„Pod dotykiem nocy, na krawędzi snu, spalam się w cierpieniu nie mogąc złapać tchu…”
Magdalena Góralska
Tylko tańcz
choć kruszy się świat
nie przestawaj
marzyć
zamknij demony
w mydlanej bańce
tańcz
do ostatniego oddechu
układaj puzzle
z gwiazd
bądź najlepszą wersją
siebie
nim przekroczysz tęczę
nim ukradnie cię
czas
Powiedz mi
powiedz mi
gdzie będziesz
kiedy spadnie ostatnia
gwiazda
powiedz mi
gdzie będę
gdy świat pęknie
jak bańka
mydlana
powiedz mi
gdzie ukryją się
pustki
gdy rozpadnę się
na milion kawałków
miłości
Sycylia
winogronowe sny
piasek palący
stopy
dom na wzgórzu nadziei
cytryny w oknie
życia
tam świat śpiewa
beztroską
pomarańczami kwitnie
cisza
poranki o zapachu
espresso
wstrzykują wolność
do krwiobiegu
„Buongiorno!”
żar z nieba
wypala demony
jak strupy
uwalniając umysł
od bylejakości
rozkwitasz
spełnieniem
A gdyby tak…
a gdyby tak nagle
popaść w nieistnienie
przydarzyć się światu
jako motyl
lub pszczoła
a gdyby tak nagle
zniknąć jak tęcza
pójść w byle pustkę
jeśli nikt
nie woła
a gdyby tak nagle
przestać oddychać
nie sklejać już skrzydeł
pójść prosto
w mrok
a gdyby tak nagle
porozcinać sobie
myśli
i w danse macabre
wykonać pierwszy
krok
Umieram
umieram
wciąż niedokładnie
i niedoskonale
jakby na raty
z przymrużeniem oka
umieram
na każdej kartce
w niezapisanych wersach
ciągle za późno
a może za wcześnie
umieram
po cichu
w zakurzonym fotelu
wśród sterty myśli
i pogniecionych prawd
z mrokiem w kieszeni
i butelką pustki
każdej
nocy
Krzesło
zużyte nieistnieniem
spróchniałe (nie)czasem
w pończochach z pajęczej nici
i zakurzonym płaszczu
spogląda przez okno
na skrawki dnia
jęczące mewy
(czy to łabędzie śpiewają?)
ślady życia na parapecie
pył zasuszonych
kwiatów
betonową podłogę
zaskrzypi dziś po raz
ostatni
drapiąc drzazgami
w serce
Śmierć poetki
znieczuliłam serce
wysokoprocentowym (nie)istnieniem
zostawiłam cień
na czerwonych światłach
powrócił jak bumerang
odcinając skrzydła
jaskółkom
(wiosny nie będzie)
szczekające witryny sklepowe
błagają o litość
bezpańskie psy
znieczuliłam serce
śmiertelną dawką życia
gdy Syzyf rozłupał głaz
na miazgę
zapajęczone lustro mówi
że po drugiej stronie
nie kwitną kaczeńce
kruki umilkły
nie zabijam już cierpienia
Lody pistacjowe
metalowa muszelka
znaleziona na chodniku
ubrudzonym zadeptanymi myszami
poranna mgła
zalepia oczy smołą
tylko trzy dni
na śmierć i zmartwychwstanie
nim brzytwa podziurawi ci
noc
ból rośnie w siłę
nabiera mięśni
lody pistacjowe
mrożą szklane myśli
przez dziurkę od klucza
dojrzysz magiczną fasolę
usłyszysz skowyt wilków
którym łamią karki
skrzypiące pod butem życie
przepada w chaosie mercedesów
zdmuchnij nicość z ramion
nim zdołasz ulepić
nową twarz
Szyba
za oknem neonowe księżyce
ujadają brocząc
w brokatowym bagnie
szyba wygina się
pod naporem wypłowiałych
fraz
wchłonęłam w płuca ostatnie słońce
wypluwając pożółkłe kartki
i nienapisane akty zgonu
purpurowe zasłony spoglądają
złowieszczo
obnażając wydęte brzuchy
i drapiąc szyby do kości
szmaragdowe szkiełko
przecięło skórę nocy
wypuszczając demony
z krwiobiegu
uczę się ciszy
na pamięć
Wrzesień
jesiennieje mi świat
rozwija rdzawe dywany
kwitnie ciszą
i długimi wieczorami
zakłada korale z jarzębiny
nawleczone na jakieś
tęsknoty
i sweter utkany z pajęczej
nici
już za niedługo
ubierze suknię z kasztanów
napiszą się wiersze
cynamonem sypnie czas
kubek gorących wzruszeń
i ciepły koc melancholii
to wszystko czego mi trzeba
by wtopić się w aurę tej ciszy
i zaistnieć magią
jesiennego uroku
Pustynia
wygłodniałe małpy
zadeptały muchę
bo nie chciała zbawić świata
poodcinane języki
zawisną na choince
zamiast plastikowych bombek
(milczenie jest srebrem)
wydrapaliśmy sobie oczy
by nie patrzeć dłużej na słońce
które wypaliło nam skórę
piasek zgrzyta między zębami
różnokolorowe paciorki
wypadają z dziurawych kieszeni
nieznośna ciężkość bytu
miażdży płuca
brak wody
brak tlenu
brak…
⚘️⚘️⚘️
Zasuszone ćmy (bezsenność)
powieki z mosiądzu
szeroko zamknięte
