E-book
15.75
drukowana A5
36.75
drukowana A5
Kolorowa
59.61
Odnaleziony walc

Bezpłatny fragment - Odnaleziony walc


Objętość:
109 str.
ISBN:
978-83-8414-004-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 36.75
drukowana A5
Kolorowa
za 59.61

Słowo od autora

Szanowni Czytelnicy,

z ogromną przyjemnością oddaję w Wasze ręce książkę „Odnaleziony walc” — opowieść o pasji, miłości i tajemnicy manuskryptu pewnego utworu, który przez lata skrywał się w zakurzonych nowojorskich archiwach. Historia ta, balansująca na granicy faktu i literackiej fikcji, zrodziła się z fascynującego odkrycia — niedawno odnalezionego, nieznanego dotąd walca prawdopodobnie skomponowanego przez Chopina. Niczym sam kompozytor, który potrafił przemienić najprostsze melodie w arcydzieła, tak i ja postanowiłem przekuć to muzyczne znalezisko w literacką opowieść.

Jest to historia Aurelii i Robinsona McClellanów — znanych być może niektórym z Państwa z mojej powieści „Ich pierwsze lato w Nohant” — małżeństwa bibliofilów, których wspólna fascynacja Fryderykiem Chopinem prowadzi do niezwykłego odkrycia w nowojorskiej Morgan Library and Museum — zaginionego manuskryptu walca a-moll. Odtąd, ich podróż przez labirynty bibliotek, muzeów i antykwariatów, od Nowego Jorku, przez Paryż aż po Warszawę, będzie nie tylko poszukiwaniem muzycznego skarbu, ale również wędrówką w głąb własnych serc. Wraz z kolejnymi odkryciami Aurelia i Robinson McClellan zbliżać się będą do rozwiązania zagadki walca… Czy rozwikłają tę zagadkę ostatecznie? — Tego dowiedzą sie Państwo po przeczytaniu mojej powieści.

„Odnaleziony walc” to powieść o tym, jak wielkie odkrycia mogą przynieść zarówno radość, jak i cierpienie, jak pasja może stać się obsesją, a miłość — próbą. To historia o tym, że najważniejsze wartości — miłość, bliskość, wzajemne zrozumienie — czasem giną nam z oczu, ukryte pod warstwą codziennych trosk i ambicji. Mam nadzieję, że losy Aurelii i Robinsona poruszą Wasze serca i skłonią do refleksji nad tym, co w życiu jest naprawdę ważne.

Życzę Państwu intrygującej lektury!

Janusz Niżyński

Rozdział 1 — Odkrycie w Morgan Library

W dusznych korytarzach Morgan Library and Museum, gdzie zapach starego papieru i skóry mieszał się z wonią wosku pszczelego, panowała atmosfera tajemniczości i nostalgii. Mahoniowe regały, niczym dostojni strażnicy minionych epok, piętrzyły się aż po sufit, strzegąc skarbów piśmiennictwa. Promienie nowojorskiego słońca, wpadające przez wysokie, łukowate okna, kładły się złotymi smugami na grzbietach książek, tworząc iluzję ruchu, jakby duchy dawnych autorów przechadzały się pośród tomów. W tej świątyni wiedzy, gdzie każdy szelest kartki zdawał się opowiadać historię minionych wieków, dwoje bibliofilów — Robinson i Aurelia McClellan, poświęcali się swojej pasji odkrywania.

Aurelia, z bujnymi kasztanowymi włosami upiętymi w kunsztowny kok, z jej polskimi korzeniami i zamiłowaniem do romantyzmu, przypominała postać z dawnego dagerotypu. Jej delikatne palce, przesuwające się po pożółkłych stronicach, zdawały się wyczuwać puls historii. Robinson, rasowy amerykański bibliofil, ale i kompozytor o duszy romantyka, z iskierkami entuzjazmu w piwnych oczach, wierzył, że gdzieś pomiędzy zapomnianymi wierszami i nutami drzemią jeszcze nieodkryte arcydzieła. Jego miłość do muzyki klasycznej graniczyła z kultem, a każda wzmianka o dawnych mistrzach wywoływała u niego dreszcz emocji.

— Robi! — głos Aurelii, zazwyczaj cichy i melodyjny, tym razem zabrzmiał z nutą podniecenia, przypominając brzmienie kryształowego dzwoneczka. — Chyba natrafiłam na coś absolutnie niezwykłego!

Robinson, pochłonięty lekturą starodruku, uniósł głowę znad księgi. Jego okulary w rogowyc oprawkach zsunęły się lekko na czubek nosa.

— Naprawdę? — zapytał, z figlarnym uśmiechem błąkającym się po ustach. — Czyżby kolejny romans w stylu Jane Austen, czy może coś równie porywającego, co świeżo upieczone ciastko z Levain Bakery?

Aurelia przewróciła oczami i nie mogła powstrzymać pobłażliwego uśmieszku. Po sześciu latach małżeństwa przywykła do jego żartobliwych docinków.

— Przestań się wygłupiać i chodź tu natychmiast — powiedziała, delikatnie rozkładając znalezisko na mahoniowym pulpicie.

Robinson wstał od swojego biurka, otrzepując mankiety tweedowej marynarki z niewidzialnego kurzu. Gdy podszedł bliżej, jego żartobliwy wyraz twarzy ustąpił miejsca profesjonalnemu skupieniu.

— To… to są nuty — wyszeptał, pochylając się nad dokumentem.

