E-book
23.52
drukowana A5
70.72
Ogar Boga. Teoria hybrydy

Bezpłatny fragment - Ogar Boga. Teoria hybrydy


5
Objętość:
417 str.
ISBN:
978-83-8104-439-4
E-book
za 23.52
drukowana A5
za 70.72

KSIĘGA I
NÓW

Rozdział I

~ KIRA ~

Obudziłam się z niemiłosiernym bólem głowy niczym po ciężkiej nocy spędzonej jedynie na piciu coraz to kolejnych drinków na czas razem z Fredericem po sukcesywnym polowaniu na mieście. Tylko on potrafił mnie upić aż do nieprzytomności (co wcale nie było takie łatwe z moim metabolizmem), podarowując mi z rana pięknego, niezwykle uciążliwego kaca. Zamrugałam, żeby widzieć wyraźniej, ale niewiele mi to pomogło — nadal wszystko było rozmazane, a mnie dręczyły mocne zawroty głowy.

Zaklęłam w duchu, próbując wyprostować nogi dotychczas podkurczone pod siebie. Na nagich łydkach i udach zobaczyłam niewielkie siniaki, jednak już w trakcie stopniowego gojenia. Mgliście przypomniałam sobie skrzynię wraz z którą wieziono mnie w bagażniku nieoznakowanej półciężarówki. Pewnie to właśnie o nią się poobijałam, gdy leżałam w środku w kompletnej ciemności i całkowicie nieprzytomna.

Zlustrowałam na wpółprzytomnym wzrokiem swoją celę. Betonowe ściany wyznaczały przestrzeń niewiele ponad szesnastu metrów kwadratowych. Ziemia pod moim ciałem była zimna i zamarznięta, a przez kraty nad głową sączyło się słabe światło oraz spadały niewielkie płatki śniegu, wirując w delikatnym powietrznym tańcu. Przyjrzałam się szaremu kawałkowi nieba widocznemu z dołu, a potem szarpnęłam się ostro, aby się podnieść. Ze złością spojrzałam na krótkie, srebrne łańcuchy i obręcze otaczające moje nadgarstki oraz kostki u nóg uniemożliwiające mi wstanie. Każda z obręczy miała kolce po wewnętrznej stronie, które przy gwałtowniejszych ruchach naruszały skórę i wbijały się w ciało. Ledwie mogłam się ruszać, nie mogłam się także przemienić, aby nie wyrządzić sobie poważnej krzywdy.

Spomiędzy moich ust wyrwało się gniewne mruczenie. Banshee przebudziła się w mojej podświadomości, nieco rozjaśniając tym mój zamroczony umysł. Skupiłam się na wszelkich bodźcach w tej podziemnej celi, dzięki czemu do moich uszu dotarł wyraźnie szum wiatru, delikatna skóra wyczuła dotyk każdego płatka śniegu, a nos wywąchał trzy obce zapachy… i tylko dwa z nich były ludzkie. A moich porywaczy było dwóch i jestem pewna, że byli ludźmi.

Powoli obróciłam głowę, rozglądając się drapieżnie po kątach napełnionych mrokiem. Po drugiej stronie więzienia, ciasno wciśniętą przy ścianie, dojrzałam skuloną sylwetkę i poczułam wzrok wpatrujących się we mnie uważnie oczu. Znieruchomiałam nienaturalnie, wgapiając się w intruza złotym spojrzeniem mojego wilka.

Świadomość mojej aktualnej bezbronności sprawiła, że zacisnęłam palce w pięści. Jednak w cieniu nie tkwił wilkołak, wampir czy inna istota, której się spodziewałam i która mogłaby mi zaszkodzić. Z lekkim niedowierzaniem przyglądałam się jak w zasięgu światła najpierw pojawia się blada, szczupła dłoń o długich palcach, cała ubabrana w ziemi i krwi, a potem smukłe ramię, łabędzia szyja i w końcu ładna, pociągła twarz. Para nienaturalnie jasnych, błękitnych oczu patrzyła na mnie spokojnie, bez jakiegokolwiek strachu.

— Nareszcie się obudziłaś — stwierdziła dziewczyna.

Jej głos był nieprzyjemnie ochrypły i cichy, zupełnie jakby była chora lub jej gardło zdarło się od ciągłego krzyku. Podniosła zakrwawioną dłoń do twarzy i odgarnęła na bok kilka ciemnych kosmyków prostych, splątanych włosów.

— Jak długo byłam nieprzytomna? — zapytałam, nie wykonując żadnego ruchu.

— Kilka godzin. Chyba — odparła dziewczyna, wzruszając lekko ramionami. — Wybacz, ale już dawno straciłam tutaj rachubę czasu. Siedząc w tej celi samemu, po jakimś czasie przestajesz liczyć minuty, godziny, a nawet dni.

Mój wzrok przesunął się po jej bladej cerze niemal równie białej co śnieg, a także uformowanych na niej soczystym, krwawym siniakom. Spod gęstych rzęs spoglądały jasne oczy, równie zrezygnowane co i chłodne. Obojętne. Dziewczyna miała, sugerując się wyglądem, około dwudziestu lat, lecz jej oczy gwałtownie temu zaprzeczały — były o wiele starsze niż sugerowała uroda ich właścicielki. W zapachu nieznajomej, oprócz woni ziemi i śniegu, wyczułam także słodką nutę magii, która była tak odmienna od innych z którymi dotychczas się zetknęłam, że natychmiast zmrużyłam powieki.

— Kim jesteś?

Przyjrzała mi się krótko i odwróciła wzrok.

— Więźniem, tak samo jak i ty — odparła.

Jej mina wyraźnie mówiła, że nie chciała powiedzieć nic więcej, więc nie naciskałam. Oparłam się o ścianę, oglądając gojące się szybko siniaki. Po kilku minutach moja skóra wróciła do zdrowego stanu.

— Spałaś dość długo — powiedziała cicho nastolatka, wpatrując się nieruchomo w bok. — Przywieźli cię tutaj rano, całkowicie nieprzytomną. Uwięzili cię i odeszli. Bali się, że się obudzisz, zanim znajdą się dostatecznie daleko.

Dwa ludzkie głosy w mojej głowie przywołały wspomnienia — spotkania na tyłach baru, potem środka usypiającego w strzałce wpływającego prosto do moich żył, utratę kontroli nad własnym ciałem, a potem porwanie. A także uśmiech Quentina obserwującego to wszystko z zadowoleniem i widoczną satysfakcją. Warknęłam gardłowo pod nosem. Podstępny sukinsyn.

Sam fakt, że tak łatwo dałam się zaskoczyć, wywoływał gniew. Dałam się podejść niczym niedoświadczony szczeniak, całkowicie straciłam czujność. Odgarnęłam do tyłu kosmyki jasnych włosów, krzywiąc się, gdy poczułam na kończynach ciężar swoich kajdan. Spojrzałam mimowolnie na ręce mojej towarzyszki — one także były uwięzione.

— Jak masz na imię? — zapytałam.

Zanim zdołała odpowiedzieć, nad naszymi głowami rozległy się szybkie kroki. Skrzypiący śnieg zaalarmował dziewczynę. Natychmiast cofnęła się do cienia, skrywając w nim całą swoją sylwetkę. W jej oczach błysnęło coś, co kazało mi mieć się na baczności.

Pomiędzy kratami, niecałe cztery metry nad moją głową, pojawiła się ludzka sylwetka okuta w grube, zimowe ubranie. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie, pokazując pożółkłe zęby.

— Kici, kici — zanucił oślizgłym głosem, donośnie stukając czymś w kraty.

Warknęłam donośnie, szczerząc wilcze kły. Człowiek drgnął, ale zaraz odzyskał pewność siebie, uświadamiając sobie w pełni, że przecież jestem uwięziona. Wcisnął rękę między pręty i coś nam rzucił. Nie odsunęłam się, chociaż kazał mi to mój instynkt. Na środku celi wylądowała plastikowa butelka wody, a także dwa niemal zamarznięte na kość kawałki surowego mięsa. Obserwowałam intruza złym spojrzeniem, póki bez słowa zniknął z widoku. Jego kroki stopniowo się oddalały, aż całkowicie umilkły.

Moje podniebienie było suche po działaniu środka usypiającego, a żołądek napełniony ostatnio na polowaniu podczas pełni, teraz zaburczał w proteście, więc spojrzałam podejrzliwie w kierunku danego pożywienia. Dziewczyna siedziała jeszcze chwilę w cieniu, a potem ponownie pokazała w świetle swoją pobitą twarz.

— Zawsze to robią — powiedziała pod nosem, wzdrygając się na dźwięk swojego zdartego głosu. — Rzucają jedzenie poza zasięg naszych łańcuchów — wyjaśniła tym samym chrapliwym tonem, gdy tylko przyglądałam się jej w milczeniu.

Bez słowa podczołgałam się na kolanach jak najdalej i wyciągnęłam ramię do przodu, jednak łańcuch i tak skończył się zaledwie w połowie drogi. Zaklęłam siarczyście pod nosem. Moja głowa w jednej chwili zmieniła się w ogromny, wilczy łeb. Ludzka szyja ledwie pozwalała mi na utrzymanie łba w powietrzu, jednak wystarczyło tylko kilka sekund — wydłużona szczęka mi pomogła, tak jak to planowałam. Chwyciłam kraniec jednego kawałka mięsa i rzuciłam do tyłu, by był w zasięgu moich dłoni. Oblizałam zwierzęce wargi, przesuwając językiem po drapieżnych, ostrych zębach. Dziewczyna patrzyła na mnie rozszerzonymi oczyma, jednak tylko w połowie ze strachu. Na jej twarzy, oprócz przerażenia, malowało się także wyraźne zdumienie.

Cofnęłam się do tyłu, gotowa rzucić się na kolejny kawałek mięsa — nie wiedziałam, czy moja towarzyszka dałaby radę po niego sięgnąć. Dziewczyna, zupełnie jakby czytała w moim myślach, przesunęła się do przodu, ciągnąc za sobą łańcuchy. Z cienia coś się wynurzyło i sprawnie, niewiarygodnie szybko złapało butelkę z wodą w swoje objęcia. Przyjrzałam się temu dokładniej, marszcząc lekko nos. To był gruby, czarny ogon, podobny do ogona wielkiego kota. Stek upadł na tyle blisko, by nieznajoma mogła wyciągnąć po niego dłoń. Jej paznokcie w jednym momencie zmieniły się w zakrzywione pazury, które wprawnie, niczym duże haczyki, wbiły się głęboko w zamarznięte mięso. Pociągnęła je w swoim kierunku.

— Czym ty jesteś? — zapytałam cicho, wpatrując się w nią wzrokiem wilka.

Zerknęła na mnie krótko. Odkręciła butelkę i wypiła połowę wody na jednym wdechu, płucząc gardło. Oblizała wargi i zgrabnie rzuciła mi resztę wody. Złapałam ją jedną dłonią jeszcze w powietrzu. Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem.

— Tak jak zapytałaś wcześniej, mam na imię Sonya — zamruczała niższym, nieswoim głosem, nadal jednak młodym i delikatnym. — A czym jestem? — Lekko wydęła wargi w zamyśleniu. — Zdaje się, że czymś bardzo podobnym do ciebie.

~ AMELIA ~

Flesh chodził niespokojnie po salonie, niemal wydeptując ścieżkę w podłodze. Wpatrywałam się w niewidzialny punkt przed sobą, co chwila zerkając na niego z kanapy. Silvyr oraz Frederic stali w przejściu na korytarz i rozmawiali ze sobą tak cicho, że nawet mój słuch ledwie wyłapywał strzępki słów. Charlotta, najspokojniejsza z całego zebranego towarzystwa, krzątała się w kuchni. Słyszałam stąd szum czajnika i postukiwanie przekładanych naczyń.

Zaczęłam delikatnie obgryzać czubkami zębów krótko przycięte paznokcie.

— Możesz wreszcie przestać? — warknęłam w końcu, unosząc wzrok prosto na demona, nie panując już nad wzbierającą irytacją. — Wszyscy się denerwujemy, ale mam już dosyć słuchania w kółko twoich kroków!

Silvyr uśmiechnął się lekko pod nosem, przyglądając się mojej minie. Flesh za to przystanął pośrodku salonu i obrócił głowę w moim kierunku. Jego twarz była pochmurna, a oczy przerażająco zimne. Zignorowałam dreszcz przebiegający po plecach i jak gdyby nigdy nic dalej zajmowałam się swoimi paznokciami. Demon nie podjął ponownie nerwowego spaceru, za to usiadł na fotelu, wznosząc oczy ku sufitowi.

Był wytrącony z równowagi od samego rana. Wrócił wcześnie rano, uprzedzając mnie i Silvyra czekających w domu, że Kira dostała niespodziewaną wiadomość i musiała spotkać się z kimś na mieście. Zamiast piętnaście minut później, tak jak obiecała, nie wróciła w ogóle.

Charlotta weszła do salonu, przeciskając się między Fredericem i Silvyrem. Niosła w rękach tacę z gorącą herbatą, kołysząc przy tym biodrami. Zdawało się, że od czasu zniknięcia Kiry jej niebieskie włosy nabrały innego, nieco ciemniejszego odcienia. Postawiła tacę na blacie stolika z takim hukiem, że niemal wszyscy podskoczyli nerwowo. Tylko Flesh ani drgnął. Wróżka wyprostowała się z niespotykanie spokojną miną, a potem zwróciła pociemniałe spojrzenie na nas wszystkich po kolei.

— Wszyscy musimy się uspokoić — powiedziała donośnym głosem, unosząc brew i podkreślając ostatnie słowo. — Kira zniknęła i domyślam się, że nie dla własnego widzimisię, jednak tylko spokój może nas uratować. Dlatego właśnie wszyscy w tym pokoju napiją się ziołowej herbaty i logicznie zastanowią się, jak możemy wytropić naszą zaginioną wilczycę — rzuciła niemal rozkazująco, wskazując tacę z parującymi kubkami.

— Znasz Kirę, Charlotta. Wszyscy ją znamy — mruknął Frederic, jednak bez sprzeciwu wziął jeden z kubków postawionych na tacy. — Kira lubi znikać na jakiś czas, nie mówiąc nikomu, że cokolwiek planuje. Kilkudniowe polowania lub wędrówki po lesie to dla niej nic nowego. Może po prostu… chciała pobyć trochę sama? — dokończył niepewnie, jakby sam nie wierzył w to, co mówił.

— Nie zostawiłaby nas w trakcie śledztwa, zwłaszcza teraz, kiedy sprawy coraz bardziej się komplikują — odezwał się niskim głosem Flesh, nie patrząc na nikogo z nas. — Nie pieprz bzdur, skoro ty też wyczułeś kłopoty. — Zwrócił wzrok jaśniejący srebrem w kierunku czarodzieja. — Bo wyczułeś, tak samo jak ja, nie zaprzeczaj temu. Coś się stało i my musimy się dowiedzieć, co takiego.

— Z kim Kira miała się spotkać? — zapytała Charlotta, siadając obok mnie na kanapie i krzyżując nogi w kostkach.

— Nie wiem. Ale się domyślam — dodał Flesh złowróżbnie pod nosem.

Opowiedział nam, nie wdając się w szczegóły, o wspólnie spędzonej pełni razem z łowczynią, a potem o tajemniczej wiadomości. Po tych rewelacjach spojrzałam na demona uważnie, krzyżując ramiona na piersi.

— I puściłeś ją na to spotkanie zupełnie samą?

— Ona nie ma pięciu lat, kochana — odezwała się Charlotta opanowanym głosem, zanim demon zdołał odpowiedzieć. — Chociaż nawet w wieku pięciu lat radziła sobie lepiej niż większość szczeniaków w jej wieku — dodała nieco melancholijnie.

— Jakie są twoje podejrzenia, Flesh? — Silvyr wysunął się naprzód, ale nie tknął ziołowej herbaty sparzonej przez wróżkę, nawet pod naporem jej naglącego, nieruchomego spojrzenia.

Demon zamilkł na kilka minut. Przeczesał palcami gęste, ciemne włosy i syknął lekko przez zęby. Jego kły miały ostry kształt niczym u piranii. Przyjrzałam się jego twarzy — mięśnie spięły się, a szczęka zacisnęła tak mocno, że policzki drgały w rytm bijącego serca. Był nie tylko zaniepokojony tak jak my wszyscy, ale i odczuwał strach. Bał się o Kirę, to było wypisane w jego oczach teraz ze złości jaśniejących srebrem.

On ją kocha, uświadomiłam sobie nagle, ledwie powstrzymując się od powiedzenia tego głośno. Uczucia Flesha były jasne, przynajmniej dla mojego oka. Sądząc po minie Charlotty i spojrzeniu, które mi posłała, ona także o nich wiedziała. Pytanie tylko, czy sam Flesh wie, co czuje do Kiry? To pytanie rozbrzmiało echem w moim własnym umyśle. Tych wątpliwości na razie nie mogłam rozwiać. Były ważniejsze kwestie do rozwiązania.

— Podejrzewam Quentina — rzucił krótko demon, zaciskając palce w pięści i raz po raz rozprostowując je w oznace stresu.

Silvyr, Frederic i Charlotta spojrzeli na niego zaskoczeni. Ja jedynie przymknęłam powieki, gryząc się w język, żeby tylko nie przekląć. Ten wampirzy sukinsyn grabił sobie coraz bardziej. Zwrócenie na siebie pełnego gniewu demona było kolejnym błędem, o wiele większym od poprzednich i bardzo źle rokującym na najbliższą przyszłość.

— Musimy ją odnaleźć i to jak najszybciej — powiedziałam na głos, wodząc wzrokiem między wszystkimi zgromadzonymi. — Jednak, żeby odnaleźć jej trop, potrzebujemy kogoś naprawdę dobrego, kogoś o umiejętnościach, które natychmiast naprowadzą nas na ślad Kiry.

— Mogę ją odnaleźć — odezwał się cicho Frederic, przy czym wzrok wszystkich zwrócił się na jego osobę. — Jednak potrzebuję do tego pomocy Flesha. — Jego oczy wbiły się w nieruchomego demona. — Znam sposób, by wyśledzić energię Kiry, co nie powinno być trudne z jej poziomem aury, jednak rytuał, który przeprowadzę, będzie wymagał od ciebie… cóż… całej energii.

Flesh popatrzył na czarodzieja chłodnym wzrokiem — jego szafirowe tęczówki zdawały się teraz wykute w twardym, zimnym granicie. Wstał powoli, nie spuszczając oka z Frederica. Wzdrygnęłam się, czując wirującą w powietrzu energię. To było zaledwie muśnięcie, nieprzyjemny chłód, który ogarnął wszystko na kilka sekund, jednak już wiedziałam, że potęga Flesha sięgała o wiele głębiej niż myślałam wcześniej.

— Co masz dokładnie na myśli? — zapytał niskim głosem demon, delikatnie mrużąc powieki.

Zdaje się, że wszyscy w pokoju zamarli, oczekując odpowiedzi.

— Potrzebujemy całej twojej energii, co oznacza, że musisz przybrać swoją prawdziwą formę — odparł Frederic, swobodnie opierając się o próg pokoju. — Założę na tobie pieczęć, która wzmocni twoje zmysły i pozwoli odnaleźć ślad energii.

— Mam już dość wyczulone zmysły, o wiele bardziej niż wy i jakiekolwiek stworzenie z tego wymiaru, a to i tak nam nie pomoże.

Uśmiech zaigrał na ustach czarodzieja, kolidując z jego pociemniałymi oczyma.

— Nie chodziło mi o zmysły typowo ludzkie. Istnieją też takie, które posiadają jedynie stworzenia nadnaturalne, a i tak tylko niektóre gatunki. Wampiry i wilkołaki mają wyczulone podstawowe zmysły węchu, słuchu i wzroku, smaku także, głównie dzięki swojej zmutowanej budowie ciała. Elfy i wróżki mają za to coś, co nazywane jest Instynktem.

— Tak zwany Instynkt łączy nas z elementami natury i pozwala na czerpanie z niej energii oraz wyczuwanie zawartych w niej najróżniejszych pokładów magii — wyjaśniła Charlotta, wtrącając swoje pięć groszy do rozmowy, a potem ponownie zamilkła, wracając uwagą do swojej ziołowej herbaty, jakby nigdy nic.

— Z tego, czego dowiedziałem się przez lata swojej pracy — Frederic powiedział to słowo z nutką rozbawienia — demony potrafią wyczuwać energię oraz aury innych stworzeń, mimo ich silnych osłon i kamuflujących zaklęć.

— Owszem — przyznał spokojnie Flesh. — Potrafisz wzmocnić te doznania na tyle, bym mógł wytropić Kirę?

— Warto spróbować — odrzekł czarodziej z westchnieniem. — Jeśli się zgodzisz, rytuał możemy przeprowadzić nawet dzisiaj wieczorem, najlepiej poza granicami miasta. Nie wiadomo, jakie istoty zareagują na tak duże natężenie magii w powietrzu — wyjaśnił pokrótce.

— Czemu nie teraz? — zapytał Silvyr, zerkając na Frederica kątem oka. — Czemu musimy z tym czekać aż do wieczora?

— Bo najstraszniejsze nie są stworzenia, które wychodzą nocą — odparł czarodziej pod nosem. — Najstraszniejsze są stworzenia, które nie boją się mroku i potrafią chodzić za dnia.


Po wyjściu Charlotty, Frederica i Silvyra, który dość niechętnie opuszczał progi domu, Flesh rozłożył się na kanapie, podczas gdy ja zawędrowałam do kuchni, by przygotować coś na obiad. Wampirom nie były potrzebne do przeżycia normalne posiłki, jednak przyjemnie wypełniały one naszą krwawą dietę. Poza tym miałam jeszcze w domu gościa, któremu na pewno przydałoby się porządne jedzenie.

Duch towarzyszył mi, leżąc swobodnie na posłaniu rozłożonym w kącie. Z pewnym rozżaleniem spoglądałam na legowisko Bruno, jego pełne wody i karmy miski, zupełnie jakby pies miał zaraz wrócić z ogrodu po popołudniowej zabawie w skrzącym się śniegu. Czy tak właśnie czuła się Kira, od mojej wprowadzki widząc Ducha codziennie w swoim domu?

Odwróciłam wzrok, skupiając się na przygotowaniu obiadu. Wyjęłam ze świeżo zapełnionej lodówki surowe piersi z kurczaka, sałatę, pomidory, ser feta oraz zielone ogórki. Podczas smażenia mięsa z przyjemnością wciągałam w płuca jego zapach pomieszany z wonią ziół.

Próbowałam prostymi czynnościami zagłuszyć ponure rozmyślania, jednak kiedy kroiłam warzywa do sałatki, moje myśli i tak z powrotem skierowały swoje tory do Kiry. Spochmurniałam, zastanawiając się, co takiego mogło się z nią stać. Słowa Frederica cały czas chodziły mi po głowie, nie dając spokoju:


Znasz Kirę, Charlotta. Wszyscy ją znamy. Kira lubi znikać na jakiś czas, nie mówiąc nikomu, że cokolwiek planuje. Kilkudniowe polowania lub wędrówki po lesie to dla niej nic nowego. Może po prostu… chciała pobyć trochę sama?


Rozumowanie Frederica, które miało na celu nieco rozluźnić napiętą atmosferę, przyniosło zupełnie odwrotny skutek. Nie, Kira nie zostawiłaby nas wszystkich w czasie, gdy w mieście działo się tak wiele. Zmieniła się po śmierci Bruno, jednak to nie oznaczało, że z powodu żałoby opuściłaby szeregi drużyny. Moja ręka dzierżąca nóż zatrzymała się na dłuższą chwilę w pół ruchu. Skoro nie zniknęła z własnej woli, to może ktoś jej w tym pomógł?

— Twoje myśli idą w dobrym kierunku, wampirza księżniczko — usłyszałam za plecami niski, spokojny głos.

Odwróciłam głowę, unosząc gwałtownie wzrok wprost na stojącego w progu Flesha. Duch się nie obudził, jednak drgnął niespokojnie przez sen, zupełnie jakby podświadomie wyczuł jego niespodziewaną obecność.

— Czytasz mi w myślach? — zapytałam, starając się uspokoić niespokojnie bijące serce uderzające szaleńczo o żebra.

Demon przyjrzał się moim dłoniom metodycznie krojącym warzywa. Jego wzrok zdawał się przeszywać mi skórę, mięście i kości niczym wyspecjalizowany rentgen. Ponownie poczułam ślad jego mocy, muskający moją skórę delikatnie niczym motyl. Nagle zrobiło mi się zimno.

— Przeczuwam. Tak właśnie można nazwać to, co robię — odpowiedział po krótkim namyśle. — Nawiązując do słów Frederica, demony posiadają kilka drobnych talentów, których natura poskąpiła innym gatunkom.

— Nie tylko wyczuwasz energię, ale i odgadujesz czyjeś myśli?

— Coś w tym rodzaju.

Kiwnęłam głową, przyswajając jego wymijającą odpowiedź i wrzuciłam pokrojone warzywa do miski. W milczeniu całkowicie wróciłam do przygotowywania obiadu. Flesh przez cały czas nie próbował zagaić rozmowy, jedynie stał i przyglądał mi się uważnie. Od jego wzroku włoski zjeżyły mi się na karku.

Coś się w nim zmieniło, pomyślałam, zdejmując patelnię z ognia. Zmienił się po ostatniej nocy — po nocy, którą spędził z Kirą. Flesh nie mówił, co robił w czasie pełni, jednak wyraźny zapach łowczyni na jego ubraniu oraz skórze, który wyczułam, gdy tylko wrócił do jej domu nad ranem, mówił sam za siebie. Cokolwiek robili, demoniczna natura Flesha, wcześniej szczelnie ukryta, teraz niemal prześwitywała przez jego ciało. Przestaje się ukrywać. Nie wiedziałam, czy ta myśl bardziej mnie niepokoiła, czy może zadowalała. Prędzej to pierwsze.

— Uważasz, że Kirze coś się stało? — zapytałam, ostrożnie dobierając słowa.

Flesh zacisnął zęby, zanim odpowiedział, przez co jego głos stał się nieco zduszony i sykliwy niczym u zdenerwowanej kobry.

— Nie tak łatwo zrobić jej krzywdę — rzucił pokrótce. — Jednak sądzę, tak jak i ty, że teraz, kiedy sprawy w mieście nabierają tempa, na pewno nie zniknęłaby z własnej woli.

Przełknęłam ślinę, starając się zapanować nad niepokojem.

— Została porwana?

— To jedna z możliwości i dodatkowo, na nasze nieszczęście, najbardziej prawdopodobna. Pamiętasz, co kiedyś nam powiedziała? — zapytał niespodziewanie. — Przez ostatnie lata magiczna policja nasyłała na nią łowców przekonana, że uda się doprowadzić do jej śmierci.

— Jednak ty nie podejrzewasz, by to tym razem była sprawa magicznej policji — bardziej stwierdziłam niż zapytałam.

Kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo, odsłaniając ostro zakończony kieł.

— Masz rację, nie ją podejrzewam — mruknął. — Jednak to nie wyklucza, że winowajca użył tej samej metody, by usunąć Kirę ze sceny. A komu sprawiła ostatnio najwięcej kłopotu?

Tym razem to ja bezwiednie zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że mówił o tej samej osobie, o której wspomniał na spotkaniu z resztą ekipy.

— Quentin. — Niemal wyplułam to słowo, jakby raniło mi język.

