E-book
14.7
drukowana A5
110.66
drukowana A5
Kolorowa
162.99
Odczarowanie

Bezpłatny fragment - Odczarowanie

Czyli dogmaty religii w świetle ustaleń nauki


Objętość:
822 str.
ISBN:
978-83-8155-755-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 110.66
drukowana A5
Kolorowa
za 162.99

Wydanie 2.5.7

Wstęp

„Życiową misją człowieka jest także nieustannie

i niezmordowanie, zastępować przekonania

nieuzasadnione, przekonaniami uzasadnionymi.”

Miroslav Plzak

Rozważania nad fenomenem, jakim jest wiara milionów ludzi w istnienie nadprzyrodzonych i niewytłumaczalnych sił trwa nieprzerwanie od wieków. W zależności od głoszonych przekonań oraz miejsca i czasu ich upublicznienia możliwe było nałożenie ewentualnych konsekwencji na śmiałków poddających w wątpliwość całość lub część przekonań religijnych. Nawet współcześnie weryfikacja podstaw religii i religijności jest często uważana za zbyt daleko idącą ingerencję w obszar prawnie chroniony lub przynajmniej za działania dalece nietaktowne. Prowadzi to niejako do wymuszonej akceptacji obszaru mającego ogromny wpływ na życie miliardów ludzi.

Czy zatem zagadnienia religii można poddać surowemu osądowi nauki? Czy poszczególne twierdzenia i dogmaty można wpleść w tryby bezdusznego wnioskowania i analizy uzyskanych wyników? Na styku religia i nauka dominuje przekonanie, że są to zupełnie rozdzielne obszary, że religii nie da się zweryfikować naukowymi metodami. Sprzeciw wobec takiego postawienia sprawy legł u podstaw dalszych rozważań tego opracowania. Religię da się i należy badać, a argumentów za tym dostarcza nam sama religia, która niejako wkracza w obszar nauki twierdząc o stanie faktycznym rzeczywistości. To religia poprzez opisy ze swoich świętych ksiąg podaje konkretne wydarzenia jako historyczne, jako zaistniałe na tym świecie. Morze Czerwone w końcu miało rozstąpić się na tym świecie, a nie gdzieś w zaświatach. Jezus miał rzekomo chodzić po tafli konkretnie określonego zbiornika wodnego, a jego zmartwychwstanie miało być konkretnym wydarzeniem mającym swój czas i miejsce w historii, a nie jedynie metaforyczną opowieścią. Nawet Katechizm Kościoła Katolickiego odważnie nazywa najbardziej abstrakcyjne opisy z Księgi Rodzaju faktem, który miał miejsce na początku historii człowieka” (KKK pkt. 390). Tak więc, jeżeli chcemy twierdzić, że tak właśnie było i podawać to jako fakt historyczny musimy poddać to weryfikacji. Sam kościół sięga do narzędzi naukowego poznania. W swoich procedurach bada w pełni naukowymi metodami cuda przypisywane kandydatom na przyszłych świętych. Jednocześnie wiara stała się już tak silnym, powszechnym i wpływającym na codzienne funkcjonowanie całych społeczeństw zjawiskiem, że wręcz nie może pozostawać poza obszarem naukowej weryfikacji. Jeżeli zgadzamy się z przyznaniem religii silnej roli w kształtowaniu bieżącej rzeczywistości od polityki poprzez kształtowanie prawa po stosunki międzyludzkie i międzynarodowe to musimy o niej możliwie jak najwięcej wiedzieć.

Poszukując dowodów nie postępujemy wszakże wbrew woli kościoła. Pierwszy Sobór Watykański przeklął w końcu tych co twierdzą, że Boga nie da się poznać rozumem, a i samo Pismo Święte jaki i wypowiedzi hierarchów Kościoła zalecają rozumowe badanie natury Boga. W treści Biblii znajdziemy zarówno powoływanie się na ludzki rozum (Ps 14: 2), zdrowy rozsądek (2 P 3: 1), doświadczenie (Syr 2: 1), naukę (Syr 6: 18), zapiski historyków (Ezd 6: 2), udane próby eksperymentalnej weryfikacji Boga (np. 1 Krl 18: 21 — 41, Sdz 6: 39 — 40), opis eksperymentu weryfikującego prawdziwość jednego z bożków (Dn 14: 11 — 22), wprost wskazane oczekiwanie dowodów jak i badanie Pisma „czy istotnie tak jest” jak w nim zapisano (Dz 17: 11). W Księdze Izajasza Bóg nawet sam niczego nie przyjmuje na słowo, a wręcz wprost oczekuje by przedstawić mu dowody mówiąc: „Przedstawcie i przytoczcie dowody (…)” (Iz 45: 21), a nawet: „Przedłóżcie waszą sprawę sporną, mówi Pan, podajcie wasze mocne dowody” (Iz 41: 21).

W Nowym Testamencie przeczytamy natomiast: „Odrzekł mu Jezus: ”Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego” (J 18: 23), oraz: ”(…) i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia (…)” (1 P 3: 15), jak i najbardziej bezpośredni przekaz: „(…) noszę was wszystkich w sercu jako tych, którzy mają udział w mojej łasce: zarówno w moich kajdanach, jak i w obronie Ewangelii za pomocą dowodów” (Flp 1: 7).

Papież Pius X pozostawił nam natomiast następujące przesłanie:

„Boga można z pewnością poznać światłem rozumu naturalnego, jak również udowodnić jego istnienie.”

papież Pius X

Dodatkowo jeśli zgodzimy się z tym, że wielu ludzi wręcz osobiście doznaje objawień, bo oto ujrzeli boską postać lub usłyszeli głos przemawiający wprost do nich to już nie możemy twierdzić, że jest to poza zasięgiem i zainteresowaniem nauki. Ludzki mózg w swoich licznych połączeniach neuronowych odebrał uznany za realny dźwięk i obraz zatem jest to już jak najbardziej pole działań nauki.

Dlatego niezależnie od tego czy Bóg istnieje czy też nie, jest sens o nim rozmawiać i go analizować. Jeżeli Bóg istnieje to odpowiedź jest prosta ale jeżeli nie istnieje to tym bardziej należy o nim rozmawiać bo istnieją ludzie, którzy uważają że on istnieje i podejmują w oparciu o to cały szereg decyzji od ekonomii poprzez prawo i medycynę po celibat i zamknięcie się za murami klasztorów. Uzasadnionym jest oczekiwanie aby idee o istotnych konsekwencjach dla życia zwykłych ludzi poparte były co najmniej równie mocnymi argumentami.

Przedstawione zostaną różne wyniki badań ludzi, którzy na przestrzeni lat przyglądali się zagadnieniom wiary. Przykładając „szkiełko i oko” do tematu, który uznawany jest za tabu, odkrywali różne nieznane nam tajniki tego zagadnienia. Dowiemy się, m.in. że uczucia duchowe można np. sztucznie wywoływać odpowiednio stymulując nasz mózg, przyjrzymy się również efektom pracy takich znakomitości świata nauki jak Sigmund Freud czy Karol Darwin. Poszukamy ponadto naturalnych, czysto biologicznych i ewolucyjnie uzasadnionych mechanizmów zdolnych do wytworzenia wierzeń. Prześledzimy wyniki prac prymatologów, zoologów, ewolucjonistów i paleontologów by podążając ścieżką wytyczoną przez ich badania i odkrycia odszukać w bezrefleksyjnych prawach natury źródeł naszej moralności. Każda z tych ścieżek, która rozpoczynając się na stanowisku archeologicznym wiodąc poprzez dociekania biologów i obserwacje zoologów dowiedzie nas w końcu do wniosków, które odnajdą swój finał w dociekaniach neurologów, psychologów i wreszcie filozofów. Wszystko to po to by na końcu wykazać, czy w meandrach nieświadomych procesów możliwe było wytworzenie świadomego, emocjonalnego i moralnego gatunku?

Religia, z pewnością w ogromnej mierze wpłynęła na kształt naszej obecnej cywilizacji ale nie ma pewności czy była w ogóle niezbędna by postęp cywilizacyjny nastąpił. Mamy w końcu w historii ogrom przypadków grup i całych społeczności, (np. Australijscy Aborygeni czy Amerykańscy Indianie), które pomimo wypracowania rozbudowanych systemów wierzeń nie dopracowały się cywilizacji opartej na technologii. Dodatkowo z badań opublikowanych w 2019 r. na łamach „Nature” wynika, że wielokrotnie w historii dziejów ludzkości, powstanie złożonego społeczeństwa następowało jeszcze przed opracowaniem przez nie postaci moralizującego bóstwa.

Nawet jeśli weźmiemy pod lupę kultury i cywilizacje którym jednak się udało to okaże się, że nie jest to takie jednoznaczne. Przez całe wieki głębokiej religijności, wykresy takich parametrów jak średnia oczekiwana długość życia, śmiertelność dzieci, przyswajane kalorie czy PKB per capita były w zasadzie płaskie i niewzruszone utrzymywały się na fatalnych dla ludzi poziomach. Poprawa nastąpiła dopiero w ostatnich 200 latach wraz z nadejściem i rozkwitem epoki oświecenia. Przez całe milenia rozwój ludzkości w czynił niewielkie stopniowe postępy i „wystrzelił” dopiero wtedy gdy dominować zaczęła myśl oświeceniowa, a społeczeństwa stały się nie bardziej, a mniej religijne. Parametry jakości ludzkiego życia wyraźnie poprawiły się i to pomimo drastycznego wzrostu populacji w dokładnie tym samym czasie. Jesteśmy w końcu gatunkiem któremu 200 tys. lat zajęło uzyskanie 1 mld przedstawicieli i zaledwie 200 lat dodanie kolejnych 7 mld.

W dalszej części przebrniemy przez dogmaty wiary jaki i sięgniemy do źródła ukazując najbardziej kontrowersyjne, najtrudniejsze w interpretacji i tym samym przemilczane w naukach fragmenty Biblii takie jak przykazanie z Księgi Kronik:

„Będzie skazany na śmierć każdy, kto by — mały czy wielki, mężczyzna czy kobieta — nie szukał Pana, Boga Izraela.”

(Druga Księga Kronik 15: 13)

Jak również:

„Jeśli usłyszysz w jednym z miast, które Pan, Bóg twój, daje ci na mieszkanie, że wyszli spośród ciebie ludzie przewrotni i uwodzą mieszkańców swego miasta mówiąc: ”Chodźmy, służmy obcym bogom!”, których nie znacie — przeprowadzisz dochodzenia, zbadasz, spytasz, czy to prawda. Jeśli okaże się prawdą, że taką obrzydliwość popełniono pośród ciebie, mieszkańców tego miasta wybijesz ostrzem miecza, a samo miasto razem ze zwierzętami obłożysz klątwą. Cały swój łup zgromadzisz na środku placu i spalisz ogniem — miasto i cały łup jako ofiarę ku czci Pana, Boga twego. Zostanie ono wiecznym zwaliskiem, już go nie odbudujesz.”

(Księga Powtórzonego Prawa 13: 13—17)

Biblijny Bóg nie ograniczał się wyłącznie do deklaracji i przekazywania wytycznych. Znajdziemy też liczne jego działania i interwencje jak chociażby wówczas gdy ukarał dzieci za szydzenie z proroka:

„Stamtąd poszedł do Betel. Kiedy zaś postępował drogą, mali chłopcy wybiegli z miasta i naśmiewali się z niego wzgardliwie, mówiąc do niego: ”Przyjdź no, łysku! Przyjdź no, łysku!” On zaś odwrócił się, spojrzał na nich i przeklął ich w imię Pańskie. Wówczas wypadły z lasu dwa niedźwiedzie i rozszarpały spośród nich czterdzieści dwoje dzieci.”

(Druga Księga Królewska 2: 23 — 24)

Jak również wówczas gdy posłużył się Mojżeszem do dokonania zbrodni, podając nawet dokładną liczbę ofiar:

„(…) Tak mówi Pan, Bóg Izraela: ”Każdy z was niech przypasze miecz do boku. Przejdźcie tam i z powrotem od jednej bramy w obozie do drugiej i zabijajcie: kto swego brata, kto swego przyjaciela, kto swego krewnego”. Synowie Lewiego uczynili według rozkazu Mojżesza, i zabito w tym dniu około trzech tysięcy mężów.”