— Tak. Nuty walca! — potwierdziła, a jej głos drżał z emocji. Oczy Aurelii, zazwyczaj spokojne i badawcze, teraz lśniły blaskiem odkrywcy, który właśnie natknął się na bezcenny skarb. Jej serce biło mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi i zatańczyć wraz z nutami zapisanymi na pożółkłym papierze. — Spójrz uważniej: to nie po prostu… nuty — Aurelia z trudem panowała nad drżeniem głosu — spójrz na charakter pisma, na te charakterystyczne zawijasy w kluczach wiolinowych…

Robinson założył dodatkowy monokl na parę okularów do czytania i pochylił się jeszcze niżej.

— Aurelio… — jego głos stał się ochrypły. — Czy ty sugerujesz…?

— Tak, kochanie. To wygląda na rękopis Chopina.

Przez chwilę stali w milczeniu, bojąc się nawet oddychać zbyt głośno. Robinson delikatnie dotknął brzegu kartki.

— Ale skąd… jak… to niemożliwe! — wymamrotał — Wszystkie manuskrypty Chopina są skatalogowane, zinwentaryzowane…

— A jednak — Aurelia wskazała na górną część kartki — Zobacz podpis: Chopin. I te charakterystyczne „ff” jako oznakowanie forte… O! tutaj nawet potrójne! To jego sposób notowania uwag wykonawczych.

Robinson wyprostował się i nagle zaczął przemierzać niewielką przestrzeń między regałami w tę i z powrotem. Nagle się zatrzymał, wyjął z kieszeni smartfon i zaczął nim robić fotografie manuskryptu we wszelkich możliwych ujęciach.

— Musimy zachować zimną krew — powiedział, bardziej do siebie niż do żony — Potrzebujemy ekspertów, specjalistów od chopinowskich manuskryptów…

— Ale najpierw — przerwała mu Aurelia — musimy mieć pewność, że to rzeczywiście nieznany utwór — jej mąż zastygł na chwilę nad manuskryptem po zrobieniu ostatniego zdjęcia, naocznie sprawdzając w nim jeszcze jakieś szczegóły — ty przecież, mój mężu, znasz na pamięć wszystkie jego walce.

— Hmm… — Robinson uśmiechnął się skromnie. — I ten… ten jest inny. Nigdy wcześniej go nie widziałem — i ponownie pochylił się nad manuskryptem — Te progresje harmoniczne… — mruczał pod nosem — To zdecydowanie jego styl, ale jednocześnie jest w tym coś… dla mnie świeżego.

— Jakby eksperymentował z nową formą. — dokończyła Aurelia — Spójrz na tę dramatyczną introdukcję. To nie jest typowy walc wiedeński.

— Jeśli to autentyk… — Robinson przełknął ślinę — Aurelio, zdajesz sobie sprawę, co to może znaczyć?

— Że dwójka szalonych bibliofilów właśnie dokonała największego muzycznego odkrycia XXI wieku? — W jej oczach błysnęły figlarne iskierki.

— Albo że za chwilę obudzimy się z tego pięknego snu — westchnął Robinson, ale nie mógł powstrzymać podekscytowania — Musimy działać metodycznie. Najpierw dokumentacja fotograficzna, potem konsultacja z konserwatorem…

— I ani słowa dla prasy — dokończyła Aurelia — Przynajmniej dopóki nie będziemy mieli stuprocentowej pewności.

Siedzieli tak jeszcze przez chwilę, wpatrując się w pożółkłą kartkę, która mogła zmienić ich życie. W ciszy biblioteki słychać było tylko ich przyspieszone oddechy i delikatny szelest klimatyzacji.

— Wiesz co, Robi? — szepnęła Aurelia. — Nawet jeśli to nie jest Chopin…

— ...To i tak najwspanialsze popołudnie w bibliotece — dokończył to, co zapewne chciała mu powiedzieć, obejmując żonę ramieniem.


Za oknem Nowy Jork tętnił życiem, nieświadomy potencjalnego skarbu, który właśnie został odkryty w jednej z jego najwspanialszych bibliotek.

Rozdział 2 — Noc pełna marzeń

W małym, acz przytulnym mieszkaniu na Upper West Side nowojorskiego Manhattanu, gdzie książki zajmowały każdą wolną przestrzeń, a na ścianach wisiały reprodukcje dawnych partytur, Aurelia i Robinson wciąż nie mogli otrząsnąć się z emocji tego niezwykłego dnia. Późny wieczór zastał ich przy kameralnej kolacji w jadalni, gdzie przy świetle lampy Tiffany’ego w stylu vintage delektowali się nie tyle jedzeniem, co możliwością dzielenia się swoimi przemyśleniami.

— Nawet nie tknąłeś swojego ulubionego risotto, kochanie — zauważyła Aurelia, obserwując jak jej mąż po raz kolejny odkłada widelec, by gestykulować z ożywieniem.

— Jak można myśleć o jedzeniu w takiej chwili? — Robinson poprawił okulary, które w chwilach emocji jak zwykle zsuwały mu się z nosa. — To wszystko wydaje się tak nieprawdopodobne! Wiesz, ile razy przeszukiwałem te same regały? Ile razy przeglądałem te same katalogi?

Aurelia uśmiechnęła się czule, dostrzegając w oczach męża ten sam błysk pasji, który ujrzała po raz pierwszy siedem lat temu w Nohant, gdzie się zresztą poznali.

— Pamiętasz profesora Steinberga z Uniwersytetu Wiedeńskiego? — zapytała, nalewając więcej czerwonego wina do kieliszków. — Zawsze powtarzał, że największe odkrycia czekają tam, gdzie nikt ich nie szuka.