— Bingo. — Oczy Flesha na moment zalśniły srebrem. — Skoro tak to rozegrał, musimy wytropić Kirę jak najszybciej. A potem zabić porywaczy, o ile Kira nie zrobi tego przed nami.

— Musimy coś zrobić z Quentinem — odparłam. — Jeśli tak dalej pójdzie, w mieście nie zostanie kamień na kamieniu. Naraził się, nasyłając na Kirę łowców. Jeśli porywaczom nie uda się jej zabić — przy tym słowie mój głos minimalnie się obniżył — wtedy życie Quentina jest całkowicie policzone. Kira już nie będzie się przejmowała konsekwencjami, po prostu go zabije. Musiał rozważyć wszystkie aspekty swojej decyzji — powiedziałam, opierając się o kuchenny blat. — Postawił wszystko na jedną kartę.

— W takim razie kiepski z niego gracz — warknął pod nosem Flesh, jednak żaden mięsień na jego twarzy nawet nie drgnął. — Jeśli liczył, że Kira nie poradzi sobie z łowcami, tak jak to robiła do tej pory, to się przeliczył i to bardzo. Ona żyje — odparł głośno i z taką pewnością w głosie, że niemal zadrżałam z podniecenia, a Duch przebudził się ze swojego spokojnego snu. — Żyje. I tak pozostanie, póki to ja nad nią czuwam.

Rozdział II

~ FREDERIC ~

— Ta zima trwa o wiele za długo — mruknęła pod nosem Charlotta, poprawiając kołnierz zimowej kurtki zapiętej po samą brodę. — Jest cholernie zimno.

Jej zęby szczękały głośno niczym dzwoneczki na wietrze.

— Jesteś odporna na mróz — powiedziałem z rozbawieniem w głosie. — Niemal jak każdy nadnaturalny. To ja tutaj powinienem marudzić, w końcu bez czarów mam naturę czysto ludzką, zwłaszcza fizycznie.

— To, że jestem na niego odporna, wcale nie znaczy, że go nie czuję — odparła urażona moim tonem. — Kiedy tylko mam wolne, spędzam czas na Florydzie. Ciepło, słońce, plaża i kolorowe drinki — wymieniła rozmarzonym tonem, a potem ponownie spochmurniała. — A teraz, zamiast się opalać, odmrażam sobie tyłek na jakiś cholernym złomowisku, czekając na tę całą farsę, którą mamy odprawić, mam nadzieję jednak, że jeszcze w tym stuleciu.

Z irytacją wyrwała mi z rąk papierosa, co wcale nie było takim prostym zadaniem, gdy tak sięgała mi zaledwie do połowy ramienia i zaciągnęła się łapczywie dymem. Przypatrzyłem się jej spod uniesionej brwi. Jej krótkie, niebieskie włosy niemal lazurowe w żółtawym świetle ulicznej lampy, były artystycznie rozwichrzone, a nieco dłuższe kosmyki nad brwiami opadały jej na czoło. Oczy barwy o kilka tonów jaśniejszej niż włosy lśniły nienaturalnie, spoglądając w ciemność poza kręgiem światła bijącym od lampy. Skórzana, zimowa kurtka w kolorze wiosennych liści nie była jej potrzebna, jednak musiałem przyznać, że wyglądała w niej jeszcze smuklej i drobniej niż zwykle. Spod połów jej okrycia ciągnęły się zgrabne nogi wciśnięte w dopasowane dżinsy. Na stopy wciągnęła ulubione, wysokie kozaki na płaskim obcasie.

Wyczuła na sobie mój wzrok, jednak się nie odezwała ani nie zareagowała. Za to jej usta, zaciskające się wokół papierosa, wygięły się lekko w górę.

— Igranie z demoniczną magią zawsze cię kręciło — rzuciła na pozór spokojnie, jednak zauważyłem, że spięła mięśnie szyi. — Sądzisz, że ten rytuał zadziała właśnie tak, jak ty tego chcesz?

— Kiedyś się udało, teraz także powinno — odparłem, wzdychając lekko. — Nikt inny z nas, oprócz Flesha, nie nadaje się do tego zaklęcia. I nikt poza nim go nie przeżyje — dodałem, gdy oczy Charlotty lekko się zmrużyły.

— A pomyślałeś może o Amelii?

Na kilka sekund wzniosłem oczy ku ciemnemu niebu, by wyrazić zniecierpliwienie, a jednocześnie żeby nie narazić się na gniew wróżki.

— Jak mówiłem, nikt oprócz Flesha nie przeżyje tego zaklęcia. Poza tym, czy osoba Amelii nie jest tematem do całkowicie osobnej dyskusji?

— Ona ma coś w sobie, dobrze o tym wiesz — odparła, mrużąc powieki. — Obydwoje żyjemy wystarczająco długo i każdy z nas ma wystarczająco rozwinięte umiejętności, by wyczuć w niej pokłady ukrytej energii. Mimo oczywistego faktu, że jest wampirem, ma w sobie także coś z wiedźmy.

Milczałem, mimo że to, co właśnie na głos powiedziała Charlotta, było prawdą. Może nie od pierwszego spotkania, jednak już od pewnego czasu przyglądałem się Amelii nieco uważniej. Coś, co było zakamuflowane w jej aurze, fascynowało mnie i niepokoiło jednocześnie. Wampiry same w sobie posiadały moc, najczęściej skupioną wokół psychiki, dzięki której mogły manipulować swoimi ofiarami, na przykład używając Uroku. Oprócz takiej magii w Amelii gnieździło się także coś innego, mocniej związanego z samą naturą.

Czy była wiedźmą zanim ją przemieniono? Nie wiedziałem tego, jednak, nawet gdyby tak było, jej moce powinny były zniknąć zaraz po przemianie. Powinny, a jednak stało się tak, że część z nich pozostała, będąc teraz w stanie wcześniej nieznanej mi hibernacji. Cała ta sytuacja zakrawała niemal pod cud.

— Porozmawiam z nią o tym później — mruknąłem cicho, wsadzając dłonie do kieszeni płaszcza. — Jeśli zechce, pomożemy jej odblokować i zbadać tę magię.

— MY? — zapytała Charlotta. — MY jej pomożemy?

— Tak, właśnie MY, słodziutka. — Zaśmiałem się. — Bez ciebie się nie obejdzie.

Pocałowałem ją w czoło, na co zaserwowała mi mocną sójkę w bok. Odsunąłem się nieco, lecz na jej twarzy nie było widać irytacji czy złości, jedynie słabo skrywane zadowolenie.

Z daleka usłyszeliśmy echo czyiś kroków na drodze. Zacząłem nasłuchiwać tak samo jak Charlotta. Postukiwanie butów zbliżało się stopniowo, aż przez uchyloną bramę na złomowisko wmaszerował Silvyr z Amelią u swego boku. Wampirzyca dostrzegła mnie oraz Charlottę i nieco przyśpieszyła kroku.

— Przepraszamy za spóźnienie. Musiałam zostawić Ducha w domu — rzuciła po krótkim wstępie.

W jej głosie dosłyszałem ponurą nutę, ale nie zdziwiło mnie to — ostatnio, gdy jej pies był w domu razem z Bruno, owczarek Kiry został zamordowany. Nic dziwnego, że obawiała się zostawić Ducha samego.

— Założyłem kilka ochronnych pieczęci wokół posesji. Jeśli coś się tam stanie, na pewno będę o tym wiedział.

Moje skromne zapewnienie najwidoczniej nieco ją uspokoiło. Posłała mi wdzięczne spojrzenie.

Rozejrzałem się krótko dookoła i odebrałem od Charlotty resztki swojego papierosa. Spojrzałem krzywo najpierw na niedopałek, a potem wróżkę, która w milczeniu jedynie wzruszyła lekko ramionami.

— Flesh nie przyszedł z wami? — zapytałem, wyrzucając papierosa i wdeptując go w oszronioną ziemię.

Amelia i Silvyr spojrzeli po sobie, kręcąc przecząco głowami.

— Skoro tak, poczekamy jeszcze na niego — mruknąłem i wyjąłem z kieszeni czarną kredę. — Bez głównego bohatera nie będzie całego przedstawienia. A teraz odsuńcie się. Spożytkuję tę chwilę wolnego czasu na wytyczenie znaków, jeśli mi pozwolicie.

Gdy tylko reszta zostawiła mi odpowiednią ilość miejsca, zacząłem kreślić krąg pośrodku terenu. Pieczęć miała na oko sześć metrów średnicy, pośrodku niej narysowałem pięcioramienną gwiazdę, gdzie na czubku każdego ramienia zostawiłem pojedynczy symbol. Charlotta przyglądała mi się nieruchomym wzrokiem, tak samo Amelia i łowca. Zastanawiałem się, czy wampirzyca kiedykolwiek widziała te symbole na oczy — szukałem w jej źrenicach błysku lub czegokolwiek, co by ją zdradziło, ale niczego nie dostrzegłem, prócz zaciekawienia.

Po kilku minutach pieczęć była gotowa. Spojrzałem na nią z rękoma opartymi na biodrach, sprawdzając każdy element osobno.

— Nie ma mowy o pomyłce — mruknąłem bardziej do siebie niż do towarzyszy. — Krąg jest gotowy. Brakuje nam tutaj tylko Flesha.

Właśnie myślałem nad zapaleniem kolejnego papierosa, gdy wiatr zmienił swój kierunek. Przystanąłem na krawędzi kręgu, nasłuchując uważnie. W powietrzu uniósł się gorący powiew, najpierw zaledwie muskający moją skórę, a potem coraz silniejszy, aż zalał mnie od stóp do głów niczym fala lawy. Na dźwięk donośnego szumu uniosłem głowę w niebo, tak samo jak reszta. Na tle granatowego, wieczornego nieba malował się wielki cień, zbliżający się do nas w zawrotnym tempie.

— Odsuńcie się od pieczęci! — zawołałem donośnie, przebijając głosem powstały hałas.

Amelia, Silvyr i Charlotta spełnili moje polecenie, nie spuszczając oka z nadchodzącego intruza. Sam siebie potem pytałem, w którym momencie zorientowałem się, co takiego się do nas zbliża? Nie wiem, może na kilkanaście sekund przed Charlottą, która przeniosła na mnie wtedy rozświetlony wzrok o wiele bledsza niż wcześniej.

Pokłady energii były niesamowite i ciężkie niczym ołów. Poczułem jak mroczna, szkarłatna aura wirująca w powietrzu zaczęła przygniatać moją własną. Mimo wcześniejszego chłodu, teraz na złomowisku powietrze niemal drżało z gorąca. Kilka lat wcześniej pierwszy raz i ostatni, jak mi się wydawało, zobaczyłem prawdziwą formę demona, tak jak i poczułem jego pełną moc. Teraz byłem tak samo zaskoczony i przerażony jak wcześniej, nawet mimo większego doświadczenia i wielu niesamowitych rzeczy, które widziałem na oczy w przeciągu tych kilku lat.

Flesh machnął skrzydłami, niemal przewracając nas wszystkich — były tak wielkie, że wystawały poza granice naszkicowanego okręgu. Spod falujących, ciemnych włosów błysnęły srebrno-szafirowe oczy, a usta, wypełnione ostrymi zębami niczym u piranii, ułożyły się w lekki uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. Skóra demona zdawała się jasna i gładka niczym polerowany marmur, a wyrastające z czoła rogi zawijały się w łuk za uszami, kończąc się ostro tuż pod linią szczęki.

Amelia spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma z zaskoczeniem, strachem i zachwytem jednocześnie wypisanymi na twarzy. Silvyr zmrużył powieki i spiął się, stojąc niesamowicie blisko wampirzycy, niemal dotykając ją ramieniem, zupełnie jakby chciał ją bronić własnym ciałem. Charlotta podeszła do mnie wolno, nie spuszczając oka z postaci stojącej w środku pieczęci. Wyprostowałem się, powstrzymując odruch, by w przypływie gorąca rozpiąć swój płaszcz.

— Nikt w mieście cię nie widział? — zapytałem z opanowaniem, niemal z entuzjazmem, jednocześnie podchodząc bliżej. — Muszę przyznać, że trudno cię przeoczyć.

Flesh rzucił mi spokojne spojrzenie, rozejrzał się po twarzach wszystkich, a potem jednym, gwałtownym ruchem złożył skrzydła, umiejscawiając je w granicach wytyczonego na ziemi kręgu.

— Umiem dobrze się maskować — powiedział głosem o wiele niższym, grubszym i nieco bardziej ochrypłym niż zwykle, zwracając spojrzenie na symbole narysowane dookoła. — Nie podejrzewałem, że możesz znać demoniczny alfabet i że jeszcze potrafisz poprawnie go nakreślić. Nawet bardzo poprawnie. Jestem pod wrażeniem. — Uśmiechnął się pod nosem. — Czyżbyś robił to już wcześniej, czarodzieju?

— Nauka tego języka trwała dość długo. A to, co widzisz teraz, zrobiłem już kiedyś okazyjnie, tylko jeden raz — odparłem, patrząc mu prosto w oczy. — W końcu, tak na marginesie, używanie demonicznej magii jest zakazane.

— Co nie powstrzymało cię od użycia jej po raz pierwszy.

— I nie powstrzyma przed użyciem jej ponownie. — Wyszczerzyłem zęby.

— Urządzamy sobie tutaj pogawędki, a czas nadal ucieka — warknął nieprzyjemnie Silvyr, wodząc wzrokiem między mną a Fleshem. — Pamiętajcie, po co dokładnie tutaj przyszliśmy.

Te suche, wypowiedziane gniewnie argumenty zdawały się przemówić Fleshowi do rozumu, trafiły także i do mnie. Charlotta bez słowa wyciągnęła do mnie lewą dłoń. Uśmiechnąłem się, rozpiąłem płaszcz i podałem go jej, szczerząc figlarnie zęby niczym uczeń ukrywający wódkę pod marynarką w drodze na bal maturalny. Poprawiłem białą koszulę wetkniętą w ciemne, dopasowane spodnie, a potem wszedłem do pieczęci. Stojąc naprzeciwko Flesha niemal na wyciągnięcie ręki, jeszcze wyraźniej czułem jego moc przepływającą w powietrzu wraz z ciepłym powietrzem. Poczułem krople potu spływające po plecach i o mało się nie skrzywiłem.

— Jak długo utrzyma się działanie pieczęci? — zapytał Flesh, uważnie śledząc każdy mój ruch niczym głodna, przyczajona puma.

Wyjąłem z kieszeni srebrny nóż i ustawiłem się między dwoma pierwszymi runami wyrytymi kredą na ziemi. Odetchnąłem głęboko, czując wzbierającą w sobie energię. Uniosłem wzrok, szczerząc się szeroko, mimo że w środku żołądek wywracał się na drugą stronę.

— Działanie pieczęci nie jest objęte limitem czasowym — odpowiedziałem, mając już w głowie pierwsze słowa zaklęcia. — To coś jak wieczny produkt bez możliwości reklamacji. Jej moc może osłabnąć, ale nigdy nie zniknie.

Demon spojrzał na mnie spod uniesionej brwi ze śladem niedowierzania wymalowanym w jasnych oczach. Potem krótko westchnął.

— Jak już iść, to na całość — zamruczał w końcu, stając na lekko rozstawionych nogach. — Co mam robić?

— Stój i nie gadaj. Zaklęcie jest silne i ingeruje w działanie twojego organizmu, więc możesz poczuć lekki dyskomfort. — Mój głos lekko zanikał wśród nasilającego się wiatru. — Istnieje jedna zasada, której nie możesz złamać: cokolwiek się stanie, nie waż się wychodzić poza ten krąg.

Nie zapytał mnie, co mu groziło za wyjście poza runy w trakcie aktywowania pieczęci, ale z jego oczu odczytałem, że nie potrzebował ode mnie konkretnego wyjaśnienia. Amelia i Silvyr stojący z boku odsunęli się jeszcze bardziej, gdy owiała ich nagła, gorąca chmura powietrza. Charlotta była w pobliżu, zaciskając palce na moim płaszczu, jednak widać było, że wolała zanadto nie zbliżać się do pieczęci. Chyba, że w razie konieczności.

Po pierwszych słowach inkantacji dookoła Flesha zaczęła zbierać się gęsta mgła, odbijająca światło latarni niemal jak lustro i tworząc delikatną łunę, kolorową niczym blask rozlanej benzyny w słońcu. Przeciąłem skórę na wewnętrznej stronie przedramienia, pozwalając gęstej, szkarłatnej krwi spłynąć prosto na dwie runy. Znaki zabłysły, wypalając się w zamarzniętej, twardej ziemi niczym polane kwasem. W ciągu kilku minut zdołałem odmówić wszystkie części zaklęcia, przechadzając się wzdłuż całego kręgu i kropiąc krwią każdy znak narysowany kredą. Flesh przez cały ten czas stał nieruchomo pośrodku pieczęci, z każdą sekundą coraz mocniej drżąc na całym ciele.

Gdy skończyłem przemawiać, mgła ścisnęła się wokół sylwetki demona i gwałtownie zaczęła wlewać się w jego oczy, nos i usta rozchylone w niemym krzyku. Jego obnażone kły błysnęły w świetle, a tęczówki rozjarzyły się niczym dwa kręgi ognia. Amelia patrzyła na to wszystko z niepokojem wypisanym na twarzy, jednak wiedziałem, że nie niepokoiło jej prawdopodobne niepowodzenie zaklęcia — podejrzewałem, że bardziej martwiła się o samo życie Flesha.

Demon zgiął się w pół, dotykając jednym kolanem ziemi. Jego skrzydła wyprostowały się i kurczowo naprężyły w powietrzu, jakby były gotowe do natychmiastowego lotu, jednak ani drgnęły kompletnie zastygłe, tak samo jak reszta ciała. Odsunąłem się w najdalszy kąt kręgu, zostawiając mu jak najwięcej przestrzeni. Temperatura wewnątrz i poza pieczęcią wzrosła gwałtownie, aż zachłysnąłem się gorącym powietrzem i musiałem odwrócić wzrok od błękitnego płomienia, który rozbłysnął i rozpalił runy. Święty Ogień rzucił niebieski blask na sylwetkę Flesha, pogłębiając cienie. W pewnym momencie lampa nad naszymi głowami gwałtownie zamrugała, potem żarówka niespodziewanie pękła, rozsypując dookoła deszcz drobnych iskier i wreszcie zgasła.

Pogrążeni w półmroku, który rozświetlał jedynie Ogień, czekaliśmy na końcowy etap zaklęcia. Moja znikająca magia, która sączyła się szybko z ciała wprost do run, aby utrzymać pieczęć sprawiła, że powoli czułem coraz większe zmęczenie. Mimo tego miałem świadomość, że bardziej ode mnie cierpiał sam Flesh. Ingerowanie w działanie całego organizmu oraz zwiększenie intensywności doświadczanych bodźców przez wszystkie zmysły, zarówno ludzkie i magiczne, było bardzo inwazyjne i niezwykle niebezpieczne — obydwaj byliśmy o tym poinformowani.

Po kolejnych minutach wszystkie mięśnie demona rozluźniły się, a Ogień spalający powietrze powoli zaczął dogasać, pozostawiając po sobie niezbyt przyjemny zapach siarki i trwające uczucie gorąca. Demon zaczął się prostować, nadal trzymając skrzydła wyprostowane i naprężone, gotowe do odlotu. Spod grzywy jego ciemnych włosów lśniących szafirowymi poblaskami, wyjrzała para jasnych oczu. Nigdy wcześniej w źrenicach Flesha nie widziałem zwierzęcego błysku tak dzikiego, że przysłonił wszystko inne. Poczułem dreszcz płynący po plecach. Charlotta także przyglądała się demonowi z niepokojem, gotowa wkroczyć w każdej chwili, tak samo jak już sięgający po broń Silvyr. Powstrzymałem ich wszystkich krótkim, energicznym ruchem ręki.

— Nawet nie próbujcie przekroczyć linii kręgu — warknąłem stanowczo, rozciągając ramiona na boki. — Jeśli straci nad sobą kontrolę, zabije tylko mnie. Nie może opuścić pieczęci, póki nie dokończę zaklęcia.

Charlotta posłała mi wilcze spojrzenie. Jej lazurowe oczy lśniły nienaturalnie, a niebieskie włosy najeżyły się jak kolce wściekłego jeżozwierza. Silvyr miał minę, która wyraźnie mówiła, abym się pieprzył. Amelia wpatrywała się nieruchomo we Flesha, stojąc obok łowcy całkowicie bez ruchu. Wyglądała teraz niczym kamienny posąg.

Flesh przesunął zwierzęcym wzrokiem po mojej sylwetce. W jego ustach zalśniły zęby, o wiele większe i ostrzejsze niż poprzednio. Nie wiedziałem, jaki będzie jego następny ruch. Zabije mnie? A może najpierw spróbuje uwolnić się z okowów zaklęcia? Czułem miedziany posmak w ustach, jakbym miał pod językiem kawałek metalu, a serce gwałtownie przyśpieszyło swój rytm, pompując krew niczym silnik spalinowy na najwyższych obrotach. Po ciele nadal spływał mi pot, mimo że temperatura wolno wracała do normy, zastępując gorąco lodowatym powiewem zimowej nocy.

W końcu oczy demona wróciły do swojej poprzedniej postaci — zniknęła dzikość, a zamiast niej ujrzałem moc i chłód, które czaiły się w nich przed uruchomieniem pieczęci. Czekałem dalej, nie pozwalając sobie za szybko na ulgę. Nadal nie było pewne, co stanie się za chwilę.

Demon przyjrzał mi się uważnie, jakby obudził się z długiego, koszmarnego snu, a potem powoli uniósł brew, wykrzywiając usta w groteskowym uśmieszku.

— Mam wrażenie, że ci się udało, czarodzieju — odezwał się niskim głosem.

Odetchnąłem głęboko, powoli opuszczając ramiona wzdłuż ciała. Charlotta i Silvyr nie porzucili do końca bojowych zapędów, ale było widać, że ich niepokój powoli się rozwiał. Z mojej rany nadal sączyła się krew, więc uniosłem nieco rękę z zamiarem zastosowania leczniczego zaklęcia.

— Czarodzieju — głos Flesha od razu mnie powstrzymał.

Spojrzałem na niego z wyczekiwaniem. W powietrzu uniósł się ciepły wiatr, niosący ze sobą lekki zapach ognia i dymu. Po niecałych trzech sekundach, wraz z towarzyszącymi temu pieczeniu i bólowi, rana zasklepiła się, nie pozostawiając na jasnej skórze nawet drobnej blizny. Uniosłem wysoko brew.

— Dość już dzisiaj zrobiłeś — powiedział demon. — Musisz zregenerować swoje siły. Jednak najpierw byłbym wdzięczny, gdybyś pozbył się tej pieczęci. — Machnął lekko skrzydłami niczym uwięziony w klatce orzeł pragnący swobodnie poszybować ku nocnemu niebu.

Westchnąłem pod nosem, ledwie skrywając ogromną ulgę. Zdjęcie zaklęcia zajęło mi kilka sekund. Krąg na moment rozjarzył się czerwonym blaskiem, a potem krew na runach gwałtownie wyparowała. Flesh przekroczył ich granicę bez problemu — teraz ponownie były jedynie bazgrołami narysowanymi czarną kredą na zamarzniętej ziemi.

— Czujesz się inaczej? — zapytałem, poprawiając rękawy swojej koszuli.

Spojrzenie Flesha niemal zmroziło mi krew, a jednocześnie pobudziło serce do życia.

— Mogę zobaczyć każdą cząstkę magii płynącą w twoich żyłach i czuję każdy jej impuls, który przez ciebie przepływa — powiedział, stojąc do mnie bokiem. — Nie, nie czuję się specjalnie inaczej — dodał po chwili, tym razem uśmiechając się zadziornie, niemal przewrotnie.

Zaśmiałem się lekko pod nosem, udając, że nie czuję na sobie spojrzenia Charlotty. Gdyby wzrok mógł zabijać, byłbym zimnym trupem już kilka minut temu.

— Rozumiem zatem, że wszystko w porządku. — Przekręciłem lekko głowę. — Skoro rytuał się udał, jutro z samego rana możemy zająć się poszukiwaniami.

— Do świtu zostało jeszcze kilka godzin — zamruczał Flesh. — Powęszę trochę w okolicy. Spotkamy się punktualnie o szóstej w domu Kiry.

— Na akcję możemy zabrać jej samochód — odezwała się Amelia. — Zostawiła kluczyki w swojej sypialni, sprawdziłam to dzisiaj. Jeśli ktoś ją porwał, na pewno wywiózł ją za miasto. Ty możesz polecieć — zwróciła się do Flesha — a my pojedziemy w ślad za tobą.

Wszyscy zamilkli. Flesh poruszył skrzydłami, przerywając ciszę ich wibrujący szelestem. Przeczesałem włosy palcami, czując się niczym po kilkukilometrowym biegu przez góry. Silvyr wodził wzrokiem po okolicy, jakby nasze rytuały miały zwabić na złomowisko niechcianych intruzów. Demon, bez żadnego słowa, wzniósł się i odleciał, niknąc w atramentowych ciemnościach nocy poza zasięgiem blasku latarni. Charlotta śledziła go wzrokiem, nawet gdy już zniknął z pola widzenia. Czułem fale niezadowolenia, które cisnęły jej na usta słowa, których nie chciała wypowiedzieć w towarzystwie. Zamiast tego rzuciła we mnie dosyć brutalnie moim własnym płaszczem i ruszyła w stronę bramy, nie odwracając się ani razu. Zdjąłem materiał z oczu i popatrzyłem za nią.

— Dokąd idziesz?

— Muszę się napić — odwrzasnęła, dając nieco upust swojej irytacji. — Jeśli za mną pójdziesz, przysięgam, że zabiję cię bez mrugnięcia okiem.

Poczułem na sobie rozbawiony wzrok Amelii i Silvyra. Mimowolnie na moich ustach zaigrał uśmieszek. Teatralnym gestem przyłożyłem dłoń do serca, wzdychając głęboko.

— Kocham tę kobietę. — Usłyszałem ostry zgrzyt metalu, przypominający odgłos samochodu spadającego z urwiska i skrzywiłem się pod nosem. — Zdaje się, że kara musi być — odezwałem się ponuro, myśląc o motorze, który zostawiłem zaparkowany przy drodze. — Cóż, zawsze lokowałem swoje uczucia nie tam, gdzie powinienem. Dobrze by było, żebym za nią poszedł, ale lepiej po prostu zabiorę swój sprzęt i zniknę. Jeszcze Charlotta będzie gotowa spełnić swoją słodką groźbę.

~ KIRA ~

Męczyły mnie ciągle powracające mdłości będące wynikiem podanej wcześniej dawce narkotyk. Nie mogłam zasnąć. Mój mózg uparcie odmawiał odpoczynku, sprawiając, że zmysły miałam wyczulone na wszelkie podejrzane ruchy, dźwięki czy zapachy.

Sonya spała skulona na ziemi odwrócona do mnie plecami. Nawet w głębokim cieniu dostrzegłam jej rozerwane ubranie i czerwone, krwiste pręgi biegnące przez jasną skórę. Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że szybka regeneracja powinna była poradzić sobie z tymi ranami. Skoro było inaczej, wniosek pozostawał tylko jeden: porywacze posiadali broń ze srebra lub innego surowca, który uniemożliwiał szybkie leczenie ciała nadnaturalnym istotom.

Zmrużyłam powieki, przyglądając się nieruchomej sylwetce dziewczyny z namysłem.