(Księga Wyjścia 32: 27 — 28)

Chociaż można by podejmować próby doszukiwania się nietzscheańskich inspiracji niniejsze opracowanie było w dużej mierze pisane pod wpływem m.in. prac amerykańskiego filozofa Daniela C. Dennetta oraz profesora Richarda Dawkinsa z Uniwersytetu Oksfordzkiego czy publicysty Sama Harrisa. Wszyscy oni w swoich dotychczasowych publikacjach nie tylko surowym spojrzeniem weryfikowali zdolność do wyznawania przez ludzi wiary religijnej, ale prezentowali przede wszystkim postawę niezłomnego naukowca, który nieustannie poszukuje niepodważalnych dowodów na poparcie swoich tez. Podobnie jak i oni nie jestem w stanie przyjąć za ogólnie obowiązującą prawdę twierdzenia, które nie zostało wiarygodnie zbadane, potwierdzone i udowodnione. Nie ukrywam też, że spora część tej publikacji jak i jej podobnych zawiera jeszcze sporą dawkę twierdzeń, hipotez lub spekulacji stanowiących jednocześnie ciekawy punkt startowy wymagający dalszych badań i dociekań. Wynika to jednak z diametralnej różnicy w podejściu do prezentowanych treści. Wymagane jest bowiem podjęcie znacznie większego wysiłku badania i weryfikacji by powiedzieć, że coś wiem, niż że w coś wierzę. Systematyka ludzkich przekonań opisana jako „An organized collection of irrational nonsense” uwzględnia w końcu religię jako jedną z kategorii posiadającą części wspólne z pseudonauką, zagadnieniami paranormalnymi, teoriami spiskowymi i medycyną alternatywną.

Zanim przejdziemy do dalszych rozważań do wyjaśnienia pozostaje jeszcze jedna kwestia. Z uwagi na to że w tekście znajdą się liczne odwołania do różnych bóstw rozumianych niekiedy w przeróżny sposób niezbędne jest wskazanie na pewne rozgraniczenie. Za każdym razem gdy w tekście przywołany zostanie Bóg (pisany wielką literą) będziemy mieli na myśli konkretnego Boga opisanego w Biblii wraz z cechami jakie mu ona przypisuje, gdy natomiast pojawi się bóg (pisany małą literą) to w zależności od kontekstu będziemy mieli na myśli boga z wymarłych obecnie kultów i religii (np. mitologii) lub wręcz bardziej ogólny koncept filozoficzny jakiejś formy absolutu rozpatrywanego w zupełnym oderwaniu od jakiejkolwiek sformalizowanej religii.

„Czy nie starczy, że ogród jest piękny? Czy muszą w nim jeszcze mieszkać wróżki?”

Douglas Noël Adams

Część I

I. Prawdopodobne początki

„Ludzie szukają odpowiedzi na trudne pytania, a kiedy kończą się ich możliwości pojmowania, wtedy spekulują i tworzą mity”.

Noam Chomsky

Niepewność, jaką spotykamy w tytule tego rozdziału obrazuje przypuszczalny charakter początków religii. Możemy się wprawdzie domyślać jak to się wszystko zaczęło, ale do pewności nam jeszcze daleko. Archeologia dostarcza nam podstaw do tego by wyciągać wnioski i formułować teorie o początkach religii. Możemy dotrzeć do pierwszych symboli, czy przedmiotów wykorzystywanych w obrzędach, ale czy poznamy kiedyś, co myśleli ówcześni ludzie o otaczającym ich świecie? Co popchnęło ich do opracowania skomplikowanych systemów wierzeń? Tego możemy się obecnie jedynie domyślać.

Wyobraźmy sobie, żyjącego powiedzmy 10 tys. lat temu człowieka nieposiadającego żadnej wiedzy o otaczającym go świecie poza tą, którą sam zdobył w oparciu o własne doświadczenia i obserwacje. Nie miał on nawet szansy na zdobycie wiedzy w inny sposób gdyż nauka we współczesnym znaczeniu jeszcze nie istniała. Mógł on zatem jedynie obserwować, oceniać i dzielić się tymi obserwacjami z innymi ludźmi z jakimi przyszło mu żyć.

Człowiek ten obserwuje niewytłumaczalne z jego punktu widzenia obiekty i zjawiska naturalne jak deszcz, burza, błyskawica, wiatr, ogień, słońce. Są to dla niego siły i zjawiska, których początków ani mechanizmów działania nie jest w stanie poznać ani zrozumieć, większości z nich nie jest w stanie sam wywołać, ale one istnieją. Zatem ktoś lub coś musi je wywoływać, jest to jakaś siła zapewne potężniejsza od niego samego. Większość jej przejawów działa na niewyobrażalną dla niego skalę. Lepiej więc nie drażnić tej siły, a może nawet warto oddać jej hołd. Tak zapewne zrodziły się pierwsze bóstwa, które często odpowiadały konkretnym zjawiskom naturalnym np. bóg słońca, morza, wiatru czy dzierżący w dłoni pioruny grecki bóg Zeus. Aby uzyskać przychylność tak potężnych sił zaczęto prowadzić znane do dziś pewne formy „podlizywania się” jak składanie ofiar, danin czy budowanie okazałych świątyń.

Tak przedstawiona historia obrazuje prawdopodobny początek wykluczający rzeczywiste istnienie jakiejkolwiek siły nadprzyrodzonej, a potwierdzający jedynie dobrze już znane siły przyrody. Reszta została dopowiedziana przez ludzi, którzy nie mieli możliwości poznać prawdziwych przyczyn obserwowanych zjawisk. Tak więc, początki mogły wynikać z niewiedzy oraz chęci wytłumaczenia sobie niezrozumiałego świata, a nie istnienia Boga tworząc tym samym tzw. iluzję wiedzy. Nie przeszkadza to dziś jednak człowiekowi wielbić niewidzialnego Boga i niszczyć jak najbardziej widzialną przyrodę.

Istnienie Boga daje łatwą odpowiedź na nasuwające się trudne pytania. Nasz hipotetyczny człowiek zadziwiony siłami natury zapytany skąd się biorą te groźne błyskawice nie odpowie już „nie wiem”, ale „to Bóg je zsyła”. W takiej sytuacji udało mu się wytłumaczyć, niekoniecznie zgodnie z prawdą, przyczyny obserwowanych zjawisk. Pragnienie uporządkowania w głowie chaosu pcha nas w stronę wiary w cud, opatrzność itp. Taki stan rzeczy uspokaja oraz daje poczucie kontroli nad zjawiskami przyrody, ponieważ zawsze można poprzez dary i obrzędy wpłynąć na decyzję Boga. Jest to owo „praktyczne” wykorzystanie religii, co m.in. mogło przyczynić się do jej upowszechnienia. Poprzez rytuały, ofiary z ludzi lub zwierząt starano się przebłagać Boga lub zyskać jego względy. Rdzenni mieszkańcy Ameryki wierzyli, że tańcząc rytmicznie mogą wpłynąć na pogodę wywołując np. tak oczekiwany deszcz.

Uczucie kontroli nad zjawiskami, na które faktycznie nie mamy żadnego wpływu badał w 1948 roku behawiorystyczny psycholog B.F. Skinner. Efekt przesądności był przez niego weryfikowany na przykładzie gołębi. Eksperyment polegał na tym, że w zupełnie losowych momentach i całkowicie niezależnie od zachowania ptaków uruchamiał się sygnał dźwiękowy, a gołębiom podawany był przysmak. Z czasem obserwowane ptaki zaczęły się dziwnie zachowywać, zaczęły wykonywać coś w rodzaju tańca kręcąc się i nienaturalnie wyginać. Mechanizm karmienia przez cały czas działał losowo jednak najwyraźniej ptaki skojarzyły fakt jego działania z własnym zachowaniem uzyskując w ten sposób złudzenie kontroli nad jego działaniem. Tańce i wygibasy miały rzekomo wpłynąć na tajemnicze urządzenie, by te obdarowało je kolejną porcją wyczekiwanego przysmaku. Fakt podawania kolejnych dawek pokarmu nie był w żaden sposób powiązany z zachowaniem gołębia, tak naprawdę mógł on jedynie rozłożyć się wygodnie i czekać na kolejną porcję, a efekt byłby dokładnie taki sam. W ten sposób udało się w warunkach laboratoryjnych odtworzyć złudzenie kontroli nad w pełni autonomicznymi zjawiskami.

Czy tylko zwierzęta wykazują taką podatność? Inny badacz, dr. Koichi Ono z uniwersytetu w Tokio postanowił to zweryfikować i wykonał podobny eksperyment na ludziach. Efekt był zaskakująco podobny do tego uzyskanego w eksperymencie Skinnera. Okazało się, że badani ludzie, w podobnych warunkach, również automatycznie wypracowali pewne schematy zachowań, swoiste rytuały, aby uzyskać złudzenie kontroli nad chaotycznymi i losowymi zjawiskami.

Analogiczny eksperyment przeprowadził Derren Brown. Ochotnicy zostali w nim poinformowani, że otrzymają nagrodę pieniężną gdy tylko uzbierają 100 punktów. Żaden z nich jednak nie wiedział za co te punkty będą przyznawane. Punkty tak naprawdę były przyznawane w sposób losowy, uczestnicy skojarzyli jednak moment ich przyznania z aktualnie wykonywaną czynnością, po czym powtarzali ją w nadziei, że przybliży to ich do tak oczekiwanej nagrody.

Wróćmy jednak do naszego poszukującego człowieka. Na początku, gdy długość życia człowieka nie przekraczała powiedzmy 30 lat mógł on nawet przypuszczać, że żyłby wiecznie gdyby ciężkie warunki jego egzystencji (głód, wypadki, groźne zwierzęta) brutalnie mu tego życia nie odbierały. Można to nazwać swoistą formą „raju nieśmiertelności”. Z czasem jednak przyszła refleksja, a on sam zaczął poszukiwać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Odpowiedź „nie wiem” była z oczywistych względów niewystarczająca, co pchnęło go do wymyślenia nieprawdopodobnego Boga, którego istnienie dawało odpowiedzi, których tak bardzo potrzebował. Dlatego też prawdziwych źródeł naszej wiary nie doszukiwałbym się w zawiłych dogmatach, prastarych zapisach czy też przekazywanych tradycjach lecz zupełnie poza nimi w stuleciach i tysiącleciach rozwoju ludzkiej natury sięgającej paleolitu.

Co nasz człowiek żyjący 10 tys. lat temu mógł myśleć o śmierci? Co dzieje się z jego bliskimi i co stanie się z nim samym? Wizja absolutnego końca w momencie śmierci wydawała się niezwykle okrutna, potrzebna była koncepcja dająca nadzieję, że coś nas jeszcze czeka. W ten oto sposób zapewne wyglądało powstanie pierwszych koncepcji życia po życiu, koncepcji niemających żadnych podstaw naukowych, ale jakże przydatnych i kojących. Jeżeli ludzie poszukiwali tego typu ukojenia to cała koncepcja padła na podatny grunt do rozprzestrzenienia się i dalszego rozwoju.

Dlaczego religijne cuda zdarzały się kiedyś, a dziś już nie? Otóż „zdarzają się” tylko dziś już ich tak nie interpretujemy w myśl zasady, że świat bez wiedzy jest pełen cudów. To co kiedyś przypisywano Bogu dziś już rozumiemy i przypisujemy prawom fizyki czy zjawiskom meteorologicznym. Niektóre z nadnaturalnych zjawisk opisanych na kartach Biblii, o ile w ogóle nie były fikcją literacką, można przypisać dobrze poznanym dziś zjawiskom naturalnym. W Księdze Wyjścia czytamy np.:

„A Pan szedł przed nimi podczas dnia, jako słup obłoku, by ich prowadzić drogą, podczas nocy zaś jako słup ognia, aby im świecić, żeby mogli iść we dnie i w nocy.”

(Księga Wyjścia 13: 21)

To co kiedyś interpretowano jako Boga w postaci „słupa obłoku” i „słupa ognia” prowadzącego za dnia i w nocy dziś zinterpretowali byśmy raczej jako zupełnie naturalne zjawisko jakim jest wybuch wulkanu. Chwile dalej odnajdujemy kolejny fragment, który przybliża nas do naturalnej, a nie cudownej interpretacji zaobserwowanych obłoków:

„Góra zaś Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu uniósł się dym z niej jakby z pieca, i cała góra bardzo się trzęsła.”

(Księga Wyjścia 19: 18)

W Księdze Jozuego Izraelici pomylili wręcz opady gradowe z boską interwencją przypisując Bogu celowe rzucanie kamieniami w wycofujące się już wojska.

„Gdy w czasie ucieczki przed Izraelem byli na zboczu pod Bet-Choron, Pan zrzucał na nich z nieba ogromne kamienie aż do Azeki, tak że wyginęli. I więcej ich zmarło wskutek kamieni gradowych, niż ich zginęło od miecza Izraelitów.”