— O tak, stary dobry Heinrich! — Robinson roześmiał się, wreszcie biorąc łyk wina. — Gdyby wiedział, że w samym sercu Nowego Jorku…

Później, już w sypialni, gdzie półki z książkami również sięgały sufitu, a na nocnym stoliku piętrzyły się stosy specjalistycznych czasopism, małżonkowie wciąż nie mogli przestać rozmawiać o swoim odkryciu.

— Wciąż nie mogę uwierzyć, kochanie — Robinson, oparty o zagłówek łóżka gestykulował z nieustającym entuzjazmem — jak to w ogóle było możliwe, że nieznany walc Chopina przetrwał niemal dwa stulecia, ukryty przed światem, by właśnie teraz, dzięki naszemu odkryciu, ujrzeć światło dzienne?

Aurelia, zawinięta w swój ulubiony kaszmirowy szlafrok, przysiadła na brzegu łóżka.

— Wiesz, co jest najbardziej fascynujące? — zamyśliła się. — To nie tylko kwestia samego manuskryptu. To historia, która za nim stoi. Jak trafił do Ameryki? Kto go przywiózł? Dlaczego nikt wcześniej go nie odnalazł?

— O Chryste… Aurelio! — Robinson usiadł prosto, a jego oczy błyszczały jak u podekscytowanego dziecka. — Czy ty masz świadomość, że może właśnie natknęliśmy się na muzyczny odpowiednik świętego Graala?

W miarę jak ich zachwyt narastał, a dyskusja stawała się coraz bardziej żarliwa, ich wyobraźnia zaczęła malować obrazy przeszłości. Przez okno sypialni wpadało światło księżyca, tworząc tajemniczą grę cieni, idealnie komponującą się z ich romantycznymi wizjami.

— Potrafię go sobie wyobrazić… — szepnęła, zamykając oczy — Chopina siedzącego przy fortepianie w którymś z paryskich salonów. Może u hrabiny Potockiej? Albo u księcia Radziwiłła?

— Z tą jego charakterystyczną manierą przechylania głowy — dodał Robinson, mimowolnie naśladując ten gest. — Wyobrażasz sobie ten moment, gdy zapisywał te nuty? Może to był jeden z tych wieczorów, gdy cierpiał na bezsenność…

W ich wyobraźni przewijały się żywe obrazy: młody Chopin otoczony gronem artystów i intelektualistów, prowadzący ożywione dysputy o sztuce… I opowiadając sobie nawzajem, widzieli go jak żywego — z burzą niesfornych, ciemnych loków opadających na czoło, z twarzą naznaczoną piętnem geniuszu i melancholii. I jego smukłe palce tańczące po klawiaturze fortepianu, wyczarowując melodie, które poruszały najgłębsze struny duszy.

— A wiesz, co w tym wszystkim jest najbardziej niezwykłe? — Aurelia przerwała ciszę, która na moment zapadła między nimi, niczym pauza między częściami koncertu — To, że ten walc, ta muzyczna efemeryda, przetrwał wszystkie zawieruchy historii. Wojny, rewolucje, transatlantyckie przeprowadzki, a nawet — dodała z delikatnym uśmiechem — zakurzone regały Morgan Library.

Robinson uśmiechnął się, ściskając dłoń żony.

— …By w końcu trafić w nasze skromne ręce — dokończył, tonem godnym odkrywcy zaginionej Arki Przymierza — do dwójki bibliofilów, którzy wolą zapach starego papieru od woni martini na Manhattańskich cocktail parties.

Aurelia parsknęła śmiechem.

— Nie zapominajmy o fakcie, że wolimy towarzystwo książkowych bohaterów od nowojorskiej śmietanki towarzyskiej — dodała, z delikatną ironią w głosie.

— A pamiętasz tę minę, jaką zrobił poczciwy doktor Bailey, gdy dowiedział się, co znaleźliśmy w jego ukochanych, skatalogowanych po stokroć regałach? — Robinson uniósł brwi, naśladując wyraz zaskoczenia dyrektora muzeum. — Wyglądał, jakby zobaczył ducha samego Chopina unoszącego się nad zbiorami rękopisów.

Aurelia wybuchła śmiechem, wyobrażając sobie tę scenę.

— Biedny doktor Bailey! — powiedziała, ocierając łzy. — Chyba do tej pory nie może uwierzyć, że taki skarb przeleżał nietknięty przez dekady, tuż pod jego nosem.

Zegar w salonie wybił północ. Za oknem migotały światła Manhattanu, ale w ich przytulnym mieszkaniu, w sypialni pełnej manuskryptów, nut i wspomnień, czas zdawał się płynąć wolniej. W uszach wciąż brzmiały im wyimaginowane dźwięki nieznanego walca, a umysły pełne były pytań bez odpowiedzi. Sen nie przychodził, ale im to nie przeszkadzało. Tej nocy byli zbyt podekscytowani, by spać. Czuli się jak archeolodzy, którzy właśnie odkopali bezcenny artefakt, a przed nimi otwierał się nowy, fascynujący rozdział badań.

