jedność
błądziliśmy i szukaliśmy
popełnialiśmy błąd za błędem
naprawiliśmy przyszłość
świadomie psując teraźniejszość
w całym tym amoku
w pośpiechu i braku czasu
tworzymy doskonały chaos
do końca przez nas zaplanowany
kontrolujemy każde przewinienie
każdy moment i niektórych ludzi
mamy moc nietuzinkową
istotną dość w całym tym przemijaniu
potrafimy trzymać w dłoniach wszechświat
nigdy jednak osobno
tworząc koszyczek z czterech dłoni
trzymamy najuporczywszy ciężar
zmysły
siedzimy obok siebie
za oknami blada nicość
otuleni blaskiem świecy
próbujemy patrzeć w przyszłość
płomień subtelnie rozświetla pokój
skutecznie wyostrza zmysły
w myślach liczę krople deszczu
co na dachu się rozprysły
zapach wosku z porcelany
w płuca wgryza się nieznośnie
powietrze zgęstniało
dusi gardło bezlitośnie
w tle już słyszę tę piosenkę
z zakurzonych dwóch głośników
jakże lekko i wyniośle
łączy własnych miłośników
zmysły
aromatem nos rozpieszcza
gorzki napar herbaciany
z pocałunkiem go dostałam
oraz kłębem ciężkiej pary
chociaż szkiełka w okularach
mgiełka otuliła sprytnie
nasze oczy wciąż się sobie
przyglądają coraz chciwiej
zaparzonych listków z Indii
woń unosi się nad nami
lada chwila w dym się wmiesza
wymienią się poglądami
my natomiast dwoje ludzi
tacyśmy przyziemni skrajnie
do latania — niezbyt zdolni
do miłości — nadzwyczajnie
zmiana
introwertyk
indywidualista
ten najbardziej typowy
zatwardziały w swoich przekonaniach
zawzięty
niepokonany i nieugięty
tylko on
silny i nieuległy
chadza swoimi ścieżkami
mieszka w swoim mieszkaniu
czyta swoje ulubione książki
słucha swojej ulubionej piosenki
od jakiegoś jednak czasu
mniej lub bardziej odległego
te wydeptane przez dwie stopy ścieżki
znoszą dwukrotnie większy ciężar
ta kawalerka w centrum miasta
wydaje się jakby mniejsza
przekaz książki odbiera dodatkowa para uszu
mogą od teraz tańczyć do ich piosenki
plan
przemęczone oczy przymknę
tak po cichu i powoli
przez myśl nigdy mi nie przeszło
że mnie miłość tak zaboli
twarz spuchniętą choć niewinną
zimną wodą załagodzę
i jak w wodzie tak w twych kłamstwach
aż do kolan brodzę
roztrzęsione i pobladłe