(Księga Jozuego 10: 11)

Zjawisko naturalne wobec braku wiedzy zostało zatem zinterpretowane jako nadnaturalne, a takie „cuda” zdarzają się i obecnie. Jest to jedynie przykład dlaczego współczesny świat nie jest już tak „magiczny” jak niegdyś. „Cuda” słyszenia głosów zdarzają się i obecnie lecz z ludzi takich nie czyni się już proroków. Gdyż „to nie cud rodzi wiarę, ale wiara rodzi cud.

Przypisywanie boskiej interwencji każdemu wydarzeniu twórcy Biblii doprowadzili aż do śmieszności. W Księdze Kapłańskiej znajdziemy taką oto opowieść:

„Potem Mojżesz wziął trochę oliwy namaszczenia i trochę krwi z ołtarza i pokropił nią Aarona i jego szaty, a z nim jego synów i ich szaty. Tak poświęcił Aarona z jego szatami i z nim jego synów z ich szatami. (…) Nadab i Abihu, synowie Aarona, wzięli każdy swoją kadzielnicę, nabrali do niej ognia, włożyli na niego kadzidło i ofiarowali przed Panem ogień inny, niż był im nakazany. Wtedy ogień wyszedł od Pana i pochłonął ich. Umarli przed Panem.”

(Księga Kapłańska 8: 30 i 10: 1—2)

Czy naprawdę tak trudno było skojarzyć, że ochlapując swe szaty łatwopalną oliwą i operując blisko ognia może dojść do zapłonu? Trzeba było przypisywać do tego całą legendę o niewłaściwym ogniu i gniewie Bożym? I czy my naprawdę musimy traktować to z pełną powagą? Czy naprawdę musimy wzbijać się na szczyty apologetycznych interpretacji i głębokich dociekań by odkryć tajemnicze przesłanie i nadać sens tego typu historiom?

Dlatego też Friedrich Nietzsche głosił śmierć Boga. Zdaniem tego filozofa niegdyś Bóg był „bardziej realny”. Poprzez niewłaściwe zrozumienie zdarzeń naturalnych, którym przypisywano cudowne, nadnaturalne przyczyny obecność Boga była postrzegana jako realna. Taki Bóg sprawiał złudzenie, że działał codziennie w naszym świecie więc i wiara w niego była dość naturalna. Choroba i śmierć była postrzegana jako kara od Boga, kara która spada na nas tu i teraz, którą obserwujemy co dnia. Któż nie obawiałby się tak „realnego” Boga z tak realnym działaniem i tragicznymi konsekwencjami? Dziś jednak dobrze znamy obserwowane zjawiska, znamy i leczymy choroby, które dziesiątkowały nas wieki temu. W takich warunkach Bóg staje się jedynie bytem czysto abstrakcyjnym.

Dwóch amerykańskich socjologów religii Rodney Stark i Roger Finke tak określili korzyści płynące z posiadania religii:

„Na czym jednak polegają korzyści: dlaczego w ogóle ludzie chcą mieć religię? Chcą ją mieć dlatego że religia jest jedynym budzącym zaufanie źródłem pewnego zadośćuczynienia, którego wszyscy zawsze pragną.

Jeżeli dodamy do tego fakt, iż podobne koncepcje powstawały w różnym czasie w różnych miejscach na naszym globie, to jest to raczej dowód na to, że ludzie niezależnie od miejsca po prostu są tacy sami, myślą i działają w podobny sposób oraz boją się tego samego. Wszyscy chodzimy, biegamy czy skaczemy w taki sam sposób bo mamy do dyspozycji taki sam układ kostny i mięśniowy oraz działają na nas te same prawa fizyki. Bóg nie był jedynym „wynalazkiem”, który powstał w ten uniwersalny sposób. Podobnie było chociażby z muzyką oraz z pismem, które powstały niezależnie w różnych miejscach w różnym czasie. Poszczególne alfabety różnią się oczywiście między sobą ale logika ich działania jest w zdecydowanej większości taka sama. Dowodem ludzkiej kreatywności w zakresie „produkcji” bóstw niech będzie zatem fakt, iż w książce wydanej pod redakcją naukową Andrzeja M. Kempińskiego zatytułowanej „Uniwersalny Leksykon Bóstw” znajdziemy ponad 22 000 haseł, a to nie są z pewnością wszyscy bogowie, w których z ogromną gorliwością wierzono na przestrzeni wieków. W samym tylko hinduizmie szacuje się, że występuje ok. 33 miliony tzw. bożyszczy.

Przez wieki powstawało i zanikało wiele bóstw od Zeusa, Dionizosa, Ateny, Ra i Ozyrysa po liczne współcześnie wielbione byty nadprzyrodzone ale żadne z tych postaci, które tylko przewinęły się na kartach historii oraz te, które osiągnęły globalny sukces nie uzyskały potwierdzenia swojego istnienia.

Obserwacja ludzkiej natury w połączeniu ze współczesną wiedzą o początkach kultów religijnych dowodzi, że ludzie mają w zwyczaju tworzenie sobie różnych bogów, bogiń, duchów, zjaw i potworów. Religie pojawiały się i rozwijały w różnych kulturach często odseparowanych od siebie (chociażby z powodów geograficznych) i dlatego różnią się od siebie jak czcionki w różnych alfabetach. Pomimo to odnajdziemy w nich wspólne schematy obrazujące raczej spójność natury ludzkiej — w końcu wywodzimy się z tej samej grupy, która z Afryki rozeszła się po świecie. W niemal każdej religii znajdziemy: wiarę w życie po śmierci, personifikację sił natury, mit o stworzeniu świata, niewidzialne lub z jakiegoś powodu niedostępne postaci np. duchy, anioły itp., układy z bogami (obrzęd/ofiara za dar/łaskę), rytuały, modlitwy, miejsca kultu (świątynie), magiczne przedmioty, magiczne gesty i słowa, kastę pośredników (kapłanów, szamanów), wpływ na lokalną kulturę, zachowania i ograniczenia społeczne.

Proces tworzenia nowych religii nie jest jednorazowym zdarzeniem z zamierzchłych czasów co więcej trwa nieustannie i obserwowaliśmy go już wielokrotnie. Kościół Mormonów ma zaledwie 200 lat, islam to już 1500 lat historii, luteranizm liczy sobie 500 lat. Filozof Daniel C. Dennett twierdzi, że poza kilkoma religiami o zasięgu globalnym nieustannie tworzą się nowe mniejsze religie, nawet po 2—3 dziennie i trwają nierozpowszechnione około dekady. Rozdrobnienie i wielość wierzeń sprawia, że niezależnie od tego jakiej religii jesteśmy wyznawcą to większość ludzi jest z pewnością wyznawcą innej.

W XVIII wieku Europejczycy dopłynęli do wysp południowego Pacyfiku. Spotkania podróżników z napotkanymi tam plemionami były tak naprawdę spotkaniami różnych kulturowo i cywilizacyjnie światów. Wyspiarskie plemiona zobaczyły przybyszy na ogromnych statkach, posługujących się nieznanym językiem, o dziwnej karnacji, niespotykanym ubiorze i posiadających przedziwne urządzenia. Wyjaśnienie tego dziwnego spotkania uzyskali poprzez przypisanie owym przybyszom cech boskich. Nie wypracowali koncepcji, tłumaczącej tego w inny sposób, nie uznali, że może to być „inne plemię” z wyspy, której jeszcze nie znają i które wypracowało odmienny ubiór i urządzenia dużo bardziej zaawansowane od ich własnych. Przypisali im automatycznie siły wyższe określając ich bogami lub półbogami.

Być może to był przypadek? Być może ludzie nie zawsze myślą tak samo i nie zawsze w podobnych warunkach tak samo tłumaczą sobie to co wydaje im się niewyjaśnione? Historia pokazuje jednak, że ten mechanizm tłumaczenia świata wielokrotnie zadziałał identycznie. Rdzenni mieszkańcy Karaibów przypisywali boskość Kolumbowi podczas pierwszych wizyt na przełomie XV i XVI wieku. Podobnie zachowywali się wobec Hernána Cortésa przybyłego do Ameryki na początku XVI wieku. W relacji Krzysztofa Kolumba ze spotkania z rdzennymi mieszkańcami Haiti czytamy:

„(…) wierzą niezbicie, że ja z moimi okrętami i moi ludzie zstąpiliśmy z nieba.”

Stosunkowo niedawno można było obserwować mechanizm rodzenia się religii. Na wyspie Tanna należącej do Republiki Vanuatu obowiązywał dość powszechny dla tego regionu system religijny. Czczono tam bóstwo związane z wulkanem Mount Tukosmeru o imieniu Kerapenmun. Wszystko zmieniło się w latach 30-tych XX w. gdy w pobliżu stacjonowała armia amerykańska. Tubylcy obserwowali nowoprzybyłych i widząc nieznaną dla nich zabudowę, ubrania i przedmioty stworzyli specyficzny kult nazwany później kultem cargo. Zaczęli czcić amerykańskiego żołnierza nazywanego John Frum. Uznali ponadto za mityczne postaci, o których opowiadali im amerykańscy goście takie jak Święty Mikołaj, Jan Chrzciciel czy Wuj Sam, które rzekomo mają dostarczyć im te upragnione przedmioty. Mieszkańcy wyspy pokusili się nawet o budowanie replik infrastruktury lotniczej bazy amerykańskiej w tym symbolicznych pasów startowych, a 15 lutego każdego roku obchodzi się na Vanuatu Dzień Johna Fruma. Organizowano również parady i procesje stylizowane na styl wojskowy. Tubylcy wierzą, że John Frum jest prawdziwym Bogiem i że wkrótce do nich powróci. W literaturze przedmiotu znajdziemy taki oto opis kultu cargo:

„(…) zaczęli budować pasy startowe, magazyny i maszty radiowe z bambusa w przekonaniu, że skoro wszystko to działało na Efate dla Amerykanów, będzie też działało dla nich na Tannie. Wykonane z bambusa atrapy amerykańskich samolotów bojowych, hełmów i karabinów były potem traktowane jako ikony religijne. Mieszkańcy wyspy maszerowali w paradach, mając wymalowane lub wytatuowane na piersiach i plecach symbole USA. Ich mesjaszem stał się John Frum, choć nikt o tym nazwisku nie figuruje w spisach ówczesnych żołnierzy amerykańskich.

Gdy pod koniec wojny ostatni Amerykanie opuścili wyspę, jej mieszkańcy przewidywali powrót Johna Fruma. Ruch nadal się rozwijał i 15 lutego 1957 roku w wiosce Sulfur Bay umieszczono flagę amerykańską na znak uznania religii Johna Fruma. Odtąd co roku czci się Dzień Johna Fruma. Wyznawcy tej religii wierzą, że John Frum ze swoimi wojownikami czeka w wulkanie Asur, by dostarczyć towary ludowi Tanny. Podczas uroczystości starszyzna maszeruje w sposób imitujący wojsko, łącząc dryl militarny z tradycyjnymi tańcami. Niektórzy niosą wykonane z bambusa atrapy karabinów i mają na sobie pamiątki po armii amerykańskiej, takie jak czapki, podkoszulki i płaszcze. Mieszkańcy wyspy wierzą, że doroczne rytuały sprowadzą z wulkanu boga Johna Fruma z jego towarami, które zapewnią dobrobyt im wszystkim.”

Wprawdzie w rejestrach stacjonujących na wyspie żołnierzy nie znaleziono żadnego Amerykanina o tym nazwisku lecz samo określenie John Frum może być jedynie przekształceniem angielskiego John z Ameryki czyli John from (America).

Badaniem niezwykłego kultu zajmował się m.in. brytyjski podróżnik David Attenborough. Uzyskał on nawet audiencję u kapłana, który twierdził, że utrzymuje stały kontakt z Bogiem Johnem Frumem w czasie rytualnego transu. Podczas rozmowy z innym wiernym Attenborough zwrócił uwagę na fakt, iż oczekiwanie na powrót Fruma trwa już 19 lat sugerując, że to już dosyć długo. W odpowiedzi usłyszał:

„Wy potraficie czekać dwa tysiące lat na waszego Jezusa Chrystusa, a on nie przychodzi. Więc ja mogę na Johna czekać kolejne dziewiętnaście lat.”

I tak ludzie czekają kolejne tysiąclecie na powtórne nadejście Mesjasza (J 14: 3) powtarzając co niedziela swoje credo: „i powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych” pomimo, że z treści samej Biblii wynika, iż miał on przybyć jeszcze za czasów ówcześnie żyjących ludzi. Wywód ten powtarza się na jej kartach konsekwentnie co najmniej kilkukrotnie:

„Zaprawdę, powiadam wam: Niektórzy z tych, co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w królestwie swoim.”

(Ewangelia według św. Mateusza 16: 28)

oraz

„Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy.”