Tej nocy Nowy Jork za oknem wydawał się bardziej romantyczny niż kiedykolwiek, jakby sam Chopin tchnął w miasto ducha swojej epoki. A oni — Robinson i Aurelia — zanurzeni w świecie dźwięków i obrazów, już snuli plany dalszych poszukiwań i badań. Pomimo nocy — natychmiast, już teraz, już zaraz zapragnęli zgłębić tajemnicę nowo odkrytego walca, odczytać zakodowane w nutach emocje, poznać historię jego powstania. Chcieli, poprzez swoje znalezisko, dotknąć duszy Chopina, zrozumieć jego tęsknoty, radości i smutki, które — jak wierzyli — znalazły odbicie w każdym takcie uwiecznionej przez niego muzyki.

Wśród mroków otaczających ich książek, w ich umysłach rysował się coraz wyraźniejszy obraz młodego Chopina — błąkającego się po ulicach Paryża, z sercem rozdartym między tęsknotą za ojczyzną a ekscytacją nowego życia w stolicy sztuki. Widzieli go, jak z zapamiętaniem zapisuje nuty na pożółkłym papierze, przelewając na stronicy manuskryptu całą gamę przeciwieństw targających jego duszą.

— Jest w tym skrawku papieru coś magicznego — wciąż snuła rozważania Aurelia, przypominając sobie delikatnie porozmieszczane na pięcioliniach nuty. Jej głos brzmiał cicho i zamyślony — Miałam wrażenie, że te skromne znaczki to był ledwie krótki wstęp do niezapisanej całej krainy emocji, opowieści o tęsknocie za utraconą ojczyzną, która rozgrzewała duszę Chopina i pomagała mu ją przenosić w inny wymiar.

— Może i tak było… — dodał Robinson, przekrzywiając głowę i wpatrując się w Aurelię z wyrazem zadumy na twarzy. — Czyż prawdziwa muzyka jak ptak, który wzbija się w powietrze, unosząc swoją pieśń powyżej ziemskich trosk, nie rodzi się właśnie ze zniewolonego serca?


I tak oto — od cichej przystani Morgan Library and Museum, pośród szumu wieków i zapachu starego papieru, po łoże małżonków niewielkiego mieszkania na Upper West Side — rodziła się opowieść o zapomnianym walcu Chopina. Opowieść, w której przeszłość i teraźniejszość splatały się w wirującym tańcu nut, niczym dwoje kochanków odkrywających na nowo zapomnianą melodię serc. Ten walc, pełen niewypowiedzianych emocji, subtelnej wrażliwości i niezwykłej twórczej energii, czekał cierpliwie, ukryty między pożółkłymi kartkami, na swoje ponowne odkrycie. I doczekał się.

Aurelia i Robinson, ożywieni entuzjazmem i pragnieniem przywrócenia światu zapomnianego arcydzieła, postanowili nie tylko zgłębić tajemnicę manuskryptu, ale uczynić z niego głos całego pokolenia, które nigdy dotąd nie miało okazji usłyszeć tych dźwięków. Z namiętnością badaczy i czcią miłośników muzyki, przygotowywali się do podróży w głąb serca chopinowskiej twórczości, gdzie sam mistrz był ich mentorem i przewodnikiem. W miarę jak oddawali się ekscytacji odkrycia, ich myśli lekkie jak motyle, unosząc się na wietrze, zaczęły wędrować w przeszłość, podążając śladami młodego Fryderyka. Manuskrypt, niczym klucz do minionych epok, otwierał przed nimi wrota do świata młodzieńczych marzeń, tęsknot i pierwszych miłości kompozytora. Dźwięki odnalezionego walca, które dotąd tliły się tylko w ich wyobraźni, w ich fantazjowaniu nabierały kształtów, barw i emocji.

I wkrótce, niczym w magicznym śnie, przenieśli się na zielone, słoneczne łąki podwarszawskich Łazienek z początków XIX stulecia. Czuli na twarzach ciepło letniego słońca, słyszeli śpiew ptaków i szum drzew kołysanych łagodnym wiatrem. W ich wyobraźni ożywały obrazy pełne barw, dźwięków i zapachów — widzieli młodego Fryderyka, biegnącego pośród kwiatów, z włosami rozwianymi na wietrze, z uśmiechem na twarzy i z sercem pełnym muzyki. Słyszeli dźwięki fortepianu, dochodzące z otwartych okien pałacu Belwederskiego, gdzie młody wirtuoz popisywał się swymi umiejętnościami, czarując dźwiękami cały dwór. Czuli zapach kwitnących lip i smak świeżych truskawek, które Fryderyk tak uwielbiał. Mieli świadomość, że w tej słonecznej krainie dzieciństwa, pośród zapachów polskiego lata i dźwięków ludowych melodii, rodziła się niezwykła wrażliwość i geniusz przyszłego kompozytora. To właśnie tam, w bezpośredniej bliskości natury, kształtowały się jego muzyczne gusty i pasje. Tam, w Warszawie — wśród bliskich i przyjaciół, odkrywał potęgę muzyki i jej wpływ na ludzkie emocje. Tam, w cieniu starych drzew, rodziły się pierwsze melodie, które później podbiły świat. Może także melodia tego walca?


W końcu, ukołysani tymi wizjami, Aurelia i Robinson powoli zapadali w sen, wtuleni w siebie jak dwie połówki tej samej melodii. Ich oddechy, początkowo nierówne od emocji minionego dnia, stopniowo zharmonizowały się w spokojny, miarowy rytm, przypominający łagodne takty walca. Ich splecione dłonie, spoczywające na pościeli, zdawały się wciąż trzymać niewidzialny manuskrypt, a w półśnie słyszeli delikatne dźwięki fortepianu, mieszające się z odległym szumem nowojorskiej nocy. I tak, na granicy jawy i snu, w ich świadomości po raz ostatni tego wieczoru przemknął obraz młodego Chopina, który z tajemniczym uśmiechem skinął im głową, jakby przekazując błogosławieństwo dla ich misji, po czym rozpłynął się w ciszy zapadającej nocy… I usnęli.

