeć z bólu i zachować pewny mars.

Zamaskowana, szara i złowroga twarz znalazła się tuż przed jego własną. Śmiałek nie powiedział ani słowa. Po kilkunastu sekundach usunął się w bok i zapraszającym gestem otworzył ścieżkę staremu Nathanowi.

Kiwnął mu głową ni to w podziękowaniu, ni to wyrażając zgodę i oddalił się spokojnym, powolnym krokiem. Nikt za nim nie pobiegł, nikt nie rzucił sztyletem — wiedział, że nawet najmłodszy żółtodziób nie mógłby w ten sposób zaatakować samego Nathana Mae. Nikt nic nie powiedział. Nikt nie próbował go zatrzymać.


Był wiele zdumiony tym, jak bardzo intensywny jest ból ręki. Jego ciało było poznaczone bliznami i często cierpiał katusze. Poza tym przecież nie tak dawno temu świadomie mocno się poparzył, kiedy wskoczył we własną pułapkę, a ledwo to zauważył.

Kiedy był już w bezpiecznej odległości od asasynów, którzy zabrali ciało Stana Vorpha i zaczęli oddalać się na północ, ocenił stan przedramienia. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że cięcie nie jest tak głębokie, jak mu się wcześniej wydawało, ale z rany sączy się bąbelkami zielonkawa wydzielina. Zdaje się wżerać do samych nerwów i niemal niezauważalnie parować.

— Nosz kurwa mać — wycedził zdrowo rozsierdzony. — Niech cię szlag, Vorph.

Oczywiście, stary durniu, rozmyślał gorączkowo. Ostrze było zatrute. Myślisz, że po co ten uskok, to skrócenie dystansu, sztyleciki, pozornie niegroźne pierwsze pchnięcie i tak dalej? Nawet nie widziałeś, stary, zgrzybiały dupku żołędny, kiedy pokrył swoją broń trutką.

— Załatwił cię tak, jakbyś to ty był młodzikiem. W końcu to twój uczeń — mruknął z przekąsem na głos sam do siebie, jako podsumowanie tych gorączkowych myśli. Co teraz zrobić?

Oceniał, jak poważna jest rana. Nie miał apteczki i nie wiedział, jak daleko od miasta czy jakiejkolwiek osady się znajduje. Jeżeli szybko nie zajmie się tym problemem, zginie.

— Lepiej, żeby długowłosy chłoptaś pamiętał nasz plan — mruknął, uśmiechając się półgębkiem.

Rozdział II

Obudziła się po nieprzyjemnym, otępiającym letargu na skraju lasu. Jej usta były wysuszone, a oczy opuchnięte. Kiedy spróbowała wstać, jęknęła tylko z bólu i przewróciła się na bok.

Wygląda na to, że znajduje się pośrodku niczego. Co się właściwie stało? Ciężko było zebrać myśli, kiedy w głębokim odrętwieniu, każda część ciała zdaje się rozdzierać na pół i pali jakby żywym ogniem. Skojarzenie bólu z płomieniami przypomniało jej jakiś szczegół. Tak, była pewna, że szła z kilkoma osobami. Z Laną, Solomonem i Elionem Lisiviusem Voernem do lochów Neridy, racja? Był ktoś jeszcze… No tak, Nathan Mae.

Z tym że… Nathan odłączył się od grupy wcześniej… Tak jej się przynajmniej wydawało.

Przygładziła rozwichrzone włosy, wyciągnęła z nich kilka patyczków i szyszek. Spostrzegła, że jej ręce trzęsą się jak oszalałe i nie potrafi tego opanować, do tego stopnie, że gdyby ujrzał ją ktoś z zewnątrz, niechybnie ujrzałby w tym drżeniu atak epilepsji.

W głowie zaświtała kolejna myśl. Ktoś jeszcze im towarzyszył. Tak, Kornelia. Kornelia, na pewno tak się nazywała… Kornelia? Dlaczego z nimi szła… I jak właściwie się tutaj znalazła?

Złapała się za podbrzusze, przewróciła na bok i zwymiotowała, sama nie wiedziała dlaczego. Chyba z bólu, męczącego i wynikającego bardziej ze zmęczenia, może przez ten dziwny, rozmyty obraz, którego nie może uchwycić i tylko majaczy w podświadomości i straszy.

Kogoś jej brakowało, kogoś bardzo bliskiego…

Nagle pojawiło się olśnienie. Ten rodzaj olśnienia, który odbiera siły i budzi nieprzyjemne uczucie osłabienia w całym ciele, tego żałosnego i pełnego strachu skurczu, przejmującego kontrolę i wytrącającego z równowagi. Początkowo nie mogła wydusić ani słowa, jej usta się rozwarły, oczy szeroko otworzyły i zakołysała w nich jedna łza.

— Pani! — sapnęła wreszcie bezgłośnie, zrywając się na równe nogi pomimo tępego, ćmiącego bólu i braku władzy w członkach. I w tej chwili przypomniała sobie wszystko.

Wszystko.

„Nie bój się. Ani ja, ani ty nie jesteśmy ważne. Dopełniłaś swojego zadania. To dzieci są kluczem do wszystkiego. Dzieci Niczyje. To, co się dzieje… Manifestacja… to jedyny sposób”.

Niektóre słowa były jakby wypaczone, niektóre niepełne, a przerwy między wyrazami często wydłużone bądź sprowadzone do minimum. Wszystkie naraz brzmiały spójnie, lecz odpychająco, jak trzymająca się jednej tonacji melodia, źle jednak skomponowana, lub też zupełnie na odwrót — kwintesencja aranżacji przy akompaniamencie nienastrojonych instrumentów.

— Błagam, błagam, nie — załkała Selia. Upadła na kolana i złapała twarz oburącz, przyciskając się do zimnych kamieni. Płakała gorzko. — Pani Światła, błagam, wróć do mnie, co ja bez ciebie zrobię?

Wyglądała jak obłąkana. Nie dziwne; ta straszliwa Manifestacja zniszczyła wszystko, co było w niej wyjątkowe i wspaniałe. Zniszczyła cudowną, nieopisaną radość i umiłowanie, które czuła wraz z obecnością Pani. Nie potrafiła zrozumieć, że jest już sama.

Czy Aerilia zupełnie umarła? Czy została gdzieś zmieciona, ukryta… Wyłączona?

„Tym razem nie będziesz cierpieć. Obiecuję”, mówiła jej przed swoim zniknięciem. To zdanie jako jedyne było czyste i klarowne, niezniszczone, jakby odpowiednio zachowane.

Nie bacząc na to, kogo może do siebie przywołać swoim głośnym zawodzeniem, płakała jak małe dziecko. Chociaż nie pamięta swojej rozpaczy po stracie matki, straty, która zbiega się w czasie z okrutnymi przeżyciami z dzieciństwa, nie śmiała przypuszczać by tamta pustka i ból mogły dorównać ogołoceniu, wyzuciu z uczuć i sił, które teraz odczuwa. Choć w tym momencie tego nie wiedziała, te pierwsze łzy wypłakała bardziej ze strachu, niż ze smutku. Ze strachu przed nieznanym, przed życiem bez Pani, bez świadomości, że jest najważniejsza, wybrana, chroniona i niezwykła.

Choć obecność Pani Światła w jej ciele nie była uczuciem bezustannym, teraz z wnętrza ziała przerażająca nicość. Wyobraziła sobie, że czuje się jak kamień, na którym opiera się jej rudowłosa głowa. Tak zgięta płakała i zawodziła, załamywała ręce i wznosiła modły. Gorliwie i szczerze modliła się po raz pierwszy od swojej misji w Górach Szlachetnych, od niemal samobójczego rytuału Uświęcenia, gdy miała zdobyć dziewicze szczyty bez odpowiedniego przygotowania i sprzętu.

— Obiecałaś, o Pani, obiecałaś, że nie będę cierpieć — jęknęła z wyrzutem i od razu się zawstydziła.

Przypomniała sobie trudy Szlaku Głupców. Gryzący mróz, wiatr smagający jak bicze, głód i zezwierzęcenie, upokorzenie i niewygody, ciągły ból, katar i kaszel, objawy choroby wysokościowej, narkotyczne odjazdy i trudy uzależnienia, wreszcie walka z wilkiem, którego łeb spoczywa na jej ramieniu, a skóra okala zgięte plecy. Cały ten ból przeżyłaby chętnie jeszcze raz, aby tylko móc ponownie poczuć w sobie odrobinę życia, choć nikłą iskrę Pani Aerilii.

Chociażby tak słabą, jak po tym, gdy Pani Światła pohańbiła się, ratując Selię w Oak Crib, przez co straciła swoją moc i wspomniany rytuał był koniecznością. Aerilia była wtedy tak nieobecna, strącona w jakieś nieznane ostępy rzeczywistości, że myślała o niej wówczas jako odległym ognisku, którego ciepła nie może poczuć, ale widzi je w oddali i wie, że wytwarza ciepło niezbędne do przeżycia.

Gdy ta myśl stanęła w jej głowie, zrozumiała jak bardzo Aerilia ją miłowała, na tyle, że zaryzykowała nawet swoją świętość. Przywiodło to jeszcze większy żal, a w jej głowie zagościł jedynie niewypowiedziany smutek i nie przejmowała się zupełnie niczym przyziemnym.


*


— Nie odwracajcie się — wrzeszczał przez łzy Solomon do swoich towarzyszy. Miał przed oczyma twarz Lany, jej piękne oczy i uwodzicielski uśmiech. — Nie odwracajcie się!

Biegli co sił w nogach. Daniel, którego uratowali z lochów, był najwolniejszy, ale jak można winić kogoś, kogo ciało wygląda w ten sposób? Jakże wiele okrucieństw wyrządzono temu człowiekowi, pomyślał Solomon, ale sympatia do kogokolwiek innego, niż kapłanka Lana tylko na krótką chwilę zagościła w jego myślach.

Obiecał sobie, że zemści się na tej obrzydliwej kreaturze. Że jego moc i wiedza tak wielce urosną, że zniszczy tego skurwysyna, to chore, pierdolone, chłopięce wynaturzenie, które zabiło Lanę w tym przeraźliwym pojedynku, który widział z oddali. Walczy, zmaga się w największych trudach. Wreszcie, jej ciało bezwładnie uderza o ziemię. Pamięta tę scenę i dobrze wie, że będzie go prześladować w nocnych i dziennych koszmarach, wraz z migoczącym wizerunkiem wampira.

— Na Światłość, co z kapłanką? — pytał mechanik Elion, z którego czoła wciąż ziała otwarta rana. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć, a twarz miał pozlepianą strużkami schnącej krwi.

— Nie odwracajcie się — ryknął ponownie z nieukrywaną agresją w tonie mężczyzna w szacie.

Kierowali się na północ. Wiedzieli, że muszą uciec, ciało Selii przejęła Pani Światła, a Vidrim przeistoczył się w Pana Ciemności, Saphraela. Jeśli zbliżą się do pola Manifestacji, najpewniej zginą i nie będą mogli pomóc Selii, jeżeli będzie ich potrzebowała.

Szybko oddalili się od przejmującej feerii barw, błysków i hucznych dźwięków Manifestacji. Nikt nie odważył się spojrzeć za siebie, ale co rusz upewniali się, że nikt ich nie śledzi. Natknęli się na trzech legionistów, którzy widocznie gdzieś zbłądzili, lub może zostali wysłani na patrol. Solomon wyskoczył do przodu i z gniewnym rykiem wyciągnął przed siebie obie dłonie, z których buchnęła tak intensywna fala uderzeniowa, że rozerwała ich skórę i mięśnie oraz połamała drzewa w odległości dziesięciu metrów. Kornelia z przerażeniem obserwowała, jak ciała legionistów w jakiś przedziwny, zapewne magiczny sposób nie odleciały do tyłu, żołnierze stali tam, gdzie przed atakiem i poruszali się, jeszcze zdając się żyć, ale czarodziej w ciemnoniebieskich szatach ich nie dobił. Nakazał biec dalej i ruszyli, przerażeni i roztrzęsieni, zarówno tym, co się przed chwilą wydarzyło, jak również olbrzymią mocą czaru Solomona Neswortha.

Byli już w północnej części lasu, lecz nie spotkali po drodze kolejnych żołnierzy. Wciąż biegli.

— Stop — sapnął Elion i szarpnął Solomona z ramię. Ten odwrócił się ku niemu i przeszył wzrokiem tak pełnym bólu i nienawiści, że mechanik aż wstrzymał na moment oddech. Jego dłoń dygnęła w kierunku mechanika, ale szybko się opamiętał i ją cofnął.

— Czego chcesz?

— Nie słyszysz?

Faktycznie, usłyszał coś. To kobieta, płacząca kobieta.

— Nic mnie nie obchodzi jakaś niewiasta — warknął Solomon, na co Elion zbliżył się do niego na odległość kilku centymetrów.

— Solomonie Nesworth — rzucił donośnym głosem, opluwając mu twarz. — Uspokój się i posłuchaj, co mówisz! Nie obchodzi cię płacząca kobieta? Tak zawodząca? Kim ty do cholery jesteś, nie poznaję cię. Wiem, co czujesz, rozumiem cię, ale, na litość Pani Światła…

Czarodziej jakby na moment oprzytomniał i jakby dopiero dotarło do niego, jak straszny ból musi czuć ta płacząca osoba. Wlepiał swój gniewny i zdeterminowany wzrok w mechanika, jednak ugiął się wreszcie i wyminął go, szturchając barkiem i wysuwając się naprzód.

— Za mną — rozkazał niechętnie i począł się zbliżać w kierunku źródła płaczu.

Z przygotowaną bronią podeszli do małej polanki pośrodku lasu.

Tam ją zobaczyli. Opadły im szczęki i rozwarli oczy. Solomon szepnął kilka słów pod nosem i przesunął rozpostartą dłonią przed swoimi oczyma, małym zaklęciem wyostrzając sobie wizję i upewniając się, że to faktycznie ona.

Nie potrzebowali żadnych dodatkowych zapewnień. Peleryna ze skóry wilka, ciemne rude włosy spływające subtelnymi falami, cudownie lśniąca biała zbroja. Któż to mógł być inny, jeśli nie Selia, wybranka Najwyższej.

Co ona tutaj robi, przecież ledwo chwilę temu była przed bramą i- i… walczyła z Vidrimem, a następnie miała miejsce Manifestacja. Dosłownie przed momentem, myślał Solomon.

— Selia? — powiedział ostrożnie zdziwiony Elion, podchodząc do niej. Kornelia z Danielem również się zbliżyli, a Solomon stał jak wryty. — Selia, to my, słyszysz nas?

Zapłakana kobieta uniosła swoją głowę. Oczy i całą twarz miała napuchnięte, dwa wartkie potoki łez i wydzielina z nosa spływały jej do ust. Wyglądała ujmująco smutno. Tak smutno, jak smutna potrafi być tylko osoba, która straciła wszystko. Jak dziecko, które obserwowało śmierć swoich rodziców.

Kornelia spostrzegła, że Daniel odwrócił nerwowo wzrok. On najmniej rozumiał, co tu się dzieje, bo nie poznał jeszcze Selii, ale widok tak wielce cierpiącej osoby musiał obudzić w nim bolesne wspomnienia tortur w lochach Neridy, niekończących się katuszy fizycznych i psychicznych.

— Co się stało — wyjęczała Kornelia do Selii, zerkając równocześnie ukradkiem na Dana.

— Aerilia — wydukała przez łzy, krztusząc się z braku tchu. W końcu zdołała jęknąć tylko jedno słowo: — odeszła.

Solomon dopiero teraz podbiegł do leżącej czempionki Zakonu Światła. Również miał oczy czerwone od łez, ale nie wyglądał nawet w połowie tak żałośnie ponuro, jak ona.

— Pani Światła… Odeszła? — zapytał jej najdelikatniej, jak potrafił. — Czy opuściła cię po Manifestacji i nie jesteś już caerriu?

Selia zdołała tylko przecząco kiwnąć głową na to niezbyt taktowne stwierdzenie.

— Umarła — wydukała między potokiem szlochów i czknięć. Solomon nie płakał, a złapał się za głowę. Trzęsły mu się ręce i zdawał się nagle zdjęty strachem.

— Jesteśmy zgubieni — stwierdził jakby sam do siebie.

Przeraźliwa cisza przerywana była jedynie nieartykułowanymi smutkami Selii, jednak i ona po chwili zupełnie się uspokoiła, a jej twarz przybrała intensywnie skupiony wyraz. Nikt nie miał odwagi się odezwać, ponadto, nie wiedzieli, co właściwie powiedzieć, co znaczy odejście Pani Światła i jak to jest w ogóle możliwe.

— Kornelia i Daniel! — wrzasnęła zupełnie nagle, zrywając się na równe nogi tak jak wcześniej, kiedy przebudziła się samotnie pośrodku niczego. — Gdzie oni są? Gdzie, gdzie oni są?

Rozglądała się panicznie, ale nie potrzebna była odpowiedź — szybko zobaczyła brunetkę z blizną na twarzy i odetchnęła z ulgą. Daniel stał zaraz obok i teraz na powrót odwrócił się w jej kierunku.

— Zechcesz wyjaśnić-

— Te dzieci są kluczem do wszystkiego — powtórzyła słowa Pani Światła. — Jesteście… Dziećmi Niczyimi. Jesteście wypełnieniem proroctwa. Jesteście naszą nadzieją na przetrwanie, a może nawet na pokonanie mroków. Przed odejściem powiedziała, że jesteście najważniejsi.

Dan i Kornelia spojrzeli po sobie. Zupełnie nie rozumieli, o co jej właściwie chodzi. Nie byli już dziećmi, byli dorośli, a ona mówi, że są… Dziećmi Niczyimi? Kornelia przypomniała sobie swoje przebudzenie w Lenville, to, jak wróciła do świata żywych oraz to, że nie pamięta swojego poprzedniego życia. Zastanawiała się, czy o to chodzi? Czy chodzi o coś tak prozaicznego, jak fakt, że nie ma rodziców?

— Odpowiemy na wszystkie wasze pytania — zapewniła Selia, nagle oprzytomniała i znacznie spokojniejsza. — Ale nie teraz, nie tutaj.

— Jak się tu znalazłaś? — zapytał Solomon, ignorując słowa, które właśnie wypowiedziała. Również był opanowany. Elion spojrzał na niego miękko, mając nadzieję, że zazwyczaj rezolutny i rozsądny mag nie wpadnie w kolejną furię.

Selia wzruszyła ramionami i rozejrzała się po okolicy, jakby gdzieś tam była schowana odpowiedź. W końcu podniosła niepewnie wzrok.

— Nie mam pojęcia — przyznała. — Podejrzewam, że Pani ostatkiem sił oddaliła moje ciało jak najdalej od pałacu Onon-Tel. Może nawet upewniła się, że znajdę się na waszej drodze.

Solomon pokiwał głową. To miało sens, zważając na to, co wiedzą o sposobach działania świętych Sił Życia.

Selia rozejrzała się po zebranych. Jej spojrzenie zrobiło się przenikliwe i pełne najgorszych obaw. Znów zaczął trząść się jej podbródek, a oczy napełniły się łzami.

— Lana…

Solomon w odpowiedzi pokiwał jedynie głową, przybierając nieprzenikniony, pełen determinacji mars. Selia załamała ręce opuściła ramiona. Z zebranych osób, oprócz czarodzieja Neswortha, to Elion znał czerwonowłosą czempionkę najdłużej, i choć ich znajomość była bardzo świeża, zdążył poznać ją na tyle, by wiedzieć, że prawdopodobnie nigdy wcześniej nie była tak mała i osłabiona. Patrzenie na nią sprawiało dziwną trudność.

— Straciłam moją Drogę do Odkupienia, moją słodką Panią… A także moją najlepszą przyjaciółkę?

Solomon zbliżył się do niej, żeby ją przytulić. Odsunęła się.

— Kto?

Nie odpowiedział. Stanęła twardo. Zebrała się w sobie i wpiła w niego wymagający odpowiedzi wzrok.

— Solomonie. Kto?

Niebieskie oczy magika kontrastowały przeraźliwie z czerwienią żyłek wokół tęczówki i wilgotnymi od łez powiekami. Głęboki kolor zdawał się ciemniejszy niż kiedykolwiek wcześniej i przepełniony gniewem, przywoływał na myśl głębiny wód oceanów — niezbadane, niebezpieczne, niepewne. Jego blond włosy były jak naelektryzowane i w połączeniu z chorobliwą nienawiścią w spojrzeniu, nadawały mu dość przerażający wygląd.

— Imperium — odpowiedział krótko.


Wyruszyli natychmiast na północ. Napotkali jeszcze jeden patrol składający się z trzech strażników i choć wszyscy uspokoili się na tyle, aby nie płakać podczas marszobiegu, Solomon widząc żołnierzy Neridy wpadł w furię.

Elion próbował go powstrzymać, ale na darmo. Mag z przeciągłym warkotem zbliżył się do zaalarmowanej grupki. Piechurzy dobyli swoich broni. Towarzysze czarodzieja wybiegli razem z nim, ale wyskoczył naprzód i nie zwracał na nich uwagi. Nienawistnie wygiętymi palcami kierował wiązki czystej energii bezpośrednio w gwardzistów, a oni padali, dosłownie rozrywani na strzępy. Jednego z nich zdążył zestrzelić Elion Lisivius Voern, ale czarodziej jakby tego nie zauważył i zmaltretował jego ciało swoją energią magiczną. Następnie wpił w kolegę gniewne spojrzenie i ruszył dalej.


Daniel miał niemały mętlik w głowie. Rozumiał z tego wszystkiego najmniej, ale bał się zadawać pytania. Zwłaszcza że przed chwilą uratowali go z lochów, a w głowie wciąż majaczył mu obraz siebie samego, dyndającego u sufitu sali tortur z niezliczonymi haczykami wbitymi w skórę. Bał się dźwięków i cieni, co Kornelia zdawała się zauważać. Przyglądała mu się, kiedy mknęli najszybciej, jak mogli.

— Spokojnie — szepnęła do niego. Szli prawie na końcu stawki, za nimi tylko Selia zamykała pochód i pilnowała tej drogocennej pary. — Już wszystko będzie dobrze. Jesteś uratowany. Uratowałam cię, słyszysz? Tak jak obiecałam.

Nie odpowiedział. Pokiwał głową i zrozumiał, że faktycznie ci ludzie mu pomogli, ale łypał ostrożnie na odzianego w ciemne szaty z fioletowymi pasami czarownika, przerażającego w swojej skuteczności i brutalnej bezwzględności.

Ta kobieta, Selia… Powiedziała, że wraz z Kornelią są Dziećmi Niczyimi. On, Daniel Torch, zwykły młodzieniec, który chciał wstąpić do armii, bo do niczego innego się nie nadawał. On, fałszywie okrzyknięty szpiegiem Zakonu; Zakonu, o którym nawet nie miał pojęcia. On, wybawiony przez czerwonowłosą piękność (kiedy przestała płakać, a obrzęknięta twarz nieco znormalniała, ujęła go swoją niebywałą wręcz urodą) i jej ludzi wraz z Kornelią. On i właśnie ona… są Dziećmi Niczyimi. Kolejna nazwa, która nic mu nie mówi i, jak wszystko wokół, straszy. Co, jeśli trafi z deszczu pod rynnę, jeżeli ta Selia wiedzie go gdzieś, gdzie wyssą z niego całą energię, esencję, duszę, zabiorą mu to, co czyni zeń to całe… Dziecko Niczyje? Może czeka go jeszcze większy ból?

— Jesteś pewna tych ludzi? — zapytał na ucho Kornelii. Nie zauważył, gdy jej zdrowy policzek się zarumienił, kiedy zbliżył do niej swoje usta.

— Nie jestem do końca przekonana, czy dobrze to rozumiem — zaczęła po krótkiej chwili tak cicho, by nikt ich nie usłyszał. — Ale pani Selia mówiła, że odeszła… Aerilia. Zapewne to sprawiło, że teraz są tacy porywczy, no i widziałeś, z kim mierzyła się tamta kapłanka. Można się tylko domyślać jej cierpień, zanim…

Danielem wstrząsnął dreszcz. Ten upiorny, chłopięcy, chodzący horror był wizerunkiem kogoś, lub raczej czegoś, co znał, co było mu boleśnie bliskie i znajome, a jednocześnie miał pewność, że pierwszy raz ujrzał go w tamtej krótkiej chwili przed bramą. To tak jakby wreszcie ujrzał coś, o czym słyszał, o czym czytał, o czym opowiadali mu wszyscy wokół.

Kornelia przestała mówić, bo zreflektowała się, że nie powinna raczej wspominać przy nim o cierpieniach i mękach. Nie przez najbliższych… cóż, kilkaset lat albo i więcej, jak pozwoliła sobie ocenić ze smutnym uśmiechem.