(Ewangelia według św. Mateusza 10: 23)

Najwyraźniej takie było też zrozumienie tych słów przez ówczesnych ludzi, którzy wierzyli, że Jezus wkrótce powróci. W 1 Tes 4: 11 przeczytamy nawet, że zaniedbywali oni codzienne obowiązki oddając się oczekiwaniu. Z Listu do Hebrajczyków wyczytamy nawet, że miało to nastąpić lada moment:

„Jeszcze bowiem za krótką, za bardzo krótką chwilę przyjdzie Ten, który ma nadejść, i nie spóźni się.”

(List do Hebrajczyków 10: 37)

Ewangelia Marka rozwiewa ewentualne wątpliwości przekazując nam zapewnienie: Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie” (Mk 13: 30), a nawet dalej idącą deklarację, iż „czas już się wypełnił” (Mk 1: 15). Mateusz rozwiał nawet wątpliwości co może oznaczać zwrot „to pokolenie” pisząc: „Niektórzy z tych, co tu stoją”. Przekonanie o rychłym ponownym nadejściu jest dalej konsekwentnie podtrzymywane w kolejnych zapiskach. Jan w swoich tekstach zapewnia, „że już jest ostatnia godzina” (1 J 2: 18), jak również: „Oto przyjdę niebawem” (Ap 22: 12). Jan był na tyle przekonany o rychłym ponownym przyjściu Jezusa, że opisując je w tekście Apokalipsy wskazał wręcz Cesarstwo Rzymskie jako nadal funkcjonujące w owym czasie.

Kult cargo trwał zatem dalej jako lokalne wierzenie podobnie jak chrześcijaństwo 2 tys. lat temu z jedną małą różnicą, mamy bowiem pewność, że amerykańscy żołnierze istnieli naprawdę. Co zatem zobaczyli ludzie 2 tys. lat temu, że opracowano religijną koncepcję? Cały świat był już dla nich wystarczająco niezrozumiały, cudowny podobnie jak amerykańskie samoloty nadlatujące z nieba dla mieszkańców wyspy Tanna.

Pomimo, że przypadek z wyspy Tanna jest jednym z najlepiej znanych, podobnych znajdziemy więcej, co może świadczyć o łatwości z jaką tworzymy religię. Znane są już przypadki wytworzenia kultów cargo na Wyspach Salomona, Nowej Kaledonii, Nowej Gwinei i na Fidżi. Do tej pory w końcu pacyficzne plemię Yaohnanen, uznające za swego boga … księcia Filipa Mountbatten, uważa, że wiele lat temu opuścił on wyspę po to by ożenić się z angielską królową.

Przedstawione powyżej przypadki spotkania kultur dalece różniących się poziomem zaawansowania cywilizacyjnego pokazują, że przypisywanie boskich cech zagadnieniom niepojętym wychodzi nam dość naturalnie. Zastanawiające jak my, ludzie przyzwyczajeni do codziennego korzystania z dostępnych rozwiązań naszej epoki zareagowalibyśmy w przypadku spotkania przedstawicieli innej dużo bardziej zaawansowanej technicznie cywilizacji. Wyobraźmy sobie, że odwiedza nas obca, pozaziemska cywilizacja. Skoro byli w stanie do nas dotrzeć to już z samego tego faktu wynika, że musieli dysponować dalece bardziej zaawansowaną technologią. Obserwacja zjawisk, mechanizmów i procesów dla nas niewykonalnych lub wręcz niepojętych sugerowałaby nadnaturalne, nadludzkie ich pochodzenie. Niewykluczone, że wśród nas, uważających się za światłych ludzi powstałyby liczne spontaniczne kulty wielbiące boskich przybyszy. Różnica pomiędzy Bogami, a takimi hipotetycznymi obcymi (kosmitami) jest jednak taka, że Bogowie od zawsze tacy byli, a obcy tacy się stali. Stali się „boscy” w efekcie wieloletniego, wielotysiącletniego (itd.) rozwoju.

„Jeśli kosmici odwiedzą nas kiedykolwiek, myślę, że skutki mogą być podobne, jak w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jak wiadomo, wydarzenie to okazało się niezbyt pomyślne dla rdzennych mieszkańców tego kontynentu. Wystarczy nam zresztą przyjrzeć się samym sobie, aby dojść do wniosku, że inteligentne życie może w swym rozwoju przybrać postać, z jaką wolelibyśmy się raczej nie spotkać.”

Stephen Hawking

Naszą podatność na wierzenie wykorzystują sprytni samozwańczy mesjasze. Hinduski guru Sathya Sai Baba żyjący i działający jeszcze nie tak dawno (zmarł w 2011 roku) głosił liczne nauki moralne, propagował wegetarianizm, uważany był za kolejne wcielenie Boga. Posiadał rzekomo liczne nadprzyrodzone zdolności. Uważano, że potrafi jedynie za pomocą myśli tworzyć małe przedmioty i żywe zwierzęta, wskrzeszać zmarłych, uzdrawiać chorych, przebywać w dwóch miejscach na raz, czytać w myślach, a nawet wykonać coś na kształt biblijnego cudu z Kany Galilejskiej lecz w bardziej uwspółcześnionej wersji zamieniając wodę w … benzynę. Wystarczająco dziwne by uznać to za fałsz? Tymczasem liczbę jego wyznawców szacowało się pomiędzy … 6, a 10 milionów!

Na drugim końcu świata, od połowy lat 70-tych XX wieku zaczął działać kolejny „Mesjasz”. Eduard Albert Meier ogłosił, że ma fizyczne i telepatyczne kontakty z cywilizacją pozaziemską. Twierdził, że regularnie kontaktuje się z mieszkańcami odległej o ok. 420 lat świetlnych planety Erra zlokalizowanej w gwiazdozbiorze Byka. Zapewniał, iż ciężkie warunki życia obcych sprawiły, że wypracowali oni swój własny system moralny niezwykle podobny do obecnego kalwinizmu. Meier spisuje i gromadzi nauki moralne Erratian, a następnie przekazuje je swoim ziemskim wyznawcom. Dość abstrakcyjne by można było w to uwierzyć? Tymczasem guru otoczył się grupką swoich wiernych uczniów, niemal na wzór biblijnych apostołów, a łączną liczbę jego wyznawców szacuje się w tysiącach.

Swoistym fenomenem są też liczni teleewangeliści, którzy nieustannie gromadzą tłumy wiernych i to zarówno na specjalnych show przypominających charyzmatyczne msze jak i przed telewizorami. Dzieje się to pomimo, że niektórzy z nich zapędzali się niekiedy w swoich wystąpieniach. Mówimy to o przypadkach gdy: Jesse Duplantis ze szczegółami opowiadał o swojej wizycie w niebie, Asa Alonso Allen obiecywał cuda finansowe i wypędzał demona biedy, Oral Roberts zapewniał że spotkał mierzącego 900 ft wzrostu Jezusa (ok. 274 m.), Kenneth Copeland przegania chorobę Covid-19, a T.B. Joshua ogłosił proroctwo, iż pandemia koronawirusa ustanie 27 marca 2020 r.

Na listę ciekawych wyznań wpisują się też Pastafarianie jak nazywa się członków Kościoła Latającego Potwora Spaghetti. Jest to jednak celowo utworzona humorystyczna religia, której celem jest raczej wyśmianie religijnego myślenia i przypisanej mu powagi niż faktyczne wyznawanie kultu. Pastafarianie stworzyli całą doktrynę wiary, spisali ewangelię, posiadają Stary i Nowy Pastament … i ogłosili, że są jej wyznawcami, zabiegają nawet o uznanie ich za pełnoprawną religię. Widoczny na pierwszy rzut oka absurd tych wierzeń uderza jeszcze z innej strony i to chyba było zamierzeniem jej twórców, a mianowicie zbieżnością „logiki wiary” z innymi szanowanymi kultami. Tak samo jak nie da się udowodnić, że Latający Potwór Spaghetti nie istnieje tak samo nie da się udowodnić że nie istnieje dowolne inne bóstwo. Pastafarianie zatem:

1. Wierzą w istnienie Latającego Potwora Spaghetti, którego określają mianem „Jego Makaronowatość”,

2. Uznają się za pełnoprawną religię,

3. Posiadają oficjalne nakrycie głowy … kuchenny durszlak,

4. Lubią piwo i świętują w każdy piątek,

5. Nie nawołują do wierzenia w swojego Boga, wychodzą z założenia, że jeżeli ktoś nie wierzy „to spoko”,

6. Wizja raju zakłada istnienie Piwnych Wulkanów, striptizerek i darmowego szerokopasmowego internetu,

7. Nie wprowadzają koncepcji piekła. Ludzie którzy nie zasłużyli na nagrodę trafiają tylko do gorszej wersji raju gdzie piwo jest ciepłe i zwietrzałe, striptizerki brzydkie, a internet powolny.

8. Wierzą, że ludzie pochodzą od piratów, a nie od małp gdyż mamy z nimi więcej wspólnych genów niż z małpami,

9. Wypracowali swoją formę dekalogu lecz nie są to nakazy czy zakazy, a jedynie luźne „wolałbym abyś”,

10. W pierwszym przykazaniu czytamy: „Jest OK Gdy Jacyś Ludzie Nie Wierzą We Mnie. Doprawdy, Nie Jestem Taki Próżny.”

11. Bóg Pastafarian zakazuje używania go do jakiejkolwiek przemocy czy chociażby „bycia niemiłym”, zabrania również budowania kosztownych świątyń,

12. Mają liberalne podejście do ludzkiej seksualności — „czystość jest ważna w przypadku wody pitnej, a nie ludzi”,

13. Wychodzą z założenia, że jeżeli możesz uratować swoje życie wyrzekając się wiary w Potwora to powinieneś to zrobić. Życie ludzkie jest ważniejsze niż deklaracja wiary.

Trzeba jednak docenić prześmiewczą pomysłowość Pastafarian, którzy wypracowali niemal lustrzane odbicie poważnych wierzeń. Współczesny świat pełen jest takich kultów, którym opracowując swoją własną ideologię, rytuały, stroje, święta a nawet wyświęcających swoich „kapłanów”, udało się sparodiować poważne wierzenia i osiągnąć większy rozgłos. Wskazać tu można nie tylko Pastafarian, ale i inspirowany filmem „Gwiezdne wojny” Kościół Jedi, Kościół Niewidzialnego Różowego Jednorożca, Dudeizm, Matriksizm, Kościół Diega Maradony, Kościół Sztucznej Inteligencji, Realizm, Kościół SubGeniuszu, Macizm, Kopimizm. Wierzenia te odnotowały zróżnicowany sukces, od kilkuset zwolenników po kilkadziesiąt tysięcy wyznawców. Podczas spisów powszechnych z 2001 roku do przynależności do Kościoła Jedi przyznało się aż 400 tys. Anglików i Walijczyków, 70 tys. Australijczyków i 53 tys. Nowozelandczyków.

Przedstawione powyżej przykłady kultów religijnych obrazują jak różnymi ścieżkami potrafi podążać ludzka religijność, a czasem i wyobraźnia. Skupmy się jednak na ustaleniu źródeł poważnych, powszechnych wierzeń o długiej historii, pozostawiając daleko w tle współczesne wariacje na ich temat.

Początkowa zbłąkana i poszukująca ukojenia samoświadomość rozbudowała kulty religijne w ogromnej skali i różnorodności. Wraz z pokonywaniem kolejnych szczebli ewolucyjnych przodkowie homo sapiens zyskali samoświadomość. Najwyraźniej była to cecha ułatwiająca przetrwanie, bo na dobre zadomowiła się w naszym umyśle. Otworzyło to przed nami zupełnie nową kartę, od tego momentu mogliśmy zacząć zastanawiać się nad sobą samym, nad tym, kim jesteśmy i jaki jest cel naszego istnienia. Pytania te nie mogły pozostać bez odpowiedzi, człowiek musiał sobie na nie odpowiedzieć niezależnie od faktycznie posiadanej wiedzy. Doprowadziło to do niezwykle ryzykownej sytuacji, gdy należało koniecznie uzyskać odpowiedź, bez jakiejkolwiek wiedzy w tym obszarze, co więcej bez szans na jej zdobycie. Jedyne narzędzie, jakim mógł się wówczas posłużyć ów zaciekawiony człowiek to analogia do otaczającego go świata oraz własna wyobraźnia. Doprowadziło go to do prostych wniosków. „Skoro ja potrafię wykonać niektóre przedmioty, jak broń, ozdoby itp. to ktoś wykonał również to, co widzę wokół siebie. Ktoś musiał zatem stworzyć drzewa, góry, rzeki, zwierzęta i mnie samego. Są to wytwory dalece doskonalsze i wykonane na znacznie większą skalę niż moje” — pomyślał. Musiała być to zatem, w jego mniemaniu, osoba znacznie potężniejsza i doskonalsza od niego samego, której w związku z tym lepiej oddać hołd. Przykładów takiego rozumowania możemy doszukiwać się np. w starosłowiańskich wierzeniach pogańskich. Obiektem kultu były tam chociażby święte drzewa, a nawet góry. Intuicja nakłania do wywarcia wpływu na niedostępne lub niezrozumiałe zjawiska, a gdy już staramy się wywrzeć wpływ, np. poprzez ofiary, to ta sama intuicja podpowiada, że musi być ich odbiorca.