Rozdział 3 — W saloniku Elsnera

Warszawa, rok 1829. W skąpanym w słońcu mieszkaniu Chopinów przy ulicy Krakowskie Przedmieście 5, młody niespełna dwudziestoletni Fryderyk, siedzi przy fortepianie. Jego szczupła sylwetka pochyla się nad klawiaturą, a długie i delikatne palce tańczą po białych i czarnych klawiszach z zadziwiającą lekkością i precyzją…

Nie były to jedynie mechaniczne ćwiczenia gam i etiud, lecz improwizacje, muzyczne opowieści pełne emocji, marzeń i tęsknot młodego serca. W każdym dźwięku słychać było bijącą pasję i ogień twórczy, który płonął w tym młodym, pełnym zapału artyście. Już wtedy, wśród wąskich uliczek i kamienic starej Warszawy, jego talent rozbłyskał blaskiem prawdziwego geniuszu, wyróżniając go spośród rzeszy rówieśników.

W tym samym czasie, tysiące kilometrów dalej, w słonecznej Francji, George Sand zmagała się z codziennymi troskami macierzyństwa. Jej sześcioletni synek Maurycy przeżywał burzliwy czas, w którym już próbował być samodzielnym i dumnym chłopcem (choćby z najmniejszych osiągnięć), a roczna Solange — pełen energii i skory do psot berbeć — sprawiała więcej kłopotów niż jakieś niesforne dwojaczki. George Sand, mimo trudności, starała się stworzyć dla swych dzieci kochający i stabilny dom, jednocześnie pielęgnując swoją pasję pisarską. W jej myślach pojawiały się już zarysy kolejnej powieści, historii pełnej miłości, intymnych dramatów i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Tymczasem w Warszawie, Fryderyk, nieświadomy istnienia kobiety, która odegra w jego życiu tak ważną rolę, i jej małej córeczki, której podaruje kiedyś manuskrypt walca, kontynuuje swą muzyczną podróż.

Pewnego popołudnia, gdy ćwiczył nowy utwór, do salonu weszła jego siostra, Ludwika.

— Fryderyku — powiedziała z uśmiechem — mama prosi, żebyś w końcu przyszedł na obiad.

— Już idę — odpowiedział Fryderyk, nie przerywając gry. — Muszę jeszcze tylko dopracować ten fragment walca a-moll i już biegnę!

— Zawsze ta muzyka… — zaśmiała się — Czasem mam wrażenie, że jest dla ciebie ważniejsza niż rodzina.

— Nie przesadzaj — odpowiedział siostrze, wstając od fortepianu. — Po prostu kocham to, co robię.

W tym momencie jeszcze nie wiedział, jak daleko zaprowadzi go ta miłość do muzyki i jakie trudności będzie musiał pokonać na swej artystycznej drodze. Jego przyszłość rysowała się przed nim niczym niezapisana karta, pełna możliwości i nieodkrytych tajemnic.

— Pamiętaj, że zaraz po obiedzie masz kolejną lekcję u profesora Elsnera. Profesor bardzo nie lubi, kiedy uczniowie spóźniają się na zajęcia… — dorzuciła przezornie opiekuńcza Ludwika.


Józef Elsner, człowiek o magnetyzującej osobowości i niezwykłej muzycznej erudycji, dostrzegł w młodym Chopinie iskrę czegoś wyjątkowego. Widział w nim nie tylko utalentowanego ucznia, ale przyszłego mistrza, którego muzyka porwie serca milionów.

— Fryderyku… — mówił, gdy jego najzdolniejszy uczeń zmagał się z trudnościami kompozycji. (Głos profesora, choć pełen powagi, zawsze brzmiał wtedy ciepło i zachęcająco.) — Pamiętaj, że muzyka płynie z serca. Nie potrzebujesz odwagi, a wiary w siebie i swoje talenty. Pozwól, by twoje emocje przemówiły przez nuty, a stworzysz dzieła, które przetrwają wieki.

Ich spotkania odbywały się w niedużym saloniku profesora, gdzie zapach starego drewna i wosku pszczelego mieszał się z aromatem mocnej kawy. Dźwięki fortepianu, na którym Fryderyk prezentował swoje utwory, przeplatały się z ożywionymi dyskusjami o muzyce, literaturze i sztuce. W tej atmosferze twórczego fermentu młody Chopin chłonął wiedzę i inspirację jak gąbka, a każde spotkanie z Elsnerem było dla niego niezwykłą lekcją mistrzostwa. Z zapartym tchem słuchał opowieści o wielkich kompozytorach, od Bacha, Mozarta po Beethovena i Belliniego, odkrywając tajemnice harmonii, kontrapunktu i formy muzycznej.

W saloniku Fryderyk spotykał także innych studentów, młodych artystów, z którymi chętnie dzielił się swoimi muzycznymi poszukiwaniami. Wśród nich bywała także Konstancja Gładkowska, utalentowana śpiewaczka o anielskim głosie i czarującym uśmiechu. Piękna młoda chórzystka, studentka klasy śpiewu o złocistych włosach, z wrodzoną ciekawością i zamiłowaniem do muzyki — przysłuchiwała się lekcjom Elsnera, fascynując się rozmowami, jakie wiódł z muzycznym narybkiem.