— Musimy się stąd wydostać — stwierdziła Selia. — I jak najszybciej skierować się do domu. Nie mam pojęcia, jak przekroczymy granicę. Chyba będzie trzeba zrobić trochę bałaganu. Bez Nathana będzie ciężko-

— Znowu — przerwał jej Elion, zanim zdążyła zapytać o Nathana Mae. — Bałagan nam całkiem nieźle wychodzi.

Selia zauważyła tę próbę odwrócenia uwagi od tematu Nathana. Kiedy tak szli i dostosowywali tempo do słabowitego Daniela Torcha, gwizdnęła raz, zwracając uwagę Eliona. Kiwnęła mu palcem.

Obawiał się, że będzie wypytywać o stan Solomona, bądź jeszcze gorzej, o swoją przyjaciółkę Lanę Salathiél, choć rozumiał, że zapyta o sytuację z napastnikami na rozdrożu. Po prawdzie nie miał odwagi mówić jej o żadnych z tych rzeczy.

Na jego szczęście nie zapytała o starego Mae, a o napastników, więc odetchnął z małą ulgą.

— Podczas zasadzki na rozdrożu zastrzeliłeś jednego z napastników. Zmarł na miejscu. Co z resztą?

— Było jeszcze kilku, między innymi dwie kobiety. Jedna z nich prawdopodobnie miała mnie zdjąć, ale wpadła w sidła, dzięki niech będą słodkiej Pani… Cholera, przepraszam — zaczął gorączkowo tłumaczyć, że nie chciał wspominać o Pani Światła, nie teraz, kiedy stało się najgorsze, ale Selia uspokoiła go.

— Myślę o niej, nawet kiedy mówię o czym innym — wyjaśniła, podnosząc ręce w pojednawczym geście. — Więc nie obawiaj się, jeżeli przypadkowo o niej wspomnisz. To nie przypomni mi jej, gdyż nie zapomniałam choćby na chwilę.

Kiwnął głową smutno i kontynuował.

— Druga kobieta przybiegła jej pomóc. Obie były paskudnie ranne i widziałem, jak się oddalają. Kiedy wybuchły płomienie, ci wokół was pierzchnęli we wszystkich kierunkach, z dala od jęzorów ognia, a ten, z którym walczyłaś, ulotnił się, uciekając na południe, w ślad za dwoma rannymi.

— A reszta?

— Reszta czekała.

Tak, jak teraz czekał Elion; na pytanie, które niechybnie musiało zostać w końcu postawione.

— Nie stali długo. Nagle uciekli w tym samym kierunku co pozostali — dodał szybko.

Selia mruknęła nieco podejrzliwie, ale pytała dalej.

— Co z Nathanem?

Odpowiedział jej krótką chwilą ciszy. Po chwili spojrzał na nią, kiwając w uroczy sposób głową, dając jej znać, że nie rozumie, o co jej chodzi.

— Twierdziłaś, że skoczył w płomienie. Ale ja go nie widziałem. Wiesz, jak wyjątkowo sprawny jest. I szybki, że nawet ja mogłem go nie dostrzec.

Gdyby nie ogromna strata, z którą się zmagała, zapewne podałaby w wątpliwość ten przebieg wydarzeń i nie dałaby wiary w takie przeoczenie, wszak wzrok Eliona był jak u sokoła. Jednak nie była w stanie na trzeźwą analizę, więc pokiwała głową i oddelegowała strzelca, żeby wrócił do Solomona. Czarodziej nie powinien być teraz sam.

Tak, jak i ona nie powinna być sama.

Nie powinna, ale jest. Po raz pierwszy od traumy z dzieciństwa, która odmieniła całe jej życie, jest zupełnie osamotniona.

Elion Lisivius Voern ponownie odetchnął z ulgą po skończonej rozmowie z Selią. Skrytobójcy wcale się nie oddalili. Selia ledwo łyknęła to kłamstwo i wiedział, że gdyby była w lepszej kondycji psychicznej, gdyby nie zmęczenie, gdyby wciąż była caerriu Pani Światła, nie uwierzyłaby mu nawet przez chwilę. Zastanawiał się, jakim cudem dopiero teraz go pyta o tamtą sytuację. Wtedy, świeżo po zajściu, mogła z niego wydusić prawdę bez problemu. Nie zdołałby jej omamić. Na szczęście musiała uznać, że najpierw należy skupić się na drodze do lochów Neridy, by usłuchać przepowiedni i dopiero następnie dowiedzieć się o losie Nathana. Poza tym, kiedy tylko pozbierał pułapki i się z nimi przegrupował, zapytał przytomnie, co z nim. Oczywiście zrobił to specjalnie, by zaznaczyć, że w żadnym wypadku go nie widział.

Żeby nie podejrzewali, że obserwował, jak Nathan wyskakuje z płomieni, zabija dwóch napastników oraz rzuca się w ucieczkę na północ, gdzie podążyli za nim pozostali… Tak, oczywiście. Nie zauważył niczego podobnego.


Byli już na północnym skraju Lasu Neridy. Słońce zaszło, ale nie powinni się zatrzymywać, lecz niedbale opatrzone czoło Eliona, bardzo osłabiony Daniel i rozbite morale całej grupy tak bardzo źle się na nich odbiły, że postanowili zaryzykować. Wykarczowali kilka krzaków gdzieś daleko od drogi i rozłożyli śpiwory Solomona i Eliona jeden obok drugiego. Cztery osoby będą na tym spać, a piąta ma pełnić wartę.

Nie odważyli się rozpalać ogniska. Wiedzieli, że w tym stanie nawet zabójczy Solomon szybko padłby z wysiłku podczas walki. Im więcej czarów wyrzuci ze swoich rąk magik, tym większy negatywny wpływ na organizm, wycieńczenie mogące prowadzić nawet do nagłej dehydratacji i śmierci.

Posilili się zapasami z plecaka Eliona i Solomona. Toboły Selii gdzieś się zawieruszyły, zapewne obróciły w perzynę podczas Manifestacji. Bagaż kapłanki Salathiél został tam, gdzie spoczęło jej ciało.

Noc była zimna, choć byli na południowym półwyspie kontynentu. Selia nazbierała mchu i przykryła leżących, oferując objęcie pierwszej warty.


Usiadła plecami do nich i cicho chlipała. Nie pozwoliła sobie na brak czujności ani na kolejny wybuch rozpaczy, ale bardzo tego pragnęła. Bardzo chciała wyć, krzyczeć, zawodzić.

— Możesz iść spać — wyrwał ją z krótkiego zamyślenia głos Solomona, który zaraz przysiadł się obok. — Ja nie mam zamiaru.

Zupełnie niespodziewanie przytuliła się do niego. Jej ciałem targało spazmatyczne łkanie i wtulała się w niego tak, jak wtulała się w Serdiana przed wyruszeniem na rytuał Uświęcenia w Góry Szlachetne.

— Lana była moją najlepszą przyjaciółką — wyznała mu po pewnym czasie, kiedy już opanowała płacz.

— Wiem.

Siedzieli przytuleni w absolutnej ciszy. Tylko świerszcze wygrywały swoją rytmiczną, uspokajającą melodię. Gdzieś w oddali, ledwo słyszalnie, nietoperze trzepotały swoimi skrzydłami.

— Ty także zacząłeś coś do niej czuć, prawda? Powiedz mi… Co do niej czułeś?

Przyzwyczajone już do mroku oraz wyczulone dzięki misji w Górach Szlachetnych oczy Selii wychwyciły wyraz niezrozumienia i niepewności na skąpanej w mrokach nocy twarzy czarodzieja. Otworzył usta raz, po czym je zamknął i dopiero po chwili spróbował wyjaśnić.

— Uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie wiem?

Pokiwała głową przecząco. Nawet jeżeli tego nie zobaczył, domyślił się zapewne. Wypuścił powietrze, a mięśnie jego karku mocno się spięły.

— Była obiektem moich westchnień. Jej sposób bycia… Jej charakter i powab. Wdzięk, z jakim się poruszała i sposób, w jaki kokietowała. Niedostępność i chęć zagarnięcia wszystkiego, chęć kontroli i panowania nad innymi… To wszystko mnie w niej fascynowało. Nie wiedziałem, że można obdarzyć kobietę aż takim uczuciem.

— Kochałeś ją — skwitowała.

— Nawet jej dobrze nie znałem. Zaledwie kilka dni. Jakim cudem mogę mówić o miłości?

Selia wiedziała, że zdecydowanie za wcześnie na tę rozmowę, ale skoro już zaczęła, postanowiła brnąć dalej i przynajmniej dać czarodziejowi jakąś odpowiedź, jasność zmąconego umysłu. Uważała, że nawet utracona miłość jest lepsza od jej braku.

— Czy kiedykolwiek podczas wyprawy, na którą wyruszyliście w Góry Szlachetne, by mnie uratować… zaryzykowałeś swoim życiem lub zdrowiem, by jej pomóc?

Potarł się po kilkudniowym, ciemnym zaroście, który jedynie o tak późnej porze nie kontrastował ostro z jasnymi włosami.

— Była taka jedna sytuacja… Araneae Immanis, wielkie pająki, które nas zaatakowały. Kiedy z nimi walczyliśmy, wypadła jej broń, a ja rzuciłem się na pomoc. Rozcięły mi brzuch i czoło, ale udało mi się je odeprzeć.

Selia uśmiechnęła się smutno. W mrokach nocy pokiwała głową, myśląc: cała Lana. Wszyscy zawsze chcieli jej pomagać. Taka już była, magnetyczna i ubóstwiana.

— Masz już więc swoją odpowiedź. Kochałeś ją.

Siedziała z nim jeszcze przez chwilę, ale nie mówili już niczego.

Znała Serdiana, uznała więc, że zna i jego ucznia. Wiedziała, że lepiej powiedzieć mu prawdę i pozwolić pogodzić się ze stratą, niż żeby trwał w niewiedzy. Dopiero teraz może walczyć z nienawiścią, która w nim aż buzuje.

Nic nie było do dodania, więc pozwoliła Solomonowi rozmyślać, a ją powoli zaczął morzyć sen.

Rozdział III

Elion przebudził się po trzech godzinach. W mroku nocy dostrzegł rozmyty zarys sylwetki Solomona, który spoczywał na klęczkach, a palcami naciskał skronie. Kiedy wzrok mechanika przystosował się do ciemności, dostrzegł rytmiczny ruch jego ciała, które delikatnie unosiło się i opadało, znów się unosiło, tym razem na dłużej… I ponownie, płynnie zniżało. Jego wybitne zmysły pozwoliły mu usłyszeć głębokie, niemal bezgłośne oddechy synchronizujące się z tym falującym ruchem.

— Co robisz? — zapytał w pewnym momencie. Jeszcze się nie ruszył ani nie wydał nawet szmeru, ale Solomon nie dał po sobie poznać, czy choć trochę wystraszył się nagłego zapytania.

— Oczyszczam umysł — wyjaśnił krótko pomiędzy kolejnymi, głębokimi oddechami. — Mistrz Serdian nauczył mnie, jak ukierunkowywać przepływ swojej energii, swoje emocje i myśli za pomocą oddechu. Nie jest to łatwa sztuka, ale pozwala zjednać się z otaczającym światem, zabrać część spokoju natury dla siebie.

Elion mruknął. Po cichu wstał, żeby nie obudzić pozostałej trójki. Selia spała niespokojnie, czasami posapywała przez sen i kręciła panicznie głową. Dan i Kornelia spoczywali, śpiąc twardo, ich klatki unosiły się miarowo. Mechanik spostrzegł, że dziewczyna wtuliła się w paskudnie umęczonego mężczyznę.

— Takie oczyszczenie przydałoby ci się na tę twoją paskudną ranę na czole — rzucił między kolejnymi wdechami czarodziej.

Lisivius Voern odruchowo uniósł dłoń do zabandażowanej głowy. Wielce bał się ran tego rodzaju, obawiał się uszkodzenia części mózgu odpowiedzialnej za zmysły lub pewność jego dłoni, bądź też tej, dzięki którym precyzyjne obliczenia trajektorii lotu i uwzględnianie czynników wpływających na tor pocisku są dla niego tak oczywiste. W wiedzy o geometrii przestrzennej czy kinetyce przewyższał nawet wielce mądrego mistrza Serdiana.

— Selia świetnie oczyściła ranę i zasklepiła ją maścią z żyworódki. Mówi, że podobną ciapą oblepiała swoje liczne rany na drodze do rytuału Uświęcenia.

— Już moment, w którym przeszła przez próg Przytułku Nadziei, był początkiem tego rytuału. Nie było więc czegoś takiego jak… droga do rytuału. Twojego nieudolnego doboru słów nawet nie chcę komentować.

Elion zaśmiał się. Nesworth i ta jego poprawność. Wszystko musiało być równe, szykowne, pasujące do siebie i wolne od błędów. Jakże dziwnie było patrzeć na niego tak zaniedbanego i wycieńczonego, wydawał się starszy o kilka lat, ponadto wyglądał na zrezygnowanego i pozbawionego zwyczajowej dokładności; tym bardziej teraz raziła jego uwaga, wyniosła i przemądrzała.

Wyszukany styl życia i buta wcale nie irytowały zdolnego mechanika-strzelca. Wszakże obie jego profesje również wymagały precyzji i kunsztu, tylko nieco innego rodzaju niż u czarodzieja. I właśnie teraz miał zamiar wykorzystać swoją własną pieczołowitość, by wymknąć się bezgłośnie z prowizorycznego obozu.

— W tych lasach rośnie podobno pewien wrzosowiec, którego orzechy są doskonałym źródłem oleju do oliwienia trybików. Miałem nadzieję znaleźć jakieś dzikie drzewo i zebrać kilka, a teraz wydaje się na to najlepsza pora.

— Orzesznica? — zapytał, a Elion skinął głową, pełen uznania dla wiedzy mądrego młodziana. Serdian naprawdę dobrze go uczył w wielu różnych dziedzinach. — Nie znajdziesz jej po ciemku.

— Drzewa o takim pokroju? — spojrzał na niego pobłażliwie. — Oraz, co ważniejsze — ja, człowiek o tak wyostrzonych zmysłach, nie znajdę czegokolwiek podczas przyjemnej, bezchmurnej nocy?

Solomon wiedział, że z upartym mechanikiem nie ma co się sprzeczać, nawet martwiąc się o jego stan fizyczny.

Taki już to rodzaj ludzi, ci od trybików i przełączników zazwyczaj uważają, że wiedzą wszystko lepiej. W dyspucie z nimi jest się z góry przegranym, jeżeli mają choć minimalną wiedzę o temacie. Kiedyś wykłócał się z nim o coś tak błahego, jak krój szaty Neswortha, jednej z najbardziej ekstrawaganckich ze swojej garderoby. Mag twierdził, że odzienie owe jest praktyczne i szykowne, ponadto pozwala na wygodne snucie zaklęć. Bo tak w istocie było, ale Elion, choć o krawiectwie ani ruchach wykonywanych przy zaklęciach pojęcia nie miał najmniejszego, na wykresie i dwóch rysunkach przedstawił mu fizyczne aspekty nieuzasadnionego zszycia materiałów, oznaczając nacisk szat na punkty na ciele, z których to wynikało, że prostsza szata daje czteroprocentowo większą skuteczność. O nie, nie wygrasz dysputy z mechanikiem.

— Idź. Uważaj na siebie.

Elion kiwnął głową i oddalił się pospiesznie. Wiedział, że musi jak najszybciej dostać się w miejsce umówione z Nathanem Mae, by dowiedzieć się, czy wyszedł cało z opresji.

Nie mówił nikomu o ich planie, chociaż misja Selii była już wykonana. Nawet jeżeli zechcieliby zboczyć z drogi i wraz z nim udać się tam, gdzie będzie czekać albo Nathan, albo wiadomość od niego, albo pustka oznaczająca najgorszy scenariusz, nie powinni teraz mierzyć się z żadnym wyzwaniem. Najważniejsze zostało wykonane, cała reszta to prywatne sprawy.

Wiedział, że starzec miał marne szanse, by przetrwać tę walkę. Jeżeli faktycznie umarł, Elion nie miałby serca, by powiedzieć reszcie o kolejnej stracie. To by ich zupełnie złamało.

Nie przyznał też nikomu, jak bardzo doskwiera mu ból głowy. Rana była tak głęboka, że miał pękniętą czaszkę. Selia zdawała się dobrze rozumieć powagę sytuacji i rozrywający, palący ból, który czuł i zajęła się urazem bardzo wprawnie. Nie odczytał z jej twarzy żadnych obaw o jego zdrowie, więc nie martwił się zanadto powikłaniami, jednak nie chciał nikomu wspominać o kłującym bólu.

Stawiał kroki szybko i pewnie, starając się jednocześnie zachować najwyższą czujność. Niestety nie mógł iść tak szybko, jak tego chciał, był zbyt blisko Solomona, poza tym nieco obawiał się patrolu lub pogoni Królestwa Neridy.

— Właściwie to nie pogardziłbym kilkoma nasionami orzesznicy — mruknął sam do siebie, przypominając sobie cudowne właściwości tego wybitnego oleju. Nigdy nie pracował na lepszym smarowidle, niestety problemy związane z separacją Dalii i ogromnym cłem narzuconym przez otaczającą ją Samilię sprawiały, że niezmiernie rzadko mógł pozwolić sobie na pracę z olejem z orzechów tego drzewa. Pomimo wielkiej chęci znalezienia garści czy dwóch wiedział, że nie może tracić czasu. Kiedy tylko znalazł się poza zasięgiem Solomona, który, choć patrzył w drugą stronę i medytował, zapewne usłyszałby jego bieg, zaczął przyspieszać. W końcu w szaleńczym sprincie przedzierał się przez chaszcze i niskie drzewka, nie zwracając już nawet uwagi na ryzyko patrolu.


W pół godziny dotarł na skraj małego zagajnika nieopodal wielkiego lasu Neridy. Znał to miejsce jedynie z map oraz wyjaśnień Nathana, chociaż słów: „słuchaj, durny gówniarzu, nie wiesz, co to jest kurwa zagajnik? Taki mały las. Tam masz kurwa iść,” na prośbę o sprecyzowanie miejsca, nie winno nazywać wyjaśnieniami. Jednak trafił tam bez problemu. Wbiegł między młode drzewka i rozglądał się w poszukiwaniu starego Mae.

Ujrzał go bardzo szybko. Serce podeszło mu do gardła i wstrzymał oddech. Jego kompan spoczywał ciężko pod jakimś lichym konarem obrośniętym drobnym bluszczem, a Elion nawet w ciemności dostrzegł kałużę skrzepniętej krwi oraz rozbryzgi wokół niemal bezwładnego ciała.

— Jasny gwint — wysapał na bezdechu. — Co się, kurwa, stało?

Nathan był na wpół przytomny i ciężko oddychał, ale zdobył się na nikły uśmiech.

— Podrostek zaczyna kląć — wychrypiał słabo. — Kto wie… m-m… może nawet będzie z ciebie kiedyś mężczyzna. Chodź no tutaj, pomożesz staremu się podnieść.

Nie zważając na jego docinki, podbiegł do niego.

— O śliczna Pani, twoja ręka.

Nathan spojrzał na kikut, zupełnie jakby nie wiedział, o czym mówi mechanik.

— A, to… — wpatrywał się w swoją okaleczoną kończynę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Po chwili rzekł rzeczowo: — musiałem ją odciąć.

Elion wybałuszył oczy. Od razu założył, że stracił ją w pojedynku z morderczymi postaciami w metalowych maskach. Zastanawiał się przez chwilę, czy starzec nie postradał zmysłów, że odciął swoją rękę i teraz przygląda się kikutowi, zupełnie jakby dopiero sobie przypomniał, co się właściwie stało. Szybko zdecydował, że Nathan nie jest na tyle głupi, żeby robić sobie krzywdę bez powodu. Patrzył na niego wyczekująco, chcąc usłyszeć wyjaśnienia.

— Jeden z nich ranił mnie zatrutym ostrzem — wyjaśnił zupełnie posłusznie. Głos miał słaby i umęczony. — Nie doszedłbym do lekarza, więc jedyne co mogłem zrobić, to ująć… ująć przedramię na wysokości stawu łokciowego…

Kolejne słowa wydały się mechanikowi przepełnione wymuszoną obojętnością, pod którą krył się nieopisany ból i strach.

— Szkoda. To była… dobra ręka.

Wyglądał bardzo źle. Czujne oczy Eliona spostrzegły bladą, ziemistą cerę, błędny wzrok i wydęte usta. Podbiegł do niego i złapał pod ramię, to zdrowe, dźwignął z wielkim trudem i zaczął odprowadzać w kierunku ich obozowiska.

— Co robisz, młokosie — powiedział tym nieobecnym tonem człowieka ledwo żywego. Człowieka umierającego. — Puszczaj, bo skopię rzyć.

Nie słuchał go, rzecz jasna. Od czasu ich wspólnej zasadzki, zastawionej przecież ledwo poprzedniej nocy, stary gbur zdobył jego bezgraniczny szacunek, nawet pomimo wyzwisk rzucanych ochoczo w kierunku strzelca.

— Ratuję twoje stare, zgrzybiałe dupsko.


*


Selia przebudziła się w godzinę po wyjściu Eliona na poszukiwania nasion bertolecji. Zerwała się spocona ze stłumionym krzykiem.

To tylko sen, uspokajała się, to tylko głupi sen.

Po chwili uzmysłowiła sobie, że jej rzeczywistość była gorsza niż najstraszliwszy nawet koszmar.

— Solomonie — rzuciła zdyszana, bo imię maga było pierwszym, co przyszło jej do głowy.

— Nie śpię — zapewnił ją, choć oczy miał zamknięte. — Oczyszczam-

— Tak, wiem, oczyszczasz umysł — przerwała mu, choć w zasadzie sama nie wiedziała, skąd o tym wie. — Chyba usłyszałam przez sen. Mówiłeś z kimś o tym?

— Tak. Elion wstał jakiś czas temu i rozmawiałem z nim przez chwilę.

Spojrzała na ich niewygodne i niezbyt okrywające posłanie. Przez myśl przeszło jej, że spanie podczas deszczu, tak często siąpiącego w tej lesistej, tropikalnej krainie byłoby tak niewypowiedzianie gorsze. Teraz, zimową porą deszcz padał rzadziej, niż przez resztę roku, ale i tak były to opady częste. Na dodatek opady były bardzo zimne, co w połączeniu z ciężkim, wilgotnym powietrzem czyniło zimy w Lesie Neridy prawie tak dotkliwymi, jak te na mroźnej północy.

Kiedy wzrok przystosował się do ciemności, spojrzała na czarodzieja i spostrzegła go na klęczkach, z rękami złożonymi na podołku. Kiwnęła głową ze zrozumieniem.

— Gdzie on jest?

— Poszedł szukać orzechów.

Uniosła brew, ale zaniechała zadawania dalszych pytań. Nie musiała nazbyt uważnie przyglądać się Nesworthowi, żeby wiedzieć, że stosuje techniki Serdiana. Widać stary arcymag nauczył go nie tylko kontroli nad własnym ciałem i duchem oraz medytacji, ale również zgryźliwości i drażniącego sposobu wysławiania się oraz pobłażliwego traktowania innych.

Zamyśliła się przez chwilę. Nie martwiła się o Eliona, wiedziała, że człowiek tak pewny i zaradny jest bezpieczny sam ze sobą. Zwłaszcza że na ich wyprawie zauważyła u młodego strzelca wielką rozwagę i zachowawczość zawsze wtedy, kiedy coś złego może się przydarzyć któremuś z nich. Martwiła się raczej o Solomona, który bardzo przeżył śmierć Lany. Gdyby nie odejście Pani Światła, której los jest dla niej zupełnie nieznany, jej rozpacz byłaby równie wielka, jak jego. Jednak ogromna pustka sprawiała, że wszelkie rezerwy jej smutku zajęła strata Najwyższej Aerilii.

Solomon zaś… Solomon traktował stratę Pani, Drogi do Odkupienia jako rzecz niezwykle bolesną, niefortunną i zatrważająco niebezpieczną. Nie rozumiał bólu związanego z jej odejściem; dla niego, jak dla większości świata, była bardziej narzędziem, bronią, czy może raczej wybitnie użyteczną umiejętnością, niż prawdziwą istotą. Owszem, był członkiem Zakonu Światła i czcił Najwyższą, ale jej obecność w caerriu — w Selii — była dla niego jedynie łaską i ogromną mocą. Musiał myśleć o stracie Przyjaciółki Uciśnionych tak, jak myślałby o nagłej stracie swoich umiejętności magicznych.

Nie wiedział, że Pani Światła mieszkała w ciele rudowłosej czempionki, fizycznie, prawdziwie.

Nie czuł jej ciepła.

Nie czuł jej smutków, radości, potrzeb, także tych typowo ludzkich.

Po prostu, kurwa, nie wie. Nikt nic nie wie.

Wybuchła płaczem spowodowanym tymi rozmyślaniami, z początku ściszonym i urywanym, po jakimś czasie nieco bardziej intensywnym. Wiedziała, że umie kontrolować się tak dobrze, jak Solomon, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Po prostu chciała płakać.