Mam na imię Sonya. A czym jestem? Zdaje się, że czymś bardzo podobnym do ciebie.


Na myśl o jej słowach czułam zimne dreszcze biegnące po plecach. Fakt, że Sonya mogłaby być hybrydą tak samo jak ja, przyprawiał mnie o ciarki na całym ciele. Wyczuwałam, że jest inna niż magiczne istoty, które wcześniej spotkałam. Posiadała swój specyficzny zapach i na pewno potrafiła zmieniać formę. Jak długo żyłam, nigdy nie widziałam na oczy nikogo podobnego do mnie. Już samo to nastawiało mnie podejrzliwie do tej dziewczyny.

Kajdany na rękach i nogach niemiłosiernie mi ciążyły, a mdłości powracały co chwila, wywracając żołądkiem na prawo i lewo. Mięso, które zaserwowali nam porywacze, było żylaste i na pewno nie pierwszej świeżości, jednak to nie powstrzymało mnie od jedzenia. Zimna woda smakowała nieco lepiej, chociaż podejrzewałam, że był to jedynie roztopiony, górski śnieg.

Wpatrywałam się w niebo przez kraty, póki jasność zastąpiła atramentowa ciemność nocy. Tarcza księżyca po niedawnej pełni świeciła jasno, będąc jedynym źródłem światła w podziemnej celi. Płaszcz, który był moim jedynym okryciem, skutecznie chronił nagie ciało od chłodu. Wcześniej sprawdziłam kieszenie i stwierdziłam, że porywacze zabrali mi komórkę. Nie liczyłam, że zdołam połączyć się z kimś z mojej ekipy, jednak liczyłam, że któreś z nich użyje systemu naprowadzającego, by mnie namierzyć. Teraz, czując pustkę w kieszeniach, wiedziałam, że porywacze na pewno zniszczyli telefon, by pozbyć się zagrożenia wykrycia.

Płaszcz, mimo kurzu i błota oblepiającego materiał, nadal pachniał Fleshem. Wtuliłam twarz w kołnierz, by ogrzać zmarznięte policzki.

Wyraz twarzy Quentina, gdy mignął mi przed oczyma, zanim te draby wsadzili mnie do bagażnika, palił mnie w żołądku niczym kwas. Złość wlewała mi się w żyły za każdym razem, gdy z rozkoszą wyobrażałam sobie, jak kładę dłonie na jego szyi i wbijam wilcze pazury w miękką skórę, by rozerwać nimi tętnicę oraz krtań. Rozkoszowałam się tą wizją, póki nie przypominałam sobie, gdzie teraz byłam.

Sonya miała na ciele ślady tortur i była wygłodzona. Ja, mimo że byłam w łapach tych ludzi już od kilkunastu godzin, nie miałam ani jednego zadrapania, które nie byłoby wynikiem poobijania się w samochodzie. Ci ludzie nie byli typowymi łowcami, inaczej od razu po wywiezieniu mnie z miasta zabiliby mnie, póki działał środek usypiający. Wątpiłam, by brak przemocy wobec mnie wywodził się jedynie z obawy przed bliskim spotkaniem twarzą w twarz, mimo pętających mnie kajdan. Ktoś, kto porywa się na uwięzienie mnie, na pewno miał broń, której użycie nie wymagało bliskiej odległości zachowanej między nami. Nie, wydawało mi się, że porywacze na coś czekali. Tylko na co?

Szarpnęłam nadgarstkiem i wsłuchałam się w brzęk srebrnych kajdan. Moje myśli zatoczyły koło, ponownie roztrząsając wszystkie wydarzenia od dnia porwania. Przypomniałam sobie nagłą wiadomość od Quentina, szybki spacer do Mrocznego Irysa, potem strzałkę ze środkiem usypiającym, tamtych porywaczy… Nie, było coś jeszcze. Jeden istotny element, który zamazywał mi się w umyśle, a o którym bardzo chciałam pamiętać. Musiałam pamiętać. Wytężyłam umysł, próbując usilnie ustalić, co takiego mi umknęło.

Klub, potem nieoznakowana półciężarówka, otwarty bagażnik. Podejrzana skrzynia. Znany mi zapach, przywołujący poczucie strachu i czujności zagrożonego zwierzęcia.


Srebro — głos mój i Banshee stopił się w jedno, pobrzmiewając niczym dzwon.


Skrzynia była pełna srebra, pomyślałam, otwierając szerzej oczy. Była pełna śmiercionośnego surowca i została dostarczona prosto do Mistrza chmary. Zacisnęłam zęby, czując pulsowanie w skroniach. To było zaledwie jedno pudło z wielu, które musiały dostarczyć samochody, których wędrówkę obserwowała w mieście od jakiegoś czasu Felicity — jedna z wilczyc ze stada miejscowego Alfy. Co za tym szło, Quentin musiał już mieć ogromny skład srebra, który przechowywał pod klubem lub w innej, dobrze ukrytej ładowni. Skrzynia, o którą obiłam się w samochodzie podczas podróży, musiała być już pusta. Opróżnili ją, zanim wywieźli mnie za miasto. Na myśl o stosach takiego ładunku ponownie poczułam mdłości, o wiele silniejsze od poprzednich.


Szykuje się coś o wiele większego i nie tylko ja jestem tutaj pionkiem.


Dawne słowa Edwarda nabierały dla mnie coraz większego znaczenia i teraz już nie przypominały tylko bełkotu umierającego, tchórzliwego wilka i to zdrajcy swego własnego stada.

Wbiłam spojrzenie w swoje dłonie, myśląc intensywnie, jednak jedyne co przychodziło mi do głowy, nie wyglądało ani trochę pozytywnie. Wojna. To słowo wywołało w moich skroniach dudnienie, gdy w żyłach krew przyśpieszyła swoją wędrówkę. Nic, co wiązało się z jakąkolwiek wojną, nie miało pozytywnych skutków.

Sonya poruszyła się we śnie, lekko szurając nogami. Skupiłam na niej wzrok, próbując opanować szalejące nerwy. W tym więzieniu nie mogłam nic zrobić — ani ostrzec Flesha i innych o moich podejrzeniach, ani samodzielnie zająć się Quentinem oraz rozbojami w mieście.

Na wspomnienie demona oraz moich towarzyszy poczułam mocne ukłucie w piersi. Oparłam głowę o betonową ścianę i przymknęłam powieki. Przywołałam wspomnienia z polowania podczas pełni — cudowną, krótką więź ze stadem porzuconych szczeniaków, którymi się zajęłam, ponownie poczułam chłód muskający sierść i posmak wolności słodki niczym miód. W mojej głowie się rozjaśniło, gdy kolejny raz odczułam zapach wolności, poznam siłę swoich łap niosących mnie przez las i pola. Potem w moje myśli wkradł się ciepły dotyk Flesha, jego silne dłonie chwytające mnie w powietrzu, ratujące od śmierci, na którą sama się wystawiłam, aby sprawdzić jego lojalność. Jego srebrne oczy patrzące na mnie spod grzywy szafirowych włosów, światło księżyca odbijające się od jego rogów i jasnej skóry, ogromne i niewiarygodnie mocne skrzydła. Jego głęboki głos obijający się echem w moich żebrach, demoniczna magia budząca bestię ze snu…

Do moich uszu dotarły głośne kroki i skrzypienie śniegu, wyrywając mnie ze wspomnień. Sonya, dotychczas pogrążona we śnie, podniosła się na łokciu, wpatrując się w niewielki skrawek nieba widoczny za kratami. Oddychała szybciej. Wyczułam jej strach wymalowany w oczach i otaczający ją cienką mgiełką. Na jej twarzy widziałam spokój, jednak przeczuwałam, że to była tylko gra pozorów. Gdy kroki zmieszały się z metalicznym grzechotem metalu, dziewczyna skuliła się w kącie, kryjąc swoje poranione plecy. Patrzyłam na nią, zaciskając mocno zęby. W powietrzu uniosły się ludzkie wonie — do naszej celi zbliżali się dwaj porywacze.

Wpatrzyłam się w oczy dziewczyny, wyłapując jej spłoszone spojrzenie. Ona już wiedziała, co nas czekało, ja mogłam się jedynie domyślać. Nie szykowało się nic przyjemnego, ani dla mnie, ani dla Sonyi. Banshee wysunęła się z głębin mojej podświadomości, szukając wspólnej nici z umysłem nastolatki. Musiałam się skupić, czego nie ułatwiała mi bliska obecność tych ludzkich mężczyzn.


Musisz mi zaufać — zamruczałam w jej głowie na wpół zwierzęcym głosem, wbijając w jej twarz spojrzenie złotych, wilczych oczu. — Teraz już nie jesteś sama. Wydostanę nas stąd.


Źrenice Sonyi rozszerzyły się tak bardzo, że jej jasne tęczówki niemal zniknęły w ciemnych czeluściach. Zacisnęła palce w pięści, nieruchomiejąc. Moja twarz i ciało były spokojne, podczas gdy pod skórą powoli budziła się bestia. Dziewczyna nie rozluźniła napiętych mięśni, ale delikatnie kiwnęła głową. Usłyszała mnie, pomyślałam zadowolona z siebie. I pozwoli mi działać.

Nasłuchiwałam uważnie. Kroki przystanęły. Spomiędzy krat do celi wleciało trochę śniegu, więc wiedziałam, że ludzie byli tuż nad nami. Metal szczeknął, gdy kraty opadły na bok uniesione przed dwie pary rąk. Drgnęłam, gdy do środka spuszczono drabinę, która z hukiem uderzyła o betonowe dno. Sonya, wcześniej nie spuszczająca ze mnie wzroku, teraz uniosła oczy w górę. W blasku księżyca jej tęczówki nabrały niemal mistycznej, srebrnej barwy.

Na górze pojawiła się twarz jednego z porywaczy — tego samego, który wcześniej rzucił nam jedzenie i wodę. Wyszczerzył się i jednym ruchem ręki wrzucił do celi cały pęk metalu. Przyjrzałam się temu bliżej, czując narastające dreszcze. Nie można było pomylić lśnienia srebra z czymś innym. Wśród narzędzi, które przywlekli tutaj nasi oprawcy, były noże, rękawice z przywleczonymi do palców cienkimi ostrzami, zębate pułapki, takie same w jakich tkwiła noga martwego wilka zabitego przez myśliwego w lesie oraz łańcuchy zakończone czymś, co wyglądało jak grabie — trzy ostre zęby były oddalone od siebie o kilka centymetrów, całe zrobione z czystego srebra. Nie musiałam zerkać na Sonyę, by domyślić się, że właśnie to narzędzie naznaczyło jej poranione, krwawiące plecy.

— Jak się mają nasze zwierzaczki? — zapytał sztucznie słodkim, radosnym głosem mężczyzna, szczerząc w pełnej krasie swoje zepsute, żółte zęby.

Zarechotał głośno, a jego towarzysz mu zawtórował — był chudy niczym patyk, o bladej cerze i szpakowatych, jasnych włosach opadających na wyblakłe, zielone oczy. Miał nieprzyjemny wyraz twarzy niczym jadowita jaszczurka czyhająca w zaroślach na nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę.

Przyglądałam im się nieruchomym wzrokiem, starając się powstrzymać warkot cisnący się na usta. Żółtozęby, nie czekając na jakąkolwiek reakcję na jego pytanie z naszej strony, zaczął grzebać w narzędziach leżących u jego stóp. Z napięciem patrzyłam, jak naciąga na dłoń rękawicę z ostrzami i porusza palcami, wprawiając srebro w ruch. Drugi drab wybrał dla siebie jeden z noży, przyglądając się mu w nikłym świetle księżyca niczym chirurg sprawdzający ostrość i jakość skalpela przed zaplanowaną operacją.

— Od której zaczniemy, Hans? — zapytał pierwszy z nich, przyglądając mi się z niezdrowym błyskiem w oku.

Hans o twarzy jaszczurki zwrócił spojrzenie na Sonyę, nieruchomą niczym posąg. Nie zmienił wyrazu twarzy, choć w jego oczach zalśniło wyraźne obrzydzenie. Miałam ochotę go zabić. Po kilku sekundach skupił uwagę na mnie.

— Czas zająć się tym psem — powiedział znudzonym tonem. — Ten facet dał nam za jej schwytanie całkiem pokaźną sumę.

Quentin, przysięgam na Boga na górze i Lucyfera na dole, że zapłacisz mi za to wszystko!, złorzeczyłam w duchu, jednocześnie przeklinając ciężkie kajdany na nogach i rękach ograniczające ruchy, a także własną bezsilność. Nie miałam zamiaru, mimo małego pola manewru, oddać swojej skóry tanio. Nie byłam ulicznym kundlem, byłam Ogarem.

Gdy Hans zaczął się do mnie zbliżać, nie spuszczałam z niego drapieżnego wzroku. Jego towarzysz wołał w stronę Sonyi „kici, kici”, mając najwidoczniej z tego niezłą zabawę. Dziewczyna się tym nie przejmowała, ale z rosnącym strachem patrzyła na Hansa ściskającego w dłoni nóż i kierującego się w moją stronę. Zerknęłam na nią — kontakt trwał mniej niż sekundę, ale może spojrzenie wyraźnie mówiące „Miałaś mi zaufać” nieco ją uspokoiło.

Ostrze noża wylądowało centymetr od mojego gardła, ostrym czubkiem delikatnie naciskając na skórę. Bez mrugnięcia okiem wbijałam zimne, złote oczy w twarz wykrzywioną groteskowym, wrednym uśmiechem.

— Wystarczy, że zrobisz to, co ci karzemy — wymamrotał, obniżając nieco ostrze trzymane w ręku ku miękkiej tkance między obojczykami — a nikomu nie stanie się krzywda.

Cichy chichot jego wspólnika nadał jeszcze większego kłamu jego słowom. Nie poruszyłam się, nie odezwałam, nie zrobiłam nic. Czekałam na ciąg dalszy. Nie musiałam czekać zbyt długo. Widząc brak jakiegokolwiek oporu z mojej strony, Hans poszerzył swój jadowity uśmiech.

— Wystarczy, że się zmienisz, paskudny kundlu, a nic ci nie zrobimy. — Zielone oczy wpatrywały się we mnie niemal pożądliwie. — Przemiana, nic więcej. To jest nasz jedyny warunek. I to chyba niewielka cena za uratowanie życia, co?

Najpierw z moich ust wyrwało się ciche prychnięcie, a potem śmiech. Hans i jego towarzysz wpatrywali się we mnie najpierw zdezorientowani, a potem niezadowoleni.

— Nie będę spełniać waszych zachcianek — zamruczałam zimnym, tylko w połowie ludzkim głosem, przemawiając nie tylko w swoim imieniu. — Nie trzeba było ufać Quentinowi. Sprowadzę na was śmierć, ludzkie ścierwa.

Hans uderzył mnie otwartą dłonią w twarz tak mocno, że poczułam krew w ustach. Przełknęłam ją, wprawnie oblizując wargi językiem. Kto by pomyślał, że w tych wychudzonych ramionach istnieje choć odrobina siły? Wyprostowałam się z powrotem, cały czas niewzruszona.

— Doug, zajmij się nią — warknął Hans, odsuwając się do tyłu.

Wykorzystując tą okazję, skrzyżowałam spojrzenie z Sonyą. Kręciła delikatnie głową na boki, ostrzegając mnie przed ryzykownymi zagrywkami. Nie obchodziło mnie to. Szybko odwróciłam wzrok.

Doug przeszedł obok swojego wspólnika, teatralnie poprawiając rękawicę naszpikowaną srebrem na swojej prawej dłoni. W jego uśmiechu widziałam okrucieństwo i już wiedziałam, że będę musiała zaraz interweniować, aby ratować swój chudy tyłek.

Doug bez żadnego wahania zamachnął się na mnie ręką. Pochyliłam się, unikając rozerwania twarzy metalowymi szponami. Gdy tylko rękawica ponownie przepłynęła niebezpiecznie blisko policzka, moja głowa płynnie zmieniła się łeb wilka, a potężne, silne szczęki Ogara zacisnęły się na przedramieniu Douga. Człowiek zawył żałośnie, gdy wzmocniłam ucisk, niemal miażdżąc mu kości. Krew napłynęła mi do pyska, ściekając po kłach prosto na beton. Szarpnęłam głową, przewracając mężczyznę na ziemię blisko moich kajdan na tyle, by móc złapać dłonią jego ubranie. Zacisnęłam palce na materiale, puściłam jego ramię i przysunęłam twarz do jego głowy. Po moich ludzkich ustach spływała ciepła krew, a w uśmiechu lśniły nadal zwierzęce zęby.

— Jeszcze raz spróbuj mnie tknąć, a pożałujesz tego — warknęłam. — Następnym razem nie będzie głaskania po główce, Doug.

Puściłam go. Ranny porywacz przyczołgał się do swojego towarzysza, ściskając zdrową dłonią krwawiące ramię. Hans stał niemal pod ścianą, spoglądając na mnie nienawistnie. Byłam pewna, że gdyby jego towarzysz był krok od śmierci z mojej ręki, nie ruszyłby nawet palcem, by pobrudzić sobie rączki i mu pomóc.

Hans bez słowa zostawił nóż z dala ode mnie i pomógł towarzyszowi wtaszczyć tyłek na drabinę. Wejście na górę zajęło im dobre kilka minut. Gdy tylko Doug znalazł się na zewnątrz, drugi człowiek wrócił po narzędzia. Po kilku minutach zostałyśmy całkowicie same, a krata trzasnęła głośno, ponownie zamykając nas w tej betonowej klatce.

Otarłam zakrwawione usta rękawem płaszcza, uśmiechając się do siebie pod nosem z zadowoleniem.

— Pogorszyłaś tylko naszą sytuację — odezwała się cicho Sonya, patrząc na mnie nieruchomo. — Właśnie to chciałaś zrobić, gdy mówiłaś, żebym ci zaufała, czy zrobiłaś to impulsywnie?

Jej oczy niemal lśniły metalicznie w półmroku z gniewu. Zerknęłam na nią krótko i poszerzyłam uśmiech wykrzywiający wargi.

— Dostał to, na co zasłużył. — Podwinęłam rękaw płaszcza prawej dłoni i uniosłam w górę niewielki przedmiot. — Jest plus tej drobnej, nieco krwawej potyczki, moja droga. Palce mam zręczne i to nie tylko wtedy, gdy trzymam w nich broń.

Sonya popatrzyła z niedowierzaniem na długopis w moich rękach. Gdy tylko znalazłam okazję, zdołałam wyłuskać go z kieszeni spodni porywacza, podczas gdy on niemal robił w gacie ze strachu, będąc ze mną twarzą w twarz.

— Co masz zamiar z tym zrobić? — zapytała dziewczyna, unosząc brwi. — Napisać list pożegnalny?

— Co zrobić? — Popatrzyłam na długopis niemal jak na skarb. — Skoro pytasz, to ci odpowiem. Mam zamiar nas uwolnić, rzecz jasna.

Rozdział III

~ AMELIA ~

Flesh pojawił się w salonie dokładnie o piątej rano, tak jak mówił. Drgnęłam zaskoczona, mimo że go wyczekiwałam. W jednym momencie siedziałam sama na kanapie, sącząc powoli gorącą kawę z mlekiem, aby obudzić umysł po kilku niespokojnych godzinach snu, a po chwili po drugiej stronie pokoju stał demon oparty o gzyms kominka i spoglądający na mnie spod mokrych, ciemnych włosów. Miał na sobie jedynie ciemne spodnie i buty, podczas gdy na nagim torsie topiły się ostatnie płatki śniegu.

Przełknęłam gorącą kawę, starając się nią nie zakrztusić.

— Czy ty w ogóle dzisiaj spałeś? — zapytałam cicho, patrząc na niego znad kubka.

Uśmiechnął się lekko pod nosem, lecz ten uśmiech nie dotarł do oczu.

— Wątpię czy potrafiłbym — odparł spokojnie, oddychając głęboko. — Kręciłem się po mieście, rozglądałem trochę po okolicy. W końcu dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłem pod Mrocznego Irysa — zamruczał z nutą sarkazmu, wpatrując się w jakiś punkt na dywanie. — Coś mnie tam ciągnęło.

— Podejrzewałeś Quentina o porwanie Kiry — zaczęłam ostrożnie, powoli odstawiając kubek na stolik. — Czy… potwierdziłeś swoje przypuszczenia po wizycie pod klubem?

Zwrócił na mnie swoje spojrzenie. Nie musiał odpowiadać, bo diabelski błysk w jego oczach mówił sam za siebie. Odchyliłam głowę do tyłu i położyłam ją na oparciu kanapy zmęczonym gestem. Przymknęłam powieki.

— Nie sądziłam, że jest aż taki głupi — mruknęłam cicho do siebie. — I bezmyślny — dodałam po chwili. — Sukinsyn.

— Wiele mnie kosztowało, by nie wejść do środka i po prostu go nie zabić — powiedział Flesh tak zimnym głosem, że dosłownie poczułam jak temperatura w pokoju spada o kilka stopni. — Jednak tę przyjemność pozostawię Kirze. Kiedy tylko ją odbijemy, z wielką rozkoszą będę się przyglądał, jak wyrywa mu serce razem z kręgosłupem.

Nie miałam problemu, by wyobrazić sobie tę scenę ze wszystkimi plastycznymi szczegółami. I musiałam przyznać sama przed sobą, że poczułam silny dreszcz podniecenia. Ponownie się wyprostowałam, by chociaż po części opanować emocje, które mnie naszły.

— Nie miałeś wątpliwości? — zapytałam, skutecznie skupiając na sobie jego uwagę. — Nie miałeś żadnych wątpliwości, by dokonać rytuału, który mógł cię zabić? — wyjaśniłam, aby nie było żadnych wątpliwości, o co pytałam. — Mogliśmy znaleźć inny sposób na odnalezienie Kiry.

Flesh wyglądał, jakby miał ochotę wzruszyć ramionami, ale się przed tym powstrzymał.

— To był najszybszy sposób — odparł krótko.

Westchnęłam cicho pod nosem. Jego słowa były dla mnie kolejnym dowodem, że Flesh zrobiłby dla Kiry o wiele więcej niż ktokolwiek przypuszczał. Silvyr nadal żywił do niego pewną niechęć, Charlotta i Frederic uważali go za sprzymierzeńca, nic więcej, jednak ja sama miałam wrażenie, że otaczał nas wszystkich ochroną, a na złomowisku ryzykował życie, by móc zyskać moc, która pozwoliłaby mu wytropić i uwolnić Kirę. Byłam więcej niż pod wrażeniem.

Usłyszałam kroki na górze w pokoju gościnnym, gdzie na noc ulokował się Silvyr. Spojrzałam na zegarek.

— Za jakieś dwadzieścia minut wszyscy się tutaj zbiorą — mruknęłam. — Jeśli masz ochotę, weź szybki prysznic zanim wyruszymy razem w drogę. Czyste ręczniki są złożone na pralce.

Pierwszy raz od zniknięcia Kiry Flesh wygiął usta w szczerym uśmiechu i bez słowa ruszył do łazienki na parterze. Dopiłam swoją kawę, siedząc w cichym salonie. Po kilku minutach dobiegł mnie szum wody i to jakoś dziwnie mnie uspokoiło.

Silvyr krzątał się w moim pokoju, przygotowując się do drogi. Frederic oraz Charlotta mieli przyjechać tutaj prosto z hotelu. Czułam się, jakby misja mająca na celu odzyskanie Kiry, była jedynie snem — codzienna krzątanina tłumiła niepokój, który skradał mi się po plecach niczym ogromna tarantula. Wiele rzeczy mogło się nie udać. Najgorsza myśl tkwiąca głęboko w mojej głowie, starała się wypłynąć mimo moich usilnych starań, aby zatrzymać ją głęboko w sobie. A jeśli Kira nie żyje? Zdawało mi się, że to pytanie dręczy wszystkich mimo braku otwarcie okazywanego strachu. Flesh zapewnił, że łowczyni żyje, jednak jaką mógł mieć pewność, skoro nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jest?

Silvyr zszedł po schodach, wyraźnie nasłuchując. Zacisnęłam delikatnie palce na kubku, gdy wszedł do salonu i czując magię demona, skrzywił się lekko pod nosem. Poprawił dopasowaną, ciemnobrązową koszulkę na swojej piersi, a potem skierował na mnie spojrzenie.

— Zaproponowałam mu prysznic, zanim ruszymy — wyjaśniłam pod naporem jego wzroku. — Przez całą nos szukał jakiegokolwiek tropu, który mógłby nam pomóc.

Łowca nic nie powiedział, zamiast tego usiadł obok mnie.

— To sprawka Quentina?

Pokiwałam lekko głową.

— Jest w to zamieszany, to więcej niż pewne. Trop zaczyna się pod Mrocznym Irysem, więc najprawdopodobniej to z właśnie Mistrzem spotkała się Kira, zanim tajemniczo zniknęła. — Zrobiłam palcami znak cudzysłowu, przy czym sarkazm w moim głosie wydawał się wyjątkowo gorzki.

— Zastanawia mnie, jakim cudem jakikolwiek łowca, których Kira unikała przez wiele lat z niezwykłą skutecznością, zdołał ją złapać? Jest bardzo dobrze wyszkolona. I silna.

To było niedopowiedzenie i obydwoje to wiedzieliśmy.

— Musieli ją zaskoczyć — mruknęłam cicho. — Chociaż nawet to nie wyjaśnia całej sprawy.

— Skąd wiesz, że to „oni”, a nie „on”?

Uniosłam brew i spojrzałam na niego wyzywająco.

— Naprawdę podejrzewasz, że Kirze dałby radę tylko jeden łowca, choćby nie wiadomo jak sprytny?

Nie odpowiedział, ale wyczytałam z jego oczu, że myślał tak samo jak ja. Po kilku minutach drzwi łazienki otworzyły się, a do salonu wszedł Flesh. Wycierał włosy frotowym ręcznikiem, spoglądając na nas wzrokiem o wiele spokojniejszym niż wcześniej, gdy zastał mnie samą w salonie. Silvyr zmierzył go krótkim spojrzeniem.

— Zdaje się, że Charlotta i Frederic już się zjawili — powiedział Flesh swobodnym tonem, przewieszając wilgotny ręcznik przez ramię.

Obydwoje z Silvyrem spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem. Mój wyczulony słuch dopiero teraz, po kilku dobrych sekundach, wychwycił odległy rumor silnika. Czyżby pieczęć aż tak wyostrzyła jego zmysły? Łowca siedzący obok mnie wyglądał na tak samo zaskoczonego.

Na parkingu zamruczał motor, a potem zapadła cisza, którą po niecałej minucie przerwały podwójne kroki. Charlotta i Frederic mieli na sobie ubrania nadające im wygląd miejskich komandosów — czarodziej założył ciemny golf, na nogi wsunął czarne dżinsy i ciężkie buty do wspinaczki górskiej. Charlotta także miała na sobie sweter, jednak resztę zestawu stanowiły u niej bojówki moro oraz znoszone, skórzane glany. Jej niebieskie włosy były artystycznie nastroszone, a twarz, mimo braku jakiegokolwiek makijażu, wyglądała pięknie i świeżo. Z zaciekawieniem zauważyłam, że wcześniej pod warstwą ciemnego tuszu skrywała jasne, długie rzęsy identycznego koloru co jej lazurowe włosy.

Wróżka nie omieszkała z aprobatą i pasującą do niej otwartością przejechać wzrokiem po nagim, jeszcze wilgotnym torsie Flesha, zanim zwróciła swoje spojrzenie na mnie i Silvyra.