Nieposiadający wiedzy umysł sam z siebie ma trzy możliwości wyjaśnienia obserwowanych niepojętych zjawisk:

1. Zrobił je Bóg,

2. Zrobił je człowiek,

3. Nie wiem skąd się wzięły.

Druga odpowiedź jest łatwa do podważenia. Nie potrafię zrobić drzewa, góry czy wywołać ulewy. Odpowiedź trzecia jest niekomfortowa, pozostawia temat otwarty i nie daje komfortu wyjaśnienia. Przyczyn dla takiego zachowania doszukiwałbym się w psychologicznej potrzebie domknięcia czyli mechanizmie, który sprawia że źle się czujemy z kwestiami otwartymi, niedokończonymi i dla własnego komfortu czujemy potrzebę ich uzupełnienia, domknięcia w sposób zgodny z rzeczywistością lub nie.

Tak więc, drogą eliminacji najbardziej intuicyjna staje się odpowiedź pierwsza. O wiele łatwiej w sposób w pełni intuicyjny, przyznać że coś co ma niezrozumiałą konstrukcję i do tego sprawnie działa zostało przez kogoś celowo zaprojektowane. Zawiłe twierdzenia genetyków, fizyków czy ewolucjonistów wymagały zdobycia dodatkowej szczegółowej wiedzy wykraczającej daleko poza intuicyjne postrzeganie świata. Problem jednak w tym, że pomimo posiadania już tej wiedzy nadal nauczamy twierdzeń niegdyś opracowanych na bazie intuicji i to nie jako historyczne tylko jako nadal obowiązujące. Niezwykle trudno jest przełamać intuicyjne postrzeganie świata gdyż przychodzi nam ono naturalnie, niemal automatycznie. Przeciwstawienie im postrzegania opartego na wiedzy wymaga znacznego wysiłku kształcenia. Jest to zatem porównanie nie tylko intuicyjnego i nieintuicyjnego postrzegania ale również automatycznego z obarczonym sporym wysiłkiem dociekania.

Brytyjczyk Rupert Sheldrake pisząc o intuicji posłużył się ciekawym porównaniem. Przedstawił on analogię do działania telewizora. Człowiek widzący go po raz pierwszy i całkowicie nieznający zasad jego działania mógłby intuicyjnie pomyśleć, że w środku siedzą jakieś małe ludziki, które na zewnątrz widać przez szklaną szybkę. Dopiero zdobycie dodatkowej wiedzy niemożliwej do uzyskania tylko poprzez samą intuicję przedstawia faktyczny obraz działania telewizora, przekazu sygnału itd.

Religia musiała zatem powstać na bazie jakiejś pierwotnej formy intuicji. Pewne przejawy religijności okazywał już żyjący około 400 000 do ok. 24 500 lat temu człowiek neandertalski. Wiemy o tym bo pozostały po nim groby, w których grzebał swoich zmarłych. Nie porzucał ciał jak robią to zwierzęta, nie zjadał ich, ani też nie pozostawiał padlinożercom, a grzebał. Zachowanie takie może sugerować, że przejawiał już pierwsze oznaki religijności, a być może wypracował nawet pewien rodzaj obrzędów i rytuałów pogrzebowych lub też wierzył w jakąś formę życia pozagrobowego. Posiadanie rytuałów to już istotny krok w stronę budowy dużo bardziej zaawansowanego systemu wierzeń. Rytuał jest doskonałą formą przekazu skomplikowanych treści w pierwotnych niepiśmiennych grupach. Religie utrwalając się i upowszechniając przechodziły wiele etapów, by w konsekwencji uzyskać sukces i utrwalić się na stałe w świadomości ludzi.

W tym kontekście niezwykle interesująco przedstawiają się efekty pracy dwójki archeologów Joyce Marcus i Kenta Flannery. Prowadzili oni swoje badania w dolinie Oaxaca w Meksyku, dzięki ich pracy wiemy obecnie nieco więcej o początkach religii. Odnaleźli oni, bowiem cały szereg budowli o charakterze religijnym, które zdawały się ewoluować w czasie do coraz to bardziej zaawansowanych. Na początku były to najprostsze parkiety czy raczej areny taneczne przeznaczone do wspólnych rytualnych tańców. Kolejnym etapem rozwoju było wznoszenie kaplic przeznaczonych do kultywowania duchów przodków, by w konsekwencji doprowadzić do powstania znacznie bardziej zaawansowanych architektonicznie świątyń wykorzystywanych również do obserwacji astronomicznych.

Znaleziska te dowodzą, iż zdolność człowieka do wyznawania jakiejś wiary towarzyszyła mu od dawna, co więcej rozwija się razem z nim. Nie pojawiła się nagle w wyniku jakiegoś objawienia lecz stopniowo rozwijała się i komplikowała wraz z rozwojem człowieka i jego stosunków społecznych. Religia zatem również podlegała ewolucji. Nasuwa się wniosek, że przetrwała w naszej świadomości, ponieważ z punktu widzenia przetrwania gatunku okazywała się potrzebna. Nasze zdolności religijne przetrwały, jedynie dlatego, że przynosiły wymierne korzyści pierwotnym społecznościom. Bogowie stali się, niezwykle przydatnym wytworem naszego umysłu. Procesy ewolucyjne doprowadziły, do powstania umysłu zdolnego do wytworzenia i przyswojenia wiary swoich współtowarzyszy, podobnie zresztą jak ma to miejsce w przypadku uczenia się języka społeczności, w której się wychowaliśmy. Można to, podsumować stwierdzeniem, że geny dostarczyły nam jedynie zdolność do przyswojenia lokalnych treści, społeczność jednak decyduje o tym, jakie to będą treści.

Wiele mechanizmów wiary działa swoją siłą rozpędu i dziś się już nie zastanawiamy nad ich sensem ani pierwotnym znaczeniem. Podobnie jak ptaki nie muszą znać zasad aerodynamiki by latać tak nasza skłonność do udziału w rytuałach może być bezrefleksyjna czy wręcz mechaniczna. Wystarczy abyśmy byli genetycznie przystosowani do przyswojenia wpajanych nam treści, a otoczenie już zdecyduje za nas, jakie treści nam wpoi. Sam język, w którym mówimy z jego gramatyką i przypisywanym znaczeniem słów nie jest przekazywany genetycznie, a kulturowo. Nie da się w genach przekazać mówienia w języku angielskim czy hiszpańskim. Geny jednak przekazały nam mechanizmy pozwalające na ich nauczenie się. Dzięki genom mamy wykształcony ośrodek mowy w naszym mózgu oraz sprawne do wydawania skomplikowanych dźwięków aparaty mowy. Otoczenie jednak nauczy nas jakie dźwięki będziemy za ich pomocą rozumieli i generowali. Najpierw geny i ewolucja wpłynęły na naszą zdolność do przyswajania treści religijnych, a następnie będąc już wyposażeni w te narzędzie mogliśmy dalej kreatywnie rozwijać tą formę naszej aktywności tworząc coraz to bardziej zaawansowane elementy kultury takie jak systemy wierzeń, rytuały, tańce czy śpiewy.

Fakt, że nasze zdolności religijne przetrwały w drodze rozwoju świadczy o tym, że dawały nam jakieś wymierne korzyści. Rytuałami pierwszych społeczności były głównie wspólne tańce niewynikające nawet z żadnych przesłanek o charakterze religijnym. Systematyczne i rytmiczne ruchy miały raczej za zadanie wywołanie uczucia uniesienia powiązanego z przywiązaniem do swoich współtowarzyszy. W konsekwencji scalały grupę sprawiając, iż stawała się ona silniejsza od innych nienawiązujących tego typu relacji. Była to już istotna przewaga pozwalająca zdominować pozostałe grupy. Szympansy chcące dokonać zbiorowego ataku w końcu też „nakręcają się” rytmicznymi zbiorowymi pohukiwaniami. Dziś pozostałością tego mogą być niezwykle rytmiczne wojskowe przyśpiewki czy wzbudzający dreszcz emocji rytmiczny marsz paradny. Nawet wilki „odprawiając rytuał” wycia tuż przed i po polowaniu zdają się, w sposób (raczej instynktowny, a nie świadomy) wzmacniać jedność grupy.

Podobnie jak u zwierząt sama przynależność do gatunku może być niewystarczająca, przydałby się jeszcze właściwy dźwięk czy zapach, tak i u ludzi niezbędna jest jakaś wspólna płaszczyzna porozumienia. Odprawianie tych samych rytuałów, wyznawanie wspólnych norm i wartości sprawia, że współpracuje się nam lepiej. Wspólny cel buduje wewnątrzgrupową lojalność, w której łatwiej o zaangażowanie.

Wykopaliska archeologiczne dowodzą, że społeczności żyjące ok. 50 tys. lat temu, składały się najprawdopodobniej z małych, rozproszonych grup łowiecko — zbierackich. Nie posiadały one jeszcze nikogo, kto pełniłby rolę wodza, a lukę tą wypełniono religią. To ona ich scalała, tworzyła więzi pomiędzy członkami grupy i wytworzyła nową formę zachowania, jak troska o dobro wspólnoty, a nie tylko własne. Z czasem wypracowali oni cały system zachowań pożądanych i niepożądanych w owej grupie wraz z systemem kar i nagród, za ich przestrzeganie lub łamanie. Pojawiło się zatem pojęcie boskiej kary oraz praw boskich. Zbudowano na tej podstawie przydatny w dalszym funkcjonowaniu system samokontroli grupy. Przewaga, jaką dawała religia przyczyniła się ostatecznie do rozpropagowania i zwycięstwa „genu religii” nad innymi grupami, które tej przewagi w sobie nie wykształciły. Silniejsze grupy dominowały słabsze, płodziły więcej potomstwa i tym samym „gen religii” upowszechniał się dalej.

Religia dawała jeszcze jedną niezwykle istotną przewagę — uzasadniała autorytety. Pozwalało to na sprawniejsze koordynowanie działaniami grupy niż w przypadku chaotycznych, licznych indywidualnych decyzji. Autorytet mógł skoordynować całą grupę do wykonania zadania i osiągnięcia celu nieosiągalnego jako efekt indywidualnych, pojedynczych działań. Autorytet mógł też wnosić do grupy istotną rolę arbitra rozstrzygającego i niwelującego destrukcyjne następstwa rodzących się waśni wewnętrznych.

Fakt zastosowania teorii doboru naturalnego na poziomie nie tylko jednostek, ale całych grup jest jednak jeszcze dosyć kontrowersyjny i posiada zarówno zwolenników jak i przeciwników. Nie przeszkadzało to jednak w jej dalszym rozwoju. Zwolennicy tej teorii dowodzą, że wiara na przestrzeni wieków tak silnie zagnieździła się w ludzkim umyśle, że gdy zmienił on tryb życia z wędrownego na osiadły religia już trzymała się mocno w ludzkiej świadomości. Była zresztą, wtedy, dosyć systematycznie podtrzymywana przez grupę szamanów i władców, którym zależało na utrzymaniu społeczeństwa w przekonaniu, iż ich władza nad nimi pochodzi wprost od Boga. Egipscy faraonowie, czy Rzymscy cesarze chętnie z tego korzystali mianując się niemal żyjącymi bogami, któż zatem odważyłby się podważyć ich władzę czy wręcz odebrać tron?

Praktyczne zastosowanie religii nie ograniczało się jedynie do trzymania społeczności w ryzach. Cyklicznie występujące święta stały się sygnałem do rozpoczęcia lub zakończenia prac polowych. W przypadku braku powszechnego zastosowania kalendarza cykl rytuałów religijnych mógł dać sygnał do rozpoczęcia siewu lub zbiorów. Stąd też tak popularne święta związane z porami roku, jak np. święto wiosny.

Religia, w sposób niemal ewolucyjny, adaptowała się do potrzeb jej wyznawców adekwatnie też do aktualnego etapu ich rozwoju społecznego. Członkom plemion łowiecko — zbierackich dała ona złudzenie kontroli nad kapryśną przyrodą od której są w pełni zależni. Pojawią się tam elementy takie jak przebłaganie duchów żyjących w zwierzynie łownej lub czczenie wybranych rodzajów drzew. Gdy plemię przejdzie jednak rewolucję rolniczą i zacznie prowadzić bardziej osiadły tryb życia religia przejdzie też swój proces adaptacyjny skupiając się bardziej na aspektach społecznych, regulując relacje międzyludzkie i sankcjonując jakiś system kontroli społecznej.