Mag wstał i zbliżył się do niej. Przykucnął tuż obok i w geście wsparcia położył dłoń na jej ramieniu. Uchwyciła ją i jakby wprost z jego ciała zebrała energię, siłę do przezwyciężenia swojego strachu i cierpienia. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy Solomon potrafi niczym mityczni czuciowcy z legend o dalekich krainach za morzem zmieniać doznania i emocje osoby, której dotykają.

— Rozumiem twój ból — szepnął, lecz wcale mu nie wierzyła. Chrząknął niespokojnie. Po dłuższej chwili podjął: — może… no nie wiem, może… — zaczął jąkać się i dukać, czym wzbudził ciekawość Selii. W końcu wydusił: — czy chciałabyś mi pieprznąć w twarz?

Spojrzała na niego zupełnie zaskoczona. W jednej chwili przestała łkać, zdziwiona zarówno niecodzienną propozycją, jak i niespotykanym u Solomona słownictwem, tak nietypowo i śmiesznie brzmiącym z jego ust.

— No i czemu tak na mnie patrzysz? Fizyczne wyładowanie nerwów pomaga w walce z nimi. Jeżeli chcesz dać im upust, zmaterializuj swój gniew i nadmiar emocji. Ciekawa sprawa. Jest to potwierdzone badaniami-

— Nie, nie chcę cię uderzyć, półgłówku — przerwała mu wywód, zanim się na dobre rozkręci. Widziała w tym młodzieńcu tyle z Serdiana Nareadura, Pierwszego Arcymaga Zakonu. Zupełnie jakby rozmawiała z odmłodzoną jego wersją, tak bardzo przesiąkł naukami dystyngowanego starca, że dopiero spostrzegła, że od kilku dni traktuje go tak, jak swojego przybranego ojca. A przecież jest od Serdiana tyle młodszy.

— Jesteś pewna? Emocje gromadzą się-

— Obawiam się, że wyrządzona szkoda mogłaby być dość znacząca — ponownie zastopowała kolejny potok słów, nie chcąc słuchać wykładu, który zresztą słyszała już kiedyś od Serdiana. Nawet zaczął go dokładnie tymi samymi słowami.

— Myślisz, że jestem taki miękki? — zapytał z udawanym urażeniem. — Chodź. Sprawdzimy się na rękę.

Selia aż się zaśmiała, ale nie było w tym urągania czy utyskiwania. Gdzieś w jej głowie kołatała myśl, że Serdian faktycznie uczy Solomona jak być sobą samym. Tylko stary arcymag potrafił przywołać uśmiech, choć tak nikły, jak ten, teraz kiedy miała jeden z wielu swoich gorszych dni. Dni, które nieraz przeciągały się w tygodnie, w których kontakt miała jedynie z przybranym ojcem.

— Dziękuję — szepnęła, kładąc mu głowę na ramieniu.


Siedzieli tak w ciszy i zrozumieniu, gdy nagle usłyszeli stłumiony krzyk Eliona.

— Pomóżcie!

Zerwali się na równe nogi. Skoro zdecydował się krzyczeć pośrodku lasu, musiało to być coś poważnego. Już sam nocleg tak niedaleko pałacu był lekkomyślny i niebezpieczny, ale Elion rozstawił czujniki zbliżeniowe, które wywoływały alarm w przypadku przerwania którejś z cienkich nici.

Przebiegli kilkadziesiąt metrów i dotarli do Eliona z umęczonym Nathanem przewieszonym przez ramię. Reakcja Selii i Solomona na widok okaleczonego przyjaciela były dokładnie takie same jak mechanika. Stary Mae jęczał i nie miał ręki, która była niezdarnie odcięta — a raczej, urżnięta — a kikut pozlepiany krwią i ziemią. Mechanik ledwo ciągnął go przez gęste zarośla i zaplątali się w jakieś chaszcze.

— Selia, Solomon! — wskazał palcem dwadzieścia kroków za siebie, na ziemię, jakby stan, w jakim znajdował się Nathan, nic nie znaczył.

Początkowo nie widzieli nic, ale po chwili, kiedy wyostrzony wzrok Sel się zogniskował, a czarodziej kolejnym małym zaklęciem wyostrzył mały punkt w oddali, spostrzegli przerwaną pułapkę. Jedną z tych zewnętrznych, oddalonych od obozowiska o równe sto kroków. Odbiornik od niej znajdował się przy pasie Eliona i połyskiwał wytłumionym światłem.

— Ktoś dosłownie depcze nam po-

Nie dokończył. Upadł na ziemię. Stary, ledwo przytomny i okaleczony Nathan szarpnął go i wywrócił, czym uratował przed śmiertelnym cięciem w tył pleców. Dzięki tej interwencji ostrze gwardzisty nie zabiło, a jedynie powierzchownie raniło, tak mechanika, jak i bohaterskiego, starego Mae.

Ich obóz został znaleziony.

Selia dobyła swojej broni, której nie odkładała nawet podczas snu. Dwoma precyzyjnymi pchnięciami zepchnęła napastnika do obrony.

Kolejna seria ciosów Selii niemal wytrąciła miecz z literą „N” na głowni z rąk napastnika. Gwardzista był doświadczony, ale nie mógł się równać z kunsztem i precyzją Selii, jednak wymiana ciosów trwała dziwnie długo i choć to Selia kontrolowała przebieg starcia, ku swojemu zdziwieniu i przerażeniu spostrzegła, że miała niemałe trudności z pokonaniem przeciwnika. Nie była to rutyna taka jak zawsze. Wcześniej zdarzało się jej walczyć nawet z dość niebezpiecznymi ludźmi niemal od niechcenia, ze znudzeniem, bez nadmiernego przykuwania uwagi do zautomatyzowanych ruchów.

W końcu znalazła lukę w obronie rywala i wykorzystała ją, aby pchnąć z całej siły wierzchem swojego miecza. Ostrze Veritas zadźwięczało metalicznie, potężny cios ogłuszył gwardzistę i mogła pomóc wstać Elionowi. Solomon podniósł Nathana i pobiegli do obozowiska.

— Kornelia! Dan! — wrzasnęła przejęta. — Zaraz będzie się tu roiło od strażników.

Kornelia zerwała się bardzo szybko, ale Daniel otworzył oczy i zaraz je zmrużył. Jęknął przeraźliwie i złapał się za głowę oburącz.

— Co znowu, do jasnej kurwa cholery — ryknęła Selia. Głos miała płaczliwy i zdawała się o krok od załamania.

— Lek przestał działać — wyjaśniła spanikowana Kornelia. — Miałam tylko tę jedną dawkę.

— Na plecy. Wsadźcie mi go na plecy, już!

Solomon zaczął protestować, ale nie pozwoliła mu dojść do słowa. Kazała mu w podobny sposób pochwycić ledwo żywego Nathana, a Elionowi o najlepszym wzroku i słuchu iść nieobciążonym na przodzie stawki.

Biegli najszybciej jak mogli przez las. Selia zrównała się z Elionem i zapytała, gdzie znalazł Nathana. Odpowiedział wymijająco, twierdząc, że oswobodził go z rąk gwardzistów, którzy prowadzili go do lochów mimo mroków nocy.

Najwidoczniej uznał, że jeżeli stary zabójca zechce opowiedzieć o swoim planie reszcie grupy, zrobi to w czasie, który sam uzna za słuszny. Poza tym sam nie znał dokładnie przebiegu zdarzeń i równie mocno pragnął dowiedzieć się, co zaszło.

Daniel jęczał i poruszał ustami, ale nic nie powiedział. Kornelia widziała, że znów wpada w trans. Nie chciała, aby cierpiał. Nie chciała grymasu bólu na tej pięknej twarzy o ciemnych, bystrych oczach, teraz tak boleśnie spoglądających na świat. Pragnęła jedynie znów zobaczyć w jego spojrzeniu ciekawość i nadzieję, które widziała w obozie szkoleniowym w Foridzie.

— Selio! — krzyknęła za nią i zrównała się z szybką czerwonowłosą. Kornelia była pełna uznania dla jej sprawności, choć obciążona mężczyzną ważącym kilkadziesiąt kilogramów, biegła jak szalona. — On potrzebuje swojego leku!

Nie uzyskała odpowiedzi, więc naciskała dalej.

— Pani Selio!

— Naprawdę uważasz, że czas na to? — zapytała poirytowana. Daniel wpijał jej palce w kark i ciążył niemiłosiernie. Była niewypoczęta, przygnieciona trudem i tęsknotą za Panią Światła. Biegnąc przez zarośla, mając świadomość, że w każdej chwili mogą wpaść w zasadzkę, jeżeli Elion nie zauważy wroga jako pierwszy, z największym trudem oddalała złe myśli.

Jeszcze przed momentem była pewna, że gwardziści Neridy ich nie dogonią, więc nie obawiała się ataku od tyłu. A Kornelia właśnie zrównała się z nią, choć była kilka dobrych metrów w tyle. No i kiedy wyjdą z lasu, a drzewa już się zaczęły przerzedzać, mogą dosięgnąć ich strzały żołnierzy Królestwa.

— Tak. To idealny czas, żeby skierować swoje kroki w odpowiednie miejsce.

Selia odwróciła ku niej głowę. Może w końcu powie coś sensownego…

— Port Ci-en Gis. Na Samizie rośnie drzewo, którego owoce są używane do tworzenia leku, który postawił go wczoraj na nogi. Możemy tam popłynąć. Człowiek, od którego dostałam ten… specyfik, sprowadza go właśnie z wyspy.

Port Ci-en Gis. Selia rozważała tę propozycję. Miała nadzieję, że wynajmą choćby najbardziej prymitywną łódkę czy w miarę stabilną tratwę lub znajdą kogoś, kto ich przerzuci bez wnikliwych kontroli czy zbędnych pytań. Jednak decydować się na podróż na Samizę? Do siedziby szabrowników, szumowin i typków spod najciemniejszej gwiazdy, czasem tak niegodziwych, że oprawcy z lochów Neridy wydają się całkiem porządnymi pracownikami skrupulatnie i profesjonalnie wykonującymi swoje obowiązki?

— Solomonie — powiedziała, zwalniając kroku i zrównując się z czarodziejem będącym kawałek w tyle. Kiedy to robiła przeszło jej przez myśl, że muszą wyglądać idiotycznie, biegnąc z ledwo żywymi ludźmi na plecach, w lesie, pośród nocnych ciemności. — Kierujemy się do portu. Musimy zdobyć lek dla Daniela na Samizie — łypnęła na podskakującą bezwładnie głowę Nathana. Miała nadzieję, że jeszcze żyje i przetrwa, choćby po to, żeby opowiedzieć co się właściwie wydarzyło. — Oraz, jak widzę, dla Nathana.

— Kierujemy się do portu Ci-en Gis. Zrozumiałem.

Dyszał i sapał, przerywał co chwilę, żeby złapać oddech.

— Żadnych uwag? — zapytała zdziwiona.

— To dobry pomysł. Możemy zaryzykować powrót do domu z wyspy, przez podgórskie Nidarum. Stamtąd mamy… Cholera, ciężki jest — sapnął czarodziej, poprawiając chwyt i podrzucając Nathana. — Stamtąd mamy już rzut beretem do Dalii. Cokolwiek nas tam spotka, możemy sobie z tym poradzić. Poza tym wyspa jest lepsza, niż mówią.

Selia uznała, że faktycznie to najlepszy wybór. Pełna obaw, podbiegła do Eliona i kazała mu skierować się na północny-zachód.

Na ich szczęście pogoni nie było, a czujny mechanik tak skierował ich kroki, że ominęli patrol stacjonujący w oddali. Musiało być tam co najmniej sześciu żołnierzy, a w tak tragicznym stanie nie było wskazane walczyć, zwłaszcza opiekując się dwoma obolałymi, ledwo żywymi ludźmi obciążającymi ich plecy.


Już świtało, kiedy dotarli bezpiecznie do portu, a dokładniej pierwszej jego części. Przy długim molo zacumowane były rozmaite statki, które ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Drewniane maszty, niektóre wzmocnione miedzianymi okuciami tworzyły niezwykłą plątaninę i wyglądały jak strzeliste sosny ogołocone z igieł i szyszek. Obok pokładów leżały pakunki, torby, siatki i wszelkie graty, złom, szczapy drewna i elementy statków. Ludzie sprzedawali tutaj już od tak wczesnej pory ryby, tropikalne owoce, bibeloty i pamiątki z daleka. Tak wcześnie, jak tuż po świcie kręci się tutaj sporo osób, toteż wrzawa była niesamowita. Solomon prowadził nieco rozbudzonego Nathana pod ramię, a Elion z Selią pomagali iść Danielowi, który powłóczył nogami, ale przynajmniej przestał mamrotać. Kornelia szła z tyłu i rozmyślała, jak mają dostać się do Samizy.

— Może jednak spróbujemy po mojemu? — zapytała Selii.

— To jest plan awaryjny — odpowiedziała jej. — Nie chcemy ryzykować utraty karty przetargowej, jaką jest fakt twojej przynależności do gwardii królewskiej. Tak jak mówiłam, ktoś mógł cię zauważyć uciekającą wraz z nami i rozesłać w nocy gońców do pobliskich strażnic. Nawet jeśli się tak nie stało, możesz zostać rozpoznana przez strażników w naszej obecności, a bądźmy szczerzy — nie wzbudzamy w tej chwili zaufania, więc musimy uważać.

Dziewczyna pokiwała smutno głową. Wiedziała, że Selia ma rację i w ich sytuacji, ostrożności nie może być za dużo.

— Najpierw spróbujemy poszukać kogoś, kto zechce nas przetransportować za ten mieszek pieniędzy.

Czempionka Dalii poklepała się po biodrze, przy którym miała schowaną małą sakiewkę. Dopiero kiedy to zrobiła, zorientowała się, że znajdują się wśród tak wielu ludzi, a ona jest ubrana jedynie w dość obcisłą, białą kolczugę, z peleryną ze skóry wilka zakrywającą połowę subtelnie odsłoniętego dekoltu. Jednak nie czuła się tak, jak zazwyczaj czuła się wcześniej, kiedy ściągała gruby płaszcz, zawsze skrzętnie zakrywający jej ciało.

Nie czuła się naga i odsłonięta.

Było tak po części dzięki przeżyciom w Górach Szlachetnych, ale im bardziej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rozumiała, że tak właściwie to nie jej przeszkadzało bycie wystawioną na oczy wszystkich wkoło, a Pani Światła.

— O słodka Aerilio — wyszeptała sama do siebie olśniona tym odkryciem. Zwróciła uwagę Solomona, któremu pokiwała głową, że nie ważne, nie teraz.

— Ryby, ryby, świeże ryby — krzyczał ktoś przepitym głosem przy swoim kramiku, obficie obłożonym śledziami i szprotami. Smród unoszący się ze straganu wcale nie wskazywał na świeżość.

Gdzie indziej chłopiec chodził od jednego kupującego do drugiego i prosił o kilka miedziaków, szarpiąc ludzi za ich ubrania. Obrywał czasem przez łeb, ale niestrudzony biegł do następnych przechodniów.

Wśród kramików widać było czasem błysk ostrzy szybko chowanych pod materiałami czy innymi towarami. Najwyraźniej handel bronią w porcie był wzbroniony.

— Kwiatki dla niewiasty? — kobieta po czterdziestce o sowim spojrzeniu i krzywych zębach akurat przechodziła nieopodal grupy i niemal wepchnęła bukiet Solomonowi. Mówiła nietutejszym akcentem, głosem pełnym powabu. — Może perfuma albo biżuterię? Coś pięknego dla tej, która skradła twe serce?

Odwrócił głowę zniesmaczony, jednocześnie smutno zdając sobie sprawę z tego, że ta, która skradła mu serce, nie żyje. Na nic zdadzą się kwiaty czy klejnoty. Na targu panował taki zgiełk, że nawet nie usłyszał swojego własnego, nieprzywykłego do przekrzykiwania się tonu, kiedy podziękował za propozycję i szorstko odmówił.

Kawałek przed nimi, trochę na prawo, ktoś zaczął się szarpać. Kornelia złapała Selię za rękę i szepnęła jej do ucha, że muszą się oddalić.

— Zaraz przyjdą straże ich rozdzielić. A my uwagę przyciągamy — wyjaśniła na uboczu, gdzie było nieco ciszej.

Bacznie obserwując otoczenie, ustalili, że zostaną tutaj, a szukać transportu pójdzie tylko jedna osoba. Do tego zadania wyznaczono Eliona, który mocno oponował, ale jego bujna grzywa z włosów i gładka, przyjazna twarz wzbudzają zaufanie i sympatię. Wypchnięto go w kierunku targowiska, którego wrzawa trwała w najlepsze, a kolektyw zdawał się żyć własnym życiem.

Nathan Mae jest na wpół żywy z odciętą ręką.

Daniel Torch jakby ugrzązł w bagnie, które wsysa go do środka i nie pozwala wyjść, odcina dopływ tlenu, uniemożliwia wysławianie się i normalne funkcjonowanie.

Selia straciła sens istnienia, najświętsze dobro, największy dar, który nosiła w sobie.

Solomon wczoraj był w takiej furii, że zdewastował ciała kilku przeciwników w iście rzeźnicki sposób, co jest zgoła niepodobne do tego opanowanego i roztropnego czarodzieja.

A sam Elion całe czoło miał przeorane szeroką raną, która swędziała i doprowadzała do obłędu. Kręciło mu się w głowie i momentami miał mroczki przed oczyma.

Potrzebują w końcu czegoś, co pozwoli im chwilę odetchnąć. Ile można iść wbrew wszystkiemu pod wiatr, walcząc z niewidzialną siłą i cofając się, zamiast posuwać naprzód?

Rozdział IV

Pełna kontrola nad ciałem Vidrima wróciła do niego kilkadziesiąt minut po tym, jak Pani Światła zginęła nagle z ręki Saphraela. Pamiętał wydarzenia tak, jak za każdym razem — jakby przez mgłę, widział siebie jedynie jako widza przerażającego spektaklu teatralnego, a przecież sam uczestniczył w tej tragicznej sztuce.

Poprzednia Manifestacja zakończyła się tak samo brutalnie i gwałtownie. Tym razem jednak wiedział, że Pani Aerilia zniknęła. Prawdopodobnie na zawsze, być może tylko usunęła się w cień, choć to pobłażliwe życzenie; pewnym jest tylko, że nie gości już w ciele pięknej Selii. Ciele, którego szukają teraz gwardziści i legioniści. Niemożliwe jest, by przeżyła.

Fakt tak późnego rozpoczęcia poszukiwań wielce zezłościł olbrzymiego generała. Kiedy oprzytomniał i dowiedział się, że rozkazy zostały wydane dopiero przed kilkoma chwilami, wpadł w niemałą wściekłość. Vidrim uważał, że za jego morderczy wysiłek w pojedynku z Selią i następujące po tym bardzo niebezpieczne starcie Sił Życia, należy mu się szacunek i pochwała, a także spokój i wyręczenie z wszelkich zadań na co najmniej kilka dni, by mógł się dostatecznie zregenerować. Jednak nieudolność króla zdawała się tak znaczna, że wiedział, iż nieprędko przyjdzie mu odpocząć.

— Za późno — gromił króla. — Za późno wysłaliśmy ekipę poszukiwawczą! Od czego masz głowę? Od myślenia? Więc czemu tego nie robisz?

Julius Lenevast, dwunasty z dynastii miał obandażowaną głowę i obity cały bok. Spod białego bandaża prześwitywała czerwona nuta. Zapewne niedługo trzeba będzie zmienić opatrunek, co będzie wiązać się z rwącym, kłującym bólem — wyrywaniem pojedynczych nitek gazy, które wsiąkły w ranę.

— Dla twojej informacji byłem nieprzytomny — odparł mu obojętnie.

Nie miał teraz siły na niesubordynację i niewyparzoną gębę generała. Żywił nadzieję, że ten pamiętał donośną przemowę wampira, wypowiadaną za pośrednictwem Lenevasta. „Saphrael unicestwi Panią Aerilię”, „jeżeli mi się sprzeciwisz, zostanę sam, jeden, jedyny, niepowtarzalny, a także niezwyciężony” — te słowa dudniły w głowie Juliusa. Słowa Pierwszego, które pojawiły się w jego królewskich ustach tuż przed starciem przy bramie Onon-Tel. Vidrim także musiał je rozpamiętywać. Jednak nad wszech miar pewne jest to, że pamiętał najważniejsze stwierdzenie, które padło podczas tego wzniosłego monologu.

„Jestem Dzieckiem Niczyim”.

— Ja też straciłem przytomność — ciągnął niewzruszony Vidrim, czego Julius z początku nie słyszał, splątany w swoich wspomnieniach. — I to na dużo dłużej niż ty. Pan Ciemności był… przerażająco aktywny. Mocno odbiło się to na moim ciele, jednak kiedy się ocknąłem, od razu zorganizowałem poszukiwania. A ty? Co ty zrobiłeś?

Król chciał odeprzeć, że potrzebował opieki medycznej, ale wielki generał wyśmiałby go. Skorzystał ze swoich władczych przywilejów i kazał mu odejść.

Olbrzym prychnął i splunął na ziemię. Zamiast wejść przez drzwi, przy których stali i skierować się do swoich komnat, obrócił się na pięcie i wyruszył w ostępy lasu Neridy. Postanowił osobiście koordynować tropienie zagubionej Selii.

— Jeżeli ciało zniknęło, może to znaczyć, że caerriu została ocalona — mówił sam do siebie, idąc ubitą ścieżką w głąb lasu, zupełnie jak wariat. — Ten durny król nie rozumie, że musimy ją pojmać lub zabić. W przeciwnym razie zadziała na szkodę Królestwa. Jeżeli wraz ze swoimi przyjaciółmi pojawi się na wiecu w Białych Lasach i zgodnie przedstawią sytuację… narody mogą jej uwierzyć.

Adrenalina płynąca w jego ciele sprawiała, że był rozsierdzony i podniecony. Kiedy ocknął się i przypomniał sobie zajście podczas pojedynku przeciwstawnych Sił Życia, Manifestacji, ogarnęło go uczucie paniki i smutku.

Wszak Pan Ciemności nie chciał… ugasić Aerilii. Przecież Saphraela i piękną, złotooką Panią Światła łączy najpotężniejsza więź, najwspanialsza i najbardziej pożądana.

Miłość.

Miłość tak wielka, że z czasem przerodziła się w chorą nienawiść.

Szedł przez las i sięgał pamięcią do posiadanych przez siebie ksiąg oraz pradawnych zapisków, takich, jakich nie znajdzie się nawet w nagadyjskich bibliotekach czy zbiorach w emizyjskiej Ostoi Prawdy i Wiedzy Wszelkiej. Przypominał sobie wersety modlitw oraz doktryny wiary. Rozmyślał o historii Sił Życia Aethery. Wieki, a może i tysiąclecia temu Aerilia i Saphrael kroczyli po kontynencie wśród śmiertelników, jako wyjątkowi i ubóstwiani przyjaciele. Aerilia była opiekunką słabych, chorych i chromych, pomagała i leczyła ludzi, a Saphrael był strażnikiem naturalnego procesu umierania i starzenia się. Do jego zadań należało między innymi karanie tych, którzy zbłądzili i nie chcieli nawrócenia ze strony Świetlistej Przyjaciółki Uciśnionych oraz nielicznych, którzy sztucznie próbowali przedłużyć liczbę swoich dni.

Żyli w czymś cudownym i pięknym, w czymś, co nazywa się Równowagą. Przez starożytne pisma ten błogi stan idealności i naturalności nazywany jest czasem aequlibrium i odnosi się nie tyle do dobrobytu i świata bez problemów, ile do niezmąconego przepływu energii przez wszystko, co żywe. Nikt nie mógł oszukiwać i kraść życia, nikt nie mógł kontrolować cudzych umysłów, wreszcie nikt nie mógł wpływać na Saphraela i jego ukochaną Aerilię.

Aż do czasu, gdy zapiski nagle urywają się na długi czas, a następne odnoszą się do czegoś zupełnie niezrozumiałego. „Wydarzenie ostatecznie kształtujące losy świata, aż do kolejnej Równowagi rozdzierające ludzkie dusze i nadzieje, wydarzenie nakazujące, by od teraz Pan i Pani żyć musieli w caerriu bądź w nicości, gdzie wszystko jest niczym i nic nie jest czymkolwiek”. Te słowa znane są prawdopodobnie jedynie Vidrimowi i wiele razy dumał, jaki jest ich sens. Własnoręcznie znalazł zapiski na temat aequlibrium w zapomnianych ruinach i jak do tej pory, nie podzielił się tą wiedzą z nikim. Dumał nad tym, gdzie znajduje się teraz Pani Światła, czym jest nicość z owego zapisku.