— Musimy uwinąć się do wieczora z naszą akcją ratunkową — rzuciła bez zbędnych wstępów Charlotta, opierając dłonie na biodrach. — Zabieramy jedynie niezbędny sprzęt. Frederic będzie prowadził samochód. Amelia, Silvyr, wy zajmiecie się ewentualnymi przeszkodami, kiedy już dotrzemy na miejsce, jeśli wiecie, co mam na myśli. Ja będę kimś w rodzaju lekarza, jeśli ktokolwiek z nas zostanie ranny. Nie wiem także, w jakim stanie jest Kira, więc moja lecznicza magia przyda się tak czy siak. — Zwróciła się do Flesha. — Tobie raczej nie muszę mówić, co masz robić — bardziej stwierdziła niż zapytała.

Demon minimalnie kiwnął głową.

— Poruszanie się w ciągu dnia będzie nieco kłopotliwe, ale inaczej się nie da — zamruczała wróżka. — Flesh, błagam cię, upewnij się, że nikt z miejscowych cię nie zobaczy. I nie chodzi mi tylko o ludzi, zapamiętaj to. — Wskazała na niego palcem. — Jak mówiłam wcześniej, mamy czas tylko do zmroku — rzuciła na zakończenie. — Ruszajmy już.

Odwróciła się na pięcie i wyszła na zewnątrz. Ruszyliśmy za nią wszyscy, nie mówiąc ani jednego słowa. Już na dworze poczułam falę gorąca, gdy za moimi plecami Flesh przybrał swoją prawdziwą formę. Odwróciłam się nieznacznie, wychwytując kątem oka fragment jego skrzydeł, zanim schował je za plecami. Jego rogi o nieregularnej powierzchni lśniły niczym wyciosane w ciemnym granicie. Wokół niego falowała ledwie widoczna osłona, zapewne będąca zaklęciem, które miało ukryć go przed ciekawskim wzrokiem ludzi i nadnaturalnych.

Na pace z tyłu samochodu tkwiły już dwie torby, na pewno należące do Charlotty i Frederica. Jedna z nich pachniała ziołami, a także lawendą i różami — domyślałam się, że właśnie w niej wróżka przechowywała potrzebne składniki, by w razie problemów wyleczyć poważniejsze rany.

Gdy tylko zajęłam tylne siedzenie razem z Silvyrem, Frederic wpakował się za kierownicę z papierosem w zębach. Wyciągnęłam z kieszeni kluczyki i podałam mu między siedzeniami. Wróżka wdrapała się na fotel pasażera i zapięła pasy. Niemal natychmiast wyjrzała przez uchylone okno. Flesh stał obok wozu przygotowany do lotu.

— Dlaczego tak bardzo liczy się czas? — zapytał Silvyr, przyglądając się spiętym plecom Charlotty. — Możemy równie sprawnie poruszać się w mroku, wiesz o tym.

— Nie o to tutaj chodzi.

Odwróciła się na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. Jej dotychczas lazurowe tęczówki lśniły magią, nadając im barwę dwóch tarcz księżyca w pełni. Jej skóra lśniła szronem tak samo jak przy naszym pierwszym spotkaniu — jej magia była na wyciągnięcie ręki, niemal czułam na języku jej słodki, mglisty smak.

Poprawiła się na siedzeniu, a potem ponownie wbiła spojrzenie w okno. Pojedyncze słowa, które później wypowiedziała, wywołały u mnie ciarki. Poczułam chłód o wiele zimniejszy niż mróz panujący na dworze. Miała spięty, zaniepokojony głos, który jakby ponaglał nas, by natychmiast ruszyć w drogę. Nawet dźwięk odpalanego silnika go nie zagłuszył, gdy ponuro wymamrotała pod nosem:

— Nadchodzi burza.

~ KIRA ~

Podczas, gdy ja rozkręcałam długopis na pojedyncze części, Sonya przyglądała mi się ze swojego miejsca ze sceptycznym wyrazem twarzy. Od momentu, gdy porywacze zostawili nas w spokoju, minęło już kilka godzin i przez kraty zaczęło sączyć się słabe światło poranka. Obydwie potrzebowałyśmy odpoczynku, więc moim szatańskim planem odzyskania wolności za pomocą długopisu zajęłam się dopiero teraz po orzeźwiającym śnie, który nieco rozjaśnił mi w głowie. Pozostałością wody z butelki wymyłam z ust resztki smaku krwi jednego z porywaczy.

— Skąd pochodzisz? — zapytałam, przerywając ciszę.

Nie odrywałam wzroku od swoich dłoni, ale wyczułam, że dziewczyna zaczęła mi się przyglądać nieco uważniej. Sadząc po jej obrażeniach i wychudzonym organizmie, była więziona o wiele dłużej niż ja. Mogło to trwać miesiąc albo więcej, nie byłam pewna.

Sonya westchnęła pod nosem tak cicho, że ledwie to usłyszałam. Po celi poniósł się szmer, gdy usadowiła się wygodniej na twardej ziemi, oplatając dłońmi zgięte kolana.

— Mieszkałam w górach. — Wymieniła nazwę miasta, której nie znałam. — Urodziłam się w Los Angeles, jednak rodzice przeprowadzili się krótko po moich narodzinach.

— Jesteś tutaj długo? — Jedynie kiwnęła krótko głową. — Rodzina pewnie się o ciebie martwi.

— Wszyscy nie żyją.

Jej grobowy, beznamiętny głos na moment kazał mi przerwać pracę i podnieść wzrok. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale oczy lśniły bólem, który sama odczułam jedynie raz w życiu dawno temu po wydarzeniach, które po raz drugi uczyniły mnie sierotą — gdy zamordowano wilkołaki, które przygarnęły mnie do siebie, kiedy byłam niemowlakiem.

— Jak to się stało?

— Zamordowano ich.

Odpowiedziała bez wahania i spojrzała na mnie niemal wyzywająco, jakby chciała sprawdzić ogrom mojego przerażenia lub jakbym miała zamiar zakwestionować jej słowa. Nie zmieniłam wyrazu twarzy — współczułam jej, jednak taka wiadomość nie szokowała mnie tak bardzo jak dawniej. W moim zawodzie śmierć była nieodzownym, wszechobecnym zjawiskiem, naturalna lub niekoniecznie, gwałtowna lub powolna, tragiczna lub nie.

— Współczuję — rzuciłam krótko, nie spuszczając z niej wzroku. — Przypuszczam, że to nie jest stara sprawa, zgadza się? — Byłam niedelikatna, jednak nie przeprosiłam za wścibskość.

Sonya potrzebowała minuty, by odpowiedzieć na moje pytanie. Wyglądała, jakby miała problem z powstrzymaniem łez. Mogła udawać niewzruszoną, jednak potrafiłam rozpoznać oznaki tłumionego cierpienia.

— Zginęli kilka miesięcy temu. — Jej głos brzmiał bardziej ochryple niż wcześniej. — Rodzice i mój młodszy brat. Miał pięć lat.

Byłam ciekawa, kto był za to odpowiedzialny. Nie musiałam czekać długo, ani nawet pytać, by otrzymać tę informację.

— Szukali mnie od jakiegoś czasu, tak przynajmniej mi powiedzieli. — Oparła głowę o ścianę, wpatrując się w ziemię. — Zabili ich, kiedy ja wyszłam na miasto z przyjaciółmi. Alkohol, impreza, tańce. Wróciłam do domu sama po północy. Znalazłam ich w salonie. — Oblizała popękane usta. — Wszyscy już byli martwi. Nie miałam szans im pomóc.

— To sprawka tych porywaczy?

Dziwne, ale nie wyobrażałam sobie Hansa i Douga w roli morderców, zwłaszcza, że ofiarami byli nadnaturalni. Rzadko który gatunek magicznych dawał sobie odebrać życie bez uprzedniej krwawej walki.

— Dwóch innych drabów, ich wspólników — odparła, szybko ocierając jedną, zagubioną łzę spływającą po brudnym policzku. — Ci dwaj złapali mnie, gdy próbowałam zadzwonić po policję. Wpadli do domu, uśpili mnie, a potem wywieźli. Cały czas gadali o tym, jacy to tamci byli nieostrożni i niepotrzebnie zabili moją rodzinę. Przecież można ich było wziąć do niewoli tak jak mnie — sarknęła z nienawiścią buzującą w głosie. — Mordercy wynieśli się do innej siedziby w Chicago. Mnie ci zamknęli tutaj.

Na brzmienie słowa „Chicago” dostałam gęsiej skórki, ale nie dałam nic po sobie poznać. Kilka miesięcy to długo, pomyślałam, przypominając sobie rany na ciele dziewczyny oraz niedawno okaleczone plecy. Hans i Doug musieli pokiereszować je na krótko przed tym, jak schwytali mnie. Przez te kilka miesięcy Sonya była zdana na ich zapędy sadystyczne oraz broń ze srebra, która tak samo jak w moim przypadku uszkadzała ciało i jednocześnie nie pozwalała na szybką regenerację. Torturowali ją, ale w jakim celu?


Wystarczy, że się zmienisz, paskudny kundlu, a nic ci nie zrobimy. Przemiana, nic więcej. To jest nasz jedyny warunek. I to chyba niewielka cena za uratowanie życia, co?


Hans chciał, bym się przemieniła, ale po co? Pomijając fakt, że zmiana postaci była dla mnie w pewnym sensie samobójstwem (kolce w kajdanach z łatwością rozerwałyby mi ścięgna, mięśnie i żyły za jednym zamachem), to srebrne obręcze miały mnie przed nią powstrzymać, prawda?

— Cokolwiek ci powiedzą, nie zmieniaj się — odezwała się Sonya, przerywając raptownie moje rozmyślania.

— Dlaczego to dla nich takie ważne?

— Oni sprzedają skóry — mruknęła, spoglądając na kraty nad naszymi głowami. — Jeśli tylko zmuszą cię do przemiany, natychmiast zaaplikują ci ten sam narkotyk, którym wcześniej cię uśpili. Nie będziesz mogła wrócić do ludzkiej postaci, a oni osiągną swój główny cel. Skończysz jako dywan lub część garderoby.

Większej ilości szczegółów tej ponurej opowieści mogłam się domyśleć — porywacze zerwaliby mi z grzbietu skórę żywcem, potem dla pewności, że szybko umrę zaaplikowaliby mi kulkę między oczy, a potem pozbyli się ciała gdzieś w górach, zostawiając je na pastę dzikich, wygłodniałych zwierząt, które natychmiast zwabiłby świeży zapach krwi.

— Dlatego cię torturowali? — zapytałam. — Bo nie chciałaś się przemienić? — Gdy kiwnęła głową twierdząco, parsknęłam pod nosem. — Przecież okaleczenie cię równa się obniżeniu jakości towaru.

Brzmiałam bezdusznie, to był niezaprzeczalny fakt, ale chciałam dokładnie wiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło.

— Na początku zadawali drobne rany, najwięcej na nogach, rękach i brzuchu. Gdy nie zmieniłam nastawienia, zaczęli torturować mnie coraz częściej i z większym skutkiem. Zdaje się, że w pewnym momencie zaczęło im to sprawiać przyjemność. — Przełknęła ślinę. — A raz ich poniosło. Stąd ta rana na plecach. Już nie nadaję się do wygarbowania, więc prawdopodobnie mnie zabiją.

Powiedziała to bezbarwnym głosem, lecz wyczułam, że bała się tego, co prawdopodobnie ją czekało. Oprócz śmierci pozostawała także opcja, aby sprzedać ją jakiemuś alfonsowi, który zatroszczyłby się, by Sonya wykorzystała swoje ciało i zarobiła na swoje utrzymanie. Nawet okaleczone dziewczęta, a zwłaszcza nie będące ludźmi, brano pod uwagę jako kolejne młodociane prostytutki, szczególnie dla wampirów lubujących się w wysysaniu swoich panienek podczas seksu, czasami nawet do ostatniej kropli. Nie powiedziałam tego na głos — nic by to nie zmieniło, a już na pewno nie pomogło.

Ponownie skupiłam się na częściach skradzionego długopisu w swoich dłoniach. Kto mógł wiedzieć, kiedy ci dwaj idioci zrozumieją, że długopis zniknął? Czy w ogóle to zauważą i czy się tym przejmą? Takie typy miały w nosie takie drobiazgi, lecz liczyłam się z tym, że w każdym momencie mogła czekać nas kolejna wizyta z ich strony, coś w rodzaju rewizji. Pewnie będą chcieli po raz kolejny mnie uśpić. Niedoczekanie wasze, warknęłam w myślach, zasługując na aprobatę milczącej dotychczas Banshee. Jej brutalna siła i chęć mordu nie mogła nas uwolnić, więc wilczyca, z pewną niechęcią, wcześniej oddała wszystkie stery w moje dłonie.

— Jak masz zamiar nas uwolnić z pomocą zwykłego długopisu? — Sceptyczny ton Sonyi podkreślała zmarszczka formująca się między ciemnymi brwiami. — Skoro nie napiszemy tym listu pożegnalnego, to może pozew sądowy?

Nie odpowiedziałam, docierając do niewielkiej sprężynki owiniętej wokół wkładu. Z uśmiechem na ustach wzięłam ją w palce, a resztę elementów schowałam do kieszeni płaszcza. Końcówka wkładu mogła idealnie posłużyć jako broń — dźgnięcie w oko mogło unieruchomić przeciwnika na kilka sekund.

Podniosłam kajdany na nadgarstkach do oczu, by dokładnie przyjrzeć się dziurce od klucza. Sonya cały czas mnie obserwowała. W pewnym momencie zza jej pleców po raz kolejny wyłonił się długi, czarny ogon, którego końcówka poruszała się niespokojnie w prawo i lewo niczym u kota.

Zaczęłam prostować sprężynę w palcach, używając swojej nadnaturalnej siły. Gdy w końcu udało mi się uzyskać całkowicie prosty drut, zaczęłam wyginać jego końcówkę tak, by była idealnie dopasowana do zamka w kajdanach. Nauczył mnie tego jeden z bezdomnych elfów z Nowego Jorku — miał on wyjątkowo zręczne dłonie, dzięki którym mógł kraść jedzenie z magazynów na tyłach najróżniejszych restauracji i knajp na obrzeżach miasta, a także drobne przedmioty od nieświadomych niczego turystów. Kiedy znalazł mnie na ulicy jako małe, zagłodzone dziecko, pokazał mi kilka sztuczek, które mogły mi się przydać w dalszym życiu i przetrwaniu. Opuściłam Nowy Jork bogatsza o umiejętności małego włamywacza i dobrego oszusta.

Gdy chciałam wypróbować własnoręczny zrobiony wytrych, do moich uszu dotarły kroki skrzypiące na śniegu. Sonya drgnęła nerwowo. Coś w brzęczeniu metalu w dłoniach człowieka zaniepokoiło ją o wiele bardziej niż wcześniej. Dźwięk wydawał się inny, oprócz narzędzi słyszałam coś innego, znajomego. W momencie, gdy zrozumiałam, co takiego usłyszałam, krata opadła z brzękiem na bok, a na ziemi wylądował jeden nóż, rękawica z ostrzami oraz srebrne kolce, te bardzo przypominające grabie.

Spojrzenie moje i dziewczyny skrzyżowały się na chwilę, póki po drabinie nie zszedł szybkim krokiem Hans. Jego chuda twarz wyglądała jeszcze gorzej w świetle dnia. Uśmiech wykrzywiający wąskie wargi zdawał się dwa razy okrutniejszy niż wcześniej.

— Chyba już czas zakończyć zabawę, koteczku — zaświergotał porywacz, pochylając się w kierunku narzędzi u swoich stóp niczym dziecko wybierające zabawki do piaskownicy. — Już na nic nam się nie przydasz. Kiedy z tobą skończę, zajmę się naszym wrednym kundelkiem. — Posłał mi morderczy uśmiech, wsuwając na dłoń rękawicę poplamioną zaschniętą krwią swojego towarzysza.


Już nie nadaję się do wygarbowania, więc prawdopodobnie mnie zabiją.


Tak, Sonya miała rację. Jednak żadna z nas nie przypuszczała, że jej koniec miał nastąpić tak wcześnie. I to na moich oczach.

Zacisnęłam kły, które powoli wysunęły się z dziąseł. Gdy tylko Hans odwrócił się do mnie plecami, szczerząc się do Sonyi, zaczęłam grzebać wytrychem w dziurce od klucza. Z niepokojem obserwowałam, jak człowiek zbliża się do dziewczyny z gotowymi narzędziami do użycia. Zaklęłam cicho, gdy drut złamał się podczas zbyt gwałtownej próby odpięcia kajdan. Odrzuciłam go na bok z gniewem.

Sonya posłała mi na początku spłoszone, a potem pociemniałe, zrezygnowane spojrzenie. Poczułam burzącą się z gniewu bestię w środku moich trzewi.


Nie pozwolimy jej umrzeć.


Obie dokonałyśmy wyboru — ja i Banshee. Spojrzałam na kolce, które otarły moją skórę na nadgarstkach. Zaklęłam po raz kolejny na myśl o tym, co chciałam zrobić. Czy ja kompletnie oszalałam? Mam narazić się dla tego dzieciaka? Ponownie spojrzałam na dziewczynę i jej prześladowcę. Zaklęłam soczyście pod nosem, ale nikt nie zwrócił na to większej uwagi.

Pierwszy raz od dzieciństwa przymknęłam powieki, aby się pomodlić. Chwilę później powoli otworzyłam oczy i to akurat w momencie, gdy pierwszy cios rękawicy Freddy’ego Kruegera powalił Sonyę na bok.

Warknęłam z głębi trzewi tak drapieżnie, jakbym była lwem. Napięłam mięśnie ramion i podniosłam się na nogi, czując kolce powoli wsuwające się pod skórę. Gdy nad moją głową w oddali usłyszałam dziwny, cichy trzepot skrzydeł, wyrwałam łańcuchy ze ściany i rzuciłam się wprost na człowieka.

Rozdział IV

~ KIRA ~

Zanim moje kły zatopiły się w miękkim ciele, poczułam ostry ból rozrywanych mięśni. Kolce utkwiły głęboko w moich nadgarstkach i kostkach, niemal odbierając mi władzę nad przednimi kończynami. Zdołałam dopaść porywacza w przypływie adrenaliny i przegryźć mu gardło, oswajając się z nieprzyjemnym chrzęstem towarzyszącym pękającemu kruchemu, ludzkiemu kręgosłupowi. Ciało opadło bezwładnie na ziemię. Osunęłam się obok niego na zimny beton, powstrzymując okrzyk bólu.

Uniosłam dłoń do światła i skrzywiłam się, widząc strumyki krwi ściekające po jasnej skórze i wsiąkające w materiał płaszcza. Zacisnęłam zęby, czując srebro niemal palące żywe tkanki. Szarpnęłam kajdanami, pogarszając ból, ale jednocześnie uwalniając się od nich. Zebrałam siłę, by dokonać tego ze wszystkimi łańcuchami, a potem oparłam się o ścianę, skupiając energię w zranionych miejscach.

Leczenie uszkodzonych mięśni byłoby prostsze bez srebra zebranego na brzegach rany, jednak po długich minutach siedzenia bez ruchu szczypanie i agonia towarzyszące regeneracji zmniejszyły się, przechodząc w swędzenie i dziwne uczucie dyskomfortu. Uniosłam głowę, by ocenić pozostałe szkody. Dłonie były do połowy zagojone, ale na szczęście krew przestała płynąć, dzięki czemu uniknęłam wykrwawienia się. Nogi wyglądały o wiele lepiej — twarde kości wytrzymały nacisk i zatrzymały kolce na dosyć płytkiej głębokości.

Odetchnęłam głęboko, przywołując do porządku szybko bijące serce. Ciało Hansa jeszcze drgało, jednak rana na szyi była śmiertelna. Podniosłam się powoli, sprawdzając sprawność swoich nóg. Wytrzymały one obciążenie, więc ominęłam kałużę krwi oraz trupa i podeszłam do Sonyi. Była nieprzytomna. Obróciłam delikatnie jej głowę, oglądając obrażenia. Uderzenie Hansa było mocne na tyle, że ostrza w rękawicy przecięły policzek w trzech miejscach — rany były długie, sięgały od ust aż do kącika oczu, jednak nie uszkodziły gałki ocznej ani powieki. Korzystając z okazji, okrążyłam ją i zerknęłam na jej plecy. Syknęłam na widok kilkunastu świeżych szram na łopatkach oraz dolnej partii skóry. Na jednej z łydek dziewczyny odkryłam poważne, głębokie nacięcie, pewnie od noża, biegnące wzdłuż całego mięśnia i niemalże naruszające kość. Na pewno nie była to chirurgiczna precyzja. Rana była poważna i już zagnieździła się w niej poważna infekcja. Spojrzałam na nieprzytomną twarz nastolatki. Byłam ciekawa, czy tak dobrze ukrywała ból, czy może tkanka była na tyle uszkodzona, że naderwano połączenia nerwowe, odpowiedzialne za przekazywanie impulsów do mózgu. Być może adrenalina utrzymywała ją w pełnej świadomości i pozwalała walczyć z infekcją oraz cierpieniem. Teraz jednak potrzebowała pomocy.

Pomyślałam o drugim porywaczu i poczułam wściekłość. Z oddali nasilał się dźwięk, który zarejestrowałam wcześniej w pośpiechu — trzepot skrzydeł zbliżający się w szybkim tempie. Moje serce zabiło tak mocno, że poczułam ból w piersi. Zerknęłam w stronę Sonyi i ruszyłam w stronę drabiny. Nadal niezagojone dłonie na moment odmówiły posłuszeństwa, ale zaparłam się i po chwili byłam już na zewnątrz.

Powiew mroźnego powietrza otrzeźwił mnie i rozjaśnił umysł. Poplamiony płaszcz załopotał na wietrze. Czułam zapach płynący prosto z gór — woń zamarzniętych strumieni i iglastych lasów. Gdy moje oczy przywykły do otaczającej mnie bieli, około kilkunastu metrów od celi ukazał się niewielki, drewniany dom przypominający bardziej starą szopę niż budynek mieszkalny. Z niewielkiego komina sączyła się wąska struga dymu, co podpowiedziało mi wyraźnie, że to tam ukrywali się porywacze. Teraz został tam jedynie ranny Doug, któremu szczerze życzyłam, by był przygotowany na moją wizytę.

Do moich uszu dotarł już nie tylko szum skrzydeł, ale także wycie silnika. Obejrzałam się na prowizoryczną, wąską ścieżkę, którą jako jedyną można było uznać za drogę, którą mógł poruszać się jakikolwiek samochód. Zmrużyłam powieki, oddychając głęboko świeżym powietrzem. Zanim na horyzoncie pojawił się znajomy wóz, westchnęłam ciężko pod nosem. Na niebie rysowała się ogromna, ciemna sylwetka wyprzedzająca samochód o dobre dwadzieścia metrów.

Flesh wylądował kawałek ode mnie. Jego demoniczna postać wydawała się ciemna niczym atrament pośród śniegu — po chwili zrozumiałam, że otaczał się ciemną aurą, która wypływała spod skóry niczym dym. Rogi zalśniły w słońcu, na moment mnie oślepiając. Złożył potężne skrzydła, oddychając szybko pod nosem, zupełnie jak po długim biegu. Wpatrywał się we mnie nieruchomo, tak samo jak ja w niego, zanim porwał mnie w ramiona i pocałował, wciskając język w moje usta. Poczułam ciepło rozlewające się po kościach, jakbym połknęła płomyk Świętego Ognia.

Ledwie zarejestrowałam, że za plecami Flesha zatrzymał się mój samochód. Ze środka wysiadł Frederic, Charlotta, Amelia i Silvyr. Wszyscy wpatrzyli się w naszą dwójkę, głównie z ulgą na mój widok. Odsunęłam się od demona z nikłym uśmiechem na ustach, czując bolesne pulsowanie w nadgarstkach i kostkach nóg. Rany nie mogły się szybko zagoić, co odczuwałam coraz mocniej z każdą minutą.

— Miło was widzieć — rzuciłam donośnie, szczerząc kły. — Jeszcze trochę, a musiałabym wracać do domu piechotą.

Amelia uściskała mnie otwarcie, śmiejąc się pod nosem.

— Spodziewaliśmy się krwawej łaźni, a tutaj cisza i spokój — zamruczał udawanie rozczarowanym głosem Frederic, zagryzając papierosa w zębach.

— Skoro o tym mowa, mam…

Nie dokończyłam zdania, gdy w twarz uderzył mnie ostry podmuch wiatru. Wszyscy skuliliśmy się, chroniąc nasze twarze przed odłamkami lodu i śniegu. Ponownie usłyszałam trzepot skrzydeł, tym razem potężniejszy i niebezpiecznie bliski. Flesh objął mnie ramieniem, starając się zasłonić mnie przed zimnem. Uniosłam głowę, próbując odnaleźć źródło hałasu.

— Pojawił się na czas — zamruczał Frederic obok mnie, prostując się.

Wyglądało na to, że tylko czarodziej wiedział, co dokładnie się działo. W polu widzenia zamajaczyła mi czyjaś sylwetka. Pomiędzy podmuchami wiatru dostrzegłam mężczyznę stojącego blisko linii lasu. Nie musiałam zbytnio wysilać wzroku, by zobaczyć jego ogromne, białe skrzydła, o wiele większe od tych posiadanych przez Flesha. Jego twarz o wyrazistych, norweskich rysach wykrzywiał uśmiech. Miał skórę jasną niczym śnieg, podczas gdy włosy lśniły srebrem niczym tarcza księżyca — były zaledwie o dwa tony ciemniejsze od moich własnych. Na jego widok poczułam dreszcze biegnące po plecach niczym przestraszone stado mrówek.

— Widzę, że nie przegapiłem imprezy — zaintonował nieznajomy, idąc swobodnie w naszym kierunku.

Miał ten sam płynny krok co Flesh, jednak w ruchach jego bioder oraz ramion było coś o wiele bardziej pierwotnego i zwierzęcego, jakbym patrzyła na prawdziwą bestię w ludzkiej skórze traktowanej jedynie jako swego rodzaju kostium. Z bliska jego oczy miały barwę płynnego metalu i lśniły niepokojąco. Gdy był zaledwie kilka kroków od nas, poczułam bijącą od niego magię. To było jak cios w żołądek — w przeciwieństwie do energii Flesha, ta aura była lodowata niczym śmierć i tchnęła niesamowitym poziomem mocy. Bez problemu rozpoznałam w nim kolejnego demona.

— Poznajcie proszę Sorena — mruknął Frederic. — Wybaczcie jego niespodziewaną wizytę, ale wezwałem go do pomocy.

Zwróciłam na obcego demona spojrzenie zirytowanej wilczycy, czując tężejącą w żyłach krew.

— Czy wam się znudziło siedzenie we własnym wymiarze? — żachnęłam się głośno, przykuwając zdziwione spojrzenia swoich towarzyszy. — Przez całe życie nie widziałam na oczy demona, a potem nagle spotykam dwa w przeciągu jednego miesiąca. — Parsknęłam pod nosem. — Cyrk na kółkach!

Soren nie wydawał się zrażony moim gadaniem, za to posłał mi szeroki, zawadiacki uśmieszek. Krótko ścięte, jasne włosy wydobywały z jego rysów coś królewskiego, starego, mimo że ludzka powłoka mogła uchodzić za trzydziestolatka w pełni swoich sił. Czułam od niego woń papirusu, ognia, ale także lodu, zupełnie jakby krył w sobie niewyobrażalny chłód zakorzeniony głęboko w jestestwie.