wilgotne od grzechów
waniliowe owce
skaczą przez kolczasty drut
zdzierając skórę
i łamiąc kości
jazgoczące mewy
które zapomniały dziś umrzeć
wyjadają resztki malin
z chmur
zasuszone ćmy
utknęły w gardle
jak zardzewiałe gwoździe
Ukrzyżowanego
drzewa zabijają czas
drapiąc ciszę
do krwi
Deszcz
przez sześć dni
kroczyłam z deszczem
w akcie kreacji tęczy
widnokrąg pękł na pół
gubiąc anielski puch
z jedwabnych poduszek
i sypiąc nim pod nogi
jak perłami przed wieprze
pod parasolem z tektury
śmierć walczy o życie
spijając deszczówkę
z parapetów i mogił
siódmego dnia
zakwitły żonkile
słońce urodziło się na nowo
rozpruwając niebo
twardym odłamkiem nocy
kalosze zdarły stopy do krwi
Mewy
białe mewy
wzbiły się w piekło
i pożerają tęczę
chcąc nasycić zachłanność
białe mewy
zwiedzione przez próżność
gubią pióra o zachodzie księżyca
szorstkie ręce (nie)czasu
zdzierają skórę do krwi
wykrzywione bólem wargi
kwitną nostalgią
i hortensjami
wsparta o melancholię
obserwuję ten lot skazańców
wycinając żyletką
torbiel (nie)pamięci
Mały Książę
pojawił się o wschodzie księżyca
z pierwszą rosą i pianiem
koguta
w cierniowej koronie
ubrany w mgłę i szal
z lisa
wieczność kapała spod
zakurzonych powiek
nicość z pogryzionych
żył
z zasznurowanych ust
wyfrunęły łabędzie
sól zakrzepła na skroniach
wypalając neurony
i czas
spakował świat do plastikowej reklamówki
ujarzmił jaskółki skaczące
z dachu
zakrztusił się szczęściem
obcinając królikom łapy
wplótł tęczę we włosy
i wykrzesał życie
piorunem
wydobył słońce spod klosza
i oswoił obłęd
ciemnością
Jesienne smoothie
garść pożółkłych słów
szczypta pogniecionych dni
kropelka nieistnienia
utarta z bezczasem
tabliczka pokruszonej nostalgii
łyżeczka zmielonych westchnień
i poszatkowanych myśli
zalać litrem nicości
zmiksować z wódką
i antydepresantami
nie zagryzać krzykiem
Akt kreacji
stwarzam się w słowach
gdy łapy lwa rozdzierają
gardło nocy
gdzie alfabet lewituje
między brzegiem kieliszka
a krańcem długopisu
stwarzam się od początku
z popiołów pawich piór
lepiąc święte figurki
z plasteliny i kurzu
wypłowiałe kartki opowiedzą
o jestestwie z pogranicza snów
borderline zakropione nieistnieniem
i wysokoprocentową ciszą
stwarzam się w słowach zmartwychwstaniem
Szklane ptaki
rozbijają się
gdzieś o krawędzie nieistnienia
każdy lot kaleczy tęczę
i rozpruwa brzuchy chmurom
obnażając trzewia
szklane ptaki
zamknięte w klatce
na złotą kłódkę i drewniany klucz
pozbawione duszy i piór
z potłuczonymi ogonami
i woskiem zastygłym na skrzydłach
rozsypują życie po polach
gniew to za mało
by obrócić wszystko w pył
szklane ptaki
wypełniają płuca ciszą
trwoniąc świat na pograniczu
snu
W ciszy
w ciszy utkanej
z obłędu
brzytwy bolą
najbardziej
Jeźdźcy Apokalipsy
uśmiercają swoje konie
i budują wieżowce
z ich kości
w ciszy utkanej
z obłędu
czas nie ma
początku i końca
tylko pająk chodzi
po parapecie
zlizując z szyby
wczorajszą śmierć
Jesienna aura
lubię wieczory o zapachu
cynamonu i jabłecznika
herbata z imbirem ogrzewa
myśli i usypia demony
lubię kiedy świat kwitnie wrzosem
i nową szansą na odkupienie win
oraz wszystkich śmierci
lubię kiedy jesień wkracza
do krwiobiegu szelestem liści
maluje widnokrąg
trzepotem skrzydeł motyla
wiatr odgrywa melodię
na strunach żył
lubię…
Ruchome piaski
boli mnie czas
kiedy ćmy spadają
z gwiazd
dusząc noc odłamkiem
szkła
boli mnie świat
kiedy szyby krzyczą
ciszą
kiedy boję się wpaść
w gniazdo os
bez szans
na zmartwychwstanie
ruchome piaski w klepsydrze
(nie)czasu
wciągają noc za ręce
w lepką otchłań
jesieni
przegniłe kasztany
wypadają z oczodołów
rozbijając śmierć
o chodnik
nie cierpię poniedziałków…
Marzenia
zamknięte w zardzewiałej
lampie Alladyna
zdartej do krwi i kości
pęcznieją od wilgotnych rąk
kiedyś je wytrę
haftowaną chustką z lnu
puszczę wolno prosto w mgłę
by zakwitły różą na powiekach
ciężkich od zasuszonych ciem
Noc
nocą wiatr odrywa skórę z gwiazd
rzucając ochłapy wygłodniałym wilkom
matowa czerń pluje gwoździami
prosto w twarz