E-book
14.7
drukowana A5
30.02
Oddech nocy

Bezpłatny fragment - Oddech nocy

Duszą Pisane


5
Objętość:
126 str.
ISBN:
978-83-8369-559-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 30.02

„Pod dotykiem nocy, na krawędzi snu, spalam się w cierpieniu nie mogąc złapać tchu…”

Magdalena Góralska

Tylko tańcz

choć kruszy się świat

nie przestawaj

marzyć

zamknij demony

w mydlanej bańce


tańcz


do ostatniego oddechu

układaj puzzle

z gwiazd


bądź najlepszą wersją

siebie

nim przekroczysz tęczę

nim ukradnie cię

czas

Powiedz mi

powiedz mi
gdzie będziesz
kiedy spadnie ostatnia
gwiazda


powiedz mi
gdzie będę
gdy świat pęknie
jak bańka
mydlana


powiedz mi
gdzie ukryją się
pustki
gdy rozpadnę się
na milion kawałków
miłości

Sycylia

winogronowe sny

piasek palący

stopy

dom na wzgórzu nadziei

cytryny w oknie

życia


tam świat śpiewa

beztroską

pomarańczami kwitnie

cisza

poranki o zapachu

espresso

wstrzykują wolność

do krwiobiegu


„Buongiorno!”


żar z nieba

wypala demony

jak strupy

uwalniając umysł

od bylejakości


rozkwitasz
spełnieniem

A gdyby tak…

a gdyby tak nagle

popaść w nieistnienie

przydarzyć się światu

jako motyl

lub pszczoła


a gdyby tak nagle

zniknąć jak tęcza

pójść w byle pustkę

jeśli nikt

nie woła


a gdyby tak nagle

przestać oddychać

nie sklejać już skrzydeł

pójść prosto

w mrok


a gdyby tak nagle

porozcinać sobie

myśli

i w danse macabre

wykonać pierwszy

krok

Umieram

umieram

wciąż niedokładnie

i niedoskonale

jakby na raty

z przymrużeniem oka


umieram

na każdej kartce

w niezapisanych wersach

ciągle za późno

a może za wcześnie


umieram

po cichu

w zakurzonym fotelu

wśród sterty myśli

i pogniecionych prawd

z mrokiem w kieszeni

i butelką pustki


każdej

nocy

Krzesło

zużyte nieistnieniem

spróchniałe (nie)czasem

w pończochach z pajęczej nici

i zakurzonym płaszczu


spogląda przez okno

na skrawki dnia

jęczące mewy

(czy to łabędzie śpiewają?)

ślady życia na parapecie

pył zasuszonych

kwiatów

betonową podłogę


zaskrzypi dziś po raz

ostatni

drapiąc drzazgami

w serce

Śmierć poetki

znieczuliłam serce

wysokoprocentowym (nie)istnieniem

zostawiłam cień

na czerwonych światłach

powrócił jak bumerang

odcinając skrzydła

jaskółkom

(wiosny nie będzie)

szczekające witryny sklepowe

błagają o litość

bezpańskie psy

znieczuliłam serce

śmiertelną dawką życia

gdy Syzyf rozłupał głaz

na miazgę


zapajęczone lustro mówi

że po drugiej stronie

nie kwitną kaczeńce


kruki umilkły

nie zabijam już cierpienia

Lody pistacjowe

metalowa muszelka

znaleziona na chodniku

ubrudzonym zadeptanymi myszami


poranna mgła

zalepia oczy smołą

tylko trzy dni

na śmierć i zmartwychwstanie

nim brzytwa podziurawi ci

noc


ból rośnie w siłę

nabiera mięśni

lody pistacjowe

mrożą szklane myśli


przez dziurkę od klucza

dojrzysz magiczną fasolę

usłyszysz skowyt wilków

którym łamią karki


skrzypiące pod butem życie

przepada w chaosie mercedesów

zdmuchnij nicość z ramion

nim zdołasz ulepić

nową twarz

Szyba

za oknem neonowe księżyce

ujadają brocząc

w brokatowym bagnie

szyba wygina się

pod naporem wypłowiałych

fraz


wchłonęłam w płuca ostatnie słońce

wypluwając pożółkłe kartki

i nienapisane akty zgonu


purpurowe zasłony spoglądają

złowieszczo

obnażając wydęte brzuchy

i drapiąc szyby do kości


szmaragdowe szkiełko

przecięło skórę nocy

wypuszczając demony

z krwiobiegu


uczę się ciszy

na pamięć

Wrzesień

jesiennieje mi świat

rozwija rdzawe dywany

kwitnie ciszą

i długimi wieczorami

zakłada korale z jarzębiny

nawleczone na jakieś

tęsknoty

i sweter utkany z pajęczej

nici


już za niedługo

ubierze suknię z kasztanów

napiszą się wiersze

cynamonem sypnie czas


kubek gorących wzruszeń

i ciepły koc melancholii

to wszystko czego mi trzeba

by wtopić się w aurę tej ciszy

i zaistnieć magią

jesiennego uroku

Pustynia

wygłodniałe małpy

zadeptały muchę

bo nie chciała zbawić świata


poodcinane języki

zawisną na choince

zamiast plastikowych bombek

(milczenie jest srebrem)

wydrapaliśmy sobie oczy

by nie patrzeć dłużej na słońce

które wypaliło nam skórę

piasek zgrzyta między zębami

różnokolorowe paciorki

wypadają z dziurawych kieszeni


nieznośna ciężkość bytu

miażdży płuca


brak wody

brak tlenu

brak…

⚘️⚘️⚘️
Zasuszone ćmy (bezsenność)