— Chcesz nam pomóc? — zapytałam po chwili, uspokajając nerwy.

Uniósł wysoko brew.

— Mam u Frederica dług, więc kiedy mnie wezwał, natychmiast przybyłem z odsieczą. — Powoli rozejrzał się dookoła. — Chociaż trudno o jakąkolwiek dobrą zabawę na takim lodowym pustkowiu.

— Mamy coraz mniej czasu — zamruczała groźnie Charlotta, bezceremonialnie mu przerywając.

Spojrzałam w tym samym kierunku co i ona. Na niebie zbierały się ołowiane, ciężkie chmury przysłaniające nikłe, zimowe słońce. Ich groźba wisiała nad nami niczym topór kata. Moja wilczyca poruszyła się niespokojnie, żłobiąc pazurami w moim umyśle.

— Nadchodzi burza. — Głos Charlotty ociekał powagą. — I to potężna. Jeśli się nie pośpieszymy, możemy się z nią spotkać.

Nie kłóciłam się z tym ponurym stwierdzeniem. Spojrzałam na Sorena otwarcie, gotowa podjąć wszelkie ryzyko.

— Nie znam cię, ale powierzę ci ważne zadanie. Jeśli coś schrzanisz, demon czy nie, będziesz martwy, zanim zdołasz mrugnąć powieką — warknęłam z głębi trzewi, zbliżając się do niego powoli. — Zrozumiałeś?

Ani drgnął, widząc moją stanowczość, za to jego oczy stały się poważniejsze. Zniknął zabarwiony kpiną uśmieszek. Nie bał się mnie, wiedziałam to na pewno, jednak wyczuł, że należy się ze mną liczyć. W pewien sposób mnie to zadowoliło.

— Słyszałem o tym, że masz charakterek — rzucił pod nosem. — Co mam robić, wilczyco?

— Niedaleko tego domu jest podziemna cela. Jest tam jedno ludzkie ciało i nieprzytomna magiczna. Spal truchło, a dziewczynę zabierz daleko stąd, najlepiej do mojego mieszkania i chroń ją za wszelką cenę. Frederic wytłumaczy ci, jak dolecieć do miasta. — Spojrzałam krótko na czarodzieja, tak naprawdę nie oczekując od niego niczego oprócz krótkiego kiwnięcia głową, które mi zaserwował. — Charlotta, będziesz tam potrzebna, więc zabierz samochód i wracaj razem z nimi. Tutaj nie ma już co zbierać. A raczej nie będzie, tylko dajcie mi kilkanaście minut. — Zerknęłam na Amelię i Silvyra. — Ich też zabierz ze sobą.

— A co z tobą? — zapytała natychmiast wróżka.

— Mam tutaj jeszcze coś do zrobienia — powiedziałam, obnażając czubki zębów. — Flesh pomoże mi wrócić.

Przyjrzała mi się dokładnie wprawnym okiem, bezbłędnie celując jasnym spojrzeniem w moje poranione, na wpół zagojone dłonie. Schowałam je pod przykryciem płaszcza, dając spojrzeniem wróżce wyraźny znak, by milczała. Moje rany dało się wyleczyć później, teraz najbardziej obawiałam się o Sonyę.

Kiedy po raz pierwszy podjęłam decyzję, by jej pomóc? Przed czy po tym, jak opowiedziała mi, w jakich okolicznościach trafiła do niewoli? Może w momencie, gdy zrozumiałam ogrom bólu, który dopadł ją tutaj, w tej celi, sam na sam z dwoma ludzkimi łowcami, rządnymi jej zwierzęcej skóry? Nie, odpowiedź była o wiele prostsza. Zabierałam ją ze sobą niczym zagubione kocię głównie dlatego, że była hybrydą, tak samo jak ja. To przesądziło sprawę szybciej niż jakikolwiek inny aspekt tej sprawy.

Charlotta bez słowa wsiadła do samochodu razem z wampirzycą i Silvyrem. Ta dwójka także nie protestowała przeciwko moim rozkazom. Frederic rzucił niedopałek prosto w śnieg i przydeptał go czubkiem buta. Przeszył mnie uważnym, ciemnym spojrzeniem.

— Spotkamy się u ciebie w domu. Zdaje się, że masz nam sporo do opowiedzenia — mruknął, wodząc wzrokiem po okolicy.

Odwrócił się do Sorena i zaczął rozmawiać z nim przyciszonym głosem. Wytłumaczył mu jak dotrzeć do miasta i mojego dom, a potem szybko zniknął we wnętrzu samochodu. Gdy tylko wóz odjechał, niknąc powoli w mroku drzew, odwróciłam się i ruszyłam do niewielkiego domku. Flesh szedł powoli za mną, łypiąc jednym okiem na Sorena. Wydawał się spięty niczym struna od gitary — szedł wyprostowany i czujny. Drugi demon całkowicie go zignorował, szybkim krokiem okrążył celę, znajdując ją pośród grubej warstwy śniegu i zanurkował do środka, niemal frunąc po metalowej drabinie.

— Znacie się? — zapytałam po krótkiej chwili, nie patrząc w kierunku swojego partnera.

— Można tak powiedzieć — odpowiedział cicho Flesh, przenosząc spojrzenie na mnie. — Mogą być z nim poważne kłopoty — stwierdził spiętym głosem.

— Z wami, demonami, nigdy nie ma sielanki — zaśmiałam się krótko pod nosem i przystanęłam przed drzwiami chaty.

Zapach ludzkiej krwi oraz strachu przenikał przez drewniane ściany niczym trujący kwas. Oblizałam wargi, czując tępe pulsowanie w naruszonych mięśniach nadgarstków i nóg. Ponownie poczułam trwogę, która towarzyszyła porywaczowi w chwili, gdy zacisnęłam wilcze szczęki na jego przedramieniu, niemal wyrywając je ze stawu. Rana musiała być poważna i jeśli jego kumpel od brudnej roboty nie zatrzymał dobrze krwotoku, nie spodziewałam się zastać w środku swojej ofiary całkowicie żywej.

— Co teraz? — W oczach Flesha zalśnił piekielny, szafirowy ogień.

— Powyrywamy kilka nóżek wyjątkowo niepokornemu owadowi — odezwałam się śpiewnym tonem, szczerząc w pełnej okazałości zwierzęce zęby. — Nawarzył sobie sporo piwa, więc teraz się nim zadławi.

~ SOREN ~

Cela tonęła w półmroku mimo kręgu miękkiego, dziennego światła sączącego się z góry przez uchyloną klapę. Rozejrzałem się dookoła, zatrzymując na chwilę spojrzenie na martwym człowieku u moich stóp. Leżał na brzuchu w kałuży własnej krwi z wprawnie rozerwanym gardłem, skąd przez szkarłat przebijała ostra biel kości i szpiku. W powietrzu unosiła się wyraźna woń gniewu wymieszanego ze strachem oraz ostrym bólem towarzyszącym nagłej śmierci.

Jednym, szybkim ruchem ręki sprawiłem, że truchło stanęło w błękitnych płomieniach Świętego Ognia, zmieniając się w garstkę popiołu w przeciągu zaledwie kilku sekund. Patrzenie na to ludzkie ścierwo wzbudzało we mnie obrzydzenie.

Schowałem skrzydła, by nie zajmować więcej przestrzeni niewielkiego lochu niż to było konieczne, a potem zlustrowałem celę uważnym wzrokiem. Najpierw dostrzegłem w zasięgu światła otwarte kajdany oraz przymocowane do nich kolce, całe tonące we krwi. Ukucnąłem, przesuwając opuszkiem palca po połyskującym metalu. Krew była ciepła, wręcz gorąca, jakby dopiero co wytrysnęła prosto z żył na srebrne pęta. Posmakowałem jej, wdychając do płuc słodki, nieco metaliczny zapach. Rozpoznałem woń tamtej białowłosej wilczycy i wyprostowałem się z kucek z nikłym uśmieszkiem migającym na twarzy. Jej krew była słodka jak miód.

Wcześniej wyczuwałem od niej pokłady mocy nad wyraz wielkiej jak na wilkołaka. Nie, warknęła cicho moja podświadomość, ona nie jest wilkołakiem. Owszem, wyczuwałem w niej wewnętrznego wilka ukrytego płytko pod skórą, jednak była czymś o wiele więcej. W ciągu swojego długiego życia spotkałem wiele stworzeń, jednak Kira Santiago, o której kiedyś wspomniał mi Frederic, a którą nareszcie poznałem, nie była niczym, z czym miałem dotychczas do czynienia. To było fascynujące i niepokojące zarazem.

Mój nos powiódł mnie w drugi kąt celi, podążając za nikłą, słodką nutą, którą niemal do końca maskował zapach ludzkiej i magicznej krwi oraz burzliwych emocji. Skulona sylwetka leżąca na gołej ziemi przyciągnęła mój wzrok. Ukucnąłem ponownie, wyciągając dłoń. Gdy tylko odgarnąłem z twarzy dziewczyny pukle ciemnych, skołtunionych włosów, ujrzałem twarz równie bladą co górski śnieg i ciemne, długie rzęsy rzucające nikły cień na poszarpany, krwawiący policzek. Trzy podłużne szramy były świeże. Obejrzałem dziewczynę od stóp do głów, uważnie lustrując poranione plecy, liczne siniaki oraz stłuczenia, spuchniętą od infekcji nogę oraz wychudzone ciało. Została potraktowana dużą ilością srebra, głodzili ją i okaleczali, raz za razem.

W trakcie moich milczących oględzin powieki dziewczyny minimalnie drgnęły. Spojrzałem jej w twarz, spodziewając się paniki na mój widok. Jednak wzrok, który mi posłała, na poły nieprzytomny, nie był naznaczony strachem. Miała oczy barwy lodu, w których lśniła nie tylko magia, ale i ślad zwierzęcia. To właśnie ono patrzyło na mnie przez kilka długich sekund, póki powieki nie zatrzepotały niczym skrzydła motyla i ponownie opadły.

Dotknąłem kajdan pętających jej nogi i ręce. Święty Ogień z łatwością załatwiłby sprawę, jednak mogłem przy tym zranić także ją. Przysunąłem się i złapałem pętle zębami. Potężne, twarde kły nie mieszczące się w ustach zacisnęły się mocno, krusząc surowiec łatwo niczym skorupę orzecha. Uwolniłem dziewczynę, a potem ostrożnie wsunąłem dłonie pod jej plecy i kolana, żeby ją unieść. Była niewiarygodnie lekka. Jej głowa opadła bezwładnie na moje ramię. W porównaniu do mojego chłodnego ciała jej skóra niemal płonęła gorączką.

Rozwinąłem skrzydła na tyle, na ile pozwalały mi ciasne ściany celi, a potem wystrzeliłem w górę, prosto w niebo. Ołowiane chmury niemal sine na tle mglistego błękitu sunęły powoli znad gór i okalały wszystko cieniem oraz mrozem. Pierwsze płatki śniegu natychmiast stopiły się na skórze dziewczyny, tworząc na jej twarzy krople wody.

Zamachałem skrzydłami, burząc nieruchome niemal zamarznięte powietrze. Sylwetka Kiry oraz towarzyszącego jej demona odcinały się wyraźne na tle wszechobecnego, białego puchu. Istota na moich rękach nie poruszała się, oddychając płytko.

Ruszyłem ponad ciemnymi koronami drzew, ani razu nie oglądając się za siebie. Kira nakazała mi nie popełnić żadnego błędu, a na pewno byłoby nim czekanie, aż dziewczyna umrze w moich ramionach. Przyśpieszyłem, mijając majaczący w dole samochód z Fredericem za kierownicą, który próbował wyrównać koła na wyboistej, gruntowej drodze, a potem zniknąłem wśród chmur.

~ KIRA ~

Otworzyłam drzwi domku z impetem, pozwalając im uderzyć o ścianę. Huk rozszedł się po cichym pomieszczeniu niczym wystrzał. Zlustrowałam wzrokiem kominek z dogasającym ogniem, dwa krzesła samotnie ustawione w kącie, prowizoryczną kuchenkę na gaz, a także starą, wyświechtaną kanapę, na której leżał ciemny, skulony kształt. Na widok Douga poczułam przemożną chęć mordu, którą z pełnym entuzjazmem podzielała także moja wilczyca.

— Zostaw mnie! — wrzasnął spanikowany człowiek, wijąc się na posłaniu niczym piskorz. — Zostaw mnie w spokoju! Nie chcę umierać — jęknął żałośnie, patrząc na mnie oczyma okrągłymi z przerażenia.

— Dziwne, bo aż się o to prosisz — zaświergotałam głosem podobnym do śpiewu słowika. — Po zabawie w Boga chyba nadszedł czas na twoje ostateczne dokonanie nędznego żywota, nieprawdaż? Bardzo obrazowo i nad wyraz plastycznie pokażę ci, co znaczy pojęcie „morderstwo w afekcie”. Twój kolega miał już swój pokaz w pierwszym rzędzie, specjalnie dla VIP-ów. — Mój głos ociekał słodyczą. — Teraz twoja kolej.

Za moimi plecami czaił się Flesh w swojej pełnej, demonicznej formie. Gdy wszedł za próg domu, w środku zrobiło się o wiele goręcej. Powietrze stało się ciężkie od aury otaczającej jego sylwetkę niczym kokon. Wokół jego skręconych rogów widziałam światło przypominające blask płomieni, a w źrenicach odbijały się piekielne ogniki. Na jego widok porywacz szarpnął się do tyłu, aż w oczach stanęły mu łzy bólu. Spojrzałam na jego rękę i poczułam cichą satysfakcję — prowizoryczny opatrunek był czerwony od krwi i ledwie mieścił się na opuchniętej kończynie. Gdybym pozwoliła mu żyć, na pewno straciłby całe przedramię lub umarł po wdaniu się infekcji, która już atakowała otwartą ranę.

Flesh stanął u mojego boku ze skrzydłami złożonymi po bokach, a mimo to zajmował niemal połowę wolnej przestrzeni. Doug wpatrywał się w niego kilka sekund, a potem we mnie, wodząc wytrzeszczonymi oczyma między naszą dwójką, jakby nie wiedział dokładnie, z której strony padnie pierwszy, a z której ostateczny cios.

Podeszłam do tego człowieka i pochyliłam się nad nim tak nisko, że poczułam w nosie smród jego strachu drażniący niczym pieprz. Oparłam się o zagłówek kanapy i wbiłam zimne spojrzenie w przerażone oblicze mojego niedoszłego oprawcy. Zastanawiałam się, jakby to wyglądało, gdyby to właśnie on siedział przykuty w zimnej celi zdany całkowicie na moją łaskę. Byłby niczym zapędzone w róg, zaszczute zwierzę, które należałoby jedynie dobić. Poczułam w ustach posmak żółci.

— Zanim przejdę do tej zabawnej części naszego ostatniego spotkania — zamruczałam pod nosem — powiesz mi dokładnie, kto nasłał na mnie ciebie i twojego sympatycznego kumpla. — Uśmiechnęłam się, jednak nie był to uśmiech ani ciepły, ani sympatyczny, a nawet niezbyt ludzki. — I nie wmawiaj mi, że tego nie wiesz, bo przysięgam, że dokończę to, co zaczęłam wcześniej — warknęłam ostrzegawczo, spoglądając wymownie na zmiażdżone ramię, które kurczowo trzymał swoją zdrową dłonią. — I od razu wyczuję, gdy spróbujesz kłamać, więc nie marnuj czasu, ani mojego, ani swojego.

Próbował się odsunąć, jednak nie miał żadnego pola do manewru. Spoglądałam na niego nieugięcie, obserwując wstępujące na jego czoło krople zimnego potu oraz dreszcze przechodzące przez całe ciało.

— Powiedział nam jedynie, że jest biznesmenem i w jego interesie leży dobro miasta. — Ledwie powstrzymał prychnięcie, na moment zapominając o strachu przede mną oraz Fleshem. — Dał nam cynk na ciebie. On miał sprowadzić cię pod tamten klub, a my mieliśmy załatwić całą resztę.

Przetrawiłam te informacje, milcząc przez moment.

— Jakim środkiem mnie uśpiliście? — Mój głos był niemal grobowy.

— To jakaś nowa formuła, z nas dwóch to Hans się tym zajmował. Receptę podał nam ten tajemniczy zleceniodawca. Zapewniał, że podziała idealnie, nawet na kogoś takiego jak ty.

Zacisnęłam zęby tak mocno, że zgrzytnęły, jakbym gryzła nimi piach.

— Zatem wracam do mojego pierwszego pytania: kim jest wasz zleceniodawca? — Każde słowo zaakcentowałam wyraźnie z osobna, coraz bardziej wytrącona z równowagi.

— Przedstawił się jako Q — wymamrotał pobladły na widok mojego gniewu Doug, ledwie poruszając ustami. — To wszystko, co wiem. Przysięgam…

Ostatnie słowa utonęły w trzasku dogasających polan w kominku. Odwróciłam się na tyle, by spojrzeć na Flesha. Na jego twarzy nie wyczytałam zaskoczenia, jedynie prawdziwą wściekłość na wieść o tym wszystkim. Obydwoje już wiedzieliśmy, kto stał za całym tym porwaniem, a dzięki tajemniczej formule miałam być uległa i nieszkodliwa, a nawet gdyby to nie zadziałało, Quentin liczył, że moja bestia weźmie górę i mimo zagrożenia przyjmę swoją zwierzęcą formę. Jeden zastrzyk wystarczyłby, bym utknęła w formie wilka, którego Doug oraz Hans z przyjemnością obdarliby żywcem ze skóry.

— A co wiesz o waszych dwóch wspólnikach? — zapytałam, przypominając sobie bezbarwną, zabiedzoną twarz Sonyi. — Tych, którzy byli odpowiedzialni za porwanie tamtej dziewczyny?

— Oddali nam ją, a potem wyjechali do Chicago. — Pogodzony ze swoim marnym losem, Doug śpiewało ochoczo niczym ptaszek. — Mamy tam niewielką bazę. Mieliśmy zająć się tobą i tą dziewczyną, a potem do nich dołączyć.

— Podaj mi konkretny adres — warknęłam niezbyt uprzejmie.

Zapamiętałam adres, który strachliwie wyjąkał porywacz, a potem odsunęłam się na odległość jednego kroku. Przyjrzałam się rannemu okiem zabójcy, rozważając najlepszą opcję ukrócenia jego nędznego żywota. Flesh obserwował mnie z boku, co jakiś czas łypiąc okiem na Douga. W nikłym blasku płomieni z kominka włosy demona lśniły szafirem, podczas gdy oczy miały barwę pełnej tarczy księżyca.

— Flesh, urządź tutaj czystkę — powiedziałam cicho, stojąc na tyle blisko, by poczuć jego magię głaszczącą mnie po twarzy. — Już z nim skończyłam.

Odwróciłam się i wymaszerowałam na zewnątrz. Miałam dość smaku ludzkiej krwi na jeden dzień. Odetchnęłam głęboko zimnym powietrzem, czując nadchodzącą śnieżycę. Odeszłam na bezpieczną odległość, ruszając w kierunku celi. Zajrzałam do środka, pochylając się do przodu. Pustka oraz popioły ścielące beton upewniły mnie, że Soren wypełnił zadanie, które mu powierzyłam.

Mój wzrok z powrotem padł na dom. Przez moment trwała całkowita cisza, którą nagle przerwał huk wybuchu. Drewniane ściany oraz dach stanęły w płomieniach, wznosząc ku ołowianym chmurom ciemny, ciężki dym. Fala ciepłego powietrza poruszyła moimi włosami i nakazała zmrużyć na moment powieki. Flesh wyłonił się z płomieni, rozkładając swobodnie cieniste skrzydła. Na jego jasnym torsie nie pozostała żadna smuga sadzy czy popiołu, tak samo jak na włosach czy spodniach. Podszedł do mnie powoli luźnym i swobodnym krokiem. Nadal patrzyłam na ogień ponad jego ramieniem. Nie odezwał się, póki delikatnym, ale stanowczym gestem podniósł jedną z moich dłoni i podwinął rękaw płaszcza. Nie zaprotestowałam. Na widok w połowie zagojonych ścięgien jego twarz się ściągnęła i spochmurniała.

— Powinniśmy wracać. Charlotta się tobą zajmie — zamruczał pod nosem, przejeżdżając kciukiem po bliznowatej, wrażliwej skórze.

— To przez srebro — powiedziałam cicho, śledząc wzrokiem ruch jego palców. — Bardziej martwię się o tamtą dziewczynę. Mieli ją w swoich łapach o wiele dłużej niż mnie. Brakowało jej mojego ducha oraz siły, by uchronić się przed tymi wszystkimi torturami, jakie jej zaserwowali. Pozostanie jej wiele blizn.

Flesh wymruczał coś w nieznanym mi języku, czego nie zrozumiałam, ale mogłam się założyć, że było to coś gorszego niż jakiekolwiek znane mi przekleństwo. Zacisnęłam palce na jego dłoni w milczeniu. Nie mogłam powiedzieć nic, co ukoiłoby jego nerwy zszargane przez te dwa dni niepewności.

— Jestem pewna, że Quentin nie przemyślał dokładnie swojego szatańskiego planu, gdzie to dwoje ludzi zabija mnie i usuwa ze sceny na dobre. — Mój głos pobrzmiewał cichym warkotem wilka. — Albo nie zna mnie tak dobrze, jak myślał przez te lata. Potrzeba o wiele więcej niż podejrzanego narkotyku i dwóch ludzkich łowców skór, by mnie ostatecznie wykończyć.

Na ustach demona zamigotał blady uśmiech.

— Chyba nie docenił upartości z jaką trzymasz się życia. — Przysunął się bliżej. — Nie docenił także mojej cierpliwości. Jestem poza systemem waszego wymiaru i bez oglądania się na prawa oraz zasady mogę skrócić go o głowę.

— To byłoby idealne wyjście, by zapobiec kolejnym posunięciom tego nieśmiertelnego szaleńca, jednak wykonanie na nim wyroku sprowadziłoby o wiele więcej kłopotów niż korzyści.

— Nie zmienia to faktu, że mam ochotę posmakować jego krwi.

— Nie tylko ty tego pragniesz — zapewniłam go z żarem w głosie.

Ten pocałunek także był pełen pasji, ale i subtelności. Poczułam na języku smak słodkiego, czerwonego wina i mimowolnie zachichotałam pod nosem.

— Misje ratunkowe powinno się prowadzić na trzeźwo, zwłaszcza, gdy jesteś lotnikiem. — Rzuciłam wymowne spojrzenie w kierunku jego potężnych skrzydeł.

— Tylko ty potrafisz doprowadzić demona do alkoholizmu — zaśmiał się, odzyskując swobodniejszą postawę. — I z chęcią pokazałbym ci, że nawet po kieliszku dobrego wina potrafię idealnie sterować, jednak musimy się zdać na mój inny sposób podróżowania, nieco mniej komfortowy dla ciebie. — Podniósł głowę i spojrzał na coraz ciemniejsze niebo. — To będzie potężna burza, której nie chciałbym pokonywać w powietrzu, zwłaszcza w towarzystwie.

Podzielałam jego niepokój — w powietrzu gromadziła się energia, która mówiła wyraźnie, że znad gór nie napływały zwykłe opady śniegu, tak jak do tej pory, od kiedy zaczęła się zima. Czekała nas silna śnieżyca, którą chciałam przeczekać w domu, wśród bezpiecznych, ciepłych czterech ścian.

Mimo wzmocnionego organizmu, podwyższonej temperatury ciała oraz masy futra ani ja, ani Banshee nie lubiłyśmy zimna.

Rozdział V

~ KIRA ~

Podróż do domu trwała zaledwie minutę. Opuszczenie lodowego pustkowia głęboko w górach i znalezienie się na własnym podwórku zaliczyłam do jednej z pięciu najlepszych chwil w moim życiu. Zamiast Bruno zza domu wyskoczył Duch i niczym jasna strzała pognał w naszym kierunku. Machanie ogonem oraz ciepłe spojrzenie błękitnych oczu przekonały mnie, że zwierzak wita mnie z pełną radością.

Flesh zaprowadził mnie do środka. Burza nie zdołała jeszcze bezpośrednio zawisnąć nad miastem, jednak na horyzoncie szybowały już ciężkie, sine chmury, gotowe wypluć z siebie w każdej chwili prawdziwy huragan. Zamknęłam drzwi, przepuszczając Ducha w wąskim korytarzu.

Przyjrzałam się tłumowi zebranemu w moim salonie i mimowolnie poczułam, że moje ciało opuszcza chłód. Amelia, Silvyr, Frederic i Charlotta oraz Flesh stojący za moimi plecami tworzyli ekipę, której widok uświadomił mi, jak bardzo to myśl o nich wszystkich pozwoliła mi uwolnić się od ludzkich zabójców.

— Co z dziewczyną? — skierowałam pytanie do Charlotty, jednocześnie szukając podejrzliwym wzrokiem Sorena, drugiego demona, na którego imię Flesh zareagował głośnym zgrzytaniem zębów.

Wróżka wytarła dłonie w ręcznik i odwróciła się do mnie. Cały materiał, niegdyś biały, pokrywały naloty z krwi.

— Większość obrażeń zdołałam wyleczyć za pomocą magii i ziół, jednak rozcięcie na nodze wygląda paskudnie i równie paskudnie się goi. — Westchnęła ciężko, ocierając pot z czoła. — Do rany dorwała się poważna infekcja. Zbiłam gorączkę i naprawiłam większość tkanek, jednak przez najbliższe dni dziewczyna musi odpocząć i zdać się na siły własnego organizmu.

Wiedziałam, że to nie wszystko — mina Charlotty wyraźnie zapowiadała jeszcze gorsze nowiny. W przekazaniu ich mnie wyręczył ją Frederic oparty o okno i spoglądający na podwórko za domem.

— Srebro uszkodziło układ nerwowy oraz kości. Obrażeniami nie zajmowano się wystarczająco długo, by rana się zainfekowała i osłabiła cały organizm. — Skierował na mnie ciemne spojrzenie. — Jeśli jej układ odpornościowy sobie poradzi, tkanka się odbuduje, jednak istnieje spore ryzyko, że będzie powracał ból, a noga pozostanie słabsza. Amputacja nie jest konieczna, jednak uszkodzenie nerwów nigdy nie zagoi się do końca.

Przełknęłam gorzką pigułkę, która utknęła mi w gardle. Ponownie poczułam gniew wlewający się do krwi — gniew na myśl, co wycierpiała Sonya przez te długie miesiące, zanim zdołałam ją uwolnić.

— Gdzie ona jest?

— Położyliśmy ją w twojej sypialni. Jest nieprzytomna, teraz odpoczywa — odparła Charlotta z pewnym spięciem w głosie. — Zabiegi, które na niej przeprowadziłam, może i były skuteczne, ale na pewno nie należały do przyjemnych.

— Czego mi nie mówisz? — zapytałam, obserwując mars uformowany na jej czole między błękitnymi brwiami.

Amelia chrząknęła cicho, spoglądając na mnie kątem oka.

— Soren siedzi tam z nią, od kiedy tylko obydwoje pojawili się w domu. I nie chce się wynieść.

Flesh spiął mięśnie, tak samo jak ja. Wbiłam wzrok we Frederica, który zdawał się nie być zaniepokojony takim stanem rzeczy. Uniosłam lekko ciemną brew.