Vidrim zastanawiał się często, dlaczego jego przemiany w Pana Ciemności wiążą się z tak wielkim bólem, z tak niewypowiedzianym strachem i napięciem. Kiedy widział Selię przeprowadzającą rytuał oczyszczenia na ziemiach Lenville, zaniemówił. Jej ciało miękko uniosło się w górę, a błogość, którym się okryło, jeszcze przez długi czas ocieplało jej wizerunek. Tak, że ludzie ze wsi Oak Crib za wszelką cenę chcieli jej pomagać. Kiedy zaś Posępny Mistrz przejmował kontrolę, była tylko męka. Ponadto, odzyskiwał swoją świadomość dopiero po kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu minutach.

Tak on, jak i agenci Imperium podejrzewali, że ma to związek ze sposobem, w który Pan Ciemności jest przyzywany w godne ciało. Aerilia sama wybiera swoje naczynie, a Saphrael do swojego caerriu jest wcielany przymusem, tak jak choremu psu wciska się do gardła medykamenty mające zaradzić złej kondycji. Chociaż bardziej trafnym porównaniem byłoby narkotyzowanie kogoś wbrew woli i nakłanianie do czynów, których nigdy by nie popełnił, będąc w pełni władz umysłowych.

Jest to o tyle dobre i skuteczne, że w razie śmierci Vidrima, jego poplecznicy mogą zacząć szukać kogoś innego, kogoś, kto przeżyje ten horrendalny, okrutny proces przyzywania Pana Ciemności. Jest to o tyle przydatne, że chociaż caerriu umiera bardzo rzadko — zazwyczaj chronione jest przez Siłę Życia, która je zasiedla — przecież śmierć dosięga wreszcie każdego, nawet najznamienitszego wojownika, tak, jak samotność czasem miażdży prawdziwe dusze towarzystwa.

Trzeba kolosa takiego jak Vidrim, żeby przeżyć takie złączenie. Pamięta każdą chwilę rytuału sprzed trzydziestu sześciu lat, ból tak niewypowiedzianie ogromny, że jeżeli miałby przeżyć choćby i jedną z tych sekund ponownie, wolałby wymienić ją na miesiąc tortur w lochach Neridy. Cudem przeżył złączenie, ale rekompensatą za cierpienie okazała się niewypowiedziana potęga i zdolności, a także bardzo wysoka pozycja społeczna w Imperium Ciemności.

Kolejnym tematem jego rozważań była agresja, z jaką Pan Ciemności maltretował Aerilię podczas ostatecznej Manifestacji, finalnej deklaracji ich obecności i mocy. Oczywiście, przez te wszystkie lata ich relacje zmieniły się wielce i wiedział na pewno, że Saphrael z miłą chęcią zniszczyłby naczynie, Selię, gdyby Aerilia mu na to pozwoliła, gdyby jego potężne ciosy zmusiły Panią Światła do poddania także i swego caerriu.

Czy Pan Ciemności zabił swoją ukochaną? Nawet w dwie godziny po zajściu, Vidrim nie wierzył w to do końca; wszystko wskazywało jednak na to, że Saphrael naprawdę ją unicestwił. Samą Aerilię, prawdziwą świętość. Zabił bądź odesłał do wspomnianej nicości. Pradawna, odwieczna miłość zaprzepaszczona w jednej, krótkiej chwili. Całe wieki współżycia, kolejne setki lat nienawiści i odrazy bez znanego powodu, religia, która zaniknęła i mało kto ją jeszcze wyznaje. Ogień i woda, śmierć i życie, ocean i pustynia.

Miłość i nienawiść.

Światło i Ciemność.

Według zapisków i pradawnych zwojów nigdy się nie zdarzyło, by jedna Siła Życia próbowała zabić inną. Nigdy nie było takiej Manifestacji — najgorsze skutki ich walk były jedynie uśmierceniem naczynia, którego Pan bądź Pani nie potrafili uratować i zachować przy życiu. Nigdy nie kierowali ostatecznego ciosu w siebie nawzajem.

Nie wiedział, dlaczego tak się stało i wytężał wszystkie zmysły, by przypomnieć sobie powód. Był pewny, że odpowiedź znajduje się w jego wspomnieniach. Już wydawało się mu, że coś pamięta, ale ulotny przebłysk zaraz uciekał w mgliste ostępy nieuchwytnych myśli.


Ściemniało się już, kiedy zupełnie nagle, bez najmniejszej zapowiedzi, siarczysty grom rozdarł wnętrze głowy Vidrima i wdarł się do ciała, zwiastując niespodziewane nadejście Saphraela. Jakże wielkie było jego zdumienie, większe nawet niż strach przed torturą, która zwyczajowo się z tym wiąże.

Szarpiący ból i przerażające uczucie osamotnienia i uwięzienia jednak nie nadeszły. Za każdą przemianą zdawały się trwać wieczność, i to jeszcze zanim transformacja na dobre się rozpoczęła, a tym razem nie było bólu, było tylko ciepło. Jego szok znacznie się powiększył, fakt nagłego pojawienia się Saphraela był znacznie zwiększony spokojem tego ukazania się.

Pan Ciemności przejął na chwilę jego ciało, jednak oszczędził mu morderczych przeżyć i pełnej odrazy deformacji.


*


— Masz wiele na głowie, co? — pytał Pierwszy, obserwując gwardzistów krzątających się wokół króla, którzy natarczywie wypytywali o swoje rozkazy. Któryś z nich powiedział, że nie może patrolować muru wokół pałacu, bo mur jest kupką gruzu, a mówił w najbardziej naturalny sposób, tak prosto, jak to tylko możliwe. Zupełnie jakby stwierdzał, że nie może czytać w ciemności. Było to przerażające i sprawiało wrażenie, że osoba przed królem to pusta skorupa pozbawiona własnej woli. Pierwszy tak wpłynął na umysły pracujących ludzi, że nie trzeba im było tłumaczyć powodu tych wielkich zniszczeń. Przynajmniej nie w tej chwili.

— Zleć odbudowę muru, do ciężkiej cholery — grzmiał Julius przed swoim pałacem. — Nie musicie mnie pytać o pozwolenie, kurwa mać, przecież nie zostanę bez warowni.

— Tak jest, panie!

Pierwszy przechadzał się między krzątającymi się żołnierzami, sprzątającymi i raportującymi, a także zasypującymi Lenevasta dwunastego potokiem pytań, czasem tak błahych, że władca miał ochotę ukarać ich chłostą. Zdawało się, że wampir jest zafascynowany nie tylko otępiałymi, bezmyślnymi słowami żołnierzy, ale także otaczającym go światem. Nie dziwota — Julius nigdy wcześniej nie widział go nigdzie indziej jak tylko w sali tronowej.

— Urwanie głowy, nie ma co — z szyi Pierwszego ziała ciemnoczerwona, niemal całkiem czarna rana, a wyraz twarzy zdradzał usilnie ukrywane cierpienie. — Mogę się nimi zająć, jeżeli chcesz.

 Nie! — krzyknął król, a trzech gwardzistów stojących obok niego odwróciło się, zdziwieni nagłym krzykiem, jeden rzucił to, co niósł w rękach. — To znaczy… nie wiecie, gdzie wasze miejsce? Wracajcie do patrolowania i szukania ciał naszych niedawnych gości.

Nie — pomyślał w swojej głowie, wiedząc, że przerażająca, chłopięca zjawa słyszy myśli wszystkich wkoło oraz tak je kształtuje, aby go nie widzieli. — Nie musisz ich krzywdzić, pozwól im, proszę, wykonywać ich pracę.

— Jak każesz, królu — zadrwił i z krzywym uśmiechem skłonił się zdawkowo. Julius przełknął ślinę i uciekł wzrokiem w bok.

Spojrzał na ogrom destrukcji spowodowany Manifestacją. Potężna brama z drewna tarczowego z żelaznymi okuciami była powykręcana i w dużej mierze obrócona w drzazgi. Połamane drzewa rozchodziły się promieniście na stu metrów od miejsca, w którym Saphrael wbijał raz po raz Aerilię w ziemię, w miejscu, w którym teraz powstał krater wielkości olbrzyma zza Wielkiej Bramy.

Zastanawiał się, czy jego pałac w górze Onon-Tel przetrwa, czy nie została naruszona podstawa góry. Zlecił architektom i budowniczym sprawdzenie stabilności konstrukcji oraz przyzwolił na wykonanie wszelkich niezbędnych napraw, nie bacząc na koszty.

— Wybornie — powiedział na głos Pierwszy, tym razem nie umieszczając swoich słów w głowie króla. Głos miał twardy, ale z nutką zdziwienia, czy może trwogi. Zdawał się komentować rozmiary zniszczenia, które oceniał surowym okiem król. — Juliusie, Pani Światła odeszła, nie będzie już nam przeszkadzać, wiesz o tym?

Król zesztywniał. Vidrim nie zdał mu raportu, powiedział tylko, że Selia zniknęła podczas Manifestacji. Nie przypuszczał nawet, że Pani Światła zniknęła całkowicie, ba — nie potrafił wręcz zrozumieć, co to znaczy.

Pierwszy dostrzegł jego konsternację. Zaśmiał się w typowy dla swojej chorej i spaczonej osoby sposób, sucho wymawiając „ha, ha, ha” i wykrzywiając usta w grymasie, który miał przypominać uśmiech.

— Nie wiedziałeś, mądry i wpływowy królu? Leżałeś omdlały i ominęła cię najlepsza część naszej małej zabawy. Nie widziałeś, jak kazałem Saphraelowi unicestwić tę sukę Aerilię na dobre. Nie widziałeś jak ja, wampir — zwykły chłopiec, mogłoby się wydawać — rozkazałem samemu Posępnemu Mistrzowi zabić tą, którą kochał. A on, w uniżeniu i bez wahania, wykonał polecenie.

Król odwrócił się od przechodzących gwardzistów, żeby nie widzieli swojego władcy w takim szoku, tak bladego, a może nawet zzieleniałego. Od dawna czuł na swoich barkach ogromny ciężar związany z przysięgą złożoną Pierwszemu. Stał się jakby jego caerriu, pozwolił mu na nieograniczony dostęp do własnego umysłu. Pierwszy raz nawet przejął jego ciało. Teraz kiedy dowiedział się, jak ogromna jest jego potęga, przytłaczająca świadomość paktu zdawała się wbijać go w ziemię pod królewskimi stopami.

Pod tymi zadbanymi stopami obutymi w najlepszej jakości obuwie. Zamszowe mokasyny ze złotym ożyłkowaniem, skryte w jednej czwartej suknem tkanym na wybrzeżach Perłowego Cypla. Nicie z najznamienitszej bawełny sprowadzano do mistrzów tkactwa w Emizie z samego Mocarstwa Błękitnych Oczu, z drugiego końca kontynentu, specjalnie po to, by utkać drogocenne odzienie. Na jego palcach ciążyły sygnety z białego złota wysadzane klejnotami, tak wielkie, że czasem musiał je ściągać, by ręce odpoczęły. Nawet jego bielizna jest wykonana z importowanych materiałów, by zapewnić najwyższy poziom wygody.

I na co to wszystko? Na co te niewypowiedziane bogactwa, ubrania, o których nawet najbogatszy szlachcic może jedynie marzyć, potrawy i przyprawy z czterech stron świata, klejnoty z Gór Szlachetnych oraz Wyspy Skaz, woda pitna ze Źródła Życia pośrodku Wielkiej Puszczy oraz szczawa z ujęcia Góry Wysokiej czy aromatyczne olejki eteryczne pozyskiwane w Nidarum z Wód Północy i niebezpiecznego Wybrzeża Kłów?

Miał wszystko, czego tylko chciał. Była to obietnica Pierwszego — potęga Neridy tak znaczna, że obejmie wszystkie narody, bogactwa tak ogromne, że nie będzie na Aetherze rzeczy, której nie dostanie za jednym tylko życzeniem.

W zamian Imperium Ciemności będzie wciąż trwać w Królestwie Neridy, tak, jak trwa od czasów panowania Septimusa Lenevasta, piątego z dynastii.

Każdy władca dożywał sędziwego wieku. Septimus Wielki był pierwszym władcą od stu lat, który odzyskał Las Neridy, a od czasu jego panowania Królestwo wciąż się rozrastało, by odzyskać dawną potęgę, a nawet ją przerosnąć. Teraz jest to największe i najbardziej wpływowe państwo. Od przejęcia Rostii na południu Mocarstwa Błękitnych Oczu kilkanaście dni temu, Nerida sąsiaduje ze wszystkimi pozostałymi państwami kontynentu. Wszystkimi oprócz Dalii, Klejnotu Gór na północy.

To także niedługo ma się zmienić. Lada dzień król winien otrzymać informację z Białych Lasów w Emizie. W niej będzie podany termin zjazdu narodowego, który ma dotyczyć przejęcia pasu ziemi Samilii, utworzenia tam placówki militarnej takiej, jak w Rostii oraz zupełnie uniżonego i praworządnego strzeżenia wszystkich narodów wkoło. W ten sposób w końcu zdobędą dostęp do Dalii. W końcu ich szpiegom uda się wniknąć we wspaniałe miasto na północy, warownię otoczoną z trzech stron Górami Szlachetnymi.

— Zaiste, wielka jest twoja potęga — powiedział w swojej głowie król, poruszając ustami w zamyśleniu. Przerwał swoje rozmyślania. Wiedział, że Pierwszy słyszy je lepiej nawet, niż on sam. — Jesteś… Dzieckiem Niczyim, czyż nie?

Pierwszy wlepił w niego czujny wzrok.

— Tak. Jestem — odpowiedział krótko.

Król poprawił niespokojnie swoją szatę. Zdobył się na odwagę, by zadać swoje pytania, choć wiedział, że wampir już zna jego ciekawość i chęć poznania odpowiedzi.

— Kim jest Dziecko Niczyje?

Spostrzegł, że Pierwszy odwraca odruchowo głowę kawałek w bok i zaraz machinalnie wraca wzrokiem tam, gdzie patrzył wcześniej. Odpowiedź usłyszał dopiero po chwili. Pierwszy mówił raz na głos, ukrywając swoje słowa przed wszystkimi oprócz króla, tak, jak to robił ze swoim fizycznym obrazem, raz kierował wiązkę myśli bezpośrednio do jego głowy.

— Chcesz odpowiedzi. I odpowiedź otrzymasz — zbliżył się do niego, ale nie było w tym geście groźby. Kolejne słowa wypowiadał powoli i z długimi przerwami. — Dzieci Niczyje są uosobieniem Równowagi. Zawsze jest ich czterech i jeżeli którekolwiek z nich dowie się o swojej niezwykłości, będzie je… przyciągać do Światła bądź Cieni. Od wieków nie widziano Dziecka, które wie, kim właściwie jest. Teraz zaś masz przed sobą mnie. Pierwszego. Pierwszego od wieków, pierwszego, który dowiedział się o swoim dziedzictwie. Tak potężnego, że wszyscy uginają się pod moim palcem.

— Wszyscy oprócz Daniela Torcha — wypalił król i przeraził się wielce, gdy zobaczył nienawistnego wampira, nagle zmierzającego w jego kierunku. Na chłopięcej, delikatnej twarzy malowała się odrażająca złość, a król szybko palnął pierwsze, co przyszło mu do głowy. — Mam na myśli, że może i on był Dzieckiem Niczyim!

Idący wściekle Pierwszy zatrzymał się, słysząc to stwierdzenie. Król był pewien, że to kolejny afront i czeka go sroga kara, ale znowu dostrzegł, jak Pierwszy niepewnie łypie oczyma w bok i znów wraca wzrokiem do niego. Julius bał się odwrócić w tamtym kierunku, lecz kątem oka widział jedynie drzewa i krzaki.

— Niemożliwe — podsumował w końcu wampir, po długiej chwili ciszy. — Poznałbym go. Wydałby mi się… znajomy, uwierz mi!

Król pospiesznie zaczął kiwać głową, przyznając mu rację, ale wampir nie zwracał już na to uwagi. Jego złość prysnęła zupełnie nagle, a na twarzy zagościło coś, czego król nigdy wcześniej u niego nie widział i nie spodziewał się, że kiedykolwiek to zobaczy.

Strach. Pierwszy się panicznie bał. Przed kim ktoś wszechpotężny, ktoś, kto rozkazuje nawet Saphraelowi może czuć trwogę?

— Czy znasz jeszcze jakieś Dziecko Niczyje? — zapytał król, chcąc udawać prostą, zwykłą ciekawość, by uniknąć ewentualnej kary.

Odpowiedzią było tylko milczenie.


*


Vidrim był zlękniony i podekscytowany zarazem. Pan Ciemności przejmował kontrolę, a po jego ciele rozpłynęło się błogie uczucie spokoju. Nie miało to nic wspólnego z gwałtownością wcześniejszych przemian. Jego ciało nie zmieniło się w bestię, Posępny Mistrz wkroczył jedynie w jego umysł i nagle przemówił doń głosem ujmująco głębokim, pełnym mądrości, doświadczenia, gniewu, surowości, ale także troski i współczucia.

— Witaj, moje naczynie — rzekł, a po plecach generała Baliartha przebiegł przyjemny dreszcz. — Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię odwiedzam, zwłaszcza w sposób tak odmienny od wszystkich poprzednich.

Zanim Vidrim, Czarna Śmierć zdążył odpowiedzieć, Saphrael kontynuował.

— Chcę, abyś sobie przypomniał, co zaszło podczas ostatniej Manifestacji. A następnie, mając tę wiedzę, pragnę byś wycisnął z króla Juliusa informacje na temat tego, czego się zaraz dowiesz.

Przed oczyma wielkiego generała zamigotały obrazy sprzed kilku godzin. W miejscu, w którym powinna znajdować się Pani Światła była biała plama o nieregularnych krawędziach, wpijająca się w obraz rzeczywistości tak, jak ciemność wgryzała się w budynki Oak Crib podczas jeszcze wcześniejszego spotkania Sił Życia.

Obserwował zajście z perspektywy Posępnego Mistrza, widział masywne łapy zakończone szponami, a na plecach czuł skrzydła. Nozdrza zaatakowała ostra woń rozpadu i zgnilizny, a ciało wibrowało tak intensywnie, że aż bolało.

Rozpoznał tę wibrację jako zwiastun czegoś wielkiego. Czuł podobne uczucie w swoich kościach na dwie godziny przed pojawieniem się Selii u bram. Mrowienie spowodowane przez magię, ale nie takie, jak przy zwykłej obecności energii mistycznej, a odmienne, alarmujące i przygotowujące na wielki wstrząs. Był wówczas pewien, że i ona wyłapała ten ostrzegający sygnał, zwiastujący historyczną wręcz chwile.

Choć wszystko przebiegało płynnie i miarowo, do jego umysłu dochodziły tylko pojedyncze obrazy.

I w pewnej chwili to zobaczył. To, co Pan Cieni chciał, by sobie przypomniał.

Lichy, niski i łysy chłopiec z paskudną raną na szyi oraz twarzy. Idzie krokiem obojętnym i widać jak słabnie, jednak zmierza wytrwale w jego kierunku. W tym czasie uszponiona łapa Saphraela wbija w ziemię ten nieregularny, blado świecący kształt, choć Vidrim czuje, że Pan Cieni wcale tego nie chce. Wskazuje na to opór mięśni, ale działa jakby miał przywiązane do rąk liny, potężne pęta silniejsze od jego woli. Wiedział, że przestanie dopiero wtedy, kiedy będzie już za późno. Czuł, że może pozbawić Aerilię życia.

Do Vidrima docierała tylko maleńka część bagażu emocji, który wstrząsał Panem Ciemności w tamtej chwili. Czuł jednak nienawiść i furię, którą miał w sobie Saphrael patrząc w jakiś punkt. Nie na Panią Światła, nawet nie na tego wychudzonego, łysego, przrażającego chłopca, który szedł w jego stronę, lecz kawałek w bok, obok niego.

— Wykończ ją — nakazał wyższy, podobny, ale nieco bardziej dojrzały mężczyzna, który stał obok zranionego chłopaka. Vidrim dopiero teraz go dostrzegł. Miał obojętną, trupio bladą twarz o intensywnie zielonych oczach i ustach ściągniętych w cienką kreskę.

Saphrael wiedział, kim on jest i gdyby mógł, rozerwałby go na malutkie kawałeczki. Pradawne zaklęcia i przekleństwa sprawiają jednak, że ten prosty, niczym niewyróżniający się wampir sprawuje nad nim pełną kontrolę. Jego przodkowie oszukali tak jego, jak i Aerilię całe pokolenia temu i od tamtych czasów Siły Życia trwają w strachu przed chwilą, którą właśnie obserwował Vidrim. Przed chwilą, kiedy któreś z Dzieci Niczyich się ujawni i opowie po jednej ze stron.

Zupełnie nagle wizja została przerwana, tuż przed ostatnim ciosem mającym unicestwić Panią Światła. Vidrim poczuł jeszcze jedną emocję, krótką, ulotną i szybko skrytą — wielki ból Pana Ciemności spowodowany tym wspomnieniem. Poczuł, że Posępny Mistrz wielce cierpi. Zrozumiał, że w taki sam sposób, jak on pożąda i pragnie tylko i wyłącznie Selii, a wszystkie inne kobiety są jedynie zamiennikiem, tak Saphrael wielbi i miłuje Aerilię.

Nigdy wcześniej nie czuł jego emocji ani pragnień. Ciężko mu było się otrząsnąć i czuł gorzką gulę podnoszącą się do gardła. Z największym wysiłkiem ją przełknął i spuścił pełen niezrozumienia wzrok.

Saphrael zwrócił mu kontrolę nad ciałem spokojnie i bez porywczości, a generał Baliarth wiedział już, co ma zrobić. Stał chwilę w ciszy, zbierając myśli i uspokajał szaleńczo bijące serce, kiedy podbiegł do niego gwardzista.

— Generale Baliarth. Znaleźliśmy ich! — zakrzyknął do niego. Jakby kurwa nie miał kiedy go kłopotać, pomyślał Zguba Zdrajców. Z drugiej jednak strony wielkie to szczęście, że nie wpadł na niego kilka chwil wcześniej, kiedy był w transie i obserwował wizję. Rzecz jasna mógłby powiedzieć, że przed chwilą zażył isoplifyme i odpłynął na chwilę, ale cieszył się, że nikt nie przerwał mu tej intymnej chwili ze wspaniałym bytem, któremu udostępnia swoje ciało.

— Świetnie. Więc czemu jesteś tutaj?

— Bo nie jest sama. Wokół rozstawione są pułapki. I pilnuje jej czarodziej, który niechybnie spopieli każdego, kto się zbliży. Nie wiem, jakim cudem nas nie zauważył i jakim sposobem nie wpadliśmy w zasadzki, widać mieliśmy szczęście, lub też-

— Świetnie — przerwał mu generał Baliarth. — Sam się nimi zajmę. Wracaj do garnizonu i zabierz ze sobą pozostałych.

— Ale-

— Wykonać!

Zasalutował mu pięścią i pospiesznie się oddalił. Wizja zesłana przez Saphraela zostawiła w głowie Czarnej Śmierci bardzo jasny obraz tego, że goszczący w nim Pan Ciemności nie chce krzywdy Pani Światła, zrozumiał, że ból związany z transformacją to jego walka o to, by nie dopuścić do krzywdzenia kogokolwiek. Powoli zaczęła klarować się w nim odpowiedź na pytanie, dlaczego więc dochodziło do Manifestacji.

To ludzie wymyślili Imperium Ciemności oraz Zakon Światła i to ludzie darzą nienawiścią siebie nawzajem, Siły Życia, choć przeciwstawne, nie chcą się mordować. Vidrim Baliarth nie wiedział, dlaczego muszą to robić, ale powoli zaczął rozumieć, w końcu widział jakiś sens w tym sporze. Ta chorobliwa miłość opisywana w starożytnych zwojach jest niszczona i wystawiana na tak wielką próbę właśnie przez ludzi. Manifestacja wcale nie jest walką Najwyższej i Mistrza. To manifest zarazem w formie przejawu potęgi dwóch stron Sił Życia, jak i w formie protestu przeciwko poczynaniom ludzi. Walka nie z sobą nawzajem, a z własną niemocą, niemożliwością zaprzestania walki.

Generał wiedział, co zrobi. Zerwie jedną z pułapek, tak aby Selia ze swoimi towarzyszami zaczęli uciekać, obawiając się pogoni. Puści ich wolno. Może weźmie ze sobą jakiegoś gwardzistę, żeby zerwanie sideł było wiarygodne (wiedział, że dla grupy Selii jeden gwardzista będzie znaczyć tyle, co nic), a sam uda się do króla Juliusa Lenevasta. Wczoraj król powiedział mu, że jest Dzieckiem Niczyim. Dowie się, cóż to za nowe okrucieństwo.

Kiedy już będzie to wiedział, odnajdzie Selię, odda się jej woli i wyjawi całą prawdę, licząc na jej litość.

Rozdział V

— Już czas. Powiedz mi, jak to się stało.

Solomon wiedział, że Selia w końcu zechce poznać przebieg wydarzeń pod pałacem Onon-Tel. Na szczęście miała w sobie dość taktu, by odczekać z tym przynajmniej tych kilkanaście godzin. Był przecież wstrząśnięty nagłą śmiercią Lany oraz słowami pięknej rudowłosej, twierdzącej, że zakochał się w kapłance.