— Fryderyku… — zwróciła się tego dnia do Chopina po zakończonej przez profesora lekcji. Jej głos brzmiał zawsze ciepło i szczerze — Proszę! Zagraj mi coś romantycznego i pięknego. Coś, co porwie moje serce i przeniesie mnie w świat marzeń.

Dla Fryderyka prośba Konstancji miała moc królewskiego dekretu — stanowiła najwyższe wyróżnienie, któremu nie sposób było się sprzeciwić. W jej obecności, być może również pod wpływem kilku subtelnych komplementów skierowanych pod adresem jego talentu, każdy utwór pod palcami młodego geniusza nabierał niezwykłej głębi, stając się intymną opowieścią, muzycznym wyznaniem pełnym młodzieńczej wrażliwości.

Tego wieczoru, zainspirowany obecnością i prośbą dziewczyny, której włosy w blasku zachodzącego słońca mieniły się niczym promienie porannej zorzy (paradoks, który każdy poeta doceni), postanowił zaimprowizować walca. Melodia w tonacji a-moll, która, jeszcze przed obiadem zrodziła się w jego umyśle, miała być zaledwie preludium, ledwie wstępem do dzieła o znacznie większym rozmachu. Ale on — Fryderyk — właśnie teraz zamierza zagrać całość.

Myśl ta, niczym iskra, rozpalała jego wyobraźnię. Kto wie — rozmyślał, ukradkiem zerkając na Konstancję — może ten utwór stanie się zalążkiem walca koncertującego na fortepian i orkiestrę, a być może romantycznej symfonii, równie poruszającej, co Schubertowska Niedokończona? — Gdy więc zachęcony prośbą (i być może spojrzeniem) Konstancji ponownie podszedł do fortepianu, zmierzch właśnie zaczynał kolorować niebo wieczorowej Warszawy pastelowymi odcieniami różu i fioletu. Niespełna dwudziestoletni wirtuoz, z oczyma błyszczącymi niczym diamenty w mroku, odważnie, a zarazem z pewną sympatyczną dozą młodzieńczej nieśmiałości, zasiadł do klawiatury.

Przez chwilę — ledwie moment, lecz wystarczająco długi, by wzbudzić atmosferę napięcia — Fryderyk trwał w medytacyjnym skupieniu, jakby wsłuchiwał się w melodię płynącą z głębi serca. Konstancja, ubrana w zwiewną białą sukienkę, która zdawała się idealnie harmonizować z nastrojem chwili, siedziała naprzeciwko, z intensywnością doświadczonego muzycznego krytyka obserwując jego twarz i dłonie. W saloniku Elsnera, wypełnionym zapachem kwitnących lilii przemieszanego z subtelną nutą zapachu starego fortepianu, panowała atmosfera pełna wyczekiwania, porównywalna z tą, jaka towarzyszy premierze nowej opery.

Początek był dynamiczny, burzliwy — niczym nagły grom z jasnego nieba. Rozpoczął go krótki, acz intensywny wstęp, pełen gwałtownych akordów i pasaży tak szybkich, że palce Fryderyka wyglądały jak rozmyte cienie. Całość brzmiała niczym muzyczna interpretacja wewnętrznej walki młodego kompozytora — prawdopodobnie z samym sobą, choć nie można wykluczyć, że również z uporczywą muszką krążącą wokół jego nosa. W każdym razie cała ta niepewność i tęsknota za nieznanymi uczuciami były w tej muzyce wyraźnie słyszalne.

Konstancja wstrzymała oddech. Jej oczy rozszerzyły się z zachwytu, a na twarzy złotowłosej chórzystki malowało się zdumienie połączone z rosnącym zainteresowaniem. Z ciemnego kąta salonu dochodził cichy szmer rozmów — kilku innych uczniów Elsnera, którzy również zostali, by posłuchać improwizacji Chopina.

Po kilkunastu gromiących taktach, ku uciesze wszystkich obecnych, muzyka złagodniała. Burzliwy początek ustąpił miejsca pięknej, prostej melodii walca, pełnej liryzmu i delikatności. Dźwięki fortepianu, które wypełniły salon, teraz, zdawało się, jakby wirowały wokół Konstancji niczym balowe konfetti. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało, a jej wzrok utkwiony we Fryderyku był pełen ciepła i podziwu. Cienie tańczące na ścianach od migotliwego światła świec dodawały całej romantycznej scenie magii i czaru. Zapach kwitnących lilii mieszał się z unoszącymi się w powietrzu dźwiękami, tworząc atmosferę niezwykłej intymności.

Jeden z młodych słuchaczy, próbując wyglądać na znawcę, szepnął do kolegi: Słyszałeś te przejścia? Niesamowite!

Tymczasem muzyka ponownie nabierała impetu, rozrastała się, przechodząc w potężny, niemal symfoniczny utwór. Romantyczne uniesienia młodzieńca znajdowały ujście w kaskadach dźwięków — potężnych akordach, wirtuozowskich pasażach i dramatycznych crescendo. Pod rozbieganymi palcami Fryderyka fortepian zdawał się ożywać, przemieniając się niemal w całą orkiestrę.

Konstancja, wstrzymując oddech, śledziła każdy ruch jego dłoni. Na jej twarzy odbijała się cała gama emocji: zachwyt, wzruszenie, zaduma. Z ciemnego kąta salonu dobiegł cichy szept: To geniusz!