— Ufasz mu? — zapytałam krótko, patrząc na niego intensywnie.

— Tak, ufam mu — odrzekł natychmiast bez zastanowienia i żadnego wahania, odpowiadając na moje spojrzenie uśmiechem. — Nie jesteśmy może kumplami od drinków, jednak Soren to honorowy demon. Ma u mnie stary dług, który teraz spłaca. Zapewne siedzi tam dlatego, gdyż rozkazałaś mu chronić tę dziewczynę. — Poszerzył nieco zawadiacki uśmiech. — I będzie to robił, póki nie uzna, że zakończył swoje zadanie.

— Jakim cudem mój dom zmienił się w hotel dla wszelkiej maści istot magicznych? — zapytałam głośno, spoglądając na tłum zebrany dookoła. — Nie mam zamiaru trzymać pod dachem kolejnego lokatora, Frederic.

— On nie potrzebuje wiele miejsca — odparł z niewinną miną.

Wymamrotałam pod nosem soczyste przekleństwo.

— Muszę wziąć prysznic i ubrać się we własne ubrania — powiedziałam głośno, wzdychając ciężko. — Rewelacje z ostatnich dwóch dni mogą poczekać — dodałam, widząc, że towarzysze chcą zabrać głos. — Wypocznijcie i wróćcie tu jutro, najlepiej po zmroku. Porozmawiamy i ustalimy, co robić z tym całym gównem dalej.

Nie czekając na ogólny protest, ruszyłam na schody, a potem na górę. Usłyszałam za sobą kroki, ale zwolniłam dopiero pod drzwiami łazienki. Amelia stanęła obok mnie, otulając się ramionami.

— Zanim Charlotta zajęła się tą dziewczyną w twoim pokoju, przygotowałam ci ubrania, leżą przy zlewie. Pomyślałam, że będzie ci to potrzebne.

Kiwnęłam krótko głową, czując nagle wielkie zmęczenie.

— Dziękuję — odpowiedziałam, trzymając dłoń na klamce.

Amelia wahała się przez moment, a potem odetchnęła głęboko, jakby podjęła jakąś decyzję.

— Dlaczego ją uratowałaś? — zapytała szybko, jakby zaraz miałaby się rozmyślić. — Przyznam, że przebywanie w jej obecności dziwnie na mnie wpływa. Nie wiem, jak dokładnie to nazwać, ale jej energia jest inna, podobnie jak… jak u ciebie — dokończyła niepewna mojej reakcji na swoje słowa.

— Jest podobna do mnie nie tylko w tym względzie — powiedziałam stonowanym głosem. — Widziała więcej niż powinna w tak młodym wieku. Chcę jej pomóc. Poza tym, ona nie ma gdzie się podziać. Już raz ją złapali, a nie chcę, by doszło do tego ponownie. Nie jest w stanie uciekać.

Odwróciłam się, oficjalnie kończąc naszą rozmowę.

— Frederic i Charlotta pojechali do miasta, a Silvyr czeka na mnie na zewnątrz. — Oparła się o balustradę schodów. — Zostanę z nim w hotelu na kilka dni. Będziesz miała więcej przestrzeni dla siebie. Flesh zapewnił mnie, że się tobą zajmie. Zdaje mi się także, że nie chce zostawiać cię samej z Sorenem w jednym domu.

Wiedziałam, co miała na myśli, bo sama widziałam niechęć malującą się na twarzy Flesha, gdy tylko mowa była o nieznajomym demonie. Podziękowałam Amelii ponownie, kazałam jej na siebie uważać i weszłam do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Już w środku z wielką przyjemnością ściągnęłam z siebie brudny, zakurzony płaszcz, rzuciłam go na podłogę, a potem oparłam się rękoma o umywalkę. Moje włosy były splątane i brudne, opadały ciężką kaskadą na ramiona. Siniaki zdobyte podczas podróży samochodem porywaczy znikły całkowicie już kilka godzin po zamknięciu w celi, jednak nabiłam sobie kilka nowych, gdy rzuciłam się z kajdan prosto na Hansa — teraz mieniły się fioletem na moich udach oraz przedramionach. Rany na dłoniach nadal się goiły, a ja zapomniałam o nich wspomnieć kochanej, leczniczej wróżce. Świeże blizny na kostkach lśniły bielą niewiele jaśniejszą od mojej skóry, ślad po uderzeniu przez porywacza na mojej twarzy zblakł, teraz był ledwie widoczny, a pęknięta wtedy warga całkowicie się zasklepiła.

Nie przypominałam kwitnącego kwiatu, jednak mogło być o wiele gorzej. Moje dwukolorowe oczy odbijały sztuczne światło płynące od żarówki, podkreślając kontrastujące ze sobą odcienie. Niemal mechanicznym ruchem rozczesałam długie kosmyki grzebieniem, wyczesując z nich nikłe ślady krwi, mojej oraz ludzkiej. Ciało wołało o pomstę i pulsowało niemal boleśnie, domagając się odrobiny uwagi. Weszłam pod prysznic, błogosławiąc dotyk chłodnych płytek podłogi pod swoimi stopami zamiast zimnego betonu oraz ciepłej wody obmywającej skórę zamiast cieknącej z wilczego pyska krwi atakującego mnie człowieka.

Zmyłam z siebie powierzchowny brud oraz wszelkie cudze zapachy ulubionym, aksamitnym płynem do kąpieli. Nadgarstki traktowałam ze szczególną ostrożnością, nie naruszając ich procesu regeneracji. Nie byłam uczulona na srebro tak mocno jak wilkołaki czystej krwi, jednak surowiec ten utrudniał leczenie ran oraz powodował powstawanie nowych blizn.

Skrzywiłam się, przeciągając się tak, by rozluźnić napięty kręgosłup. Spędzenie dwóch dni w pozycji siedzącej nie służyło mojemu wytrenowanemu ciału, które przyzwyczajone było niemalże do ciągłego ruchu.

Powiew chłodu na moich plecach mnie zaniepokoił — można to przypisać niedawnym, nieco traumatycznym doświadczeniom. Odwróciłam się, gotowa wyrwać z siebie bestię. Natychmiast schowałam kły i rozluźniłam się, gdy za zasłoną prysznicową dostrzegłam znajomą, ciemną sylwetkę. Gdy Flesh odsunął kurtynę, przez woń mydła oraz szamponu dotarła do mnie charakterystyczna woń jego ciała. Wdychałam ją niczym narkotyk, upajając się poczuciem świeżo odzyskanego bezpieczeństwa.

Wpakował się pod prysznic bez zbędnego zaproszenia. Pierwszy raz widziałam go nago i nie mogłam powiedzieć, by cokolwiek mnie rozczarowało. Miał silne, umięśnione barki oraz tors swojej demonicznej formy, których nie próbował już maskować pod ludzką powłoką. Przesuwałam dłońmi po śliskiej od wody, gładkiej skórze w kolorze jasnego marmuru. Jego mokre włosy opadały na oczy, więc odgarnął je niedbałym ruchem ręki. Gdy przycisnął mnie do ściany i przytrzymał rękoma, miał w sobie wiele z lwa, który zalśnił w jego szafirowych oczach. Moja Banshee obudziła się, pobudzona i gotowa do tego, co praktycznie planowała od samego początku naszej znajomości.

Flesh wodził rękoma po moich ramionach, obnażonych piersiach i biodrach, czerpiąc satysfakcję z pocałunków wilgotnymi ustami po delikatnych miejscach na mojej szyi, obojczyku i za uchem. Jego zaloty dostarczały mi niesamowitej przyjemności i nie pozostawałam mu dłużna. Gdy moje palce zawędrowały w odległe rejony poniżej linii bioder, demon zaśmiał mi się do ucha niskim, ochrypłym głosem, jednak mnie nie powstrzymał. Chwyciłam jego męskość w dłoń, jednocześnie skubiąc jego dolną wargę wilczymi kłami. Nie zdziwiłam się na widok ostrych zębów wychylających się z jego ust, a nawet ciemnych, zakręconych rogów, które wyrosły nagle w podmuchu ciepła, niemal parując w zetknięciu z wodą.

Gdy syknęłam, wykonując zbyt gwałtownym ruch ręką, Flesh zatrzymał się w pół ruchu i spojrzał na mnie spod ciemnych, mokrych włosów.

— Nie dałaś ich uleczyć? — zapytał, patrząc na delikatną skórę nadgarstków.

— Mogę to zrobić jutro — odparłam, maskując chwilowy ból delikatnym wygięciem warg. — Regenerują się, chociaż wolno.

Demon trzymał moje dłonie w swoich, przyglądając się zabliźniającej się tkance. Poczułam gęsią skórkę na ramionach, gdy przyłożył usta do jednej z ran i posłał w jej kierunku mały krąg Świętego Ognia — to były zaledwie iskry w porównaniu do płomieni, którymi spalił chatę w górach, jednak mimo to poczułam, że włoski na karku stanęły mi dęba. Powtórzył zabieg także drugi raz i odsunął się, szczerząc zęby. Przyjrzałam się skórze, odsuwając się poza zasięg wodospadu ciepłej wody. Nadgarstki były całkowicie zagojone, a po ranach pozostały jedynie małe, zgrubiałe blizny, niewielkie okręgi okalające moje dłonie niczym bransolety.

— Święty Ogień potrafi ranić — odparł Flesh cicho — jednak potrafi także leczyć. Nie jestem najlepszy w leczniczej magii, nie tak jak niektóre demony z mojego wymiaru, jednak wiem o niej podstawowe rzeczy, które mogą pomagać.

Pocałowałam go, by uciąć rozmowę. To, co zrobił, że użyczył mi swojej magii, było znakiem dla mnie i Banshee. Znakiem, na który czekałam, by uczynić go moim.

Śledziłam palcami ścieżki każdej z blizn na jego ciele — na plecach, biodrach, jedna mieściła się na piersi, kilka centymetrów od serca, a jedną odnalazłam na ramieniu, niewiększą niż kilka milimetrów. Potem uniosłam dłoń i przejechałam opuszkiem po jego powiece oraz jasnej bliźnie, która ją przecinała. Później zapytam, skąd ją ma, pomyślałam. Później, na pewno nie teraz.

Nasze oddechy się mieszały, ginąc w szumie odkręconego prysznica. Ocierałam się o niego w uniesieniu, wydobywając z jego płuc zadowolony, lwi pomruk. Wbiłam paznokcie w jego ramiona niemal do krwi i oplotłam go nogami, czując za plecami zimne kafelki. Flesh posiadł mnie szybko, bez zbędnych przedłużeń, wyduszając z moich płuc całe powietrze. Miałam wrażenie, że moja skóra płonęła w miejscu, gdzie mnie dotykał. Poruszaliśmy się we własnym rytmie, równie dzikim i pierwotnym jak żądze, które pchnęły nas ku sobie. Kiedy poczułam do niego pierwsze ukłucie pożądania? Podczas pierwszego spotkania, a może nieco później?

Długo po tym, jak odsunęliśmy się od siebie na tyle, na ile było to możliwe w ciasnej kabinie, nadal drżałam, cały czas czując smak jego języka na swoich zębach oraz zapach jego skóry na swoim ciele. Gdybym wydobyła z gardła ten triumfalny skowyt, który w głowie serwowała mi Banshee, połowa miasta wiedziałaby, co właśnie zrobiliśmy, wolałam się więc powstrzymać.

Zakręciłam wodę. Staliśmy naprzeciwko siebie zdyszani, póki z gardła Flesha nie wydobył się najprawdziwszy, głęboki śmiech, prosto z trzewi. Jego ostre zęby niczym u piranii nie zniknęły, tak samo jak rogi, więc widok był co najmniej fascynujący. Przetarłam twarz rękoma, czując dziwne ciepło w okolicach żołądka.

— Tak bardzo się cieszę, że jesteś cała — powiedział nadal z uśmiechem, opierając głowę o drzwi kabiny.

Spojrzałam na niego najpierw zdziwiona, a potem zasłoniłam oczy przedramieniem, raz po raz delikatnie stukając tyłem głowy w ścianę. Po niecałych kilku sekundach poczułam dłonie demona na moich policzkach, mokrych teraz nie tylko od wody kapiącej mi z włosów. Zmusił mnie, bym spojrzała mu prosto w oczy. Jego źrenice miały barwę oszlifowanego szafiru. Były spokojne niczym morze po burzy. Zobaczyłam w nich swoje odbicie, co dziwnie obciążyło moje płuca. Trudniej było mi oddychać. Przycisnął moją głowę do swojego ramienia i przyłożył wargi do mojego czoła. Kiedyś stawiałabym się takiemu gestowi czułości ze strony kogokolwiek, jednak teraz po prostu zamknęłam oczy, otaczając jego talię ramionami.

Przypomniałam sobie naszą kłótnię pod hotelem, gdy zarzuciłam mu, że zależy mu tylko na Ogarze — legendzie, którą karmił się od dłuższego czasu. Sądziłam wtedy, że to właśnie obietnica pomocy łączyła mnie z jego osobą, nic więcej. Banshee zaczęła ocierać się o granice mojego umysłu, tak jak chciałaby to zrobić w stosunku do Flesha. Nie, nie tylko obietnica nas ze sobą łączyła. Nawet nie chodziło o seks, to było coś więcej, na poziomie zarówno naszych mocy, tak jak i umysłów.

Flesh bez zbędnych słów wyprowadził mnie spod prysznica, a potem otulił ręcznikiem. Przyglądałam mu się w milczeniu, nie protestując, gdy zaczął czesać mi włosy. Myśl o demonie bawiącym się w niańkę była zabawna, jednak w tym momencie nie potrafiłam zdobyć się na uśmiech. Uczucie, kiedy jego męskie ręce przesuwały się po mokrych kosmykach, delikatnie je rozplątując, by potem wygładzić je szczotką, było tak miłe, że powieki same mi się zamknęły. To mogło trwać minutę albo nawet godzinę, a ja całkowicie straciłam poczucie czasu. Ocuciło mnie, gdy Flesh przesunął wargami po moim ramieniu.

— Należy ci się porządny odpoczynek. — Spojrzał na moje odbicie w lustrze. — Jesteś wykończona.

Nie zaprzeczyłam. Byłam już między snem a jawą, kiedy prowadził mnie do gościnnej sypialni. Bezceremonialnie wpakował mnie do łóżka, a potem zasłonił okna. Na zewnątrz słyszałam już nasilające się wycie wiatru oraz grudki lodu uderzające o szyby. Charlotta miała rację, nadchodziła groźna burza. Była już tuż, tuż za rogiem.

Wpatrywałam się w szafkę nocną, póki pola widzenia nie zasłonił mi demon. Położył się obok, wyciągnął długie ciało na pościeli i przygarnął mnie do siebie ramieniem.

— Musimy kiedyś to powtórzyć — wymamrotałam już z zamkniętymi oczyma.

Cały materac się zatrząsł, gdy Flesh zdusił śmiech.

— Mówisz o czesaniu twoich włosów, czy może o sesji pod prysznicem?

— O obydwóch opcjach — zamruczałam, wkopując się głębiej w pierzynę.

Zasypiając, modliłam się, by umysł nie podsyłał mi żadnych snów. Miałam nieprzyjemne przeczucie, że byłby w nich człowiek ze srebrnym nożem w dłoniach pragnący mojej śmierci.


Obudziłam się kilka godzin później, gdy na zewnątrz w pełni szalała śnieżyca. Wstałam, odsłoniłam zasłony i patrzyłam. Chmury były niemal czarne i wypluwały z siebie nie tylko śnieg, ale i kule lodu uderzające z całą mocą w szyby. Przyglądałam się pogodzie za oknem jedynie kilka sekund, potem z całą stanowczością zasłoniłam je z powrotem.

Flesh przez cały czas leżał wyłożony na łóżku, śpiąc snem sprawiedliwego. Głowę miał odchyloną na bok, szafirowe włosy były rozsypane na poduszce, a męskie, w pełni nagie ciało wychylało się spod kołdry, której jedynie niewielki skrawek zdołał skryć pod sobą skarby kryjące się poniżej pasa. Uśmiechnęłam się leniwie pod nosem, spacerując po pokoju tak cicho, by go nie obudzić.

Owinęłam ciało jedwabnym szlafrokiem, który znalazłam powieszony na haczyku w łazience, a potem podreptałam na parter, nasłuchując ciszy panującej w całym domu. Znalazłam się na progu salonu, pamiętając, że za drzwiami mojej sypialni znajdowała się Sonya. Nie wiedziałam, w jakim teraz była stanie i wolałam na razie jej nie niepokoić swoją obecnością.

Widok Sorena stojącego przy oknie balkonowym mnie nie zaskoczył, jednak mechanicznie spięłam mięśnie ramion. Banshee była bardzo terytorialna, wiedziałam to, a jednak nawet na Flesha nie zareagowała tak ostro jak na tego demona — szarpnęła się w mojej podświadomości tak nagle, że poczułam skurcz wszystkich wnętrzności. Powściągnęłam jej złość, jednak mierzyłam intruza podejrzliwym, chłodnym spojrzeniem z rękoma założonymi na piersi.

Soren był co najmniej kilka centymetrów wyższy od Flesha i nawet bez demonicznej formy jego sylwetka przypominała ciało wikinga. Stał wyprostowany, swobodny, nie wyczułam od niego żadnego napięcia, mimo że był na zupełnie obcym terytorium. Srebrzyste włosy lśniły w półmroku okalającym pokój tak samo jak jasne, drapieżne oczy. Ich źrenice były zwężone, na pewno nieludzkie. Wpatrywał się nimi nieruchomo w okno, zachmurzone niebo oraz żywioł szalejący za warstwą szkła.

— Wyglądasz, jakbyś chciał znaleźć się na zewnątrz — powiedziałam przytłumionym głosem, opierając się o ścianę, ale nie przekraczając progu salonu.

Uśmiechnął się pod nosem, nie patrząc w moim kierunku.

— Narodziłem się z lodu i kryształu, wilczyco i znane mi są burze o wiele gorsze niż ta. — Nadal był odwrócony do mnie profilem, ale dostrzegłam błysk w jego oku.

— Wypełniłeś już swoje zadanie. — Moje słowa zabrzmiały niemal nagląco. — Czy sprawił to dług u Frederica czy nie, jestem ci bardzo wdzięczna.

— Wyczuwam twoją niechęć i nie dziwię się jej — wyznał szczerze demon. — Moi pobratymcy wszelkiej maści rzadko są mile widziani w waszym wymiarze. Chociaż widać, że książę przypadł ci do gustu — odparł po chwili, delikatnie kiwając głową w kierunku sufitu, gdzie mieściła się gościnna sypialnia.

Zmarszczyłam lekko brwi.

— Książę? — zapytałam pozornie obojętnym tonem, jednak wewnątrz odczuwałam piekącą ciekawość.

Soren uśmiechnął się ponownie, tym razem z nutką kpiny. Odwrócił się lekko w moją stronę, nie opuszczając swojej pozycji przy oknie.

— Zdaje się, że nawet on zapomniał o swoim pochodzeniu i statusie — zamruczał niskim głosem. — Lub wolał ci o nich nie wspominać. Nie interesuję się demoniczną polityką, jednak o tym, jak Flesh obrał drogę z daleka od swojego dziedzictwa, słyszałem z wielu plotek, które krążą po innych wymiarach. Niemal zamieszkał w ludzkim świecie, odizolował się od swych pobratymców, własnej rodziny i korzeni. Nie potępiam go, bo byłbym hipokrytą. — Wyszczerzył kły długie i cienkie niczym u węża. — Obydwoje idziemy własnymi ścieżkami, nie oglądając się na innych.

To niewiele mi wyjaśniało, ale nie spodziewałam się od Sorena konkretnej odpowiedzi. Musiałam poczekać, by móc wypytać o te kwestie Flesha osobiście. Nie spuszczałam z demona wzroku, rejestrując nawet najmniejszy ruch. Nie przeszkadzała mu moja nieufność ani nawet fakt, że energia wilka wibrowała mi pod skórą złotą falą.

— Jak ona się czuje? — zapytałam, kiwając głową w kierunku sypialni.

Soren ponownie wbił wzrok w burzę za oknem, bardziej w zamyśleniu, niż żeby uciec od mojego taksującego spojrzenia. Wydawał się namyślać nad odpowiedzią, chociaż w wyrazie jego twarzy było coś, co mnie zaciekawiło.

— Aktualnie śpi. Gorączka opadła, ale nadal jest osłabiona. — Przymknął lekko powieki. — Wróżka poradziła sobie dobrze z opatrywaniem jej ran i miała rację, dalej już organizm dziewczyny musi poradzić sobie sam.

— Nie musisz jej pilnować — powiedziałam, ledwie ukrywając chęć wyrzucenia go za próg mojego domu. — Spłaciłeś swój dług.

— O tym może zdecydować jedynie Frederic — odparł spokojnie Soren. — Nie przejmuj się mną, wilczyco. Nie zagrażam ani tobie, ani nikomu z twoich bliskich.

— Nie ufam demonom, na pewno nie kilka godzin po pierwszym spotkaniu. — Mój głos był zimny, ale opanowany. — Flesh zasłużył sobie na moje zaufanie. I zawarł ze mną umowę.

— A gdybym i ja to zrobił, zaufałabyś mi?

— W pewnym stopniu — odparłam, wyszukując oznak kpiny w głosie Sorena.

— Fascynuje mnie twoja aura — powiedział, gładko nakierowując rozmowę na nowy tor. — Nie chodzi tylko o twoje mieszane pochodzenie, chodzi o coś, co pochodzi od ciebie samej. Masz energię i moc, którą mógłbym spokojnie uznać za potężną. — Na jego twarzy malowało się nikłe zafascynowanie. — W niej także coś jest — rzucił ciszej. — Coś wyjątkowego, mimo że to dopiero zalążek potęgi.

Nie musiałam pytać, o kim teraz mówił. Spojrzałam odruchowo na zamknięty pokój, gdzie w środku leżała wyczerpana Sonya. W celi wyczuwałam od niej pewne wibracje, oznaki mocy. Była hybrydą, to nie ulegało wątpliwości, lecz innego rodzaju niż ja. Nosiła w sobie magię o czystszej postaci niż mój wilk, bardziej płynną i naturalną.

— To ona cię tutaj trzyma? — zapytałam Sorena. — Ciekawi cię?

— Jestem bardzo stary, łowczyni — stwierdził spokojnie demon. — Bardzo, bardzo stary. Nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Niewiele istnieje rzeczy w waszym czy moim świecie, które mnie ciekawią. Widziałem istoty oraz wydarzenia, które nigdy nie zostały utrwalone w księgach, a już niewielu o nich pamięta. Nie użyłbym twojego określenia, że ona mnie „ciekawi”. Raczej pobudziła mój instynkt poznawczy, dawno nieaktywny. — Wyszczerzył kły, wsuwając dłonie do kieszeni spodni wiszących nisko na biodrach. — Zostanę, póki będzie mi to na rękę lub się nie znudzę. Twoja decyzja, czy zawiązać ze mną sojusz, będzie decydowała jedynie o tym, czy będziemy żyć w koegzystencji, czy raczej w atmosferze nadchodzącego pojedynku.

Decyzja nie była prosta. Coś w jego mocy, coś więcej niż demoniczna aura, ostrzegało mnie oraz mojego wilka. Był stary, wiedziałam to bez jego mocnego zapewnienia. Czaiła się w jego duszy cząstka tak pierwotna, że mogłaby widzieć początki całego świata i wszelkiego życia. Może właśnie tak było. Może te nieludzkie oczy widziały, jak świat narodził się z ciemności i początki życia? Banshee nadal przypominała mi, że zagrażał naszemu terytorium, ale już z mniejszą złością.

Uniosłam spojrzenie na jego twarz. Cierpliwie czekał ze swobodnym uśmiechem, jakby nie obchodziło o to, co ostatecznie postanowię. Westchnęłam cicho, myśląc o kolejnym demonie dyszącym mi w kark. Plusem całej tej sprawy był fakt, że Sonya uzyskała ochronę, o której mogła jedynie pomarzyć — nic, ani nikt kogo znałam, nie byłby w stanie pokonać demona, zwłaszcza tak potężnego jak Soren.

— Opiekuj się nią dalej, gadzie — rzuciłam pod nosem, jednak z dozą niechęci. — Frederic ci ufa, co przemawia na twoją korzyść. Nie sprawiaj kłopotów, a na pewno później rozstaniemy się w pokoju.

KSIĘGA II
PEŁNIA

Rozdział VI

~ KIRA ~

Ciepły stek, który usmażyłam na oleju z przyprawami, skutecznie zapełnił mój żołądek i rozwiał niemiłe wspomnienie zimnego, niemal zamarzniętego kawałka mięsa, który zaserwowali mi porywacze, a który był moim jedynym posiłkiem od dwóch dni.

Siedziałam w kuchni na krześle barowym, mrużąc oczy od światła lampy nad moją głową, gdy dołączył do mnie Duch. Pies przywędrował do kuchni za zapachem jedzenia i bezceremonialnie usiadł przy mojej nodze, oblizując pysk i posyłając mi spojrzenie smutnego szczeniaka. Rzuciłam mu spory kawałek mojego dania, patrząc z zadowoleniem, jak pałaszuje doprawione mięso, brudząc sosem swój ciemny nos. Zadzwoniłam wcześniej do Amelii i zapewniłam o swoim lepszym samopoczuciu. Nie powiedziałam tego na głos, ale byłam wdzięczna, że wampirzyca zostawiła swojego psiego kompana w moim domu — czułam się dzięki niemu rozluźniona i swobodna.

Soren, po naszej otwartej rozmowie, wrócił do roli osobistego stróża naszego zbłąkanego kotka. Ze swojego miejsca miałam na widoku kawałek korytarzyka, cały salon i wejście do sypialni. Flesh nadal spał smacznie na górze, a reszta domu tchnęła pustką i ciszą.

Siedziałam sama, zastanawiając się na spokojnie nad kilkoma aspektami misji ratunkowej zorganizowanej przez moich towarzyszy. Jak mnie odnaleźli? To pytanie było najważniejsze spośród innych i nurtowało mnie od momentu, gdy wykaraskałam się z łóżka, uleczona i wypoczęta, po szczęśliwych godzinach snu bez jakichkolwiek snów, dobrych czy złych. Co jakiś czas moje rozmyślania zakłócały wspomnienia Flesha oraz mnie podczas namiętnej sesji pod prysznicem. Do teraz miałam wrażenie, że czuję dotyk ust demona na swojej szyi, ramionach oraz piersiach — wszędzie, gdzie zapędziły się jego seksowne wargi. Częściowo była to wina Banshee, która zadowolona podsyłała mi najpikantniejsze momenty naszego sparowania.

Jednak zadowolona twarz Quentina przysłoniła wszystko, nawet miłe wspomnienia z ostatnich godzin. Zacisnęłam zęby tak mocno, że przegryzłam wargę — poczułam w ustach tępy, metaliczny smak własnej krwi. Za to, że wydał mnie w ręce tamtych ludzi, powinnam była zabić go teraz, bez wahania i litości. Wyobraziłam sobie jak rozrywam mu ciało kłami i pazurami, zdzierając z twarzy zarozumiały uśmiech oraz pozbawiając go kpiącego wzroku, którym cały czas mnie karmił. Wizja była tak prawdziwa i kusząca, że musiałam zacisnąć dłonie w pięści, wbijając pazury w skórę, by odwieść się od tego pomysłu. Zemsta w tym momencie nie dałaby mi nic oprócz pustej satysfakcji, a nastręczyłaby sporo problemów z chmarą już po fakcie.