Teraz zaś, na brudnej i nieszczelnej krypie tak trzęsło, że nawet rozmowa o stracie i bólu z nią związanym jest mile widziana. Byleby tylko skupić się na czymś innym niż nudności i strach o własne życie.

— Uratowaliśmy tego tam — wskazał palcem na klapę w pokładzie, pod którym znajdował się Dan, doglądany przez Kornelię. — Elion oberwał mocno w łeb, pierwszy raz widziałem, żeby tak bardzo się chwiał. Widzisz, jest chuderlawy i czasem rozdygotany, ale kiedy strzela…

— Trafia z dwustu metrów — wtrąciła Selia. — Wiem o tym.

— No więc właśnie… Wybiegliśmy z lochów, Daniel po zażyciu isokassfymaetrine odzyskał wigor i mógł się normalnie poruszać, więc nie było z nim problemu. Tylko że na zewnątrz napotkaliśmy…

Zamilkł na chwilę, jego wzrok przeszedł tajemniczą mgiełką. Ni to westchnął, ni to prychnął, ale widoczne było, że targają nim rozmaite emocje. Selia nie chciała wyciskać z niego tych nieprzyjemnych informacji, ale w końcu mają chwilę względnego odpoczynku, zmąconego jedynie porywistym wiatrem i falami uderzającymi o burtę, co właściwie przeczy idei spokoju.

— Kogo napotkaliście? — ponaglała Selia. Była nieustępliwa i chciała poznać odpowiedź.

Solomon nabrał głośno powietrza.

— Napotkaliśmy wampira. Rozumiesz? Wampira. Z dawna zapomnianą istotę, która tak jak smoki istnieje jedynie w legendach i nigdy nie została oficjalnie uznana za prawdziwą. Nie mogłem uwierzyć i dotąd ciężko mi pozbierać myśli. Ale to prawda.

Spodziewała się, że Lana Salathiél zginęła z ręki kogoś potężnego i niebezpiecznego, ale odpowiedź sprawiła, że jej serce przestało na chwilę bić. O wampirach słyszała jedynie w opowieściach oraz bajkach i nie była pewna, czy Solomon nie postradał zmysłów.

— Jesteś pewien? — zapytała niepewnie, na tyle delikatnie, żeby nie obrazić młodego czarodzieja. — Może to był-

— Jestem pewien — przerwał jej twardo. — Znasz mnie. Wiesz, że przeczytam coś raz i pamiętam na zawsze. A temat wampirów oraz kilku innych legendarnych kreatur studiowałem wnikliwie, nawet napisałem pracę na ten temat. „Nieznane — opisane, czyli leksykon istot z legend i baśni”.

Selia wywróciła oczami. Solomon istotnie był żywą kopią swojego nauczyciela, arcymaga Serdiana.

— Jego sygnatura magiczna była skrzętnie ukryta przed takimi mistykami, jak ja czy Lana — kontynuował po chwili. — Ale był zraniony. Pojawiał się i znikał, zupełnie przypadkowo i bez rytmu czy regularności. Widzisz, wampiry potrafią oddziaływać na umysły innych istot żywych, niektórzy podobno są zdolni kontrolować nawet kilkunastoosobowe grupy w ten sposób, że decydują, co zobaczą, co zrobią, co powiedzą. Niech to zaraza, zapewne przelewają na innych także uczucia i ból. Jestem pewien, że to rana na jego szyi sprawiła, że-

Przerwał na chwilę, bo statkiem mocno zarzuciło. Selia warknęła na pijanego marynarza, pytając, za co płacą całe sto złotych fisów, majątek, za który można by wybudować nieco tylko mniejszą łajbę dla siebie na własność.

— Za dyskrecję i przerzucenie przez Samilię, droga pani — przypomniał grubiański facet, racząc ją bezzębnym, bezwstydnie lubieżnym uśmiechem.

— Na czym to ja skończyłem… — podjął Nesworth, zupełnie wyzbyty z wszelkich zbędnych emocji czy gniewu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. — A, tak, ta rana szpecąca jego szyję i twarz… Musiała być bólem tak potwornym, że nawet mu mieszała w głowie. Nie mógł kontrolować tego, co widzimy w sposób ciągły i płynny. Dlatego… migotał. Tak się złożyło, że zaatakował akurat Lanę. Może wyczuł, że stanowi dla niego największe zagrożenie — zamyślił się na chwilę. Nie trzeba było słów, by wyczytać z wyrazu jego twarzy, że rozmyśla nad tym, jak właściwie silna była Lana. Po chwili westchnął i kontynuował. — Wyciągnął złowieszczo swą dłoń, ona zrobiła to samo. Kazała nam uciekać. Wiedziała, że długo nie wytrzyma i… i-

Selia położyła uspokajająco dłoń na jego ramieniu. Poczuła drżenie jego ciała. Wiedziała, że jego powodem nie jest chłód nasilający się wraz ze zbliżaniem się zimy, zwłaszcza że kierowali się na tropikalną wyspę, więc z każdą chwilą było cieplej.

Podjął temat ponownie dopiero po chwili i po trzech głębokich oddechach. Głos wciąż miał spokojny i niewzruszony.

— Kiedy znaleźliśmy się daleko, poza jego zasięgiem, odwróciłem się. Widziałem, jak upada bezwładnie, zupełnie pozbawiona życia.

Selia pokiwała smutno głową. W jakiś sposób odsunęła od siebie całą pustkę związaną z odejściem Pani Światła i z niemałym wysiłkiem znalazła w swoim sercu miejsce, w którym spoczywała miłość do wiernej przyjaciółki, kapłanki Salathiél. Współdzieliła trwogę razem z zakochanym czarodziejem.

Jednocześnie poczuła nagłe wyrzuty sumienia, które przeszyły ją jak sztylet, z lodowatą precyzją wpijający się prosto w serce. Owszem, czuła pustkę po stracie Pani Światła, ale nie rozpaczała już tak bardzo. Wtedy w lesie leżała i płakała, ale sama nie pamięta dlaczego. Uznała to w końcu za szok i brak kontroli nad własnym ciałem. A potem? Aż do tamtej chwili ledwo zauważała w sobie smutek. Przynajmniej tak się jej wydawało: że czuje zbyt mały żal, choć zdawało się to niepojęte.

— Czy jesteś pewny, że ona… Czy na pewno…

Zamknął oczy i potwierdził pojedynczym skinieniem głowy. Oczywiście, że był pewien, nawet poczuł, jak znika i gaśnie. Odeszła tak, jak nasionka dmuchawca zdmuchnięte przez wiatr umykają w porywistej fali powietrza, niknąc gdzieś w bezmiarze łąki.

Tylko że z nasion wyrastają później kolejne rośliny. Odejście Salathiél przyniosło jedynie ból, gniew i pustkę, także fizyczną. Czuł tę nieobecność w swoich kościach, brak przyjemnego, subtelnego drżenia, do którego był tak przyzwyczajony przez długą styczność z Laną Salathiél i Selią, której magia odeszła wraz z Panią Światła.

Brak wibracji zwiastującej obecność osoby obdarzonej darem zwrócił jego uwagę na coś niepokojącego. Odczekał taktownie jeszcze kilka cichych, pełnych napięcia chwil i zbliżył się do niej, tak jak zbliża się ktoś, kto chce wyjawić największy sekret.

— Dlaczego nie wyczuwam Kornelii ani Daniela? — zapytał zaintrygowany.

— Nie mam pojęcia — odparła zaskoczona, próbując skupić się na wyczuciu wibracji. Przez chwilę była zwyczajnie zdziwiona i czuła się nieswojo, dopiero po chwili zrozumiała ten oczywisty powód, przez który nie czuje ani krzty magii, nawet tej Solomona. — No tak… Już nie posiadam daru, więc nie pomogę z odpowiedzią.

Zorientował się, że nie powinien przy niej mówić o tym wspaniałym, choć bardzo nikłym i delikatnym uczuciu, które Selia utraciła wraz z odejściem Najwyższej. Był pewny, że ból wcale nie zelżał i ostatkiem sił powstrzymuje emocje przed uzewnętrznieniem, choć, wbrew wszystkiemu, zdawało się, że radzi sobie bardzo dobrze.

Odwróciła głowę. Zdążył jeszcze zauważyć, jak zaciska powieki.

— Idź, sprawdź to. Zbliż się do nich, porozmawiaj, popytaj. Zbliż się także fizycznie. Daj mi znać, czego się dowiedziałeś.

Kiwnął głową i skierował się do klapy w pokładzie. Najwidoczniej uznał, że to dobry pomysł, zwłaszcza że znów dostaje okazję do zaprzątnięcia myśli czymś innym, niż bolesnymi wspomnieniami. Poza tym miarowy i rozkazujący ton Selii nie pozostawiał mu szerokiego pola do manewru.


Elion Lisivius Voern przysłuchiwał się ich rozmowie, stojąc nieopodal. Kręciło mu się w głowie coraz bardziej i spostrzegł, że musiał podejść trzy kroki bliżej niż zwyczajowo, żeby podsłuchać, o czym rozmawiają. Wiedział, że powodem pogorszenia zmysłu nie są głośne fale ani deszcz, mozolnie zaczynający sączyć się z nieba w pojedynczych, cienkich strugach, a pulsująca rana na czole.

— Selio — rzucił półgębkiem ze zwieszoną głową. — Mogę na słówko?

W swojej postawie wyraźnie zaznaczył, że pragnie odejść kawałek na bok. Kiwnęła mu na zgodę i oddalili się na rufę.

Kiedy już znaleźli się na tylnej części statku, za którym kłębiły się bałwany wzburzonej wody, spojrzała wyczekująco na mechanika.

— Spudłowałem — powiedział po pełnej nerwowości chwili. — Po raz pierwszy w życiu, spudłowałem.

Nie rozumiała, o co mu chodzi. Podejrzewała również, że wyrażenie „po raz pierwszy w życiu” jest powiedziane mocno na wyrost.

— Słyszałem waszą rozmowę. Nie gniewaj się, proszę, taki już los człowieka o nietoperzowym słuchu. Tak naprawdę nie chciałem podsłuchiwać i starałem się skupić na falach, ale-

— Darujmy sobie konwenanse — przerwała mu. — Widziałam, jak podchodzisz kawałek w naszą stronę. Przejdź do sedna, panie nietoperzu.

Zaczerwienił się. Jeżeli on miał słuch jak nietoperz, to ona była czujna jak lamparcica.

— No to będę mówił wprost. Kiedy wraz z Kornelią przypuszczaliśmy szturm na pałac, ona w jakiś sposób go dostrzegła. Tego wampira. Ja nie widziałem, zapewne ukrył swoją obecność przed wszystkim żywym wokół, tak jak ci powiedział przed chwilą Solomon. Ale ona jakimś sposobem widziała go tak wyraźnie, jak ja widzę ciebie.

Istotnie, było to niezwykłe. Być może miało to związek z tym że jest Dzieckiem Niczyim, pomyślała Selia.

— To ona pokierowała moimi dłońmi i strzeliła.

— Więc to nie ty spudłowałeś — podsumowała Selia. — Nawet jeżeli twoje ręce były jak wyciągnięte kończyny rzeźby, niewzruszone i pewne, to nie widziałeś swojego celu i zdałeś się na jej osąd.

Ściągnął usta i pokiwał głową. Wzrok miał nieobecny i niezogniskowany.

— Nie mówię o tej chwili. Kula uderzyła dokładnie w bok szyi, a impet rozerwał część twarzy. W zasadzie taki strzał powaliłby większość żywych istot, ale nie jego. Myślałem, że umarł, jednak niedługo później wyrósł przed naszymi oczyma, tak jak to mówił Solomon. Migotał i jakby się trząsł, czy może… rozmywał. Kontrolował z wielkim trudem nasze ruchy, zatrzymał ataki Solomona i Kornelii, jednocześnie pojedynkując się w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób z Laną Salathiél. Jakby ich umysły splotły się w jedno i siłą woli próbowały rozerwać jedno drugiego na strzępy. Rozerwać… albo… pochłonąć.

Zrozumiała dokładnie, o czym mówił, choć sam bardziej pytał, niż stwierdzał. Nieświadomie przedstawił dość precyzyjnie to zajście — ich umysły próbowały zniszczyć siebie nawzajem, sztuka niezwykle trudna, rzadka i niebezpieczna. Selia podejrzewała, że nawet Arcymag Serdian nie zdołałby powstrzymać wampira w takim pojedynku.

— Tak, jak mówiłem. Sterował naszymi ruchami i czynami. Problem w tym, że… Nie zatrzymał mojej ręki — powiedział po cichu. Zaczął się jąkać i dostrzegła, że jego młodzieńcze oblicze ocieka dwoma strużkami łez i potem, nie tylko siąpiącym deszczem. — Ja po prostu spudłowałem. Z odległości pięciu metrów. Nie trafiłem w okaleczonego, słabowitego chłopca.

Przez głowę Selii przebiegła myśl, że każdy z jej towarzyszy został w jakiś sposób uszkodzony i każdy sięgał do niej po radę, pragnąc otuchy. A kto pomoże jej? Kto zrozumie wielką rozpacz, która wzbiera w niej w każdej chwili, na dodatek jakby bez własnego udziału, nieświadomie? Kto pomoże zrozumieć nagłą śmierć części jej istoty oraz to, że czuje się jak chodząca, pusta skorupa, która powinna spoczywać w ziemi i gnić? Kto pojmie, że jest wyzuta z większości emocji, tak, że na większość z odczuć musi się wręcz silić?

Chyba najbliżej takiego zrozumienia jest Nathan, który stracił rękę. Ona straciła coś więcej niż kończynę. Straciła swoją radość. Chęć do życia. Miłość. Słodką, wspaniałą Wybawicielkę Uciśnionych, Aerilię.

— Spójrz na siebie — zaczęła po chwili, niosąc jak zawsze otuchę pomimo tego, co czuje. — Znowu muszę zmienić ci bandaże, a robiłam to godzinę temu. Ciągle krwawisz i w ranę prawie wdało się zakażenie. Kiedy byłam w Górach Szlachetnych, na Szlaku Głupców zmagałam się z wieloma różnymi urazami. Cholera, spotkało mnie nawet coś tak paskudnego, jak zdarcie prawie połowy skóry z mojej głowy przez wielkiego wilka, o, tego — kiwnęła na łeb spoczywający na jej ramieniu. — Cięcie na twoim czole wydaje się nawet gorsze niż tak paskudna krzywda.

Widząc jego niedowierzające spojrzenie, wyjaśniła krótko, że po Uświęceniu na Polach Umarłych wszelkie krzywdy wyrządzone ciału udostępnianego Najwyższej, caerriu, zostały naprawione. Pani Światła nie godzi się zamieszkiwać uszkodzonego naczynia.

— Nie potrafię ci pomóc i naprawdę żałuję, że nie ma tutaj z nami medyka Aamona z wioski nad rozlewiskiem Miun-Sol. Ktoś z taką raną nie może spodziewać się pełnej precyzji i dopiero kiedy wyzdrowiejesz, będziesz mógł obarczać się poczuciem winy za błędy, które popełnisz. A jesteś tylko człowiekiem — rozłożyła ręce. — Tak, jak i ja. Byłam kimś więcej, byłam caerriu, ale teraz jestem taka, jak ty. I popełnię jeszcze niejeden błąd. To samo tyczy się ciebie.

Położyła dłoń na jego wąskiej, ale umięśnionej piersi.

— Jesteśmy… tylko ludźmi…

Łypnęła na niego nieśmiało i z jego wzroku wyczytała, że ten gest zdziwił go nie mniej niż ją. Szybko cofnęła dłoń i odwróciła się, tak neutralnie, jak tylko potrafiła.

— Idź na dół, zaraz przyjdę zmienić opatrunek — nakazała, patrząc w dal. — Dobra robota z załatwieniem tej krypy — pochwaliła go jeszcze oficjalnie.

Elion skinął głową i posłusznie — oraz z wielką ulgą — oddalił się cały zaczerwieniony.


*


Czarodziej w szatach tak przemokniętych od wysokich fal, że zdawały się całkiem czarne, zszedł do kajuty. Tam, na jednym łóżku drzemał Nathan Mae z pokrytym grubą warstwą żyworódki, zabandażowanym kikutem, a na drugim Daniel Torch. Jąkał się od czasu do czasu, ale był z grubsza przytomny. Przy jego pryczy spoczywała na krzywym taborecie Kornelia, co rusz bujając się na nierównych nogach podczas kolejnych uderzeń fal. Nathan leżał cicho, ale jego sen był bardzo płytki.

— Kornelio — zawołał Solomon i spostrzegł, z jaką niechęcią dziewczyna odwraca wzrok od umęczonego przyjaciela. Skinął jej głową, zapraszając do pomieszczenia przyległego do kajuty, służącego za składzik i luk transportowy.

Wstała i poszła za nim. Zachwiali się, kiedy wielki łoskot wstrząsnął sękatym drewnem. Stali w płytkiej kałuży wody i mieli nadzieję, że nieszczelność jest drobna i się nie powiększy.

— Mam do ciebie kilka pytań. Nie wiem, czy zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni — odchrząknął. — Solomon Nesworth, czarodziej kręgu wody z Dalii — powiedział donośnie, po czym z ostrą różnicą parsknął zduszonym śmiechem na wspomnienie żywiołu, którym identyfikuje się krąg jego oraz Serdiana. W walce zawsze miota językami płomieni, co więcej, na Wodach Północy czuje się jak kot topiony w rzece.

— Kornelia — powiedziała krótko, zawstydzona prozaicznością swojego imienia oraz brakiem nazwiska, dodatkowo spłoszona frapującym początkiem konwersacji. — Była gwardzistka w służbie króla Juliusa Lenevasta — dodała z ponurym półuśmiechem.

Mag podrapał się po zaroście. Swędziała go mokra skóra i zdecydował, że ogoli twarz i włosy na łyso. Po chwili jednak przed jego oczami stanął obraz chłopięcego wampira, który zdawał się nie mieć nawet brwi i rzęs. W jednej chwili porzucił swój pomysł i odrzucił bolesne wspomnienie.

— Czy wiesz, kim jesteś, Kornelio?

— Jestem Dzieckiem Niczyim — odrzekła, bo to jedyne, co tak naprawdę o sobie wiedziała. — Dosłownie i w przenośni.

— Wyjaśnij — rzekł zaintrygowany.

Zgromiła go wzrokiem, ale zdawał się nie zwrócić na to uwagi. Był wścibski, jednak w jakiś sposób wiedziała, że odpowie mu na wszystko, o co zapyta.

— Nie znam swojej przeszłości. Nie pamiętam nawet mojego nazwiska, nie wiem, kim byli moi rodzice. Jedyną osobą, która wydaje mi się znajoma, jest on — zerknęła przez otwarte drzwi na Daniela, który przewrócił się na bok i leżał twarzą do ściany. — Mogę powiedzieć na pewno, że jestem z Lenville, gdzie obudziłam się po masakrze, jaką tam zgotowano.

Solomon był pierwszą osobą, której wspomniała o swoim kuriozalnym przebudzeniu. Zrobiła to niemal mimowolnie i poczuła się dziwnie zaalarmowana.

— Obudziłaś… Wyjaśnij.

Postawa Neswortha odpychała ją, był rzeczowy, oschły i wymagający. Unikała odpowiedzi oraz jego natarczywego wzroku. Żywiła również nadzieję, że nie wypowie więcej słowa „wyjaśnij”.

— Przebudziłam się już po wszystkim. Niewiele pamiętam.

Czarodziej cmoknął. Zdawał się nie wierzyć w jej słowa, ale zostawił temat.

— Wyjaśnij, jak rozumiesz to, że jesteś Dzieckiem Niczyim.

Powiedz „wyjaśnij” jeszcze raz półgłówku a wymaluję ci w tę buźkę, pomyślała.

— Jest to hasło, które rzuciła w moim kierunku Pani Selia. Nie mam najmniejszego pojęcia, co ono oznacza. Powiedziała, że wraz z Danielem jesteśmy częścią przepowiedni.

Istotnie, istotnie. Wciąż nie wie o sobie zbyt wiele. Może to i lepiej, dywagował Solomon.

— Wybacz te moje naciski. Muszę się dowiedzieć kilku rzeczy. Jeżeli faktycznie jesteś Dzieckiem Niczyim z przepowiedni, powinienem czuć twoją sygnaturę magiczną, objawiającą się w specyficznym drżeniu w układzie kostnym — poruszał rękami w nauczycielski sposób, jakby prowadził wykład. — Nie sprawia bólu ani nie przeszkadza, jedynie informuje osoby obdarzone darem o obecności innego mistyka. Jednak przy tobie… nie czuję niczego.

W umyśle Kornelii zamigotała wizja trupich, uśmiechających się czaszek, jakby lewitujących nad powykręcanymi szkieletami, bez wyraźnych łączeń z szkieletem. Wskazywały jej drogę do kopczyka z białego marmuru, piramidki z wąskim wejściem.

— Czy będziesz miała mi za złe, jeżeli ciebie dotknę?

Pytanie było zupełnie nie na miejscu i zrugała go niedowierzającym spojrzeniem. Był jednak nieprzejednany i wcale nie żartował. Kiwnęła głową niechętnie, wystawiając do przodu swoją dłoń.

Ujął wyciągniętą rękę tak, jak lekarz sprawdza stawy i ścięgna. Chwyt był pewny, ale nie sprawiał bólu. Zdawał się lustrować wzrokiem skórę na jej przedramieniu, ale po chwili zorientowała się, że po prostu trwa tak w skupieniu i dosłownie wyłączył narząd wzroku.

— Ciekawe — mruknął w końcu i bez słowa wyjaśnień czy nawiązywania kontaktu wzrokowego oddalił się do kajuty, gdzie leżał Daniel. Ujął jego rękę w podobny sposób i natychmiast odwrócił głowę, świdrującym spojrzeniem doszukując się czegoś w Kornelii.

— Podejdź tutaj — rzekł w końcu, ku jej uldze odrywając od niej wreszcie swój twardy wzrok. Daniel się przebudził i próbował protestować, ale był zbyt słaby.

Kornelia chciała wypalić do niego, żeby się uspokoił i przestał traktować ich tak przedmiotowo, ale ugryzła się w język. W jego poczynaniach było dużo przesadnej pewności siebie i najzwyczajniej w świecie nie miała nic do powiedzenia w tej sprawie.

— No dobrze, lekcja pierwsza — nikły uśmieszek wkroczył na chwilę na jego usta. — Jeżeli obydwoje jesteście tymi, za których was uważamy, zrozumiecie bardzo szybko i sami się zdziwicie, że wcześniej tego nie zauważyliście.

Upewnił się, że na niego patrzą i podniósł palec do góry. Puknął niewidzialny punkt w powietrzu. Zaraz pojawił się w tym miejscu maleńki krąg światła z kilkoma nieregularnymi rozgałęzieniami wokół. Zdawał się punktem na wielkiej, przestrzennej mapie ukrytej w powietrzu.

— Te białe światełko z niebieską obwódką to energia otaczająca nas z każdej strony. To dzięki niej żyjemy, dzięki niej możemy nauczyć się ją kontrolować i tworzyć to, co nazywamy czarami.

Przesunął złączonymi palcami przed sobą, wierzch jego dłoni skierowany był ku jego twarzy. Momentalnie tam, gdzie wiódł ręką, ukazała się bardziej skomplikowaną sieć połączeń bladych, na wpół przezroczystych punktów. Przemieszczały się i wiły w pozornym chaosie, jednak wystarczyło przestać skupiać wzrok na konkretnym z nich, a momentalnie wszystkie razem były harmoniczne i płynne. Ciemna kajuta została przyjemnie oblana delikatnym, seledynowym światłem, a punkty zaczęły przygasać, tak szybko, jak się pojawiły. Mag ciągnął dalej.

— Stając się jednym z otaczającą nas energią, możesz tak nią kierować, że będzie ci podległa — mówiąc to, pstryknął palcami, a nad jego dłonią uniósł się blady płomień żywego ognia. Drewno na ścianach stało się teraz bladopomarańczowe. — Jeżeli odkryjesz w sobie umiejętność panowania nad nią, zaczniesz wyczuwać podobnych sobie, osoby, które mają takie umiejętności.

Zamknął płomień drugą ręką, ale zdawał się nie poparzyć. Kiedy odsłonił dłoń, zamiast ognia ujrzeli kryształ lodu wiszący w powietrzu.

— Dotknij go — nakazał Kornelii. Przyłożyła dwa palce, wielce zaciekawiona i ujęta niesamowitym spektaklem. — Co czujesz?

— Zimno.

— A teraz? — przyłożył jeden ze swoich palców z drugiej strony małej kulki lodu, a ona zaraz zabrała panicznie dłoń. Daniel poruszył się niespokojnie.

— Parzy!