W kulminacyjnym punkcie utworu, gdy muzyka płynąca z fortepianu osiągnęła apogeum, Fryderyk uniósł wzrok i spotkał spojrzenie Konstancji. W jej oczach zobaczył blask zrozumienia i podziwu, który napełnił go falą ciepła i szczęścia. W tej ulotnej chwili, połączeni niewidzialną nicią muzyki, oboje wiedzieli, że narodziło się pomiędzy nimi coś wyjątkowego.

Gdy ostatnie dźwięki wybrzmiały, w salonie zapadła niezwyczajna cisza, pozostawiając po muzyce aurę magii i wzruszenia. Konstancja, z rumieńcem na policzkach, cichutko szepnęła w stronę wirtuoza:

— Cudownie, Fryderyku… po prostu cudownie. — Jej błyszczące od łez oczy mówiły więcej niż słowa.

W tej samej chwili, z życzliwym uśmiechem na twarzy do saloniku wszedł Elsner.

— Brawo, Fryderyku! — powiedział. — To była naprawdę wyjątkowa improwizacja. Słuchałem jej mimowolnie w sieni. Widzę, że twoja dusza i serce przepełnione są prawdziwym natchnieniem.

Fryderyk uśmiechnął się, a jego wzrok ponownie spotkał się ze wzrokiem Konstancji. W tym milczącym dialogu spojrzeń kryła się świadomość, że to dopiero początek — początek wspólnej ich podróży przez krainę muzyki i… miłości.

Rozdział 4 — Zmrok nad paryskim niebem

Rok 1832, Paryż, środek zimy. Miasto kipiało życiem, pulsując rytmem tysiąca serc, oferując nieskończony kalejdoskop wrażeń. Paryski zgiełk jednakże nie zawsze harmonizował z duszą Fryderyka. Cztery niespełna miesiące po przybyciu do tego kulturalnego centrum Europy, które jednocześnie było tyglem rozpusty, nędzy i grzechu — o czym przekonywał się codziennie, przemierzając paryskie ogrody i zaułki — Fryderyk odczuwał głęboką ambiwalencję. Zachwyt salonów, blask świateł i pochwały krytyków nie były w stanie zagłuszyć głosu tęsknoty, która niczym wierny cień towarzyszyła mu na każdym kroku. Ojczyzna, choć fizycznie oddalona, pozostawała żywa w jego sercu, budząc melancholijne wspomnienia i niepokój o los bliskich. Bywały chwile, gdy onieśmielony natłokiem melodii rozbrzmiewających w jego umyśle, zaskakiwał sam siebie intensywnością własnych emocji. Odkrywał w sobie nieznane dotąd pokłady zarówno radości, jak i głębokiego smutku, które z mozołem i niezwykłą precyzją przelewał na papier nutowy, tworząc muzykę pełną kontrastów i subtelnych niuansów.

Czy sama muzyka wystarczy, by wyrazić tęsknotę? — zastanawiał się na głos, a jego głos brzmiał cicho i przesycony melancholią. Stał przy oknie swego paryskiego mieszkania przy Rue de la Chaussée-d’Antin 27, wpatrując się w ruchliwy bulwar i eleganckie, klasycystyczne kamienice z bogato zdobionymi fasadami. Paryski krajobraz, choć pełen uroku, nie był w stanie ukoić jego tęsknoty. W takich chwilach, z nieodpartą siłą powracał myślami do Warszawy, przywołując obrazy beztroskich dni młodości spędzonych pośród zieleni ogrodów i alejek parków. I tak jak zapach kwitnących kasztanowców, tak i teraz wspomnienie pewnego wiosennego popołudnia w Ogrodzie Saskim wracało do niego z niezwykłą wyrazistością. Niemal fizycznie czuł słodki aromat kwiatów, słyszał śpiew ptaków i przyjazny gwar spacerujących ludzi. Widział siebie siedzącego na ławce, a obok Józefa Elsnera — swego mistrza, mentora, przyjaciela. Profesor, z życzliwym uśmiechem, kładzie mu dłoń na ramieniu i mówi:

— Muzyka, mój drogi Fryderyku — jego głos jest pełen ciepła i ojcowskiego zrozumienia — potrafi wyrazić to, czego słowa czasem nie są w stanie oddać. Każdy dźwięk, który wydobywasz z klawiatury, jest odbiciem twojej duszy, twoich najgłębszych emocji. Nie bój się dźwięków, które rodzą się w twoim sercu, bo to one czynią twoją muzykę tak wyjątkową i niepowtarzalną.

Słońce leniwie przesuwa się po błękitnym nieboskłonie, rzucając długie cienie na ogrodowe alejki. Po chwili milczenia obaj wstają i ruszają na spacer. Idąc powoli, wciąż rozmawiając o muzyce — jak zwykle. Dokoła rozbrzmiewa śpiew ptaków i szum liści drzew, tworząc spokojny akompaniament do ich dyskusji.

— Fryderyku — kontynuuje Elsner, jego głos jest ciepły i pełen ojcowskiej troski — twój talent jest niezaprzeczalny, a twoje miniatury fortepianowe zachwycają wszystkich, którzy je słyszą. Jednak… — robi krótką przerwę, chcąc ostrożniej dobrać słowa — …nie zapominaj, mój drogi chłopcze, o kompozycjach na orkiestrę. To w niej kryje się najwyższy wyraz geniuszu, to ona była domeną najwybitniejszych kompozytorów: Beethovena, Mozarta, Haydna… Ich dzieła orkiestralne przetrwają wieki…

On — Fryderyk — słucha pokornie, przytakując głową.