Pieprzony wampir. To, że Quentin, wyznający cześć starodawnym formom rozwiązywania porachunków za pomocą własnej siły oraz broni, było jedynie wyraźnym dowodem, że po prostu stchórzył i wybrał prostszy, wyjątkowo podstępny sposób, by się mnie pozbyć. Nie wziął pod uwagę faktu, że moi towarzysze mnie odszukają, co cofało mnie ponownie do punktu wyjścia. Jak oni znaleźli mnie na tym pustkowiu? Wątpię czy doprowadził ich do mnie GPS, zażartowałam w duchu, kryjąc złość za sarkazmem. Gniew powoli wyparowywał, dzięki czemu mogłam ponownie się rozluźnić. Zimny spokój spłynął na mnie niczym woda z górskiego wodospadu. Zemszczę się, w swoim czasie. Teraz muszę wybadać, co takiego teraz planuje Quentin.

— Zapasy srebra — wymruczałam do siebie pod nosem, ze zgrzytem rysując widelcem niezrozumiałe wzory na brudnym talerzu. — W półciężarówce pozostała jedna pusta skrzynia, jednak w klubie musi być tego więcej niż jedna działka. Felicity widziała samochody dostawcze od paru tygodni, więc zapas musiał nieźle się powiększyć. Po co mu tyle srebra?

Wątpiłam, by Quentin nagle zaangażował się w przemysł jubilerski. Odwróciłam głowę, słysząc, jak Duch wierci się na starym posłaniu Bruno. Metalowe zapięcie jego obroży zabłysło na chwilę w świetle lampy. Zmrużyłam powieki, czując, że po plecach biegnie mi dreszcz niczym mokry, zimny robak. Oczy psa uchyliły się i spojrzały na mnie sennie.

Srebro. Wilk. Śmierć. Wyprostowałam się gwałtownie, czując ból w skroniach, jakbym dostała obuchem w głowę. Przypomniałam sobie moment, gdy tłumaczyłam Fleshowi podstawy konfliktu między wampirami a wilkołakami. Pokój między tymi dwoma rasami był względnie stabilny, zwłaszcza od momentu, gdy watahę przejął Samuel. John opowiadał mi kiedyś o poprzednim Alfie, bardzo młodym i porywczym, który piastował swoją pozycję krótki czas, głównie przez podburzanie wampirów, prowadzące do zaostrzających się konfliktów. Samuel odebrał władzę rywalowi, a potem zajął się naprawą stosunków z Nocnymi Wędrowcami. Powiedziałam Fleshowi, że wampiry oraz wilkołaki są zawzięci na swoje terytorium, szczególnie krwiopijcy pragnący coraz to nowych ziem.

Jeśli Quentin skupuje srebro, to chodzi mu o wilkołaki. Żadna inna rasa nie jest tak uczulona na srebro jak wilki, pomyślałam ponuro. Skoro właśnie to robi Mistrz, zdaje się, że pragnie wojny. Banshee wyświetliła w mojej głowie nieco chaotyczny obraz pełen śmierci, krwi i bólu. W naturze, wśród zwierząt, nie istniało słowo „wojna”. Moja wilczyca nauczyła się tego pojęcia dzięki światowi ludzi, dzięki moim przeżyciom i wiedzy. Dla niej brzmiało to obco, a jednak wywoływało niepokój, tak samo jak u mnie.

Moje rozmyślania przerwały ciche kroki. Uniosłam głowę, spodziewając się Flesha, jednak w progu pojawił się Soren. Oparł się swobodnie o próg kuchni, spoglądając na mnie srebrzystymi oczyma — skrzyły się niczym szron zalegający na szybach.

— Obudziła się? — zapytałam, wstając i odstawiając brudny talerz do zlewu.

— Jak tylko się obudzi, zaraz ponownie odpływa — stwierdził spokojnie. — Organizm walczy kłami i pazurami, jednak potrzeba mu czasu. Jak długo była torturowana? — zapytał wprost, nie zmieniając swojego tonu, jednak wyczułam w nim zimną nutę.

Oparłam pośladki o krawędź blatu i założyłam ramiona na piersi.

— Podejrzewam, że około dwóch miesięcy, może trochę więcej. Powiedziała mi, że w celi łatwo straciła rachubę czasu. — Spojrzałam w bok, przypominając sobie jej posiniaczoną, bladą twarz oraz zachrypnięty głos, jakby długo nie używała go do niczego innego jak krzyk. — Wiele przeszła.

— Jej aura nie jest słaba, a ciało, mimo teraźniejszych obrażeń, także nie jest cherlawe. Jakim cudem dała się złapać?

Mimo, że wwiercił we mnie spojrzenie, nie odpowiedziałam na to pytanie. Jeśli Sonya chciałaby z kimkolwiek więcej podzielić się historią o swoich zamordowanych rodzicach oraz bracie, na pewno by to zrobiła. Soren musiał poczekać, aż dziewczyna się obudzi i zapytać ją o przeszłość osobiście.

— Co takiego w niej zauważyłeś? — zapytałam, gładko zmieniając temat. — Co takiego kazało ci myśleć, że jest wyjątkowa?

Uśmiechnął się do mnie tajemniczo, wyginając jeden kącik ust. Jego źrenice na moment wydały mi się wąskie i pionowe, niczym u podstępnego węża.

— Iskrę — odpowiedział krótko jedwabistym, stonowanym głosem — która kiedyś może zmienić się w prawdziwy płomień.

Po tych słowach bezceremonialnie podszedł do lodówki i otworzył drzwiczki, by spenetrować jej zawartość. Wpatrywałam się w jego plecy, intensywnie myśląc o jego słowach. Wyjął z chłodziarki małą butelkę wody, a potem wszedł w mrok salonu bez żadnego słowa. Po chwili dało się słyszeć odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi.

Banshee, dotychczas milcząca, zamruczała nisko w moim umyśle skonfundowana tak samo jak ja. Przed oczyma stanął mi obraz kobry z obnażonym kołnierzem, a potem grzechotnik skryty za kamieniem, skąd dobywał się ostrzegawczy grzechot.


Może i nie wygląda jak wąż, ale to z pewnością gad.


W tym momencie nie mogłam się z nią nie zgodzić.


***


Siedziałam w kuchni tak długo, aż przez okno nie zaczęło sączyć się miękkie, brzoskwiniowe światło poranka. Spoglądałam w okno całkowicie nieobecna, obserwując mglistą łunę w barwie szkarłatu wykwitającą na horyzoncie. Śnieżyca minęła jakiś czas temu, a wiatr rozwiał ołowiane chmury wiszące nad miastem. Ten widok zajął mnie na tyle, że nie ruszyłam się, gdy Duch zamruczał na swoim posłaniu i obrócił się na plecy, niemal przytulając się bokiem do ściany.

Po wcześniejszych, ponurych rozmyślaniach oraz wnioskach z nich wychodzących nawet nie pomyślałam, by spróbować zasnąć na górze razem z nagim Fleshem w łóżku, lecz zastygłam niczym rzeźba, cierpliwie wyczekując ranka.

Flesh zjawił się w kuchni około szóstej całkowicie wyspany z nisko wsuniętymi na biodra spodniami. Wchodząc do kuchni, przeczesywał palcami już i tak rozwichrzone włosy. Spojrzał na mnie, stojąc w progu i unosząc ciemną brew. Zerknęłam na niego krótko, a potem ponownie wbiłam spojrzenie w okno.

— A już myślałem, że zerwałaś się o poranku, by przygotować mi śniadanie do łóżka — zaśmiał się demon, opierając dłonie o krawędzie kuchennej wyspy.

Nie odpowiedziałam uśmiechem, dopiero co wyrywając się z pajęczyny niepokojących myśli. Wyprostowałam się, krzywiąc usta, gdy zesztywniałe kręgi przeskoczyły na właściwie miejsce z cichym trzaskiem. Demon pojął, że coś jest na rzeczy i niemal natychmiast zmienił wyraz twarzy.

— Kiedy wstałaś?

— Nie mogłam spać — odpowiedziałam po prostu. — Zdaje się, że dwa dni siedzenia na tyłku pobudziły mnie wystarczająco do ruchu. Mam niezmierną ochotę pobiegać. Nie poszłam tylko dlatego, że natychmiast ruszyłbyś za mną.

— Od razu po porwaniu… — zaczął stanowczym głosem.

Przerwałam mu jednym ruchem ręki.

— W porządku, rozumiem, że zapuszczanie się teraz samotnie na otwartą przestrzeń jest ryzykowne. Quentin nadal nie wie, że żyję, jednak instynkt mi mówi, żebym się pilnowała i tępi nieco moje zapędy do polowania.

W jego oczach zalśniła chęć mordu skierowana do porywaczy.

— Tylko nie zachowuj się teraz, jakbym była jajkiem o kruchej skorupce — powiedziałam, ledwie powstrzymując irytację. — Dałam się zaskoczyć, pierwszy raz od dawna, to prawda. Jednak teraz prędzej zginę, niż dam ponownie skuć się niczym cyrkowe zwierzę.

W moim głosie musiało zabrzmieć wystarczająco dużo chęci mordu oraz determinacji, bo na ustach demona wykwitł delikatny uśmiech. Niepokój się rozwiał, a w oczach wymalowała się pewność.

Gdy parzył sobie kawę, leniwie kręcąc się za moimi plecami, nadal siedziałam w tym samym miejscu. Utrzymałam swobodną, leniwą pozę, a twarz wypraną z emocji nawet wtedy, gdy Flesh niemal podskoczył na dźwięk mojego głosu.

— Jak mnie znaleźliście?

Pytanie było zadane wyważonym, niemalże sennym głosem, jakby odpowiedź niewiele mnie obchodziła. Mimo wszystko demon musiał wyczuć stalową nutę w moim tonie, gdyż odstawił kubek na blat ostrożnie i z namysłem, zachowując milczenie. Czekałam kilka minut, zanim z ust Flesha wyrwało się urwane westchnienie.

— Zaprowadziłem ekipę po twoim tropie.

Nie poruszyłam się, chociaż moja wilczyca pragnęła skierować moje stalowe spojrzenie na jego twarz. Coś w mowie jego ciała podpowiadało mi, że dalsza część szczerej odpowiedzi nie miała mi się spodobać. Gdy tylko zmusił się do mówienia, utwierdziłam się w tym przekonaniu.

— Jedynym sposobem, by cię odnaleźć, było poddać się pewnemu rytuałowi. Zaufałem Fredericowi, mimo możliwego ryzyka. To był najszybszy sposób.

Wiedziałam, o jakim rytuale była mowa. Może nie kształciłam się magicznie niczym magowie, ale wiele widziałam i słyszałam wiele, wędrując po świecie.

— I wybrałeś najszybszy sposób, zamiast zastanowić się nad tym, co może się stać, jeśli zaklęcie zawiedzie? — Podniosłam się powoli z krzesła, czując napływającą furię. — Czy w ogóle przeszło ci przez myśl, że mogłeś umrzeć?

Milczał przez kilka sekund.

— Tak.

Zacisnęłam zęby, niemal nimi zgrzytając. Flesh stał na mną odwrócony do mnie plecami. Modliłam się o spokój, chociaż wiedziałam, że i tak nic by to nie dało.

— Nigdy nie prosiłam wprost, by ktokolwiek ryzykował dla mnie życie. Nawet wtedy, gdy sprowadziłam Frederica, Charlottę i Silvyra do miasta, by pomogli mi z nowonarodzonymi wampirami i całym tym kramem. — Zacisnęłam palce w pięści, ledwie panując nad swoim głosem. — Chcę rozegrać wszystko tak, by nikt nie ucierpiał, oprócz mnie. A ty tak po prostu poddajesz się jakiemuś rytuałowi, wbrew wszelkim zastrzeżeniom. Czy ty w ogóle myślałeś? — wrzasnęłam, odwracając się w jego kierunku. — Co by się stało, gdybyś nie przeżył? Co by się stało, gdybym sama się uwolniła, a po powrocie usłyszałabym, że umarłeś, chcąc mnie uratować? Przeszło ci to przez myśl?!

Nie mogłam się powstrzymać — chciałam krzyczeć, chciałam się wściekać, chciałam kogoś zranić. Gniew, narastający we mnie od momentu, gdy obudziłam się w celi, skuta i otumaniona narkotykiem, teraz wylewał się ze mnie niczym gorąca magma z przebudzonego wulkanu. Musiałam się wyżyć — niegdyś wybrałabym do tego celu ćwiczenia fizyczne, polowanie w lesie lub rozerwanie czegoś na drobne kawałki. Teraz miałam możliwość jedynie ostrej, niepohamowanej kłótni, którą otwarcie wykorzystałam.

— Jedyne, o czym myślałem, to ty — warknął demon, zwracając ku mnie oczy niebezpiecznie lśniące srebrem. — Odnalezienie ciebie było priorytetem, nie tylko moim, ale i wszystkich.

— To nie był żaden powód — powiedziałam zimno, kręcąc głową na boki. — Niezależnie od tego, gdzie byłam i co się ze mną działo, nie powinieneś był poddawać się temu zaklęciu.

— Nie jestem słabą, kruchą istotą, którą można łatwo zgładzić za pomocą magicznej pieczęci — wysyczał mi Flesh prosto w twarz. — Nie jestem także kimś, komu możesz rozkazywać, zupełnie jakbym był twoim pieskiem wieszającym się wiernie u nogi. Może powinienem założyć obrożę i kaganiec? — Nachylił się w moim kierunku. — Nie jestem Bruno.

Słowa, wypowiedziane podświadomie czy nie, ugodziły mnie w serce niczym włócznia unurzana w żrącym kwasie. Wcześniej zagryziona warga ponownie zaczęła krwawić, gdy przecięłam ją kłem. Mimo cisnących się na usta przekleństw, które i tak nie uśmierzyłyby duchowego bólu, spojrzałam demonowi prosto w oczy. To, co zobaczył w moich, musiało go poruszyć, bo momentalnie w jego źrenicach zamigotała złość, ale już nie skierowana na mnie.

— Nigdy więcej nie wymawiaj jego imienia — wyszemrałam, sama się sobie dziwiąc, że głos mi nie zadrżał, lecz stał się przerażająco obojętny. — Nigdy — podkreśliłam, ignorując niewielką strużkę krwi cieknącą mi po brodzie.

— Kira…

Głos Flesha dobiegł do mnie niczym spod wody, zniekształcony i głuchy, jak echo w podziemnym tunelu. Odwróciłam się na pięcie. Ból pulsował mi w piersi, mimo że na niego zasłużyłam — wywołałam kłótnię głównie dlatego, że potrzebowałam ujścia dla zebranych w sobie negatywnych emocji i nie dziwiłam się, że Flesh się bronił.

Byłam w połowie salonu, gdy zobaczyłam Sorena wychylającego się z sypialni. Spojrzał na mnie zaciekawiony i nieco zaskoczony, ale nic nie powiedziałam, jedyne przemknęłam obok, kierując się na górę. Złota energia mojej wilczycy lśniła wokół mnie, zmieniając mnie na podobieństwo dwustuwatowej żarówki.

Zamknęłam się na cztery spusty w pokoju treningowym, niezbyt delikatnie zatrzaskując za sobą drzwi. Rozejrzałam się nieco skołowana po jasno oświetlonym pomieszczeniu, a potem stanowczym ruchem zerwałam z siebie szlafrok. Przyglądałam się swojej przemianie w licznych lustrach, dysząc ciężko. Zmiana skóry pomogła mi w połowie pozbyć się złości oraz żalu, jednak nadal chciałam coś zrobić z kłębkiem emocji, który dławił mnie w gardle.

Rzuciłam się na jeden z niebieskich materacy, wgryzając się w niego niczym pies w nową zabawkę. Szarpałam łbem tak mocno, że już za drugim razem gruby materiał ustąpił, a biała pianka posypała się na podłogę niczym wypatroszone wnętrzności ofiary. Warczałam jak opętana, targałam matę po szerokości całej sali, obnażając kły i widząc jedynie swoje odbicie w lustrze zasłonięte czerwoną mgiełką. Brutalnym ruchem rzuciłam zniszczony materac na mini lodówkę, która zachwiała się niebezpiecznie i cudem nie przewróciła się na bok.

Przystanęłam, oddychając ciężko i rozglądając się, bez skutku szukając czegoś jeszcze — jakiegoś przedmiotu, który mogłam zniszczyć. Sztuczny, niemal gorzki posmak materiału stłumił moje emocje, wypalając je niczym świecę.

Oklapłam na podłogę zmęczona jak po całodniowym biegu i zaczęłam przyglądać się sobie w lustrze. Złote oczy wilka ustąpiły powoli, pozwalając na pojawienie się ponownie pojedynczej srebrnej tęczówki. Banshee, odcięta na moment wybuchu, nadal milczała.

Za oknem wstawał powoli poranek. Słońce wlewało do pokoju pomarańczowy blask, dzięki czemu rozwiał się półmrok, mimo tego, że nie pomyślałam o zapaleniu światła. Po kilku długich minutach bezruchu, gdy już nie mogłam znieść swojego widoku, po prostu przymknęłam oczy i niemal natychmiast zasnęłam.

~ SOREN ~

Przez minutę gapiłem się na schody, na których moment wcześniej zniknęła Kira, a potem zerknąłem w stronę kuchni. Flesh nadal stał w tej samej pozycji, sztywny i nieruchomy niczym posąg z jasnego marmuru.

Wsadziłem jedną dłoń do kieszeni spodni, nadal mając przed oczyma obraz łowczyni, zupełnie jakby jej złota aura wypaliła mi się pod powiekami. Energia wypływająca z jej ciała przyprawiła mnie o dreszcz i kazała instynktowi odsunąć się na bezpieczną odległość. Może gdybym sam nie był drapieżnikiem, zrobiłbym to bez wahania.

Poszedłem do kuchni, trzymając w ręku pustą, małą butelkę. Minąłem bez słowa milczącego Flesha i nalałem do naczynia wody prosto z kranu — chemiczny posmak chloru mi nie przeszkadzał. Upiłem łyk, stojąc bokiem do drugiego demona. Wiercił wzrokiem dziurę w podłodze, ledwie rejestrując moją obecność.

— Taktu nie masz za grosz — odparłem pogodnym tonem, ocierając mokre wargi. — Kobiety powinno się traktować z szacunkiem, zwłaszcza takie, które wiedzą, jak zrobić pożytek z broni.

Szafirowe tęczówki Flesha lśniły gniewem, gdy skierował na mnie spojrzenie. Widok budzącego się w nim lwa wywołał uśmiech na mojej twarzy.

— Dawno nie widziałem cię tak wzburzonego, Książę. Nigdy nie byłeś typem o gorącej krwi, a teraz niemal płoniesz. — Upiłem kolejny łyk wody, czując narastające w powietrzu napięcie.

— Co ty tutaj robisz, Soren? — Głos demona zmienił się niemal w warkot.

Byłem pewien, że nie chodziło mu konkretnie o moją obecność w kuchni w domu Kiry. Uśmiech nie zniknął z moich warg mimo nieskrywanej wrogości, którą kierował do mnie Flesh. Gdy na górze rozległ się równomierny łomot oraz stukanie, podobne do stukania wilczych łap po posadzce, niemal się roześmiałem.

— Odpowiedź na to pytanie raczej nie powinna cię interesować, Flesh. — Podkreśliłem jego imię, specjalnie przeciągając głoski. — Zdaje się, że masz ważniejsze sprawy, które zaprzątają ci teraz głowę — mruknąłem, wskazując palcem sufit; krótko po tym rozległ się kolejny łomot, głośniejszy niż poprzednie.

Flesh spochmurniał na twarzy jeszcze bardziej, przywdziewając niemal demoniczne rysy. Zacisnął szczękę, głośno zgrzytając zębami. Odwróciłem się i ruszyłem wolnym krokiem do wyjścia, gdy demon zawołał mnie po imieniu. Zerknąłem na niego obojętnie przez ramię.

— Nie nazywaj mnie Księciem.

Uśmiechnąłem się szeroko, wysuwając spomiędzy warg ostre, wąskie kły. Zobaczyłem swoje odbicie w oknie. Mina Flesha wyrażała jedynie niezadowolenie.

Mój głos stał się miękki i jedwabisty, niczym śpiew węża kuszącego ofiarę.

— Jak sobie życzysz, wasza wysokość.

~ KIRA ~

Wymknęłam się z pokoju treningowego dopiero późnym popołudniem. W domu panowała grobowa cisza, nigdzie nie było widać ani Flesha, ani Sorena.

Spojrzałam na zegarek, a potem ruszyłam do kuchni. Napiłam się zimnej wody, a potem odetchnęłam głęboko jak podczas wykorzystywania techniki relaksacyjnej. Czułam, jakbym przygotowywała się do walki, a tymczasem czekałam na moich towarzyszy, by omówić z nimi wszelkie wątpliwości dotyczące mojego porwania. Oparłam dłonie na krawędzi blatu twarzą do okna i lekko zgiętym ciałem.

Charlotta zjawiła się jako pierwsza — o dziwo, sama, inaczej niż zazwyczaj. Spojrzałam na nią, stojąc w korytarzu i opierając dłoń na klamce. Jej niebieska brew się uniosła, jakby czekała na jakiekolwiek pytanie z mojej strony. Nie odezwałam się. Wpuściłam ją do środka, wędrując za wróżką do części kuchennej. Niemal od razu zajęła się parzeniem ziołowej herbaty, którą magicznie wyczarowała z jednej z moich szafek wiszących przy lodówce. Byłam pewna, że poiła się nimi podczas mojej nieobecności — zioła były dla niej lekarstwem niemal na wszystko, a zwłaszcza na stres.

Nie zapytałam, mimo ciekawości, czemu nie przyjechała razem z Fredericem. Gdyby tylko zechciała, powiedziałaby mi o tym. Jak na razie miałam ochotę skręcić czarodziejowi kark za zaklęcie, którego użył na Fleshu. Nie miałam pojęcia, na czym dokładnie polegało, ale znałam jego moc oraz skutki i byłam pewna, że zmuszę go do mówienia dzisiaj wieczorem.

Gorzkie przypomnienie o kłótni z demonem stanęło mi w gardle niczym trucizna. Musiałam mieć to wypisane na twarzy, bo Charlotta zerknęła na mnie z zaciekawieniem, wyczekując, aż zaparzy się woda na herbatę. Przełknęłam ślinę, a potem oparłam się o wyspę w udawanej, wyluzowanej pozie. Jedynie spięte mięśnie ramion zdradzały, że wcale nie czułam się spokojna.

— Wiem, że się denerwujesz — zaczęła ostrożnie Charlotta — jednak chcemy po prostu poznać prawdę.

— Powinniście wiedzieć, co się działo i czego się dowiedziałam — rzuciłam ponurym głosem. — Może to nie dotyczy bezpośrednio Quentina, jednak jest ważne dla nas, nadnaturalnych.

— Co masz dokładnie na myśli?

— Ja i Sonya nie byłyśmy jedyne — mruknęłam cicho. — Było więcej porwanych.

Zobaczyłam jak wróżka spina plecy i zaciska palce na czajniku.

— Jesteś tego pewna, Kira? — Gdy potaknęłam, spochmurniała jeszcze bardziej. — Tutaj, w okolicy?

— Wiem o innej siedzibie porywaczy. Dwaj wspólnicy, którzy pracowali razem z ludźmi, których zabiłam, przenieśli się tuż po tym, jak przekazano ich kumplom Sonyę oraz pojawił się cynk dotyczący mnie. — W moim głosie zabrzmiała nuta, która ją zaalarmowała.

Nie zdążyłam powiedzieć wróżce o Chicago, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Poszłam wpuścić do domu kolejnego gościa — tym razem był nim Silvyr razem z Amelią. Obydwoje spojrzeli na mnie z niepokojem i zaciekawieniem jednocześnie. Opanowałam się na tyle, by wpuścić ich do środka i spokojnie odprowadzić do Charlotty. Cała trójka zajęła swoje miejsca w salonie, wygodnie rozkładając się na kanapie.

Flesha nadal nie było, gdy pojawił się Frederic. Stałam oparta o kominek, gdy czarodziej po prostu wszedł do pokoju. Charlotta zignorowała go, nagle skupiając całą swoją uwagę na kubku pełnym gorącej herbaty rozwiewającej dookoła zapach mięty. Frederic westchnął na ten widok, trzymając dłonie w kieszeniach czerwonego, skórzanego płaszcza. Po ostatnim stroju bojowym nie było już śladu — oprócz płaszcza powróciły wysokie buty, ciemna koszula oraz spodnie. Gdy tylko skierował na mnie wzrok, posłałam mu zimne, wilcze spojrzenie, które sprawiło, że zahamował w połowie kroku, niemal się przewracając.

— Mamy sobie nieco do wyjaśnienia — zamruczałam niskim głosem, nie ruszając się ze swojego miejsca.

Napięcie wyraźnie wisiało w powietrzu. Nie przerwało go nawet pojawienie się Sorena, który cicho zamknął za sobą drzwi mojej sypialni.

— Charlotta, powinnaś zobaczyć co z Sonyą — powiedziałam cicho, nie spuszczając oka z czarodzieja.

Wydawała się pocieszona moimi słowami, jakby perspektywa opuszczenia salonu była teraz jej największym pragnieniem. W milczeniu zniknęła w pokoju obok, z którego przed chwilą wyszedł Soren.

Demon przyjrzał mi się uważnie, potem magowi oraz innym zebranym. Jego uśmiech przypomniał mi o kocie z Cheshire. Wymruczał pod nosem coś w stylu „To może być ciekawe” i rozsiadł się na fotelu niczym leniwy kocur. Nie zaszczyciłam go nawet jednym spojrzeniem.

Flesh zjawił się dopiero kilka minut później. Stąpał swobodnym krokiem, jednak na mój widok jego mina momentalnie stężała. Zerknęłam na niego równie nieprzychylnie jak na maga.

— No cóż, zacznijmy od pewnej nie cierpiącej zwłoki kwestii — niemal zaśpiewałam melodyjnym, sarkastycznym głosem. — Nie wiem, któremu z was najpierw urwać łeb, więc najpierw wyjaśnij mi, Fredericu, jakiego dokładnie zaklęcia użyłeś na Fleshu?

Mina demona się nie zmieniła, za to czarodziej spojrzał na mnie z rozbawieniem i niedowierzaniem jednocześnie.

— I o to się wściekasz?

Zrobił krok do przodu, wtedy właśnie Banshee uwolniła część swojej złości — wychyliła się na powierzchnię, szczerząc ostrzegawczo kły w milczącym ostrzeżeniu. Żadnego warkotu czy kłapnięcia, jedynie bojowa postawa. Czarodziej westchnął ciężko, ledwie rejestrując powrót Charlotty.

— Zachowujesz się równie irracjonalnie, tak samo jak i Charlotta.

— Doprawdy? — Stonowany, podejrzanie spokojny głos wróżki ociekał chłodem.

— Pieczęć służyła temu, by wyostrzyć ludzkie oraz magiczne zmysły — odezwał się donośnie Flesh, uciszając tym wszystkich, łącznie ze mną. — Twój trop urywał się zaledwie przecznicę od Mrocznego Irysa, więc odnalezienie cię wydawało się niemożliwe. Zaklęcie było ryzykowne, przyznaję, jednak zadziałało jak chcieliśmy.