Uśmiechnął się zadowolony ze swojego małego przedstawienia.

— Wcale nie. Nie patrz na mnie, jak gdybym chciał cię spalić żywcem. Spójrz na swoją dłoń.

Zrobiła, jak jej przykazał i spostrzegła, że nie ma śladu ognia. Jednocześnie zamigotała jej w głowie krótka, ulotna i przerażająca myśl, wizja miasta trawionego pożarem, ale umknęła, zanim zdążyła zwrócić uwagę na jakikolwiek szczegół.

— Ta mała kulka to ujarzmiona energia, tak wykreowana, jak tego chciałem — pospieszył z wyjaśnieniami. Na szczęście zdawał się nie zwracać uwagi dziwny wyraz jej twarzy. — Przed momentem oziębiłem tę energię na tyle, że stała się dużo zimniejsza. Twoje ciało uznało go za gorący obiekt na skutek szoku. Śmiało, dotknij ponownie.

Niechętnie przystała na jego namowę i faktycznie — kulka była lodowata, ale na pewno nie parzyła.

— Przypomnij sobie uczucie, które towarzyszyło ci przed momentem. Przy tym nagłym szoku. Jak je nazwiesz?

Nieprzyjemne uczucie po dziwnym, ulotnym widzeniu minęło już całkowicie i Kornelia zdawała się zauważyć coś… nowego. Oświecona, otworzyła szeroko oczy, a przez jej zmieszaną twarz przeszedł uśmiech przyjemnego zrozumienia.

— Wibracje! — zakrzyknęła, ku zadowoleniu Solomona. — Wydaje mi się, że już je czułam, przy…

Spojrzała na Daniela. Przypomniała sobie moment, w którym dotknęła jego ramienia w obozie szkoleniowym w Foridzie. Wizję jego przeszłości, która zagościła wówczas w jej głowie. Wyraz jego twarzy, kiedy go dotknęła.

To był taki sam szok. Takie samo nagłe, przenikliwe zdziwienie, bardzo krótkotrwałe i wówczas niezrozumiałe. Teraz już zna jego znaczenie.

Daniel też na nią wymownie spoglądał. Solomon zauważył ich zatroskane i niepewne spojrzenia, więc poprosił o wyjaśnienie.

— Kiedy byliśmy w obozie szkoleniowym w Foridzie, położyłam dłoń na jego ramieniu. W mojej głowie pojawiła się jakaś scena, krótka migawka — spostrzegła, że oczy Daniela posmutniały. — Później tego dnia już nie zobaczyłam Daniela, aż do wizyty w lochach Neridy.

— Musiałaś go w jakiś sposób… uaktywnić.

Czarodziej zdawał się mówić do siebie. Rzucił krótkim: „tak, to ma sens”, potem nastąpiło kilka niepowiązanych ze sobą stwierdzeń.

Kornelia zerknęła na swojego umiłowanego przepraszającym wzrokiem. Czuła się tak, jakby to przez nią zebrał te wszystkie cięgi. Przecież nie zrobiła tego specjalnie. Miała nadzieję, że zmieszanie na twarzy Torcha to jedynie zdziwienie i nie ma w nim nienawiści.

Dopiero po chwili Kornelia przypomniała sobie jeszcze jedną sytuację, w której czuła takie samo drżenie, dużo bardziej intensywne, ale znacznie różne od tego, którego uświadczyła przed chwilą oraz przy okazji dotknięcia ramienia Daniela. Podczas swojej niewyjaśnionej do dziś drogi do kopca z marmuru wibracje towarzyszyły jej nieustannie. Trupie zastępy zdawały się emanować śmiertelnym drżeniem, ciężkim, powolnym i nieswoim w odbiorze. Odrzuciła szybko to wspomnienie.

— Wiele osób, które poznały znaczenie energii nas otaczającej, ci, którzy potrafią ją wyczuć u innych, którzy potrafią ją kształtować… musi zostać uprzednio w jakiś sposób uaktywniona. Czy to drastycznym wydarzeniem, czy to ponownym spotkaniem kogoś z dawna zapomnianego — Solomon zrobił wyuczoną i taktowną pauzę. Dopiero przy następnych słowach jasne było, że nie mówi już do siebie, a do nich. — Legenda o Mirelli opowiada o pięknej wiedźmie, która urokami niszczyła wszystkich, którzy się do niej zbliżali. Była istotnie cudowna i powabna. Uwielbiała być ubóstwiana…

Przed jego oczyma pojawiła się Lana Salathiél. Część Legendy o Mirelli, tak starej i romantycznej rozegrała się jakby na, poznał kapłankę — piękną, cudowną i powabną, która kochała być pożądaną i pożeraną wzrokiem…

— Była tak potężna, że rządziła całym kontynentem — kontynuował z wielkim trudem. — A rządy jej były straszliwe i pełne porywistości. Jedno jej dotknięcie sprawiało, że wpływowi mężczyźni umierali lub uginali się pod jej wolą, robiąc wszystko, o co poprosiła. Zrodziła dwóch synów — Oro i Doro. Kiedy dzieci wyrosły i stali się mężami, wypuściła ich w świat, rozdzielając królestwo na trzy równe części, dla każdego z rodziny po jednej. Rządy ich nie trwały długo, gdyż Oro nie chciał godzić się na porywistość matki. Odwiedził ją kiedyś przebrany i zakamuflowany, pragnąc rozmawiać z nią tak, jak każdy inny, zawsze bowiem przed swoimi synami udawała kogoś, kim nie była. I wtedy dotknęła jego czoła, by bezlitośnie uśmiercić niechcianego gościa. Jednak miast umrzeć, obudził się w nim duch równie potężny co u matki, aczkolwiek żyjący w zupełnej sprzeczności z jej zasadami. Unicestwił zwyrodniałą rodzicielkę, a na Aetherze nastał spokój.

Jakby dla ironicznego kontrastu, łajbą ponownie wstrząsnęły złowrogie fale. Deski zaskrzypiały pod uderzeniami i znajdujący się w kajucie zastygli w bezruchu w miejscach, które przydzielił im ślepy traf po ostrym szarpnięciu. Nathan się przebudził, ale zaraz znów odpłynął, zupełnie osłabiony.

— Co z drugim synem? — zapytał w końcu zaciekawiony Daniel, kiedy przestało kołysać, a ich mięśnie się rozluźniły.

— Doro został dotknięty w ten sam sposób przez Oro, swojego brata, i w nim także obudził się dar kontrolowania przepływu magicznej energii. Zabili się w bratobójczym pojedynku, gdyż Doro pragnął władzy takiej, jaką miała jego matka.

Morał tej przydługiej historii był nieco nie na miejscu, przynajmniej nie obecnie, ale to, co chciał im przekazać, powiedział już w pierwszych zdaniach.

— Wtedy w obozie, dotykiem obudziłaś drzemiące w nim pokłady magii. Ujmij jego dłoń.

Zrobiła, jak prosił. Od razu spojrzała na niego zafascynowana.

— Drżenie — stwierdziła rzeczowo.

Solomon stał do tej pory spięty i czujny, a teraz opuścił swoją mentalną barierę, pozwalając, by wyczuła wibrację dochodzącą także z jego ciała. Nie pozwolił jej na to wcześniej (co nie było trudne z racji jej niemal zerowej znajomości sztuki), tylko po to, by skupiła się na jego małej prezentacji i słowach.

— Więc wiemy już, że Daniel Torch istotnie ma w sobie iskrę i zapewne jest Dzieckiem Niczyim z przepowiedni. Sam także wyczułem jego dar, ale dopiero przy bezpośrednim dotyku. Widać ktoś w szkoleniówce również go wywęszył.

— Kapitan Bryorn — objaśnił Dan. Kornelia przybrała zmieszany i zawiedziony wyraz twarzy, bił od niej gniew. — Uważał mnie za szpiega. Nie chciał słuchać wyjaśnień.

— Bryorn — powtórzył z cmoknięciem Solomon. — Musimy mieć go na uwadze w przyszłości. A co z tobą, droga Kornelio bez nazwiska?

Nagła zmiana tematu sprawiła, że niekontrolowanie dygnęła. Choć już mówił spokojnie i przyjaźnie, nadal ją drażnił. Jak to, “co z nią”?

— Nie rozumiem pytania — przyznała.

— Jakim cudem tak dobrze się ukrywasz nawet przed kimś, kto zna arkana tak dobrze, jak ja?

Już miała protestować, że przed nikim się nie ukrywa, kiedy jej głowę przeszył głos sprzed wielu dni, sprzed miesięcy, które w świetle ostatnich wydarzeń jawiły się raczej jako lata:

— P-p-powied-z mu-u — zachrypiał znajomy, urywany i jakby poszatkowany głos zjawy. Nieregularne przerwy między poszczególnymi, rozczłonkowanymi częściami zdania przypomniały jej widok migoczącego wampira przed pałacem Onon-Tel, którego widziała wcześniej zupełnie jak na dłoni, a podczas pojedynku z Laną migotał już nawet w jej umyśle.

Opisała czarodziejowi swoją wizję. Jak te przedziwne szkielety klękały przed nią i kierowały ku piramidzie z białego kamienia, jak następnym razem uratowały przed czarną, szponiastą bestią, zasklepiając szparę, przez którą sięgały po nią kościste, olbrzymie kłykcie. Kiedy jej słuchał, kilka razy rozdziawił usta i westchnął bezgłośnie.

— Naprawdę jesteś wyjątkowa — podsumował historię z dziwnym błyskiem w oczach. — To niespotykany mechanizm obronny twojego ducha oraz daru, a to, co widziałaś… było proroctwem.

Ty jesteś ta, która przyniesie śmierć, ta, która szponom zmierzchu się wyrwała, po stokroć jej odda. Słowa wypowiadane przez dwa głosy w jej głowie podczas wizyty w Vilin-Ta, podczas swojego wkroczenia w tę przedziwną, skrywającą ją przed wszystkimi piramidę, zagościły ponownie w jej umyśle. Roztropnie uznała, że lepiej nie chwalić się taką przepowiednią i zostawiła jej przerażający wydźwięk tylko dla siebie.

Cieszyła się, że głos pojawił się ponownie, tak dawno go nie słyszała. Był straszny i nienaturalny, ale zdawał się pomocny i teraz kazał powiedzieć Solomonowi prawdę. Niósł dziwne ukojenie. Co więcej, za każdym razem miała wrażenie jakby brzmiał bardziej… ludzko.

— Oto więc jesteście. Dzieci Niczyje. Czwórka nadzwyczajna i wyjątkowa, nienależąca ani do Światła, ani do Cienia — wyrecytował początkowy ustęp przepowiedni, zakodowany w jego głowie tak mocno, że nawet nie zwracał uwagi na wypowiadane słowa.

— Jestem ja i Daniel… Kto jeszcze?

Solomon od dawna czekał, aż ktoś zada mu to pytanie. Podniósł ręce do góry, wyprostowane palce wskazujące zbliżył do skroni. Wyglądał na bardzo skupionego.

— Czy przy pierwszym spotkaniu wydawało się wam, że się znacie?

— Tak — odpowiedzieli jednocześnie, po czym spojrzeli po sobie zdziwieni.

— To ma sens. Tak, jak dwóch czarnoskórych z Mocarstwa Błękitnych Oczu bez problemu odnajdzie się na wyspie Samizie zdominowanej przez białych, tak osoby wyjątkowe jak wy powinny wydawać się sobie znajome, nawet pomimo niewiedzy o własnej niesamowitości. Zastanówcie się uważnie — klasnął, żeby przyciągnąć ich uwagę. — Czy spotkaliście jeszcze kogoś, do kogo żywiliście podobne przekonanie jak do siebie?

— Wampir przed pałacem Onon-Tel — wyszeptała zlękniona Kornelia.

Solomon pokiwał głową. Tak, jak przypuszczałem, pomyślał.

Rozdział VI

Choć mówi się, że diametralna zmiana nastawienia człowieka wymaga czasu i wytrwałości, czasem pozornie zwykły dialog wielce umacnia człowieka już przecież potężnego. Olbrzym Vidrim Baliarth po swojej rozmowie z Saphraelem, wartkim krokiem zmierzał ku swemu władcy. Ku tej sterowanej marionetce. Ku tej pożałowania godnej, psiej kreatury. Wróć, pomyślał — przecież psy są jedynie zwierzętami i kiedy wykonują wolę swojego pana, robią to tylko dlatego, że nie mają własnej jaźni czy możliwości sprzeciwu.

Czy można winić zwierzę za posłuszeństwo?

Z kolei Julius Lenevast? Czyż nie jest człowiekiem? Dlaczego więc pozwala sobą kierować, on, sam król, dwunasty z dynastii Lenevastów, syn Vantenholda? Dziedzic nawet w połowie nie tak znamienity, jak jego wielki poprzednik.

— Jeżeli się obawia, mógł przecież zwrócić się po pomoc do mnie — mówił półgębkiem, wypowiadając na głos tylko niektóre słowa. — Jako podległy królowi generał musiałbym wykonać rozkaz, a po prawdzie… zrobiłbym to z przyjemnością.

Zapewne ten, kto nim steruje, nie jest człowiekiem. O nie, nie ma w nim nic ludzkiego oprócz postury i cech fizycznych. Czarna Śmierć zna doskonale nie tylko pradawne zwoje i zapiski, ale również legendy. Bo któż nie wie o wampirach? Nawet dzieci dobrze je znają. Małe, niewinne i rozkapryszone bachory słuchają przed snem historii o stworzeniach różnej maści i pokroju, o smokach, wywernach, elfach i skrzatach, wilkołakach… Oraz właśnie, rzecz jasna, ulubionych przez malców wampirach. Można rzec, że wyznacznikiem dobrej opowieści jest to, czy będą w niej występowały, czy nie.

Do tej pory Vidrim nie wierzył, żeby bajki i pogłoski o tych istotach były choć trochę zgodne z prawdą. Choć jego egzemplarz Monstri Sanguine Descriptio, prawdopodobnie jedyny zachowany w tak kompletnym stanie, zdawał się przedstawiać wampiry jako prawdziwe stworzenia kroczące wśród żywych, traktował księgę bardzo pobłażliwie. Oczywiście, był wielce dumny z faktu posiadania takiego białego kruka w swojej pokaźnej kolekcji, ale uważał ją raczej za ciekawostkę i kuriozum. Już prędzej uwierzyłby, że zbłąkany szkopułnik czy wistrzycha opuszczą zimne góry północy i pojawią się na gorącym i jasnym południu Aethery.

Tylko że Monstri Sanguine Descriptio wyraźnie i rzetelnie opisuje wampiry, a ich wnikliwy opis i charakterystyka zdają się idealnie pokrywać z wizerunkiem zranionego chłopca, jak i podobnego doń dojrzałego, obojętnego mężczyzny.

W potoku pytań w jego głowie zawitała także ciekawość — dlaczego było ich dwóch?

Zrozumiał źródło wielkiej siły Pana Ciemności. Ten wyższy miał na Saphraela wpływ tak wielki, że potrafił zmusić go do unicestwienia Przyjaciółki Uciśnionych, Aerilii.

Zmierzał do Onon-Tel tak, jak zwykle — śmiałym i niewzruszonym tempem, ale obawiał się tego, co może na niego czekać w pałacu wydrążonym w górze.


Pogrążony w swoich rozmyślaniach nawet nie zauważył, kiedy przekroczył miejsce, w którym jeszcze wczoraj biegł spiżowy mur. Teraz teren był zdezelowany, a przed nieistniejącą już bramą główną czerniał wypalony krąg ziemi o średnicy kilkunastu metrów. Zagłębienie, z którego środka promieniście rozchodziły się smoliste smugi, przywoływało dziwny ścisk w żołądku. Drzewa w oddali, połamane i poodginane w chaotyczny, acz koncentryczny sposób dopełniały ciężkiej, grobowej atmosfery. Widząc te ponure, spopielałe miejsce, z epicentrum tam, gdzie uderzał raz po raz, drążąc dziurę w twardej glebie słabym ciałem Pani Światła, nabrał nowych pokładów odwagi i nienawiści do tego, z czym idzie się zmierzyć.

Krzątało się tutaj kilka osób, mierzących, sprzątających, oceniających i przede wszystkim — łapiących się za głowę. Budowniczy będą mieli ręce pełne roboty, pomyślał Vidrim. I zupełnie go to nie obchodziło.

Wparował do sali tronowej z wielką wściekłością. Otyły król rzecz jasna siedział na swoim tronie, gdzież indziej mógłby się znajdować, na pewno nie na świeżym powietrzu czy na siłowni.

— Każ gwardzistom wypierdalać — ryknął u drzwi, wiedząc, że choć jest ważniejszy od nich, odpowiadają bezpośrednio przed królem i nie usłuchają jego rozkazu. Para strzegąca króla przyjęła postawę bojową. Byli w pełnym rynsztunku, dobyte halabardy połyskiwały złowróżbnie. Vidrim w swoich ulubionych, czarnych skórach o wielu sprzączkach i pasach był przerażający, ale pozbawiony jakiejkolwiek ochrony przed ostrymi brońmi. Niemniej jednak prychnął rozbawiony, widząc lekkomyślną butność i pewność siebie żołnierzy.

— Jeżeli się zbliżą, zabiję obu gołymi rękoma.

Król był wystraszony bojowym krokiem Vidrima, ale kazał straży opuścić salę tronową. Wiedział, że Zguba Zdrajców istotnie rozszarpałby ich na strzępy, nawet jeżeli nie miał przy sobie żadnego oręża. Niech to, w takim stanie, w jakim się znajduje, gołymi rękoma zabiłby chyba i pięciu.

Szedł w kierunku króla niczym galopujący koń. Władca dźwignął się na równe nogi i spojrzał ku cieniom po swojej stronie, gdzie zazwyczaj przesiaduje jego nadzorca, a zarazem dawca wszelkich bogactw i władzy.

— Ukaż się, ty żałosny gnoju — warknął Vidrim, a król już wiedział, że kieruje swoje słowa do Pierwszego. — Razem z tym zranionym, demonicznym chłopcem.

Julius przybrał zdziwiony mars. Nie dość, że wie o stojącym na czele Imperium Ciemności ukrytym władcy, to na dodatek ta wielka kupa mięśni gada od rzeczy. Przecież tym zranionym jest właśnie Pierwszy, którego ukazania się wymaga tak ochoczo i nieustępliwie. Znów łypnął okiem w mroki i dostrzegł materializującego się wampira.

Przeraził się jeszcze bardziej, gdy zobaczył w oczach Pierwszego strach tak wielki, jak u małego dziecka.

— Co do cholery — zapytał sam Julius, zazwyczaj tak potulny i korzący się przed swoim bezlitosnym panem. Był pod butem tego tak bardzo nienawistnego i obojętnego młodzika długi czas, a teraz widzi panikę w jego oczach? Obawia się Vidrima, choć niedawno zarzekał się o swojej wszechpotędze?

Z drugiej jednak strony… Od Manifestacji przed górą Onon-Tel zachowywał się nieswojo, myślał król. Ciągle zerkał w bok i był znacznie mniej odważny. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło.

Vidrim w dwóch długich susach znalazł się przy tronie Juliusa Lenevasta i dobył jego wyjątkowej broni z lasmeseńskiego adamantium. Oliwkowe pręgi zalśniły złowrogo, a król odsunął się żywo przerażony.

— Opuść swoją broń, generale Baliarth — nakazał mu rozedrganym głosem. — To bezpośredni rozkaz.

— Mam tylko jednego pana — zacharczał przez zaciśnięte zęby. — Pana Ciemności.

Zbliżał się powoli do swojego króla, do cofającego się panicznie, otyłego Lenevasta. Do osoby, której przysięgał lojalność jako generał, oraz jako naczynie Posępnego Mistrza.

Teraz zaś ma zamiar pozbawić go głowy.

— Oszalałeś — wychrypiał i chciał zawołać straże, ale głos ugrzązł mu w gardle, gdy ujrzał ten korpulentny wulkan przepełniony nienawiścią i chęcią mordu. Doprawdy, bał się go bardziej niż Pierwszego.

Ku zarówno zdziwieniu, jak i uldze Juliusa, zupełnie nagle przestał się zbliżać. Król usłyszał rozdzierający uszy pisk, jakby wrzask obdzieranej ze skóry świni. Odwrócili się oboje, skuleni od tego przerażającego dźwięku i dostrzegli oszpeconego, postrzelonego w szyję chłopca skręcającego się w konwulsjach i trzepoczącego na ziemi jak flaga na wietrze.

Nad jego miotającym się ciałem stał ten, na którego pod bramą pałacu spoglądał Pan Ciemności. Ten, którego widział jedynie sam Saphrael oraz Vidrim, kiedy Posępny Mistrz zesłał nań wspomnienie wydarzeń, które miały miejsce podczas Manifestacji.

— Oto jest kara za sprzeciwianie się — spokojny głos o głębokiej barwie odbił się od murów. Niski tembr wzmocniony był lekkim warkotem. Pod butem mówiącego miotało się bezwładnie ciało Pierwszego.

— Ja… nie… sprzeciw- sprzec- się- AAACH!

Na oczach Vidrima, tak szeroko rozwartych, że zdawały się wychodzić poza oczodoły, malutkie, ściśnięte i skurczone ciało zaczęło pokrywać się tysiącem różnych nacięć. Próbował wyjaśnić, że był wierny i wykonywał polecenia, ale ciemiężyciel spoglądał bez wyrazu.

— Przykazałem ci, abyś mnie nie zawiódł. I cóż?

Bosa stopa wcisnęła się w ciało jak nóż w masło. Krzyki ustały, ale z nieszczęśnika nie uszło jeszcze życie. Miotał się i krztusił własną krwią.

— Sprzeciwiłeś się — wykonał gest tak, jakby objaśniał coś oczywistego i dodał z rozbawionym pomrukiem: — zawiodłeś.

Teraz albo nigdy, pomyślał Vidrim, przekonany o tym, że Pan Ciemności nie ugnie się pod presją tego wynaturzenia. W końcu objawił mu się w lesie jako prawdziwy Saphrael, dobry i silny, a nie porywczy i gwałtowny, nie ten sprowadzony do caerriu przemocą, świętokradzkim rytuałem. Poza tym musiał istnieć powód, dla którego pokazał mu obraz tych wydarzeń.

Chciał w trzech szybkich skokach dopaść swojego nowego celu i ściąć okrutnika, następnie zobaczyć, co król ma do powiedzenia na ten temat.

Ku swojemu zdziwieniu, obrócił się w stronę władcy.

— Skieruj znamienitą broń króla na niego samego — rozkazał wyzutym z uczuć tonem, jakby nie artykułując żadnych wyrazów. Głęboki tembr, w połączeniu z nadmiernie wyszukanym językiem nadawał mu przerażającego wyglądu.

Vidrim posłusznie wykonał rozkaz. Nie chciał tego zrobić, ale stracił kontrolę nad swoim ciałem.

— Juliusie, unieś rękę po swej lewicy.

Król Lenevast patrzył na zajście z tępym wyrazem twarzy. Jak marionetka, machinalnie wyrzucił lewą dłoń w powietrze. Był w tak wielkim szoku, że nie rozumiał, co się dzieje.

W szarym oku reżysera tej przejmującej sztuki błysnęła dzika fascynacja, a na usta wypełzł pełen zboczonej fascynacji uśmiech. Kolejne słowa wyrzekł z niemałą uciechą i werwą.

— Vidrimie. Odetnij mu palce.

Zielone ostrze opadło z przeciągłym świstem. Generał Baliarth był przerażony i zszokowany, słysząc cztery metaliczne stuknięcia o marmurową posadzkę.

Pac, pac, pac, pac. Cztery palce królewskie, każdy upierścieniony, zetknęły się z podłogą, a sam król zupełnie bez ostrzeżenia zwymiotował na siebie i na stopy Vidrima. Nawet nie krzyknął, stał tylko osłupiały, zupełnie zszokowany.

— Doskonale — zachrypiało te nowe diabelstwo. Zdawał się nie przejmować niczym i świetnie się bawić. — Następnie, generale Baliarth, podniesiesz jeden z ujętych członków i go spożyjesz. Rzecz to jasna, bez pierścienia. Nie jest moim pragnieniem, byś się zadławił.

— Co to, to nie, podła kreaturo — wycedził z wielkim trudem, ale robiąc to, schylał się po palec wskazujący z zatwierdzonym na nim onyksowym sygnetem.

I choć opierał się, jak tylko mógł, walczył z całych sił i przywoływał Pana Ciemności, na nic jego trudy. Bez opamiętania ogryzł gumowaty, ociekający krwią palec do samej kości, a z jego oczu pociekły łzy, tak straszliwie ohydne było surowe, tłuste ciało.

Makabryczne przedstawienie dało im obu do zrozumienia jedno. Są zdani na jego widzimisię i to on tutaj rządzi, nikt inny.