— Mistrzu — odpowiada z należnym szacunkiem — doceniam pańską radę. Wiem, że dzieła orkiestralne stanowią najwyższe wyzwanie dla kompozytora. I proszę, niech mistrz mi uwierzy, nie zaniedbuję tej dziedziny — uśmiechnął się nieśmiało — wciąż mam na uwadze pewien walc a-moll… Od dawna chodzi mi po głowie, by rozwinąć go do walca koncertującego na fortepian i orkiestrę, a może nawet do postaci symfonii…

Elsner uśmiecha się życzliwie.

— Ten, który kiedyś zagrałeś w moim salonie?

— Tak. Ten właśnie… Chciałbym go zadedykować Konstancji…

— Doskonale! Wspaniały pomysł, Fryderyku. Nie zwlekaj z tym.

— Postaram się, mistrzu — odpowiada — choć obawiam się, że czasu może mi zabraknąć. Wkrótce wybieram się do Paryża…

— Paryż… — Elsner zamyślił się na chwilę. — To miasto pełne inspiracji. Pamiętaj jednak, Fryderyku, aby pośród paryskiego zgiełku znaleźć czas na swoje symfoniczne marzenia.

On — Fryderyk — kiwa głową, uśmiecha się wdzięcznie za wsparcie i zrozumienie swego mistrza, który zdawał się posiadać niemal nadprzyrodzoną zdolność odgadywania jego myśli i uczuć. Po chwili wsłuchuje się w ciszę przesyconą zapachem kwitnących kwiatów. W jego umyśle ponownie rozbrzmiewa melodia walca a-moll, która, początkowo niczym burza, a zaraz potem delikatnie, jak krople deszczu spadające z płatków kwiatów, niosła ze sobą niezwykłą energię i poezję wieczoru.

Słońce chyli się ku horyzontowi, a powietrze wypełnia woń nadchodzącej nocy. Obaj kompozytorzy ruszają alejką, kontynuując rozmowę o muzyce — tej wspólnej pasji, która była dla nich nie tylko powołaniem, ale i sensem życia.

Pstryk! Wspomnienie zgasło niczym płomień pod nagłym podmuchem wiatru.

A tymczasem tu i teraz, w Paryżu, w zakamarkach umysłu młodego artysty, pośród snów, marzeń i przelotnych inspiracji, jeszcze do wczoraj kiełkowały dźwięki „Walca-koncertowego”. Początkowo nieśmiałe i chaotyczne, niczym pierwsze krople deszczu zwiastujące nadejście burzy, stopniowo nabierały mocy i kształtu. Gwałtowne pasaże, przypominające grzmoty, przeplatały się z delikatnymi, subtelnymi frazami, niczym rozkwitające pąki kwiatów. Powoli, lecz nieubłaganie, dźwięki te jeszcze wczoraj splatały się w coraz bardziej złożoną i barwną melodię, aż w końcu stawały się pełnym, dumnym, zapierającym dech w piersiach dziełem na orkiestrę. Dziełem, które, jak jeszcze do wczoraj zdawało się Fryderykowi — miało na zawsze nosić w sobie echa jego miłości do Konstancji. — Teraz wystarczy wszystko precyzyjnie poukładać w nutach… Pierwsze stronice szkicu — od dawna gotowe… — jeszcze do wczoraj tak z przekonaniem kiwał głową. Jeszcze do wczoraj…

Niestety! Dziś z Warszawy nadeszły wieści, które niczym lodowaty wiatr zza okna przecięły nić jego marzeń. Wiadomość o zaręczynach Konstancji, a wkrótce potem potwierdzenie jej ślubu z zamożnym posiadaczem ziemskim z Kujaw, niejakim Grabowskim, spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Cios był tym boleśniejszy, że zupełnie niespodziewany. W głębi duszy Fryderyka zawirowały sprzeczne uczucia: radość z jej szczęścia mieszała się z gorzkim rozczarowaniem i nieutulonym żalem. Czyżby jej uczucie do niego, tak zdawałoby się żywe i intensywne, okazało się jedynie przelotnym romansem, kaprysem, który rozpłynął się jak poranna mgła pod pierwszymi promieniami lipcowego słońca? Czyżby wszystkie te słowa, gesty, spojrzenia były tylko złudzeniem? Myśl ta była nie do zniesienia.

Nim zmrok przesłonił paryskie niebo, w głębi duszy Fryderyka zapadła cisza. Jego romantyczny, monumentalny Walc koncertowy a-moll na fortepian i orkiestrę — nienapisany, niewybrzmiały, zasnął snem wiecznym. W tym paryskim zmroku Fryderyk zrozumiał, że jego koncertowe dzieło, niczym cenny klejnot ukryty w skarbcu, nigdy nie ujrzy dziennego światła. Nigdy nie zachwyci publiczności swoim pięknem, nigdy nie stanie się świadectwem jego miłości do Konstancji. Pozostanie na zawsze uwięzionym w skarbcu wspomnień, podobnie jak ich miłość, która odeszła bezpowrotnie.

Rozdział 5 — Brzemię obietnicy

Paryż późną jesienią 1832 roku. Wiatr gwizdał w wąskich uliczkach, smagając twarze przechodniów zimnym deszczem. W przytulnym salonie, pośród przyjaciół zgromadzonych wokół trzaskającego w kominku ognia, Fryderyk wydawał się nieobecny duchem. Choć otaczała go atmosfera ożywionej dyskusji o muzyce, jego myśli błądziły daleko, po drugiej stronie Europy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 36.75
drukowana A5
Kolorowa
za 59.61