Pierwotne religie stopniowo rozwijały się i ewoluowały do znanych nam obecnie zorganizowanych i zinstytucjonalizowanych całych systemów religijnych podobnie jak muzyka ludowa przeszła całą ścieżkę przemian do współczesnego przemysłu muzycznego z jego agentami, koncertami, fanami, marketingowcami i organizatorami. Wszystkie aspekty naszej kultury z muzyką i religią włącznie stały się przez lata bardziej wyrafinowane oraz bardziej atrakcyjne dostosowując się do naszych coraz to bardziej wymagających gustów i oczekiwań.


Filozof Daniel C. Dennett ujął ten mechanizm następująco:

„Gdy kultura ludzka rozwijała się i ludzie stali się bardziej refleksyjni, religia ludowa przekształciła się w religię zorganizowaną. W miarę cywilizowania religii bezwiedne relacje jej wcześniejszych wzorów były uzupełniane i czasem zastępowane przez racje świadome i starannie opracowane.”

Od ukazania się w XIX wieku prac Darwina nieustannie (zwłaszcza w USA) toczy się spór pomiędzy ewolucjonistami i kreacjonistami. Czy zatem można pogodzić te dwa światy? Wydaje się, że tak, lecz część wspólna obu twierdzeń przebiega w dość zaskakującym miejscu. Wychodzi, bowiem na to, że religia na przestrzeni wieków wyewoluowała w ludzkim umyśle i jako cecha przydatna, za sprawą doboru naturalnego rozprzestrzeniła się na cały świat. Można ją zatem zacząć podejrzewać o to, że jest produktem ślepego instynktu ewolucyjnego gnanego jedynie chęcią przetrwania i rozpowszechnienia genów niż efektem świadomego, przemyślanego i racjonalnego wyboru człowieka. Pamiętajmy o tym, że ewolucja wcale nie działa na bazie przypadku (utrwalane są w końcu cechy przydatne, a nie losowe) ale jest mechanicznym i nieświadomym procesem, który na pewnym etapie rozwoju wykształcił altruizm i empatię jako cechy korzystne dla przedstawicieli gatunku.

Dodatkowym aspektem promującym altruizm i empatię w procesie doboru naturalnego może być fakt, że człowiek ma stosunkowo długi okres dzieciństwa i pełnej zależności od opiekuna (tzw. gniazdownictwo), dłuższy niż u innych ssaków co sprawia, że instynkt opiekuńczy musi być dodatkowo wzmocniony, a czasem konieczne jest wsparcie innych osobników stada. Ludzki noworodek jest przy tym zdecydowanie bardziej i dłużej bezradny niż np. szympansi. Podczas gdy nowonarodzony szympans gramoli się i przywiera do sierści matki to ludzki osesek jest w stanie postawić pierwszy samodzielny krok po ok. 1,5 roku. Gromady niewspółpracujące wychowywałyby w takich warunkach mniej młodych. Wypracowanie podstaw moralności mogło stać się wręcz nieuniknioną konsekwencją niezwykle czasochłonnego i pracochłonnego wychowywania młodych przedstawicieli gatunku. Możemy zatem mówić o moralności biologicznej, której nieświadomym celem jest sukces populacji.

Przyczyniło się to do powstania par monogamicznych. Samotna matka może nie poradzić sobie z trudem odchowania młodych, a musiałaby to robić niezwykle długo do czasu pełnego usamodzielnienia się potomka. Dało to w konsekwencji silną presję selekcyjną na budowę relacji pomiędzy rodzicami. Monogamia dała dalej cały szereg korzyści promujących tą cechę poza zwiększoną opieką nad młodymi i tym samym większą ich przeżywalnością. Możemy tu mówić chociażby o:

1. Zaniechaniu walk i rywalizacji pomiędzy samcami o samicę co mogło promować lepsze relacje pomiędzy samymi samcami i dalej dawało podatny grunt do współpracy i wspólnych przedsięwzięć nieskonfliktowanych samców.

2. Współpraca dała presję na budowę bardziej skomplikowanego języka.

3. Budowie bazy — domu, do której samiec wraca z polowania i w której samica we względnie bezpiecznych warunkach oczekuje z młodymi. Gatunek stał się tym samym gatunkiem terytorialnym. Fakt, że dziś już nie znaczymy terenu zapachem, a grodzimy go płotem, wieszamy na drzwiach tabliczkę z nazwiskiem lub przynajmniej personalizujemy biurko w pracy zdjęciami rodziny nie zmienia tu istoty naszych instynktów, a jedynie dostosowuje je do wymagań współczesności.

4. Spędzanie sporej części życia w towarzystwie tych samych osób tj. dzieci i partnera zacieśniało relację między nimi. Dało to możliwość stworzenia mechanizmu nie tyle zakochiwania się co budowania długotrwałej relacji miłości.

5. Budowa długotrwałych relacji w ramach jednej pary wyklucza dwuznaczne kontakty z innymi. U małp sygnałem zachęcającym do kopulacji jest ukazywanie genitaliów. Człowiek z racji na pionową postawę i brak zakrywającej go bujnej sierści wysyłałby sygnały burzące monogamiczną relację nieustannie. Tak więc, powstało uczucie wstydu i w konsekwencji zakrywająca nagość odzież. Odzież powodowana wstydem powstała zdecydowanie wcześniej zanim jeszcze człowiek potrzebował jej do ogrzania się. Plemiona zamieszkujące tropikalne gorące regiony posiadają w końcu prymitywną odzież zakrywającą wyłącznie rewiry wysyłające owe małpie sygnały.

Długi okres ludzkiego dzieciństwa zmusza rodziców do większych wyrzeczeń związanych z wychowaniem, wykarmieniem i obroną malca niż u innych gatunków. Mózgi rodziców muszą zatem produkować więcej „hormonu miłości”, aby podołać temu wyzwaniu. Gatunek o długim okresie dzieciństwa i małym zaangażowaniu rodziców zwyczajnie by nie przetrwał, rodzice porzucaliby malca zanim ten zdążyłby dorosnąć i przekazać geny dalej. Ludzki mózg może jednak „nie wiedzieć” kiedy ma przestać produkować ów hormon, produkuje go zatem nieustannie, a jego nadprodukcja znajduje wówczas ujście w miłości bytów nieistniejących np. zmarłych członków rodziny, świętych, bogów itp.

Człowiek jest tu specyficznym gatunkiem, nakładają się na siebie bowiem dwie cechy. U większości gatunków samiec nie bierze udziału w odchowaniu młodych. Jeżeli para rozchodzi się zaraz po okresie godowym to dla samicy cechy takie jak troska i opiekuńczość nie są istotne, będzie natomiast szukała jedynie najsilniejszych dostępnych genów i tyle. Jeżeli para wiąże się na całe życie to poza jakością genów cechy takie jak zdolność do troski, empatia i altruizm zaczynają mieć znaczenie. Człowiek dlatego jest tu specyficzny. Na długoterminowe relacje partnerów nakłada się niezwykle długi i wymagający wysiłku okres dzieciństwa młodych. Układ taki mógł premiować ewolucyjny impuls dla rozwoju i utrwalenia cech altruistycznych.

Przesłanką częściowo potwierdzającą tą teorię byłaby sytuacja, w której udałoby się znaleźć inny gatunek zwierzęcia, którego rodzicielstwo wymagałoby sporego zaangażowania, a jego przedstawiciele przejawialiby jakąś formę pierwotnej, dopasowanej do stopnia ewolucyjnego rozwoju duchowości. Nie łatwo o taki przypadek, w przyrodzie wieloletnie zaangażowanie w odchowanie młodych jest raczej „niepraktyczne”. Najbliższym przykładem może być słoń afrykański, u którego sama tylko ciąża trwa 22 miesiące, a malec po przyjściu na świat jest karmiony przez kolejne 2 lata. Czy przedstawiciele tego gatunku wykazują jakieś zachowanie potwierdzające to założenie?

Chociaż, co warto tu wyraźnie zaznaczyć, jest to jedynie spekulacja, to jedyne podejrzenia można wysnuć obserwując słonie, które natknęły się na martwe szczątki innych przedstawicieli swojego gatunku. Zwierzęta zmieniają całkowicie swoje zachowanie, stają się jakby zadumane, podnoszą kości i podają je sobie nawzajem, delikatnie i z „namysłem” obchodzą się ze znaleziskiem, okazują jakby jakąś formę szacunku. Zaobserwowano całe grupy słoni, które latami powracały w miejsce gdzie padł ich towarzysz tylko po to by oglądać i dotykać trąbą jego szczątków. Zachowanie dalece odmienne od innych zwierząt, które w podobnej sytuacji albo całkowicie zlekceważyłyby padlinę lub wręcz potraktowały ją jako łatwy posiłek. Nie ma żadnych podstaw, by nazywać to już duchowością, jest to raczej zastanawiające zachowanie zwierząt ograniczone do stopnia ich ewolucyjnego rozwoju.

Innym przedstawicielom świata zwierząt również zdarza się reagować zaniepokojeniem na śmierć swoich pobratymców, chociaż nie zawsze ma to taki charakter jak wyżej opisany. Reakcje te są jednak dalece odmienne niż w przypadku śmierci niespokrewnionych gatunków. Gęsi np. stają nad padłym współtowarzyszem i syczą. Małpy naczelne idą o krok dalej i ewidentnie okazują coś na kształt żałoby.

Frans de Waal, prymatolog amerykańsko — holenderskiego pochodzenia, który sporą część swojego życia poświęcił obserwacjom i wnikliwym badaniom zachowań ssaków naczelnych zarówno dziko żyjących jak i zamkniętych w ogrodach zoologicznych dostarczył nam sporo wnikliwych badań. Opisywał on m.in. niezwykle ludzkie zachowanie samicy szympansa, która po stracie potomka okazywała przygnębienie, zaczęła się izolować oraz krzyczała bez wyraźnego powodu. Naczelne w takiej sytuacji potrafią zachowywać się skrajnie różnie, od chaotycznych wrzasków i „lamentów” po otępiałe długotrwałe wpatrywanie się w truchło. Antropolog Géza Teleki opisywała niezwykłe zachowanie jednej z samic szympansa, która w bezruchu i w całkowitym milczeniu wpatrywała się w leżące na ziemi ciało samca, który zginął spadając z drzewa.

Zwierzęta, a z pewnością ich część na swojej ścieżce ewolucyjnej dopracowały się już świadomości samego siebie. Sprawdza się to tzw. testem czerwonej kropki. Polega on na naklejeniu na głowie czerwonej, wyraźniej plamki i ustawieniu naprzeciw lustra. Słonie w takiej sytuacji sięgają trąbą do kropki na swoim czole by sprawdzić co to jest. Oznacza to, że uznały odbicie w lustrze za samego siebie, a nie za innego słonia.

Eksperyment ten powtarzano również z naczelnymi, a obserwowane zachowania wyglądały niezwykle ludzko. Suma, samica orangutana z jednego z niemieckich ogrodów zoologicznych zaczęła np. przystrajać się zebranymi liśćmi. Ułożyła sobie na głowie kapelusz z liści i przeglądając się w lustrze zaczęła go poprawiać.

Na łamach literatury przedmiotu badacze zagadnienia fenomenu wiary przedstawiają różne koncepcje tłumaczące w jaki sposób ludzki organizm wypracował zdolność do akceptacji treści tak abstrakcyjnych. Jedni twierdzą, że jest to wprost efekt wyewoluowania w naszym mózgu odpowiedniego „boskiego ośrodka” inni twierdzą, że jest to efekt uboczny wypracowania innych przydatnych cech. Miłość, altruizm, empatia, zdolność do postrzegania świadomości innych, rozróżnianie swoich i obcych mogą nieść przydatne dla przetrwania gatunku cechy ale mogą też wypracować niejako obok cały szereg zachowań dodatkowych.

Jak zauważył filozof David Hume istnienie Boga: „Uznawano (…) w czasach najgłębszej niewiedzy”. Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, iż wszystkie wielkie religie świata posiadają jedną wspólną cechę. Wszystkie powstały w idealnym dla nich okresie, tj. gdy człowiek posiadał już na tyle rozwiniętą świadomość by się zastanawiać nad pochodzeniem i celem własnego istnienia ale jeszcze za wcześnie, by nauka dostarczała jakiejkolwiek spójnej wiedzy. Religie te najwyraźniej „wstrzeliły się w okno” galopującej świadomości i raczkującej wiedzy pojawiając się w czasach gdy nasze sposoby nie tylko ich weryfikacji ale nawet rejestracji były niezwykle ułomne. Wcześniejsze opracowanie religii byłoby niemożliwe gdyż zwierzęcy instynkt pierwszych człowiekowatych nie był zainteresowany zgłębianiem natury czegokolwiek, a późniejsze natrafiłoby na opór i rażące sprzeczności z wiedzą naukową popartą dowodami.