— Uważasz, że Pan Ciemności cię ocali? Że przybędzie z odsieczą? — szydził swoim niskim, gardłowym pomrukiem, w którym teraz słychać było nutkę rozbawienia i pogardy. — Król Lenevast wyrzekł ci, iż jest Dzieckiem Niczyim. Prawdą jednakże jest, że przemawiał przezeń Pierwszy — wskazał ciało, jakby spopielałe, już teraz zupełnie nieruchome. — Pierwszy zaś był mym… cóż, nie jest znane na to żadne określenie w języku, którego słowa są ci ojczyste i zrozumiałe. Założenie, że był moją żywą wolą, winno wystarczyć. Darujmy sobie górnolotne stwierdzenia; był zwykłym, zupełnie nic nieznaczącym pionkiem. Cała wielkość jego potęgi pochodziła ode mnie. To ja byłem i zawsze będę tym, który sprawuje rządy. Nie król, nie twój politowania godny Pan Ciemności, nie Pierwszy i ze wszech miar pewne jest, że nie ty. Ja. Dziecko Niczyje, pierwsze z czwórki. Ja, wampir. Ja, Derethor Querethean Pradawny.

Derethor Querethean Pradawny. Imię zostało jakby wypalone w umyśle Vidrima. Widział, czuł, a w jakiś sposób nawet wiedział, że ten jegomość jest w istocie przepotężny, wszakże rozkazywał Saphraelowi oraz kontrolował umysły i poczynania, kogo chciał, bez najmniejszego wysiłku.

— Jak już nadmieniłem, Pierwszy był obdarzony jeno ułamkiem mej mocy i miał reprezentować mnie do chwili, kiedy ujawnienie się będzie mą wolą. Czas… istotnie jest odpowiedni. Kiedy już nie ma Aerilii, ja, Dziecko Niczyje, mając pod kontrolą Pana Ciemności oraz ty, Vidrimie, wraz z rzeczonym, drogim ci Saphraelem, razem dokonamy tego, co osiągnęli jeno bohaterowie baśni i legend — zacisnął pięść. — Będziesz mym narzędziem, by zdobyć władzę absolutną nie tylko nad Aetherą, ale także nad ziemiami kreonów za Wielką Bramą na północy. Następnie nad terenami poza Polami Żalu — zwanymi przez was Ziemiami Nieznanymi na południu. Następnie zaś… nad wszelką ziemią, której zapragnę.

— Prędzej samemu sobie urżnę palce, niż ci pomogę — warknął spocony Vidrim. Dyszał ciężko, a z ust spływała mu krew z królewskiej uczty, którą przed chwilą zmuszony był spożyć. Zmęczenie wynikało z usilnych prób opierania się Derethorowi, jednak im bardziej się starał, tym więcej sił z niego upływało, a i tak robił, co mu przykazano.

— To się nie stanie — odparł mu z suchym śmiechem. — Jest dla mnie wielce niezbędne, abyś był nieskazitelny.

Ruszył z miejsca i podszedł do Vidrima. Olbrzym nie był przyzwyczajony do odruchów, które targały jego ciałem. Zdradzały emocje, strach i niechęć. Nawet nieustraszony generał widział w tych wydarzeniach coś strasznego i bał się cienia, który właśnie spoczął nad jego losem.

— Od tej wiekopomnej chwili, jesteś mą kukiełką. Marionetką, która czyni jedynie to, czego zapragnę. Zabaweczką, która spożyje własne fekalia, jeżeli tak nikczemny kaprys zagości w mym umyśle.

— Do czego ci jestem? — wrzasnął zdenerwowany generał Baliarth. — Czyż nie masz dość potęgi, by samemu podbić cały kontynent?

— Są także inne Dzieci Niczyje. Dopóki istnieje Równowaga — aequlibrium — dopóty moja potęga jest w rzeczy samej wystarczająca, by zwyciężyć wszelką batalię. Jeżeli zaś byś zniknął, ich dwójka stłumiłaby mnie zupełnie.

Vidrim gorączkowo rozmyślał, dlaczego właściwie ten przerażający Derethor zdradza mu to wszystko. Zastanawiał się także, o jakiej dwójce właściwie mówi. Ponadto nie wiedział zbyt dobrze, jakimi drażniącymi i wprawiającymi w nieswoje zakłopotanie sztuczkami włada wampir, czy to w swojej prawdziwej postaci, czy to w tej, jakim był jako Pierwszy, zdziwił się więc kiedy usłyszał odpowiedź na niewypowiedziane pytanie, które dopiero co stanęło w jego umyśle.

— Ponieważ nie mam już potrzeby ukrywania czegokolwiek. Nie byłoby mi na rękę zatajać pewnych rzeczy czy świadczyć nieprawdziwie. Musisz dobrze przyswoić wzniosłość tego, co usłyszysz. Kontrolowanie tego nędznego szlachcica jest najzwyczajniej banalne — machnął ręką na ściskającego okaleczoną dłoń Juliusa, który wciąż nie wydobył z siebie dźwięku, tylko wpatrywał się tępo w tryskającą krew. — Jego umysł jest… tak słaby i podatny.

Podszedł do Juliusa i pogładził go po ramionach. Ten nawet nie drgnął. Derethor kiwał głową z politowaniem.

— Niby u najgłupszego chłopa… Sam dobrowolnie zgodził się oddać Królestwo Neridy oraz Imperium Cienia, poprzez przedłużenie sukcesji swych przodków. Oddał mi władzę nad koroną Neridy oraz nad samym Panem Cieni.

Vidrim nie wiedział, czy gdyby słaby Julius oparł się woli straszliwego wampira, sukcesja zostałaby przerwana. Podejrzewał, że ród Lenevastów zostałby zastąpiony jakimś bardziej uniżonym. W tej chwili nie interesowało go to zbytnio.

— Ciebie zaś kontroluję jeszcze łatwiej — uśmiechnął się kpiąco. — Bo w swojej wielkiej potędze i niewypowiedzianym szczęściu bycia wampirem, przypadło mi w udziale coś daleko wspanialszego. Jestem jednym z Dzieci Niczyich. My jesteśmy ucieleśnieniem Równowagi. To my wpływamy na to, jak zachowują się Siły Życia. Gdy tamte wiotkie, wampirze zwłoki ścierały się z kokietującą kapłanką przed pałacem, tą, której ciało musieli zabrać z mojego polecenia gwardziści, było już daleko trudniej, gdyż moc jej była wielka, a narzędzie me okaleczone. I gdyby nie obecność Saphraela, wiele ciężej byłoby wyjść zwycięsko z tego pojedynku.

— Pan Ciemności był zajęty czymś innym — przypomniał Vidrim. — Nie pomógł w starciu z żadną kapłanką.

— Istotnie, jednakże… sama jego obecność mnie umacnia, tak jako i ja umacniam jego. Myślisz, że czemu uniknąłeś większego szwanku po pierwszej Manifestacji, w Oak Crib? — zmienił ton na spoufalały, jakby rozmawiał ze starym znajomym. — Byłem tam, stałem tuż obok! Wzmacniałem cię i czyniłem starania, by żadna znacząca krzywda na ciebie nie spadła. Wtedy nie kazałem Saphraelowi zniszczyć Aerilii. Wtedy nie było mi to na rękę. Żywiłem nadzieję, że któreś z was odnajdzie pozostałe Dzieci Niczyje. Potrzebowałem proroctwa. Potrzebowałem tego, aby Pani Światła wymagała Uświęcenia, ażeby ten prastary rytuał zakończył się przepowiednią, tak jak miało to miejsce od wieków. Wypełniło się to, choć było wielce ryzykowne. Zakon Światła posiadł wiedzę o Dzieciach Niczyich. I jak się okazało, dwóch z nich było pod nosem Pierwszego. Pod nosem tej imitacji wampira, tej rozklekotanej i zniszczonej kupki popiołu, ciała i kostek. Gdybym był tutaj miast niego… Tak, posiadłbym ich obu. Rozpoznałbym ich. Jedno Dziecko Niczyje rozpozna drugie, gdy już wie o swoim majestatycznym darze — zamyślił się na moment. — Gra byłaby… skończona.

— Gdzie więc byłeś? — zapytał drwiąco Vidrim. Olbrzymi generał przejawiał dużo rezerwy i odsuwał się instynktownie od wampira i choć czuł strach, nie przejawiał go jak inni i nie potrafił działać zgodnie z tym, co strach zazwyczaj dyktuje. Derethor wątpił wręcz, czy Zguba Zdrajców w ogóle rozumie emocje takie jak lęk przed kimkolwiek innym, niż Pan Ciemności. Obiecał sobie, że dołoży wszelkich starań, by to zmienić.

— To wielce fascynujące, móc w końcu o tym głośno prawić! Doprawdy, nie wiesz, jak bardzo pragnąłem wyłożyć swoje karty na stół, mówiąc waszym współczesnym żargonem. Tak, aby historia mogła potoczyć się swym płynnym rytmem, bez dalszych gierek, igraszek i niedopowiedzeń. Nieco już się wyklarowało, czyż nie? Tak, tak, wszystko zaczyna nabierać pewnego kształtu, początkowo nieco nieskładnego, lecz wciąż… — wampir prychnął wyraźnie rozbawiony, po czym rozłożył ręce. — Pytasz, gdzie byłem wtedy ja, Derethor Querthean Pradawny.

Złożył swoje wyciągnięte ręce za głową i przeszedł się kilka razy wzdłuż sali. Wyglądał, jakby rozmyślał i ustalał sam ze sobą, co ma powiedzieć i zrobić. Od czasu do czasu sięgał dłonią do ust i poklepywał się w zamyśleniu po wargach. W jego ruchach było tak wiele gracji i niedzisiejszej dbałości, co w jego słowach.

W końcu zatrzymał się tuż obok Vidrima. Był zadziwiająco podobny do Pierwszego, kiedy ten był jeszcze żywy, z tą różnicą, że był dużo wyższy, prawie tak wysoki, jak sam Vidrim, oraz miał kilka subtelnych bruzd wokół oczu i na czole. Poza tym był to taki sam, łysy, chudy wampir ubrany w proste, czarne szaty z szykownym wzorkiem w kolorach czerwieni i niebieskości. Tylko wyraz jego twarzy nie był tak łudząco łagodny, w jego rysach widać było chorą nienawiść, która uzewnętrzniła się samoistnie pomimo wielu lat ukrywania jej za zasłoną spokoju.

— Wybacz, mój Vidrimie — rzekł w końcu, akcentując delikatnie słowo „mój”. — Nie mogę tak najzwyklej zdradzić wszystkiego. Chcę, byś trwał w tej opowieści jako jej część, nie jako narrator. Rzeknę jeszcze jeno, że tak jak ty oddałeś się poszukiwaniom źródła sygnału magii w Lenville, tak ja wyglądałem czegoś… na całym kontynencie, nie ograniczając się jedynie do znanej tobie jego części. Także poza Polami Żalu na południu.

Vidrim wiedział, że za Czarnym Przesmykiem znajduje się obszar Aethery tak duży, jak całe Królestwo Neridy, może nawet jeszcze większy, ale nikt nie przebył Pól Żalu. Podobnie do ekspedycji znikających jedna po drugiej na szczytach Gór Szlachetnych oraz Pasma Granicznego, żaden podróżnik i żadna armia nie dotarła do Ziem Nieznanych, niszczona przez tamtejsze zastępy pokrytych łuską wojowników lub dusząca się trującymi oparami na Polach Żalu. Statki próbujące opłynąć Lustrzane Wody docierały jedynie do Starych Wysp na południowym wschodzie, dalej tonęły wszystkie w niewyjaśnionych okolicznościach, nawet te najlepiej zbudowane i najszybsze.

— Na tę chwilę, nie dowiesz się niczego więcej. Jeśli jednak uważnie słuchałeś bądź bodaj myślisz logicznie, możesz z dużym prawdopodobieństwem wnioskować, jakiego skarbu wypatrywały me oczy.

Vidrim nie odpowiedział. Poczuł się słaby i nic niewart. Tańczył tak, jak ten zdechlak mu zagrał i nic nie mógł na to poradzić. Jeszcze nigdy nie był w tak dramatycznej sytuacji, nawet niemożliwość bycia z Selią nie mogła się równać z uczuciem bezsilności, którą teraz był przepełniony.

Powędrował swoimi myślami do czerwonowłosej piękności. Miał nadzieję, że uciekli, że wszystko z nią w porządku i pożałował wielce, że Saphrael wcześniej nie ukazał mu się w swojej prawdziwej, dziwnie dobrotliwej postaci. Być może wtedy opuściłby Imperium Cienia i odszukał Selię oraz znajdującą się w niej Panią Aerilię. Może wtedy ich więź uległaby odnowie i miłość cudownych Sił Życia przezwyciężyłaby spory, kończąc je na zawsze.

— Dzięki wydarzeniom sprzed wielu wieków to nie mogłoby mieć miejsca — usłyszał w głowie słowa wypowiadane przez wampira. Patrzył na niego, ale ten nie poruszał ustami, wkładał swoje słowa bezpośrednio do wielkiej głowy generała, tak, jak to czynił Pierwszy z królem Juliusem. — Ujrzałeś prawdziwą istotę Saphraela jedynie dlatego, że Aerilia odeszła w niebyt. Uchwycił tę jedną, ulotną szansę, mały moment, drobną wyrwę w genialnie zaprojektowanej sieci mistyki, energii, woli i życia. Najwyraźniej ją wykorzystał, tak jako i fakt, że byłem oddalony.

— Wynocha z mojej głowy — sapnął Vidrim bardziej odruchowo niż mając nadzieję na wygnanie intruza.

Derethor przyłożył dłoń do policzka i przesunął krótko w bok. Kark mocno strzyknął i po chwili powtórzył ten gest z drugą stroną twarzy. Kolejne chrupnięcie było przeciągłe i szarpane. Następnie rozmasował swoje skronie i głośno wciągnął powietrze, rozkoszując się tym i uśmiechając tryumfalnie. Po chwili odpowiedział mu z lubieżnym uśmiechem:

— Obawiam się, iż nieprędko to nastanie.

Rozdział VII

Na Rubinowym Dworze panował zgiełk i wrzawa. Doradcy króla krzątali się tu i ówdzie, taszcząc jakieś papiery, zwoje, listy i małe klatki z gołębiami. Przypadkowy obserwator uznałby, że dzieje się coś ważnego i zgoła wyniosłego. I chociaż zazwyczaj każdy trzeci dzień tygodnia wyglądał właśnie w ten sposób, tym razem stwierdzenie przypadkowego obserwatora byłoby prawdziwe.

W dzień cotygodniowych rozliczeń i obrad Dalia otrzymała gołębia pocztowego z Białych Lasów. Król Rhaac’var Anceas miał ręce pełne roboty — i to nader niewdzięcznej. Spoczywał na swoim wygodnym krześle wysadzanym małymi klejnotami półszlachetnymi i czytał oraz podpisywał rozmaite dokumenty. Papiery przedstawiały sprawy związane z podatkami, więźniami, obchodami Święta Środka Zimy, a także scysje między burmistrzami sąsiednich dalijskich dzielnic, Valestii i Yerony. Jednak żadne z tych problematycznych wydarzeń nie mogło się równać wagą ze zwołaniem posiedzenia — konferencji pokojowej w Białych Lasach.

Wiec narodów skutecznie spędzał sen z powiek władcy Rhaac’varowi. Ma być na nim przedyskutowana zasadność umacnianej wciąż placówki militarnej na południowym wschodzie, w podbitej przez Królestwo Neridy Rostii. Jest to sprawa istotna, niemniej jednak najgroźniejsza dla Dalii jest druga kwestia, bezpośrednio powiązana z pierwszą — wniosek o budowę podobnej fortyfikacji na terenie należącym do Samilii, na paśmie ziemi zawierającym osady Lenville i Oak Crib.

Obrót spraw jest taki, jakiego spodziewali się wszyscy z Rady Zakonu Nadziei. Niemniej jednak kwestia wielce ciążyła. Ręka króla Anceasa, którą podpisywał dwustronicowe zaproszenie, zdawała się ciężka jak z ołowiu. Mozolnie, od niechcenia przypieczętował list i kazał wysłać do Białych Lasów.

Kiedy to zrobił, spojrzał na cudownie przystrojoną salę, w której się znajdował. To w tym obszernym gabinecie obradował wraz z doradcami i rajcami. Spędzał tutaj większość czasu. Choć pomieszczenie nie robiło takiego wrażenia jak Kryształowa Komnata w Przytułku Nadziei, której spiralna konstrukcja kryształów i szkiełek majestatycznie wznosiła się po sam dach, to na Rubinowym Dworze czuł się pewnie i bezpiecznie, a co ważniejsze — swobodnie. Nie kazał stawiać sobie domu, kiedy został królem. Tak jak jego ojciec został w tym pałacyku. Sala, w której właśnie siedział, znajdowała się w bocznym alkierzu, wysuniętym daleko poza ganek z litego drewna, więc widział nie tylko wszystkich, którzy wchodzili do przybytku, ale także wyjątkowo skrzętnie urządzony ogród zza wysokich, strzelistych okien przystrojonych śnieżnobiałymi firankami i złocistymi kotarami. Podłogę wyściełał czerwony, wełniany dywan ze wzorkami, a masywne sekretarzyki ustawione równo pod ścianą były wygodnym i stylowym miejscem pracy dla urzędników.

Wielce kochał ten dworek i miał dziwne przeświadczenie, że dokument, który właśnie podpisał, niesie w sobie niebezpieczną groźbę utraty wszystkiego, czym jest Dalia.

— Królu Rhaac’varze — rzekł zatroskanym tonem Volur Kamon, postawny i przystojny doradca do spraw militarnych z inspektoratu wojskowego. — Wszystko w porządku?

Władca nie wiedział z początku, dlaczego Volur mówi tak przejętym głosem, ale odruchowo opuścił głowę, taksując samego siebie, jak gdyby pytanie, „czy wszystko jest w porządku” wymuszało na człowieku spojrzenie na samego siebie, by dokonać oceny. Na swoim purpurowym surducie zobaczył dwie niewielkie, wilgotne plamki i zaraz podniósł masywną dłoń do twarzy. Otarł łzy, które spływały po jego policzkach.

— W jak najlepszym, Volurze — odparł z uśmiechem. — Zagubiłem się we własnych myślach. Dobrze, że już wróciłeś, przyjacielu. Jak tam twoja mała Kili?

— Jakież to myśli wypełniają tak wielkim smutkiem samego króla Dalii? — zbył pytanie Rhaac’vara o stan swojej nowo narodzonej córeczki, której doglądał przez ostatnie pół roku. Nieobecność Volura bardzo ciążyła królowi, jednak nie śmiał go ściągać z urlopu na żadne spotkania i narady. W związku z tym nie wiedział jeszcze o planowanym zjeździe narodów.

— Król Dalii jest zwykłym człowiekiem — odparł serdecznie, kładąc dłoń na jego ramieniu w przyjacielskim geście. — Pełnym trosk i niepokojów.

Volur Kamon i inni wysoko postawieni obywatele byl zgodni co do uczuć, jakimi darzyli Rhaac’vara Anceasa. Był to człowiek prawy, lojalny i otaczał przyjacielską dłonią wszystkich, którzy potrafili dostrzec w nim dobro lub potrzebowali pomocy.

— Rhaac’var — powiedział poufale, omijając tytuły szlacheckie. — Co było w tym dokumencie? Powiedz, proszę. Ja też jestem pełen zmartwień, nie dokładaj mi kolejnych.

W odpowiedzi westchnął zrezygnowany i pogładził swój precyzyjnie wystylizowany zarost. Kiwnął pojednawczo głową i po chwili niechętnie zaczął.

— Czeka mnie podróż do Emizy. Królestwo Neridy zwołało konferencję w Białych Lasach.

Volur aż sapnął i załamał ręce.

— Jaki jest powód? — wydukał tylko te trzy słowa.

— Powód tego zjazdu? Taki, że zapewne niedługo będziemy mieli nowego sąsiada. Nerida pragnie uzyskać prawa do gruntów mieszczących Lenville i Oak Crib, wybudować tam placówkę wojskową, z której będą kontrolować poczynania bandytów, tak jak robią to przy południowo-zachodniej granicy Mocarstwa Błękitnych Oczu.

— Jasny gwint — jęknął przeciągle Volur. — Mają tak dobrą opinię, zarówno jako państwo, jak i armia, że na pewno dostaną przyzwolenie. Nawet wbrew obiekcjom, jakie może rościć Samilia. Zwłaszcza że manewry w Rostii zakończyły się sukcesem.

Doradca wiedział, że Neridą nie kierują szlachetne pobudki, choć nie był członkiem Zakonu Światła, więc nie był wtajemniczony w przynależność Królestwa Neridy do Imperium Cienia. Jednakowoż kiedyś król Rhaac’var wyznał trzem najbardziej zaufanym magnatom znajdującym się najbliżej niego, w tym Volurowi, o niecnych występkach dynastii Lenevastów. Skrzętnie ukryte przed oczami obserwatorów zagrywki, takie jak choćby otoczenie Dalii kordonem ziem zaborczej i zachłannej Samilii, by zamknąć piękny Klejnot Gór w obcych granicach, uniemożliwiając tym samym handel i swobodny ruch między państwami. Opowiedział też o wyłapaniu i torturowaniu ugrupowania Wolne Lasy, aktywistów, którzy swego czasu walczyli z nadmierną eksploatacją tropikalnych drzew na południu, sprzeciwiając się samemu Vantenholdowi Lenevastowi, jedenastemu z dynastii, nieoficjalnie zwanego przez niektórych Vantenholdem Wielkim.

— Mamy dokładnie trzydzieści dni na to, by przygotować argumenty przeciwko powstaniu placówki.

— Na czym stoimy? — zapytał Volur, oferując swoją pomoc i już miał usiąść przy boku Rhaac’vara, ale król machnął ręką.

— Poczyniliśmy pewne ruchy w kierunku umocnienia naszej pozycji, a raczej — w kierunku osłabienia pozycji Królestwa Neridy. Wysłaliśmy list gończy do Samilii, na mocy szczególnej ustawy o zjazdach prosząc o odnalezienie pewnej kobiety, która ma informacje mogące rzucić nieco podejrzeń na Neridę. Lada moment wysyłamy tam eskortę, by pomogła w poszukiwaniach. Nie czas na szczegóły. Sytuacja wymaga narady z prawdziwego zdarzenia, a na takową poczekajmy jeszcze kilka dni. Wierzę w rychły powrót głównej specjalistki Selii Libreanum.

Przykrywka Selii w inspektoracie wojennym budziła uznanie i szacunek, czempionka północy, jak czasami ją nazywano, była ceniona i poważana. Rzecz jasna prawdziwy powód jej wyjazdu nie został nikomu ujawniony, według wersji oficjalnej, aktualnie zbiera informacje dotyczące działań Królestwa Neridy na wschodzie i północy ich ziem.

— Czasu jest coraz mniej. Jeżeli nie zjawi się w przeciągu najbliższych pięciu dni, musimy zwołać naradę bez jej udziału.

Król dobrze to rozumiał i zgodził się krótko. Martwił się wielce o Selię oraz jej towarzyszy. Bardzo pragnął otrzymać jakąś wiadomość, gołębia pocztowego czy renilskiego kruka z listem, ale wiedział, że zadanie jest nazbyt ważne, by ryzykować przesłanie wiadomości, choćby zaszyfrowanej.

Selia, Nathan, Lana, Solomon i Elion. Rozmyślał, czy wszyscy są cali i zdrowi. Każdego dnia od ich wyjścia choć chwilę poświęcał na modlitwę do Światła o łaskę dla swoich przyjaciół. Tak zrobił też teraz, uciekając w cichy zakątek umysłu pomimo wrzawy i krzątających się urzędników.

— Królu Rhaac’varze — przerwał mu żołnierz w lekkiej kolczudze ubranej na wierzch żółtego, luźnego sukna. — Wiadomość od Pierwszego Arcymaga Serdiana.

Zerwał się na równe nogi, odpychając się od masywnego blatu tak gwałtownie, że aż odsunął ciężkie biurko. Podekscytowany podszedł do posłańca, uścisnął mu ramię i podziękował, zabierając zwój. Westchnął posmutniały, gdy zobaczył, że to nie informacje od Selii, a mały rulonik blichowanego pergaminu ze skóry cielęcej. Stary Nareadur wciąż nie przekonał się do papieru, twierdząc, że to materiał zbyt mało trwały i delikatny. Cały, staroświecki Serdian.


Do Króla Rhaac’vara Anceasa, władcy Dalii.

Czcigodny władco, wybacz, proszę brak odzewu od czasu, gdy otrzymałem Twój ostatni list. Obiecałem napisać, gdy tylko dowiemy się czegoś istotnego na temat tej istoty i od początku naszych testów nie znalazłem żadnej informacji godnej zajmowania uwagi Waszej królewskiej mości.

Ten kreon jest jednak nader fascynującym stworzeniem. Wraz z resztą mej ekspedycji stwierdziliśmy jasno — mamy do czynienia z osobnikiem opóźnionym w rozwoju, który jednak reaguje na bodźce i uczy się w zadziwiająco imponującym tempie.