— Trzeba było znaleźć inny sposób — powiedziałam cicho, stojąc nieruchomo z rękoma założonymi na piersi. — Lub mnie tam zostawić — dodałam, na co niemal wszyscy wstrzymali oddech.

Soren patrzył na mnie zafascynowany niczym widz będący w kinie na wyjątkowo ciekawym seansie filmowym. Flesh za to zmierzył mnie ostrym spojrzeniem.

— Mieliśmy siedzieć na tyłkach i pozwolić ci tkwić w łapach tych ludzi?

Milczałam zaledwie kilka sekund.

— Nie jestem małym szczeniakiem, którego trzeba ratować z opresji — zawarczałam. — Od dziewiątego roku życia dbałam o swój tyłek samodzielnie. Wychodziłam z gorszych opresji niż porwanie. Poza tym, żaden człowiek nie dałby rady Ogarowi.

Zapadło ciężkie milczenie. Charlotta mierzyła mnie wzrokiem spokojnym, ze zrozumieniem, inaczej niż reszta.

— Ona ma rację — szepnęła, ale i tak wszyscy ją usłyszeli.

— Nie oznacza to jednak, że nie jestem wam wdzięczna za misję ratunkową — dodałam, gdy oburzony demon chciał się odezwać. — Bez was nie uratowałabym Sonyi i pewnie wróciłabym do domu dopiero po kilku dniach pieszej wędrówki. Zatrucie srebrem spowolniłoby marsz. — Spojrzałam mimowolnie na dwie blizny na nadgarstkach.

Flesh także na nie spojrzał i nieco złagodniał na twarzy. Złość powoli ulatywała, oczyszczając atmosferę.

— Nie zebraliśmy się jednak tutaj, by omawiać działania Frederica — odparłam, z westchnieniem wypuszczając całe powietrze z płuc. — Powinnam wam opowiedzieć, co dokładnie się działo po moim porwaniu…

— Albo zacząć od tego, JAK cię porwali — mruknął ponuro Silvyr. — Wiem z doświadczenia, że wcale nie tak łatwo cię dorwać.

Przytaknęłam lekko, szykując się na trudną opowieść. Nawet samo wspomnienie porywaczy, środka usypiającego krążącego w żyłach i srebrnych łańcuchów przyprawiło żołądek o przejażdżkę rollercoasterem. Przypomniałam sobie wszystkie szczegóły, a kiedy opowiadałam, moje ciało zrobiło się zimne niczym kawał lodu. Ponownie tam byłam — w ciemnej ciężarówce, a potem podziemnej celi, gdzie jedyny kawałek nieba widziałam nad sobą, za masywnymi kratami. Usłyszałam cichy szelest kajdanów, poczułam w ustach żelazisty smak mrożonego mięsa, poczułam ból rozrywanych mięśni. Blizny na nadgarstkach paliły żywym ogniem, a w nozdrzach unosił się zapach krwi.

Zamilkłam, kończąc swoją opowieść. Zorientowałam się dopiero po minucie, że w salonie zapanowała kompletna cisza, a oczy wszystkich zwrócone były na mnie. Czułam się jak pacjent wybudzający się ze śpiączki — nieprzyjemne uczucie, podobne do wynurzania się spod wody.

— Nie byłyśmy jedynymi ofiarami, ja i Sonya — powiedziałam, przerywając ogólne milczenie. — Byli jeszcze dwaj wspólnicy, którzy zmyli się do innej bazy, jeszcze zanim mnie pochwycono. — Przełknęłam ślinę, zanim kontynuowałam. — Podobno zaszyli się gdzieś w Chicago. Mam ich adres.

Na słowo „Chicago” zareagowała jedynie Charlotta, posyłając mi pociemniałe spojrzenie. Nikt z obecnych oprócz wróżki nie wiedział o mojej przeszłości na tyle, by wiedzieć, jak bardzo nienawidziłam tego miasta. Na razie nie wdawałam się w szczegóły, zwłaszcza, że mieliśmy więcej problemów niż moje ponure dzieciństwo.

— Wiesz, że nie możemy pomóc porwanym, póki nie załatwimy sprawy z Quentinem — odezwał się cicho Flesh, lustrując mnie przenikliwym spojrzeniem szafirowych oczu. — Tutejszy konflikt może mieć tragiczne skutki, jeśli czegoś z nim nie zrobimy.

Jego słowa były gorzkie, a jednak prawdziwe. Wyprostowałam się lekko, przypominając sobie istotną rzecz, którą miałam przekazać reszcie. Banshee poruszyła się niespokojnie w moim wnętrzu.

— Prawie na pewno wiem, co takiego knuje Quentin — odezwałam się pewnym głosem, wędrując spojrzeniem po każdej twarzy w pokoju.

Amelia wyglądała, jakby chciała zerwać się z miejsca. Frederic, Charlotta i Flesh drgnęli niespokojnie, Silvyr mierzył mnie wzrokiem z kamienną twarzą, a Soren siedział wygodnie na fotelu, z nikłym zainteresowaniem śledząc tok naszego zebrania. Nie wiedział nic o kłopotach w mieście, a ja nie miałam zamiaru wprowadzać go teraz w szczegóły. Jego jedynym zadaniem było ochranianie Sonyi, co idealnie mu pasowało. Mimo sojuszu nie ufałam mu na tyle, by wprowadzić go w całą aferę — od młodych, szalonych wampirów, które zabijały ludzi w mieście, po kłopoty z wilkołakami i na szalonych planach Mistrza kończąc.

Opowiedziałam na głos o skrzyniach, które dostarczano do Mrocznego Irysa w nieoznakowanych samochodach, tych samych, o których informowała nas Felicity, wilczyca z miejscowego stada, córka mojej znajomej fryzjerki i największa plotkara w promieniu stu kilometrów. Na wzmiankę o srebrze wśród zebranych usłyszałam ciche przekleństwa. Mimowolnie wspomniałam także o tajemniczym narkotyku, którym uśpili mnie porywacze i uwzględniłam, że to od Quentina te dwa ludzkie ścierwa zdobyli na niego formułę.

— Quentin najwidoczniej planuje wojnę. Srebro w tak dużych ilościach można różnorako wykorzystać: wykuć z nich broń, zrobić śmiertelne naboje, nawet naszpikować nim odpowiednio organizm, aby w razie wszelkich obrażeń zadanych ze strony wilków, alergen dostał się do krwioobiegu napastnika i zabił go w przeciągu kilkunastu sekund.

— O co mu chodzi? O władzę? — zapytał Frederic. — Przecież może zdobyć nowe terytoria w inny sposób, bardziej pokojowy. Wampiry od wielu setek lat próbują żyć obok wilkołaków bez wzniecania niepotrzebnych walk, za wiele na tym tracą. A przecież sam wynik wojny jest nie do przewidzenia…

— Jeśli Quentin odpowiednio użyje nagromadzonego srebra, wynik potyczki jest łatwy do odgadnięcia — przerwałam mu, nie mogąc powstrzymać złości gotującej się w gardle. — Mistrz sądzi, że pozbył się największego zagrożenia, czyli mnie. Wiedział doskonale, że moje dobre stosunki z chmarą zależały jedynie od naszej dalszej współpracy. Postawił wszystko na jedną kartę i jeszcze nie wie, że przeżyłam i jestem gotowa za wszelką cenę przeszkodzić mu w wywołaniu rzeźni wśród magicznych.

— A co będzie, jeśli jednak dojdzie do wojny? — Silvyr miał zimny, szorstki głos. — Jeśli się wtrącimy, sytuacja karze nam wybrać, po której stronie stanąć. Od zawsze byliśmy neutralni, zabijaliśmy na zlecenie, żyliśmy w przyjaźni, jednak każdy dbał o siebie. — W jego oczach pojawiła się nikła iskra. — Opowiedzenie się po stronie wilkołaków lub wampirów będzie zaprzeczeniem tego, co dotychczas robiliśmy. Niech walczą ze sobą, jeśli trzeba. Co się może stać gorszego niż to, że terytorium krwiopijców się powiększy, choćby kosztem wilków?

Jego słowa mnie rozłościły.

— Wojna niesie ze sobą zniszczenie i śmierć. Jeśli wampiry pod dowództwem Quentina zwyciężą, zajmą wszystkie ziemie wilkołaków pod rozkazami Samuela, a te będą musiały opuścić miasto, wysiedlić się. Każdy z wilków ma tutaj dom, pracę, własne rodziny. — Natychmiast pomyślałam o ciężarnej Katherine, Omedze stada, a także partnerce obecnego Alfy. — Zachwianie równowagą wśród magicznych oraz zabicie wilków tylko dla przejęcia ziemi będzie miało katastrofalne następstwa. To nie średniowiecze, żyjemy we współczesnym świecie. Nie myślę nawet o magicznej policji, która potrafi partaczyć wiele spraw, ale ich interwencja w trakcie wojny będzie nieunikniona. Nie chodzi już tylko o to jedno miasto. Myślisz, że po swoim zwycięstwie Quentin poprzestanie jedynie na ziemiach Samuela? Ruszy dalej, znajdzie zwolenników w innych miejscach i zmusi wampiry do przeciwstawienia się wilkołakom. Z jednej walki może powstać wojna, która obejmie wszystkie chmary w kraju, a może i poza nim.

Moje oczy lśniły gniewem i pasją, tak samo jak wszystkich magicznych zebranych w salonie. W lazurowych oczach Charlotty objawiła się część dziedzictwa należąca do elfów — to właśnie one były zaprawione w boju, w przeciwieństwie do pokojowo nastawionych wróżek, po których odziedziczyła leczniczą magię oraz znajomość ziół. Amelia miała dzikie oczy wampirzycy, a w ciemnych źrenicach Frederica widziałam kolorowe iskry wyrażające buzujące w nim emocje. Zerknęłam na Flesha, któremu także udzieliło się moje podniecenie — spojrzenie jego srebrnych oczu demona zdawało się niemal parzyć. Nadal jedynym opanowanym osobnikiem był Soren, chociaż i w jego jasnych tęczówkach widziałam trudny do zinterpretowania błysk.

— Nie karzę wam wybierać — odparłam, starając się opanować wzburzenie. — Prosiłam was o pomoc w rozwiązaniu śledztwa i nijako dobrnęliśmy do jego końca. Wiemy już, kto stał za tworzeniem nowonarodzonych. Sprawa wyjaśniona.

Frederic uniósł brew, wpatrując się we mnie uważnie.

— Jeśli teraz pokazałabyś nam palcem wyjście, byłoby to o wiele bardziej dyskretne — powiedział z nikłym uśmiechem na ustach. — Silvyr ma rację, zawsze dbaliśmy o siebie i nie opowiadaliśmy się po żadnej ze stron, jednak chyba nie sądzisz, że zostawimy na twojej głowie nadchodzącą wojnę, szalonego wampira u władzy zasadzającego się na twoje życie i szajkę porywaczy obrywających swoje ofiary ze skóry? — Przeczesał włosy ręką. — Rany, mamy tutaj więcej zabawy niż na świątecznym jarmarku.

Nic nie odpowiedziałam.

— Jesteśmy z tobą, dobrze o tym wiesz — stwierdziła Charlotta, posyłając mi uśmiech. — Kiedy my potrzebujemy wsparcia, nawet się nie zastanawiasz, tylko od razu ruszasz na ratunek. Gnasz ile sił w łapach, aby nam pomóc, niezależnie od stopnia ryzyka. Czas się za to odwdzięczyć.

Spojrzałam uważnie na Silvyra. Amelia także na niego zerknęła, ale żadna z nas nie powiedziała ani słowa.

— Otaczają mnie psychopaci — westchnął, masując skroń. — Nie zostawię was samych, bo wpakujecie się w jeszcze gorsze bagno.

— Nie wiedziałam, że może być gorzej — stwierdziłam z sarkazmem, ale i pewną ulgą, od której niemal zmiękły mi kolana. — W każdej chwili będziecie mogli się wycofać.

— Dajże już z tym spokój — żachnęła się Amelia, zaskakując tym wszystkich. — Masz nasze poparcie, więc przestań się zachowywać, jakbyśmy mieli opuścić statek w razie kłopotów niczym strachliwe szczury.

Wszyscy się zaśmiali, łącznie ze mną. Jednak śmiech utkwił mi w gardle, gdy spojrzałam na milczącego Flesha. Patrzył na mnie nieruchomo z trudnym do zrozumienia wyrazem twarzy. Czekałam. Czy nasza umowa nadal była aktualna? Czy nie padło za dużo słów podczas ostatniej kłótni?

Nagle uśmiechnął się zawadiacko, puszczając do mnie oko. Napięcie między nami rozpłynęło się niczym mgła. Odetchnęłam. Błysk w jego oczach powiedział mi więcej niż słowna deklaracja — nadal pracowaliśmy razem, bez względu na ryzyko.

Rozdział VII

~ KIRA ~

Gdy całe towarzystwo po zakończeniu narady rozpoczęło zabawę z pełnymi butelkami wina, które Frederic sprowadził ze sobą, ktoś zapukał do drzwi. Było po dwudziestej drugiej, powietrze było niemal zamarznięte po wielkiej śnieżycy, a za oknem co chwila słyszałam odległe hałasy pługów odśnieżających główne ulice miasta. Kto mógł się tutaj pojawić o tej porze i w takich warunkach pogodowych? Zostawiłam chichoczące i rozmawiające donośnie towarzystwo, i poszłam przyjąć niespodziewanego gościa.

Na widok wilkołaka po drugiej stronie drzwi poczułam w żołądku mocny ucisk. Przypomniałam sobie, że ostatnio rozstaliśmy się w niezbyt dobrych humorach, a teraz John stał naprzeciwko mnie, wciskając dłonie głęboko w kieszenie zimowej kurtki. Na jego twarzy zobaczyłam poczucie winy i to zabolało mnie jeszcze mocniej.

— Nie chciałem w niczym przeszkodzić — powiedział, słysząc dochodzące zza moich pleców dudniące śmiechy i dźwięki uderzania kieliszków o kieliszki rozlegające się w głębi domu. — Wróciłem godzinę temu do miasta. Chciałem przeprosić za to, co się stało ostatnim razem. Trochę mnie poniosło.

— Trochę? — wymamrotałam pod nosem, wpatrując się w niego intensywnie.

Chciał coś powiedzieć, ale obok mojej nogi przepchnął się Duch, zaciekawiony nieznajomym zamarzającym na schodach. Pies wysunął głowę do przodu, węsząc w powietrzu. John na ten widok wykrzywił wargi w uśmiechu. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć „To pies tej wampirzycy”, jednak jego nastawienie zmiękczyło zaciekawione spojrzenie Ducha oraz radośnie machający ogon.

— Cześć, psiaku — odezwał się, dając psu dłoń do powąchania. — A gdzie Bruno?

Na dźwięk imienia mojego pupila odwróciłam spojrzenie, wbijając je w stos śniegu obok schodów. Nie miałam siły ani ochoty teraz spojrzeć Johnowi w twarz. Tępy skurcz przyprawił moje serce o ból. Żal po stracie nieco zelżał, jednak nadal trudno było mi o tym mówić.

— Bruno nie żyje — powiedziałam beznamiętnym, chłodnym głosem.

John zbladł na twarzy, przybierając barwę niewiele różniącą się od śniegu otaczającego go dookoła. W jego oczach zobaczyłam niedowierzanie.

— Jak to się stało? — zapytał po dłuższej chwili, ledwie powstrzymując boleść brzmiącą w głosie.

Przed oczyma stanęła mi twarz Edwarda, jeszcze plującego krwią i drżącego w ostatnich, przedśmiertnych drgawkach. Zobaczyłam ponownie przygnębione, zmęczone spojrzenie Samuela patrzącego na martwego brata. Potem pojawiło się wspomnienie Bruno — ciemna, skulona sylwetka, otwarte oczy, krew rozbryźnięta na dywanie i gzymsie kominka. Otrząsnęłam się z trudem, zastanawiając się, co powinnam powiedzieć.

— Ktoś włamał się do domu — powiedziałam, nie do końca mijając się z prawdą. — Chciał pewnie okraść posesję i trafił na Bruno. Złodziej go zastrzelił — dokończyłam, gładko przełykając kłamstwo.

John oceniał mnie oraz moje słowa, stojąc nieruchomo w niewielkiej plamie światła padającej zza moich pleców na jego twarz. Nagle radosne okrzyki moich towarzyszy wydały się niesamowicie odległe, niemal nieprawdziwe, niczym fatamorgana wabiąca wędrowców na gorącej pustyni. Po kilku minutach namysłu wilkołak po prostu kiwnął głową, godząc się ze smutnym faktem. Nie zapytał, gdzie byłam wtedy, gdy zabito Bruno, gdzie go pogrzebałam, cokolwiek. Po prostu mi uwierzył. Właśnie dlatego poczułam się jak kompletna idiotka oszukująca przyjaciela. Chciałam go trzymać od tego wszystkiego z daleka.

— Masz gości — stwierdził, nie zapytał i odsunął się o krok. — Nie będę ci przeszkadzał. Chciałem tylko przeprosić za to, co wcześniej powiedziałem. Nie powinienem wykłócać się o to, kogo zapraszasz do swojego domu. — Kiwnął jeszcze raz głową. — Sama decydujesz o własnym życiu.

— Wiem, że się o mnie martwisz, bardziej niż się do tego przyznajesz — powiedziałam cicho. — Dzieje się teraz kilka rzeczy, którymi muszę się zająć. Gdy już wszystko załatwię — postarałam się nie myśleć w kategoriach „jeśli wszystko załatwię…” — wtedy wybierzemy się na piwo. Obiecuję. Ja stawiam.

John uśmiechnął się delikatnie, ale smutek nie zniknął z jego oczu.

— Będę czekał.

Odprowadzałam go wzrokiem, póki nie zniknął z widoku. Stałam na schodach przez kilka minut, wpatrując się w ciemność. Z moich ust wydobywały się obłoczki pary, a ciekawski Duch wędrował po śniegu, brodząc łapami w białych zaspach. Obserwowałam go nieobecnym wzrokiem przez jakiś czas, póki czyjeś ręce nie otoczyły mojej talii od tyłu. Prawie podskoczyłam, wyrwana z zamyślenia, jednak po chwili po prostu cieszyłam się ciepłem drugiego ciała blisko mnie.

— Kto to był? — Cichy głos Flesha wibrował koło mojego ucha.

Westchnęłam pod nosem.

— Znajomy. — Wbiłam wzrok w puste, ciemne niebo. — Powiedziałam mu o śmierci Bruno.

Demon przesunął wargami po mojej szyi, zanim oparł brodę na czubku mojej głowy. W jego ruchach nie było namiętnych podtekstów, jedynie chęć przebywania razem. Nie wiedziałam, co dokładnie miałam o tym myśleć.

— To, co ci powiedziałem — zaczął pewnym głosem — było niewłaściwie. Nie powinienem był tego mówić, w żadnych okolicznościach.

— Jednak to prawda — stwierdziłam spokojnie. — Traktowałam cię zaborczo, zupełnie jak swojego wiernego psa. Zapomniałam, kim jesteś. Zapomniałam, kim ja jestem, na chwilę, ale to i tak było za długo. — Odwróciłam się do niego twarzą. — Pomożesz mi zapobiec tej gównianej wojnie?

— Powtarzam ci po raz kolejny, że nie opuszczę cię, póki nie wypełnię naszej umowy.

— Umowa się skończyła. Miałeś pomóc mi tylko w śledztwie.

— Wojna jest częścią tego śledztwa. — Założył zbłąkany kosmyk moich włosów za ucho. — Trzeba będzie ostrzec wilkołaki przed tym, co planuje Quentin. Muszą wiedzieć, co ich czeka, jeśli nie uda się go powstrzymać.

— Z Mistrzem nie da się pertraktować — stwierdziłam z lekkim prychnięciem. — Wątpię, czy da się zatrzymać machinę, którą już uruchomił.

— Co masz na myśli? — Flesh zmarszczył lekko brwi nad nosem.

— Trzeba porozmawiać z Samuelem — stwierdziłam tonem wyjaśnienia. — Im szybciej, tym lepiej. Przekonam go, by przegrupował swoje wilki i przygotował się na ewentualny atak ze strony Quentina.

— Myślisz, że wampiry z jego chmary podążą na wojnę? Założę się, że większość z nich popiera sojusz z wilkami, który utrzymuje pokój między obydwoma rasami już od wielu lat.

— Nie wiem, skąd Quentin weźmie dla siebie armię i sojuszników, ale na pewno nie będzie to dziecinna zabawa w policjantów i złodziei.

Demon westchnął, jakby liczył na inne słowa z mojej strony.

— Na razie powinnaś się rozluźnić — powiedział, odrywając mnie od ponurych myśli. — Chodź, zobaczymy, czy Frederic i reszta zostawili nam trochę wina. Piją duszkiem, jakby to była woda.

Gdy chciał wejść do środka, pociągnęłam go w swoim kierunku i pocałowałam. Był zaskoczony tylko przez moment, a potem odwzajemnił pocałunek z pasją, która zawibrowała we mnie aż po czubki palców. Na wspomnienie naszych igraszek pod prysznicem poczułam miłe dreszcze oraz gorąco ogarniające całe ciało.

— A może zostawimy to rozwrzeszczane towarzystwo samemu sobie i zamkniemy się na górze?

Uśmiech Flesha, który rozciągnął jego wargi, był iście diabelski.

***

Z samego rana wymknęłam się z gościnnej sypialni, zostawiając w łóżku zakopanego w pościeli Flesha. Po całonocnym, namiętnym sparingu z nocy pozostało nam zaledwie kilka godzin przeznaczonych na sen.

Zamknęłam cicho drzwi i podreptałam na dół, ostrożnie stawiając kroki. Całe towarzystwo, uznając imprezę za zakończoną dopiero po ostatnich kroplach alkoholu na dnie butelki, powoli porozjeżdżało się do hoteli, kiedy zegar wybił północ. W salonie znalazłam brudne kieliszki po winie, talerze po przekąskach (na pewno przygotowanych przez Amelię) oraz kubek pachnący miętą po herbacie, którą na początku spotkania sączyła Charlotta, zanim rzuciła się w wir alkoholowych zabaw tak jak reszta towarzystwa.

Posprzątałam salon, nakarmiłam Ducha, a potem poprawiłam pasek szlafroka na biodrach i skierowałam się do drzwi swojej sypialni. Sorena tam nie było, jednak pozostał po nim jego charakterystyczny zapach.

Weszłam do środka. Dywan stłumił kroki moich bosych stóp. Sonya leżała na łóżku przykryta pościelą niewiele jaśniejszą od jej bladej twarzy. Siniaki poznikały z jej skóry, jednak szramy, które zadał jej porywacz srebrnymi ostrzami, pozostawiły po sobie trzy, podłużne blizny na miękkim policzku. Jej ranna noga była odsłonięta na tyle, że mogłam przyjrzeć się ranie obłożonej przezroczystą maścią, pachnącą nieznanymi mi ziołami. Brzegi poszarpanej tkanki były zaczerwienione od niedawnej infekcji, jednak rozcięcie goiło się powoli, tworząc grubą, wypukłą bliznę wzdłuż łydki. Twarz dziewczyny była spokojna, zupełnie jakby leżała tutaj pogrążona w przyjemnym, długim śnie.

Usiadłam na krześle obok łóżka, tam, gdzie zapewne musiał przesiadywać Soren. Przyglądałam się delikatnym rysom nastolatki, jej zgrabnemu, chudemu ciału oraz poszarpanemu ubraniu, w którym Soren przyniósł ją do mojego domu. Ciemna koszulka oraz dżinsy do kolan były nie tylko dziurawe, ale i brudne.

Siedziałam tam może kilkanaście minut, zanim powieki Sonyi drgnęły, a po kilku sekundach spojrzały na mnie oczy jasne niczym dwa kamienie księżycowe. Gorączka już jej nie dręczyła, nadal jednak była osłabiona. Przyjrzała mi się uważnie.

— Gdzie ja jestem? — zapytała ochrypłym, cichym głosem, wpatrując się w moją twarz. — Co się dokładnie stało?

— Uwolniłam cię — odpowiedziałam spokojnie. — Ja i moi przyjaciele.

Przełknęła ślinę, lekko podciągając się na poduszkach. Chciałam jej pomóc, jednak Sonya dała radę oprzeć się na łokciu, a potem usiąść. Mimo tortur, jakie przeszła przez ludzi oraz wychudzeniu organizmu, jej siły regenerowały się dość szybko. Skrzywiła się, gdy poruszyła ranną nogą, a potem oparła plecy o ramę łóżka.

— Opowiedz mi wszystko. — Poprawiła pościel okrywającą nogi. — Jak długo byłam nieprzytomna?

Odpowiedziałam jej na to pytanie, tak samo jak na kilka innych. Na wieść, że była w moim domu, lekko pochyliła głowę niczym uległy wilk. Rozejrzała się po ciemnym pokoju, aż w końcu powróciła spojrzeniem do mojej twarzy.

— Widziałam tutaj mężczyznę — powiedziała cicho, jakby do siebie.

— Nazywa się Soren — odparłam, obserwując błysk w jej oczach. — Pilnował cię przez cały czas, od kiedy tutaj jesteś. Moja znajoma za to wyleczyła większość twoich ran. — Zauważyłam, że uważnie ogląda swoje ramiona oraz dotyka twarzy.

Czując pod palcami trzy blizny na policzku, skrzywiła się i odsunęła dłoń. Ból fizyczny niemal zniknął, pozostał jednak ślad psychiczny. Wiedziałam z własnego doświadczenia, że te blizny będą przypominać Sonyi o wszystkim, czego doświadczyła z rąk porywaczy. Będą momenty, gdy przypomni sobie każdy siniak, każdą ranę, każdą kroplę krwi, którą z niej utoczyli i każdą łzę, którą uroniła z bólu i rozpaczy.

— Zostaniesz tutaj, póki nie wyzdrowiejesz. — Oparłam łokcie na kolanach, obserwując ją. — A potem zdecydujesz, co zrobić dalej. Nie wyrzucam cię, jednak dzieje się teraz wiele rzeczy, które mogą wpakować cię w większe kłopoty niż porwanie.

Spojrzała na mnie, ale bez zaskoczenia, strachu czy niepewności, których się po niej spodziewałam. Miała spojrzenie starej, wiekowej wróżbitki, która pracowała w Kalifornii, a którą spotkałam przypadkiem na ulicy. Kobieta zaczepiła mnie i nieobecnym spojrzeniem wodziła po mojej twarzy. Jej głos był gładki niczym szkło i równie chłodny, obcy, gdy powiedziała: „Czeka cię wiele wyzwań.” Po wielu latach przekonałam się, że miała rację. Teraz Sonya patrzyła na mnie tym samym spojrzeniem, jakby widziała we mnie coś, czego ja nie mogłam dostrzec.

— Wiem, że borykasz się z problemami — odparła spokojnie, otulając się ramionami. — Dziękuję, że mi pomogłaś. Nie ma rzeczy, która spłaciłaby mój dług wobec ciebie.

Odgarnęła do tyłu długie, ciemne włosy, opadające strąkami na ramiona. Nie chciałam interpretować jej wcześniejszego zachowania — włoski na karku nadal sterczały mi prosto, niczym z zimna.

— Jeśli czujesz się na siłach, możesz skorzystać z łazienki na parterze — zaproponowałam. — Gorący prysznic powinien dobrze ci zrobić. Potem zajmę się twoją nogą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.52
drukowana A5
za 70.72