Wszystkie zwierzęta na miarę swoich możliwości i potrzeb chcą poznawać otaczający je świat. Gryzonie będą dążyły do rozpoznania, co się da zjeść, czego unikać, gdzie gromadzić zapasy, a gdzie bezpiecznie spać i taka wiedza będzie dla nich wystarczająca. Wilki rozbudują ją o relacje stadne, np. z kim i gdzie polować. Naczelne takie jak szympansy czy bonobo rozbudują swoje postrzeganie świata o cały szereg skomplikowanych relacji społecznych, sympatii i antypatii by wiedzieć na kogo mogą liczyć, a kogo lepiej unikać, z kim warto podzielić się jedzeniem, a kogo należy przegonić. Człowiek najwyraźniej wykonał na tej drodze o jeden krok więcej natykając się na niej na ogromną lukę w dostępnej wiedzy. Będąc pozostawionym samemu sobie z ogromną chęcią ułożenia sobie w głowie jakoś postrzegania tego co widzi wokół znalazł całkiem spójną mityczną odpowiedź. Odpowiedź ta uwolniła go od niepokoju jaki pozostawiało po sobie stwierdzenie „nie wiem”. Zbieżność w jednym czasie takich cech i zachowań jak życie stadne, świadomość, empatia, ciekawość i opracowanie języka zdolnego do przekazywania skomplikowanych treści legły u podstaw wypracowania pierwszych idei. W tak sprzyjających warunkach dziwnym byłoby wręcz gdyby człowiek nie wypracował żadnej religii.

Efektem takiego myślenia było uzyskanie odpowiedzi na rodzące się po pojawieniu samoświadomości pytania. Uzyskano łatwe odpowiedzi bez konieczności zagłębiania się w niedostępną wówczas wiedzę z fizyki, chemii, biologii itp. W ten oto prosty i wydawałoby się jedyny wówczas możliwy sposób uzyskano spokój psychiczny, wewnętrzny ład, bo uzyskano „odpowiedzi” na nurtujące pytania. Dodatkowo poprzez koncepcje Boga, z czasem uzyskano w nim tak potrzebnego w niebezpiecznych czasach opiekuna, do którego zawsze można się zwrócić o pomoc, a poprzez obrzędy i ofiary dodatkowo uzyskać jego względy. Udało się zatem zastąpić niepełną wiedzę silnym mitem. Sytuacja ze wszech miar korzystna gdy poczucie niemocy rodzi potrzebę pomocy, a potrzebę pomocy zaspokoić może już tylko ktoś o opiekuńczej mocy.

Michael Shermer nazywa ten tok pierwotnego myślenia naiwnym i opartym w dużej mierze na intuicji. O ile niekiedy intuicja się sprawdzała (zrzucając kamień z urwiska i obserwując jak spada mogę spodziewać się, że skacząc z niego sam roztrzaskałbym się o skały na jego dnie więc nie muszę tego robić by sprawdzić) to innym razem całkowicie nas zawodzi. Intuicja podpowiadała nam, że Ziemia jest płaska, że gwiazdy na nocnym niebie mogą być bogami lub duchami przodków, że Słońce krąży wokół Ziemi. W podobny sposób obserwując różnorodność, skomplikowanie oraz idealne dopasowanie życia wokół nas i nas samych intuicyjnie założyliśmy, że jest ono celowo zaprojektowane, a skoro ktoś był do tego zdolny to musi być obdarzony wysoką inteligencją/mocą. Czy dziś jesteśmy wolni od intuicyjnego pojmowania świata? Oczywiście, że nie, wystarczy tylko odnaleźć niszę nauki, miejsce, w którym nauka jeszcze nie wszystko wyjaśniła i tam nasza kreatywna intuicja zacznie szaleć. Nie wiemy w jaki sposób neurony mózgu tworzą świadomość … intuicyjnie tworzymy zatem duszę.

Uświadomienie sobie ponadludzkiej mocy bóstw obudziło w ludziach żyłkę przedsiębiorczości, prowadzącą do wyproszenia, wymuszenia lub czasem przekupstwa w celu realizacji lub wsparcia w realizacji swoich ziemskich spraw. Otworzył się zupełnie nowy obszar działalności, który dziś nazywamy rynkiem usług religijnych. Inni bardziej przedsiębiorczy przedstawiciele naszego gatunku szybko zauważyli, że można uzyskać dodatkowe korzyści z pośredniczenia pomiędzy wiernymi, a bóstwem. Nie oznacza to bynajmniej, że chytrze wykorzystywali podatność wiernych do życia ich kosztem, zapewne wielu z nich szczerze wierzyło w głoszony kult. Prowadziło to do powstania całej gamy kapłanów, szamanów i czarowników, którzy zdawali się wiedzieć coś więcej od przeciętnego wiernego, a to dawało im owe dodatkowe prawo w kontaktach z przeróżnymi bogami i boginiami. Pośrednicy skrzętnie korzystali ze swojej pozycji, by w konsekwencji stać się jedną z zamożniejszych grup społecznych.

Przewaga duchowieństwa skupiała się w początkowej fazie wokół złudzenia większej ich wiedzy, a z czasem wokół faktycznej wiedzy. Była to, we wczesnej fazie rozwoju społeczeństw, grupa najświatlejsza. Duchowni, jako jedni z pierwszych posiedli zdolność czytania i pisania, przemawiania w obcobrzmiących i tajemniczych językach (np. po łacinie), zajmowali się medycyną, czy ziołolecznictwem. Wiedza, jaką posiadali i ich wizerunek mędrców dawał im w oczach wiernych pewną przewagę, stali się bowiem autorytetami. Zagrożenie dla tego sielankowego układu przyszło jednak z dość niespodziewanej strony, a mianowicie od nauki, która wymknęła się spod monopolu duchowieństwa i zaczęła rozpowszechniać się wśród świeckich. Stopniowo zaczął pojawiać się konkurencyjny świat nauki, badający rzeczywistość w oderwaniu od świętych pism. Konflikt pomiędzy tymi dwoma światami wisiał w powietrzu, a swoje ujście znalazł w momencie, gdy odkrycia naukowców zaczęły kolidować z wiedzą i interesami duchowieństwa. Kończyło się to nierzadko oskarżeniem o głoszenie herezji, wpisaniem niewygodnych prac na listę ksiąg zakazanych, a dla samego autora nawet torturami lub stosem. Współcześnie na szczęście nikt już nie grozi naukowcom karami cielesnymi czy publicznymi egzekucjami za wygłaszanie twierdzeń godzących w powszechne przekonania. Badacz taki jednak zwłaszcza w religijnie zdominowanych krajach i regionach może obawiać się np. konsekwencji w postaci odcięcia od środków finansowych przeznaczanych na jego badania. Nauka ma jednak tą wspaniałą cechę, że raz uruchomionej nie da się już zatrzymać, a w zależności od napotkanych trudności będzie szybciej lub wolniej, ale konsekwentnie dążyć do „odczarowania” świata. Nauka ma bowiem u swej podstawy empirię i upór w dążeniu do uzyskania spójności logicznej oraz co chyba najważniejsze naiwną i niewinną ludzką ciekawość. Ciekawość, która jest cechą tak naturalną i powszechną, że obserwujemy ją nawet u zwierząt. Nauka z coraz to większą sprawnością radzi sobie bez konieczności powoływania się na Boga, niewykluczone jednak, że zwykli ludzie zawsze będą potrzebować jego istnienia.

Zagrożenie dla świata wiary w postaci naturalnej dla człowieka ciekawości dostrzeżono niezwykle wcześnie. Już Święty Augustyn mówił:

„Jest jedna jeszcze droga kuszenia, bardziej nawet najeżona niebezpieczeństwami. To choroba ciekawości. To ona pcha nas, byśmy starali się poznać tajemnice natury, nawet te, które są poza naszym rozumieniem, o których wiedza na nic nam się nie zda i o których człowiek nie powinien nic wiedzieć.”

Ludzie budowali swój pogląd na świat zgodnie z aktualną wiedzą, która „podlewana” nieco lękiem prowadziła ich do „wytworzenia” bogów, poprzez których starali się wpływać na otaczającą ich rzeczywistość. Bujna wyobraźnia, brak wiedzy oraz wszechobecne lęki prowadziły do jedynych możliwych wówczas wniosków. Dlatego też wszędzie na świecie niezależnie od siebie w różnym czasie wymyślono tak wielu różnych bogów. Niekiedy wyobraźnia „szalała” dalej tworząc liczne legendy, czasem smoki, potwory czy duchy.

Przyroda działa w oparciu o możliwe do zdefiniowania powtarzalne i dające się badać poprzez doświadczenie mechanizmy. Nasze zmysły są elementem tej przyrody i dlatego doskonale się w niej odnajdują, lecz te same zmysły potrafią niekiedy szukać drogi „na skróty” by doszukiwać się odpowiedzi nie poprzez karkołomne doświadczenie, a poprzez prostsze fantazjowanie. Rozdźwięk pomiędzy tym co człowiek wyobrażał sobie o świecie, a tym jak naprawdę on funkcjonował był tym większy im mniejsza była nasza wiedza o nim. Prawa przyrody nigdy nie pozwoliły nam jednak „odpłynąć” zbyt daleko od nich w naszych fantazjach. Im bardziej poznajemy świat tym bardziej uświadamiamy sobie, że coraz mniej jest w nim mistycyzmu, a coraz więcej mechanicznej i bezrefleksyjnej przyrody.

Jednym z większych i popularniejszych lęków był lęk przed śmiercią, dlatego tak wiele religii skupia się właśnie na tym zagadnieniu. Była potrzeba pokonania tego lęku, znalazł się więc i sposób na niego. Większość religii przewiduje w „swoim programie” życie po śmierci, dlatego też stały się takie atrakcyjne dla zlęknionych wiernych. Nawet, jeśli jakaś religia nie przewidziała życia wiecznego dla swoich wyznawców, to szybko kopiowała to od innych lub sama umierała, jako nieatrakcyjna, bo nieoferująca „pełnego pakietu”. Ludzie w końcu „wierzą w to czego się obawiają i czego pożądają”.

Mark Twain określił swój strach lub raczej jego brak następującymi słowami:

„Nie boję się śmierci. Nie żyłem przez miliardy lat, zanim się urodziłem, i nie czułem z tego powodu żadnego dyskomfortu.”

Skoro zatem bycie martwym nie różni się niczym od bycia nienarodzonym to wszyscy byliśmy już martwi za czasów Krzysztofa Kolumba czy Aleksandra Wielkiego.

Koncepcja boga rozwijała się dosyć intensywnie. Szacuje się, że w samym tylko starożytnym Egipcie czczono ponad 800 różnych bogów. Każda zbiorowość ludzka miała jakiegoś boga lub bogów, którym oddawano cześć. Wyłom w tym religijnym murze uczynili m.in. Grecy, którzy oczywiście mieli swój system wierzeń, ale oprócz niego wypracowali równolegle zupełnie inny mechanizm myślenia — była to filozofia. Zupełnie niereligijny sposób myślenia oparty na wnioskowaniu i logicznej argumentacji był pierwowzorem czegoś, co dziś nazywamy nauką. Filozofia miała jeszcze jedną ważną przewagę, a mianowicie umożliwiała polemikę. Dwóch filozofów mogło się ścierać na argumenty, przedstawiać logicznie spójne dowody i przekonywać siebie nawzajem. Religia tego nie dawała, jak bowiem dwóch kapłanów miałoby przekonać siebie nawzajem, do głoszonych dogmatów? Żaden nie ma na to dowodów, co więcej nie mają nawet dowodów na istnienie tego czy innego boga. Polemika nie była zatem możliwa, każdy z nich mógł jedynie „okopać się” na swoim stanowisku i twierdzić, że jego bóg jest bardziej boski niż inny. Filozofia zajęła się zatem tworzeniem pytań, na które nie można było uzyskać odpowiedzi. Religia natomiast podawała gotowe odpowiedzi, do których nie można było zadawać pytań.