powieki z mosiądzu

szeroko zamknięte

wilgotne od grzechów

waniliowe owce

skaczą przez kolczasty drut

zdzierając skórę

i łamiąc kości


jazgoczące mewy

które zapomniały dziś umrzeć

wyjadają resztki malin

z chmur


zasuszone ćmy

utknęły w gardle

jak zardzewiałe gwoździe

Ukrzyżowanego


drzewa zabijają czas

drapiąc ciszę

do krwi

Deszcz

przez sześć dni

kroczyłam z deszczem

w akcie kreacji tęczy


widnokrąg pękł na pół

gubiąc anielski puch

z jedwabnych poduszek

i sypiąc nim pod nogi

jak perłami przed wieprze


pod parasolem z tektury

śmierć walczy o życie

spijając deszczówkę

z parapetów i mogił


siódmego dnia

zakwitły żonkile

słońce urodziło się na nowo

rozpruwając niebo

twardym odłamkiem nocy

kalosze zdarły stopy do krwi

Mewy

białe mewy

wzbiły się w piekło

i pożerają tęczę

chcąc nasycić zachłanność


białe mewy

zwiedzione przez próżność

gubią pióra o zachodzie księżyca

szorstkie ręce (nie)czasu

zdzierają skórę do krwi


wykrzywione bólem wargi

kwitną nostalgią

i hortensjami


wsparta o melancholię

obserwuję ten lot skazańców

wycinając żyletką

torbiel (nie)pamięci

Mały Książę

pojawił się o wschodzie księżyca

z pierwszą rosą i pianiem

koguta

w cierniowej koronie

ubrany w mgłę i szal

z lisa


wieczność kapała spod

zakurzonych powiek

nicość z pogryzionych

żył

z zasznurowanych ust

wyfrunęły łabędzie

sól zakrzepła na skroniach

wypalając neurony

i czas


spakował świat do plastikowej reklamówki

ujarzmił jaskółki skaczące

z dachu

zakrztusił się szczęściem

obcinając królikom łapy

wplótł tęczę we włosy

i wykrzesał życie

piorunem


wydobył słońce spod klosza

i oswoił obłęd

ciemnością

Jesienne smoothie

garść pożółkłych słów

szczypta pogniecionych dni

kropelka nieistnienia

utarta z bezczasem


tabliczka pokruszonej nostalgii

łyżeczka zmielonych westchnień

i poszatkowanych myśli

zalać litrem nicości

zmiksować z wódką

i antydepresantami


nie zagryzać krzykiem

Akt kreacji

stwarzam się w słowach

gdy łapy lwa rozdzierają

gardło nocy

gdzie alfabet lewituje

między brzegiem kieliszka

a krańcem długopisu


stwarzam się od początku

z popiołów pawich piór

lepiąc święte figurki

z plasteliny i kurzu

wypłowiałe kartki opowiedzą

o jestestwie z pogranicza snów

borderline zakropione nieistnieniem

i wysokoprocentową ciszą


stwarzam się w słowach zmartwychwstaniem

Szklane ptaki

rozbijają się

gdzieś o krawędzie nieistnienia

każdy lot kaleczy tęczę

i rozpruwa brzuchy chmurom

obnażając trzewia


szklane ptaki

zamknięte w klatce

na złotą kłódkę i drewniany klucz

pozbawione duszy i piór

z potłuczonymi ogonami

i woskiem zastygłym na skrzydłach

rozsypują życie po polach

gniew to za mało

by obrócić wszystko w pył


szklane ptaki

wypełniają płuca ciszą

trwoniąc świat na pograniczu

snu

W ciszy

w ciszy utkanej

z obłędu

brzytwy bolą

najbardziej


Jeźdźcy Apokalipsy

uśmiercają swoje konie

i budują wieżowce

z ich kości


w ciszy utkanej

z obłędu

czas nie ma

początku i końca

tylko pająk chodzi

po parapecie

zlizując z szyby

wczorajszą śmierć

Jesienna aura

lubię wieczory o zapachu

cynamonu i jabłecznika

herbata z imbirem ogrzewa

myśli i usypia demony

lubię kiedy świat kwitnie wrzosem

i nową szansą na odkupienie win

oraz wszystkich śmierci


lubię kiedy jesień wkracza

do krwiobiegu szelestem liści

maluje widnokrąg

trzepotem skrzydeł motyla

wiatr odgrywa melodię

na strunach żył
lubię…

Ruchome piaski

boli mnie czas

kiedy ćmy spadają

z gwiazd

dusząc noc odłamkiem

szkła


boli mnie świat

kiedy szyby krzyczą

ciszą

kiedy boję się wpaść

w gniazdo os

bez szans

na zmartwychwstanie


ruchome piaski w klepsydrze

(nie)czasu

wciągają noc za ręce

w lepką otchłań

jesieni


przegniłe kasztany

wypadają z oczodołów

rozbijając śmierć

o chodnik

nie cierpię poniedziałków…

Marzenia

zamknięte w zardzewiałej

lampie Alladyna

zdartej do krwi i kości

pęcznieją od wilgotnych rąk


kiedyś je wytrę

haftowaną chustką z lnu

puszczę wolno prosto w mgłę

by zakwitły różą na powiekach

ciężkich od zasuszonych ciem

Noc

nocą wiatr odrywa skórę z gwiazd

rzucając ochłapy wygłodniałym wilkom

matowa czerń pluje gwoździami

prosto w twarz

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 30.02