Trzy dni wstecz od chwili, w której sporządzam ten list, obiekt nauczył się rozpalać ogień za pomocą krzemieni zrzuconych do jego jamy. Kiedy następnie zabraliśmy mu je i zastąpiliśmy całym stosem różnych kamieni, skrywając w nich zupełnie inne krzemienie, bez dłuższego wahania odszukał nowe krzesiwo. Na bazie tego i kilku innych testów wnioskuję, że potrafi rozpoznawać strukturę przedmiotów.

Próby komunikacji, tak słownej, jak i niewerbalnej, dotychczas nie przyniosły większych skutków. Kreon przejawia wobec nas agresję i jest porywczy, lecz nie znalazł jeszcze sposobu na wydostanie się z pułapki, w której się znajduje. Żywimy nadzieję, że tak pozostanie.

Pierwszy Arcymag kręgu magów wody,

Serdian Nareadur

P.S. Nie zapomnij posłać po mnie niezwłocznie, gdy tylko Selia z resztą wrócą z wyprawy.


Król zwinął list w rulonik i związał wąską tasiemką. Nie pochwalał tak długiego braku kontaktu ze strony Serdiana, ale nie mógł nic poradzić na charakter starego maga. Był również nieco rozczarowany brakiem postępów nad badaniami pojmanego kreona, obawiał się, że nie dowiedzą się niczego i obserwacje będą jedynie stratą funduszy i czasu — dwóch rzeczy, które będą im teraz potrzebne bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.

Nie wspominając już o obawie związanej z wyższością, z jaką obnosić się będą w stosunku do Rhaac’vara i Serdiana kapłanki, Murria Caelestius i Lana Salathiél, które były przeciwne więzieniu i studiowaniu tej czterorękiej istoty. Chociaż pojawienie się kreatury było istotnie czymś niesamowitym i jedynie otwarcie Wielkiej Bramy na północy mogłoby się równać z tym przejmującym wydarzeniem, kapłanki zgodnie nie pochwalały żadnych praktyk na żywych organizmach.

Zmartwienia związane z badaniami i konferencją zupełnie nagłe rozwiały się przez pojawienie się kobiety, która zjawiła się tuż za jego plecami, tak cicho, że nawet tego nie usłyszał. A raczej — był tak pogrążony w służbowych sprawach, że początkowo nie zwrócił uwagi na rozbawione krzyki kilkuletniego chłopca, Vitolda i płacz małej Elizy, którą matka bujała w ramionach i próbowała uspokoić.

— Eleanor — zaczął, kiedy otrząsnął się z letargu i zauważył kobietę. — Co tu robisz, nie powinniście wychodzić…

— Wybacz, królu Anceas — zaczęła oficjalnie w odpowiedzi, bez cienia drwiny. — Nasza… moja córka chyba zachorowała.

Rhaac’var zerwał się na równe nogi i podszedł do kobiety z malutką drobinką o blond włosach. Nachylił się do niej spoufale i zniżył ton do szeptu.

— Wiesz, że trzymam was w sekrecie nie bez powodu. Miałaś wysyłać służkę, gdy czegoś ci trzeba, cholera, nawet z Serdianem ani Volurem nie rozmawiam o mojej rodzinie… Co się dzieje? Czy to coś poważnego?

Eleanor zatrząsł się podbródek, ale raczej nie ze strachu o dziewczynkę, a ze złości.

— Ja… już mam tego dosyć — wycedziła przez zęby. — Czemu nie możemy normalnie żyć? Jak szczęśliwa rodzina, chodzić razem na spacery? Czemu twoi ludzie myślą, że jestem twoją służką, a to moje dzieci, tylko moje, nie twoje, nie nasze?

Król skrył twarz w dłoniach. Przetarł oczy, po czym rozglądnął się szybko czy aby nikt nie usłyszy tej bezsensownej sprzeczki.

— Eleanor, na świętą Panią Aerilię i wszystkie jej caerriu, te dzieciaki są ważniejsze niż ja, ty czy nasze szczęście! Przykro mi bardzo, że… — zakrył chłopakowi uszy. — Przykro mi bardzo, że związałaś się z królem. Może to był błąd, skoro nie potrafisz cieszyć się z luksusów, które ci zapewniam i… z wolności, którą ci daję?

— Jak śmiesz. Wiesz, że to było tylko raz i bardzo żałuję.

— Co z małą? — uciął tłumaczenia twardo i stanowczo.

Dziewczynka miała nie więcej niż dwa latka. Była czerwona i zapłakana, ale nie ujmowało to jej urodzie, wręcz przeciwnie — czyniło ją niewyobrażalnie ujmującą. Władca Dalii sprawdził jej czółko.

— To chyba jakiś wirus — podsumował i przeniósł zatroskane spojrzenie na żonę. — Idź z nią do królewskiego lazaretu dwie przecznice stąd. Wręcz gwardziście przy drzwiach… To.

Przygotował mały glejt i umieścił na nim królewską pieczęć. Machnął groźnie ręką na jakiegoś urzędnika, który wpadł do pomieszczenia i chciał zalać go kolejnymi pytaniami.

— Jesteśmy na skraju wojny domowej — zatrzymał Eleanor i powiedział dużo łagodniej na ucho. — Choć nie widzisz tego po ludziach, na wschodzie jest znacznie gorzej. Wśród osad podgórskich także. Embargo narzucone przez Samilię nas wykańcza i może tutaj, w stolicy jest dobrze, ale to tylko kwestia czasu, zanim wszystko pierdolnie. Wiedziałaś, na co się piszesz skarbie.

Kobieta kiwnęła głową, zaciskając oczy. Popłynęły z nich strużki łez. Była bardzo atrakcyjna, choć nosiła kilka dodatkowych kilogramów tu i ówdzie, a jej twarz znaczyły delikatne zmarszczki. Jej skóra również nie była idealna, w kilku miejscach znajdowały się małe plamki, nierówności, zaskórniki. Zdecydowanie nie pasowała do króla Rhaac’vara.

Jednak kochał ją wielce i postanowił, że to ona urodzi przyszłego władcę Dalii. Rozumiał jej ból, gdy czasami całymi dniami nie widziała męża, gdy wracał i nie miał czasu dla rodziny, gdy po raz kolejny musiał odwołać ich skromne, wspólne plany. Gdy nie był na trzecich urodzinach własnego synka. Gdy nie kochał się z nią od dwóch miesięcy. Czy wreszcie — gdy nie mogła pochwalić się nawet swoim przyjaciółkom, że od pięciu lat jest prawowitą żoną władcy Dalii, a w oczach wszystkich jest przeciętną służką.


*


Miało się już ku zachodowi, a Serdian gorączkowo rozmyślał — jak codziennie o tej porze od dwóch tygodni — jaki też nowy test mógłby przynieść przełom w badaniach nad kreonem. Wertował rozmaite księgi, które przytaszczył ze sobą do placówki badawczej, rozprawiał z pozostałymi naukowcami, a przede wszystkim wymieniał spostrzeżenia, uwagi i pomysły z dwoma innymi czarodziejami, Uldemanem i Kosińskim.

Był z nimi w namiocie i gestykulował żywo. W małym pomieszczeniu polowym nie było dostatecznie dużo miejsca na te ruchy, toteż strącał co chwilę jakiś bibelot lub uderzał dłońmi o drewniany stelaż.

— Doprawdy musisz być durniem, jeżeli uważasz obiekt za tak sprytny, by mógł udawać niezdarność — grzmiał Serdian do Uldemana. Ten tylko nadął swoje pociągłe, wychudzone oblicze i oblizał usta. — Nawet wtedy, gdy nie wie, że jest obserwowany.

— Nareadur, uspokój się — upomniał go Kosiński, przyjaźnie wyglądający jegomość w okularkach, z zadbanym, siwym wąsikiem. — Po to tutaj jesteśmy. Aby rozprawiać.

— Ale nie po to, żeby rzucać takimi pomysłami — wrzeszczał wciąż rozeźlony Serdian. — Widziałem obiekt jeszcze przed schwytaniem. Wtedy, tak jak podczas niektórych testów nie wiedział, że jest obserwowany. To niedorzeczne, co mówisz, Uldeman.

Szczupły uczony skinął pojednawczo głową. Nie był kłótliwy, co drażniło Pierwszego Arcymaga. Naukowiec powinien być dociekliwy i bronić swoich racji. Poza tym Serdian uwielbiał dywagacje i sprzeczki, czasem po prostu potrzebował ostrej wymiany zdań.

— Wykonaliśmy już wszystkie z testów z Księgi Brennisa Lennisona — powiedział piskliwym głosem Uldeman. — A jak wiemy, jest to najznamienitszy botanik i odkrywca, jakiego zna Aethera. Musimy teraz zdać się na siebie i uciekać się nawet do pomysłów niecodziennych oraz, jak to ująłeś, niedorzecznych.

Serdian burknął. Jednak ten chuderlak potrafi czasami bronić tego, w co wierzy, pomyślał sucho. Zgodził się chociaż wysłuchać kolegi.

— No dobrze. Co więc proponujesz?

— Teza, że tylko udaje przed nami półgłówka, zaiste jest mało prawdopodobna. By rzec, lekkomyślna. A moja propozycja jest jeszcze bardziej nie na miejscu — upewnił się, że pozostali patrzą na niego i go słuchają, po czym dodał po cichu, jakby pod presją: — wypuśćmy go.

Reakcja na słowa była taka, jak się spodziewał; Kosiński zaśmiał się cicho i nerwowo, spoglądając na mistrza Serdiana, który wybuchnął pełnym oburzenia potokiem słów i urągań kierowanych do Uldemana.

— Doprawdy, coraz bardziej mam ochotę odesłać cię do domu, Victorze, nie do wieży magów a do domu, gdzie twój zniedołężniały umysł odpocznie i nie będzie zatruwać młodych, zdolnych uczniów, co też-

— Od kiedy to Serdian ocenia innych swoją miarą? — przerwał mu twardo, na co czarodziej Nareadur pyszałkowato wybałuszył oczy. Spokojny i wychudzony staruszek wcale nie był tak niegroźny, jak chciał pokazać to światu; był wielce zdolnym czarownikiem i czasem, tak jak teraz, nawet w jego piskliwym głosie przebrzmiewała groźna, bucząca nutka czystej magii.

— Trzeba samemu być głupcem, by uznać innego za niespełna rozumu tylko przez to, że nie pojmuje się jego toku myślenia. Nie chcę go wypuścić i zostawić. Nie chcę pozbawić nas tak wspaniałej sposobności do odkrycia czegoś wielkiego.

Serdian nieco się uspokoił i słuchał uważniej. Machając rękoma, strącił przed chwilą kałamarz, wciąż do jednej trzeciej wypełniony czarnym tuszem, który teraz poplamił gruby materiał rozścielony na ziemi jego namiotu. Serdian, zwykle tak schludny i uważny, teraz tego nawet nie zauważył.

— Chcę zainicjować kolejny test. Spuścić psa ze smyczy i zobaczyć, gdzie pobiegnie. Uważam, że w trójkę, wspierani przez batalion żołnierzy, będziemy mogli zagonić go z powrotem do pułapki kiedy tylko zechcemy.

Serdian przygładził swoje niebieskie, poplamione szaty. Był to gest raczej odruchowy, bo choć nigdy nie lubił być przybrudzony, to tutaj, na północnym paśmie Gór Szlachetnych zima jest tak sroga, że przywdziewał na wierzch najgrubszą dzianinę jaką miał i nie baczył na plamy.

— To wielce niebezpieczne — stwierdził w odpowiedzi po dłuższej przerwie. — Ale zostanie rozpatrzone. Oczywiście musiałbym otrzymać zgodę króla Rhaac’vara — i zapewne całej Rady. Nie mogę indywidualnie podjąć decyzji na temat tak nieprzewidywalny.

Wciąż zgrywał nieprzejednanego, lecz w głębi duszy wiedział, że to dobry pomysł. Kreon szybko się uczył, ale był prymitywny. Żadna z form komunikacji Brennisa Lennisona nie zadziałała, zupełnie jakby sam widok człowieka wzbudzał w tej istocie chęć mordu. Nie zauważono żadnych powtarzalnych schematów w dźwiękach, które wydawał, były to tylko ryki, charczenie, kasłanie i gardłowe warczenie. Ekspedycja nie przyniosła wymiernych efektów i krok tak radykalny mógłby zupełnie odmienić jej oblicze.

— Ze swojej strony dodam, że dowiedzieliśmy się wiele o jego fizjologii i anatomii — wtrącił profesor Kosiński. — Jak choćby to, że odczuwa mróz, który zdaje się mu doskwierać, ale nie okrył się ciepłą derką, którą mu zrzuciliśmy.

Powiedz mi coś, czego nie wiem, pomyślał Serdian, ale zaraz zganił sam siebie za takie myślenie. Wszak sam kazał powtarzać wszystkim naukowcom oraz — przede wszystkim — kolegom po czarodziejskim fachu różne stwierdzenia na temat obiektu, które każdy już dobrze zna i są oczywistością. Po to, aby jak najgłębiej zakorzenić w ich umysłach te szczegóły, jak na przykład przytoczony przez Kosińskiego fakt. Lub to, jak obiekt bezmyślne włożył wszystkie cztery ręce do płonącego ogniska, co poskutkowało poparzeniem i falą gniewu, której ofiarą stało się rzecz jasna palenisko. Choć to dość niehumanitarne, Serdian śmiał się do rozpuku, widząc niezdarnego potwora z największą nienawiścią gaszącego ognie, które parzą go za każdym razem, kiedy ich dotyka. Ta opowiastka najczęściej pojawiała się jako przykład takiego powtarzania faktów i za każdym razem przywoływała na jego usta rozbawiony uśmiech.

— Poczekajmy z zapytaniem do króla jeszcze dwa dni — zarządził Serdian. — Jeszcze dziś wysłałem do niego gołębia, informując o braku postępów. Mógłby się zrazić nagłą propozycją i zasypaniem listami.

Wiedział, że Rhaac’var Anceas musi być zmartwiony, a może nawet wściekły przez nieproduktywne badania. Sam był zły i z dnia na dzień coraz bardziej zapuszczony. Broda, zazwyczaj tak szykowna, teraz była potargana, a skóra pod nią zaczerwieniona od ciągłego drapania. Nie jadł porządnego, gorącego posiłku od tygodnia. Dodatkowo mógł przysiąc, że kiedy zeszłej nocy wstał za potrzebą, pod jego łóżko uciekły trzy wielkie karaluchy.

Pomysł Victora Uldemana mógł być dla nich naprawdę zbawienny.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? — zapytał nagle od drzwi mężczyzna w średnim wieku o rzadkich, siwych włosach. Na jego nosie połyskiwały okulary w cienkich, drucianych oprawkach — znacznie bardziej szykowne niż te u Kosińskiego.

— Wejdź, Aamonie — powiedział Serdian.

Medyk z wioski nad rozlewiskiem rzeki Miun-Sol, który pomógł Selii na jej drodze powrotnej z Samilii do rodzinnej Dalii, był jednym z członków badań prowadzonych nad schwytanym kreonem. Takie wielkie wyróżnienie i ostateczny dowód na to, że zdobył zaufanie Rady, oraz — przede wszystkim — mądrego Serdiana sprawiły, że Aamon na dobre zadomowił się w Dalii.

— Mam do ciebie dwa listy, Serdianie — powiedział i położył ruloniki na blacie biurka. Jeden miał żółtą wstęgę, drugi czerwoną. Arcymag westchnął bezgłośnie i podziękował Aamonowi, który zaraz się oddalił, a Serdian odchrząknął znacząco.

— Jeżeli to już wszystko, panowie…


Kiedy został sam, przysunął do siebie dwa małe zwoje. Papier był cienki i obawiał się, czy nie rozerwie go przez przypadek. Nie mógł zrozumieć, jak można używać tak lichego materiału do przechowywania czegoś tak ważnego, jak słowa.

— Murria czy Rhaac’var — zapytał sam siebie śpiewnym, obojętnym głosem, ważąc w dłoniach oba ruloniki. — Wiem doskonale, jakie słowa skrywasz, żółta wstążeczko. Więc pójdziesz na pierwszy ogień.

Na małej, czystej karteczce widniało jedno zdanie.


Jak tam Twoje uzależnienie, magu?

— Murria


Mruknął i łypnął okiem na półkę. W egzemplarzu Roślin górskich i skalnych miał wydrążone kartki, w których skrył dwie butelki skoncentrowanego ekstraktu isoplifyme. Uzależnienie, w które wpadł podczas ratowania Selii w Górach Szlachetnych było bardzo trudne do zwalczenia w jego podeszłym wieku. Wziął równie niewielki pergamin, co karteczka z zapisanym zdaniem i w odpowiedzi napisał:

Dobrze.

Już miał zalakować kopertę, by wysłać tylko to jedno słowo, ale zmiękł i odpisał w sposób nieco bardziej rozbudowany. Przyznał jej, że wciąż zażywa narkotyk, ale w niewielkich ilościach, tak, by stopniowo odzwyczajać organizm. W post scriptum dodał również, że spodziewał się wcześniejszej kontroli kapłanki Pierwszej Linii oraz że przesyła szczere podziękowania za jej troskę.


Drugi list skrywał w sobie coś, czego Serdian nie mógł tak łatwo odgadnąć. Zsunął czerwoną wstęgę zaciekawiony i rozłożył dużo większy papier. Zaczął czytać staranne pismo władcy Dalii.

— A więc już niedługo — szepnął do siebie, dowiedziawszy się o terminie zjazdu narodów w Białych Lasach. — Najpierw zmagania polityczne, a potem? Potem może być już tylko gorzej.

Wstał i skierował się w stronę Roślin górskich i skalnych. Rozedrganą ręką sięgnął po opasłe tomisko, po czym rozłożył się na swoim łóżku polowym, westchnął, zaczerpnął powietrza i zażył trzy krople ostro niebieskiej mikstury.

Następnie z cichym jękiem ekscytacji odpłynął w świat półprzytomnych, intensywnych doznań.

Rozdział VIII

— Będziesz zwracać się do mnie po imieniu — mówił Derethor do klęczącego w sali tronowej Vidrima. — Jednakże zawsze w twej świadomości będzie nieprzejednana pewność o mojej wyższości nad tobą. Jeżeli przez myśl bodaj przemknie ci błędne przeświadczenie, iż możesz się mnie pozbyć bądź też wyczuję zalążek jakiegokolwiek sprzeciwienia mi się, bardzo skutecznie przypomnę ci, gdzie twe miejsce.

Byli zupełnie sami. Kolos na klęczkach czuł się niemal jak podczas rytuału zesłania w jego ciało Saphraela. Wtedy był zupełnie poddany bólowi oraz brutalności tego zabiegu, teraz zaś upokorzeniu i bezradności.

Czerwone i niebieskie wzory na smoliście czarnej szacie Derethora zdawały się poruszać jak małe robaczki. Jarzyły się delikatną poświatą i układały w skomplikowany, ale geometryczny i składny wzór. Na łysą i bladą głowę założył kaptur swojego ubrania, a dłonie skrył w rękawach. Kroczył wokół Vidrima i taksował go wzrokiem z każdej strony, jakby widział go po raz pierwszy.

— Zawsze, gdy usłyszysz mój głos, oddasz mi całą uwagę — ciągnął bezdusznym i jakby znudzonym tonem. — Kiedy zaś będę rozbrzmiewać wewnątrz twego umysłu, nie będziesz spierał się o kontrolę, a oczy twe nie zdradzą nagłej mej obecności. Spróbujmy.

Przestał krążyć i stanął tuż przed generałem Baliarthem.

— Unieś swój wzrok.

Vidrim posłusznie wykonał polecenie i spoglądał w jego szare tęczówki twardym, nieprzeniknionym spojrzeniem.

— Moje usta są bezszelestne, moje oczy nie drgnęły. Wymagam tego samego od ciebie. Tak, właśnie tak. Dobrze — nikły uśmiech wkradł się na blade, cienkie usta. — Jeżeli przemówię do ciebie wśród tłumów, niepodobna byś wyglądał na zdziwionego.

Vidrim niechętnie skinął głową na znak wymuszonego posłuszeństwa. Gest ten nie spodobał się wampirowi, który obnażył lekko małe kły i syknął cicho.

— Masz robić wyłącznie to, co przykażę. Nie winieneś nawet skinąć głową w mym kierunku, jeżeli nie przyzwolę.

Derethor celowo wyolbrzymiał swoje oczekiwania w stosunku do generała, tak, by oswajał się z tym, w jak bardzo tragicznym położeniu się znalazł. Czerpał z tego niemałą przyjemność, co było dość wyraźnie widoczne.

— Przygotowałem dla ciebie coś wyrafinowanego — ciągnął, ponownie błądząc wokół generała Baliartha, zupełnie jak sęp wokół padliny. — Może nie być to dla ciebie tak znamienite, jak dla mnie, skoro nagle zrobiłeś się tak miękki i praworządny. Jednak używać tegoż prezentu będziesz z największą sprawnością, gdy takie będzie me życzenie.

Podbródek Vidrima trząsł się ze zdenerwowania, ale wciąż nie powiedział ani słowa. Derethor Querethean zauważył jego frustrację jeszcze zanim się uzewnętrzniła, ale nie skomentował bagażu emocjonalnego swojej nowej marionetki. Pozwolił, by caerriu Posępnego Mistrza karmił swój własny strach i zażenowanie, by rosła w nim trwoga i nienawiść.

— Zwą cię Czarną Śmiercią. Zaiste, ciekawy to przydomek. Pragnę wiedzieć skąd ten tytuł. Opowiedz mi.

Vidrim wyprostował się, ale nie wstał. Zrobił trzy głębokie oddechy, żeby nieco się opanować. Kiedy zaczął mówić, jego głos był łudząco podobny do wampirzego, nie zdradzał żadnych uczuć.

— Dwanaście lat temu brałem udział w masakrze w Temizie. Krótkotrwały konflikt podsycany przez separatystów z Samilii — nic nadzwyczajnego. Temiza, najmniejsza z trzech bliźniaczych państw powstałych w wyniku podziału terytorialnego sprzed piętnastu lat, zwróciła się do Królestwa Neridy po pomoc. Nie zdążyli zebrać armii, a ich fundusze nie pozwoliły na zatrudnienie najemników czy na wykupienie traktatu pokojowego od Samilii.

— Wspaniałomyślne i dobrotliwe Królestwo odpowiedziało na wezwanie — podsumował ironicznie Derethor i gestem nakazał, by generał mówił dalej.

— Dokładnie tak. Skoro sterujesz Imperium Cienia, wiesz, że Nerida ociepla swój wizerunek przy każdej sposobności — powiedział Vidrim, a w głowie zaświtała myśl, że doskonale wie także o masakrze sprzed kilkunastu laty. — Przez Główny Trakt wymaszerował batalion z Foridy, gdzie ówcześnie sprawowałem nadzór. Wyrżnęliśmy buntowników z Samilii i, przy okazji, połowę temizyjskiej milicji, która chciała zdezerterować, korzystając ze sposobności. Reszta poddała się, widząc moje poczynania. Zabiłem… Chyba dwudziestu czterech, nie pamiętam. Zaczęli błagać mnie o litość, nazywając Czarną Śmiercią, gdyż cały, od stóp do głów pokryty byłem ciemną krwią — wzruszył ramionami. — Jakoś tak zostało.

Derethor mierzył go wzrokiem krótką chwilę, po czym pokiwał głową.

— Jakoś tak zostało — powtórzył z cmoknięciem. — Pasjonujące. Zaiste, zadania, które ci przygotowałem, wypełnią cię niesamowitym uczuciem spełnienia, Zgubo Zdrajców — spojrzał na niego wymownie. — Wiesz, co masz zrobić teraz?

— Zapewne wyjaśnić drugi z moich przydomków.

Derethor Querethean Pradawny aż zaklaskał i kiwnął zadowolony głową. W oczach Vidrima był niepoczytalny i psychopatyczny, co zdawał się potwierdzić widocznym dreszczem, który targnął jego ciałem przy tym teatralnym ruchu wampira.

— Kilka lat temu w Królestwie mieliśmy problem z szabrownikami. Okradali szlachciców i podsycali ludzi do buntu, szczerze mówiąc, sam nie wiem w jakim celu, obojętne mi to było. Sytuacja była tak napięta, że król zdecydował się wysłać mnie wraz z bojówką, aby unicestwić ich przywódcę. No i… no oskalpowałem go, na oczach rozjuszonego tłumu. Potem tych jego popleczników, którzy przetrwali, wtrąciliśmy do lochów i chyba gniją tam po dziś dzień, jeśli jeszcze dech w ich płucach jest.

Wampir pokiwał głową z uznaniem. Wyglądał na rozbawionego.

— Przygotowałem coś, co przyniesie ci nowy przydomek.

Wskazał dłonią na posadzkę przed Vidrimem. Ku swojemu zdziwieniu nagle zobaczył tam coś, czego mógł przysiąc, że wcześniej nie było.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 65.63