W filozofii zderzało się wiele różnych przekonań, te pozbawione logiki były szybko podważane i odrzucane, jako błędne. Taka swoboda myślenia była w religii niedopuszczalna, nie można było bowiem poddać prawd objawionych publicznemu osądowi, trzeba je było przyjąć na słowo, najlepiej w formie ogłoszonej przez kapłana. Koncepcje filozoficzne mogły zatem upaść gdy były logicznie niespójne, teorie naukowe gdy fakty im przeczyły, religijne natomiast gdy były emocjonalnie nieatrakcyjne. Wiara oparta jest w końcu na powodach, a wiedza na dowodach.

Racjonalne podstawy filozofii stały się właśnie tym, co odróżniało ją od religii, umożliwiało to rozwój, a czasem i upadek całych koncepcji filozoficznych. Mieszkańcy greckich państw — miast zbierali się w wyznaczonym miejscu i dyskutowali. Niekoniecznie o filozofii, raczej o sprawach bieżących miasta, o jego przyszłości i prawach. Określanie praw było zatem kolejnym „wyłomem w religijnym murze” (Grecki system prawny nie jest jednak pierwszym. Jako starszy datuje się tzw. kodeks Hammurabiego). Dotychczas to bogowie określali prawa, teraz jednak ludzie sami określili swoje własne prawa i to zupełnie w oderwaniu od bóstw.

Efektem takiego wyrwania się spod panowania bogów było m.in. niezwykłe dowartościowanie człowieka. Dotychczas to bóg był panem życia i śmierci, decydował o naszym losie wg własnego uznania. Teraz człowiek został zrehabilitowany, stał się niemal równy bogu, co w wielu religiach byłoby uznane za niebywałą zuchwałość. Grecy poszukiwali rozwiązań bardziej zdroworozsądkowych, odrzucając przy tym wszelkie skrajności jako złe. Zdawali się zauważać ład panujący w przyrodzie i przenosili go na swoją społeczność, gdyż uważali człowieka za element przyrody. Filozofia z niesamowitą wówczas zdolnością do krytycznego myślenia, niezwykle dowartościowała człowieka oraz dała przełomową wówczas koncepcję demokracji. To wszystko zrodziło się w umysłach Greków, w umysłach niezdominowanych przez religię, niezastraszonych wizją piekła i niezmuszanych do dalece idącego poddaństwa bogom. Brak szans na boską interwencję zmusza do wzięcia spraw w swoje ręce, co w konsekwencji przynosi pozytywne efekty i motywuje do dalszego działania.

Intensywny rozwój nauki doprowadził do wytworzenia się koncepcji tzw. „boga luk”. Jest to teoria głosząca, iż człowiek wykorzystywał zjawisko boga do tłumaczenia istnienia niezrozumiałych dla niego zjawisk np. naturalnych. Kiedyś, gdy współczesna nauka jeszcze nie istniała, człowiek poprzez istnienie boga tłumaczył sobie wszystko, co go otaczało i było dla niego niezrozumiałe. Wraz z rozwojem nauki bóg był niejako „przeganiany” w obszary jeszcze niezbadane. O ile zakładano kiedyś, że np. błyskawice są zsyłane przez boga to dziś już wiemy, że są to zjawiska czysto fizyczne związane z przeskokiem iskry. Obecnie nauka wyjaśniła większość z obserwowanych zjawisk i nigdzie żadnego bóstwa nie znaleziono. Boga, którym tłumaczono niegdyś wszystko, dziś tłumaczy się jedynie tzw. luki, czyli obszary, których nauka jeszcze nie zbadała czy nie jest pewna wyników swoich badań, jak np. początki życia we wszechświecie. Możemy sobie zatem wyobrazić sytuację, w której nauka zbada i odkryje już wszystko. Gdzie znajdzie się wówczas bóg dla którego zabraknie już luk, które można by jego istnieniem wytłumaczyć? Co on będzie wyjaśniał? Gdzie będą jego nisze? Okaże się, że spełnił on już swoją rolę tzn. wyjaśniał świat do momentu, w którym nauka rzeczywiście tego dokonała, a więc dalsze jego istnienie stanie się zbędne podobnie jak to było z astrologią zastąpioną przez astronomię i alchemią zastąpioną przez chemię. Nauka oczywiście wielu zagadnień jeszcze nie wyjaśniła ale też nie zakończyła jeszcze swojej pracy. Co więcej na tle rozwoju ludzkości można powiedzieć, że dopiero ją rozpoczęła, a i tak wprowadziła wiele zamętu w religijne czy wręcz magiczne postrzeganie świata.

Taką zapewne sytuację miał na myśli autor „Kodu Leonarda da Vinci” Dan Brown mówiąc, że: ”Stary Bóg jest dziś jak umierająca ryba wyrzucona na brzeg przez ocean”. Nie oznacza to bynajmniej, że świat straci swoją wiarę zwłaszcza, że „Świat bez niego dalej będzie miał swoje tajemnice”. W istocie bardziej prawdopodobna jest gruntowna przebudowa wierzeń niż ich zaniechanie. Religia może czynić nadal to co już z niemałym powodzeniem robi obecnie czyli skupić się na naukach moralnych i kłaść mniejszy nacisk na wyjaśnianie mechanizmów świata. Wierni natomiast mogą zacząć dryfować w kierunku bardziej zindywidualizowanych wierzeń kosztem wielkich zinstytucjonalizowanych kultów. W efekcie każdy sam budowałby swój własny system wierzeń i wartości niekoniecznie oglądając się na dogmaty wielkich religii. Przewidywanie to jest o tyle uzasadnione, że zalążki jego obserwujemy już obecnie. Wprawdzie mamy zinstytucjonalizowaną religię ale tak na dobrą sprawę to każdy z wiernych ma swoją własną, indywidualną wizję Boga.

Okazuje się zatem co jest największym rywalem religii. Nie jest to żaden z systemów politycznych ani chwilowych trendów społecznych. Największym zagrożeniem dla istnienia religii jest rozwój nauki i poznania świata. Intensywny rozwój nauki i jej upowszechnienie może w konsekwencji doprowadzić do zachwiania podstawami religii. Wyjaśniałoby to również, dlaczego Kościół przetrwał już dwa tysiące lat, a sama koncepcja religii znacznie dłużej. Otóż przetrwał dwa tysiące lat, ale w świecie bez nauki, jako istotnej alternatywy w wyjaśnianiu świata. Powodem takiej sytuacji jest fakt, że intensywny rozwój nauki to ostatnie trzysta lat, a jej istotne upowszechnienie to zaledwie ostatnie stulecie, przy czym ogromna część posiadanej obecnie wiedzy została opracowana i spisana za czasów żyjących obecnie pokoleń. Rozwój ludzkości w końcu nie przebiegał równomiernie. Przejście od epoki brązu do żelaza zajęło więcej czasu niż od żelaza do smartfonu.

Dalsze równoległe trwanie przywiązanej do pradawnych zapisków religii i coraz dalej zaglądającej nauki będzie o tyle skomplikowane, że nowa wiedza i nowe ustalenia mogą skłaniać do krytycznego spojrzenia na swoje wydawałoby się ugruntowane i emocjonalnie komfortowe przekonania. Nowa wiedza może w konsekwencji wyrwać człowieka z bezrefleksyjnego letargu i przeciwstawić krytyczne spojrzenie bezpiecznym dogmatom.

Dlatego też Kościół wskazywał jako zagrożenie dla samego siebie wprost … maszynę drukarską. W przedmowie do Indeksu Ksiąg zakazanych czytamy bowiem:

„Przez stulecia Kościół święty był ofiarą prześladowań, z wolna pomnażających szeregi bohaterów, którzy wiarę chrześcijańską pieczętowali własną krwią; ale dzisiaj piekło wspiera straszniejszy jeszcze oręż przeciw Kościołowi, zdradliwy, banalny i szkodliwy: złowrogą maszynę drukarską. (…) Kościół ustanowiony został przez Boga, jako nieomylny przewodnik dla wiernych i z tego powodu, wyposażony w niezbędną władzę, nie może uczynić inaczej; ma obowiązek, a w konsekwencji uświęcone prawo, do zapobiegania, jakkolwiek zamaskowanym, błędom i zgorszeniu trzody Jezusa Chrystusa.”

Przedstawiciele świata wiary byli najwyraźniej świadomi, ryzyka jakie wiąże się z wolnym od dogmatów niezależnym myśleniem — „drzewo poznania” rodzi w końcu zakazane owoce. Przypisuje się, im zresztą liczne niefortunne wypowiedzi, a nawet całe nauki.

Począwszy od nauk św. Anzelma, który przekonywał, że wiara ma pierwszeństwo przed rozumem, a teologia przed filozofią, poprzez św. Tomasza z Akwinu głoszącego, że jeśli między prawdą naukową, a teologiczną jest niezgodność to prawda naukowa musi być fałszywa po oficjalne dokumenty rangi encykliki. Za sprawą papieża Piusa IX przeczytać dziś możemy, np. że: „Niedorzeczne i błędne nauki, lub inne brednie broniące wolności sumienia, są największym błędem, zarazą najbardziej dla państwa niebezpieczną.”

Nawet sama Biblia ma tutaj dosyć kontrowersyjny przekaz. W Koh 1: 18 przeczytamy: „bo w wielkiej mądrości — wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy — przysparza i cierpień” oraz dalej w Koh 12: 12: ”(…) Pisaniu wielu ksiąg nie ma końca, a wiele nauki utrudza ciało.” W Iz 29: 14 znajdziemy zapewnienie: ”(…) zginie mądrość jego myślicieli, a rozum jego mędrców zaniknie”. W 1 Tm 6: 4 dociekliwość nazwana została chorobą, a w Syr 3: 21 — 23 przeczytamy natomiast coś co zraziło by chyba każdego ciekawego świata naukowca:

„Nie szukaj tego, co jest zbyt ciężkie, ani nie badaj tego, co jest zbyt trudne dla ciebie. O tym rozmyślaj, co ci nakazane, bo rzeczy zakryte nie są ci potrzebne. Nie trudź się niepotrzebnie nad tym, co siły twoje przechodzi — więcej, niż zniesie rozum ludzki, zostało ci objawione.”

Świat wiary szczycący się tak długą tradycją zapomina, że dopiero teraz zaczyna się prawdziwe wyzwanie w jego misji. Przyszłość pokaże zatem czy i w jakiej formie wiara religijna będzie w stanie przetrwać kolejne wieki w znacznie odmienionych warunkach tj. w laicyzującym się, sceptycznym świecie z nauką, jako konkurencją w wyjaśnianiu zagadek świata. Czy Bóg jakiego znamy może nie przetrwać? Zapewne tak, w końcu każdy z wymarłych dzisiaj bogów kiedyś był nieśmiertelny.

Nie jest to oczywiście jedyny możliwy sposób wyjaśnienia trwałości religii. Oceniłbym to raczej jako efekt wzajemnego nakładania się wielu zróżnicowanych czynników. Należy pamiętać o tym, że mieliśmy do czynienia nie tylko z brakiem konkurencyjnej myśli naukowej przez sporą część czasu funkcjonowania religii ale również i sama religia wielokrotnie dostosowywała się do świata i ludzi. W tym czasie tysiące przeróżnych kultów całkowicie wygasło inne dopasowywały ofertę do oczekiwań, niezmienna była i jest tylko nasza skłonność do jej przyswajania. Zatem można zaryzykować pogląd, że religia przetrwała z wielu powodów ale jednym z nich było to, że się przystosowywała.

Efektem funkcjonowania owego naukowego, empirycznego świata alternatywnych wobec religii wyjaśnień jest postępująca ateizacja społeczeństw ale i liczne tarcia pomiędzy tymi dwoma sposobami rozumowania. Coraz powszechniejsza wiedza naukowa będąca bezpośrednim następstwem wykształcenia się systemu szkolnictwa świeckiego promującego niezależną od religii myśl oświeceniową legła u podstaw tych przemian. Obserwujemy wręcz wszechobecny „atak nowej wiedzy” możliwy dzięki intensywnemu rozwojowi mediów „zaglądających” już do każdego domu. O Teorii Wielkiego Wybuchu czy ewolucji słyszał już niemal każdy i niekoniecznie będący fizykiem lub biologiem. Skutkiem takiego szerokiego dostępu do wiedzy nie zawsze musi być silna ateizacja, przemiany te przechodzą jednak zdecydowanie łagodniej i uwidaczniają się np. w coraz większym społecznym przyzwoleniu na rozdział państwa od kościoła lub stopniowym zaniedbywaniem obowiązków religijnych. Za kolejną z przyczyn takiego stanu rzeczy uważa się coraz powszechniejszą demokratyzację świata, który nie robi większych, formalnych różnic ani wyróżnień pomiędzy różnymi kultami oraz wspiera separację wiary od bieżącego rządzenia krajem (co w historii Europy nie zawsze było takie oczywiste). Powszechnej edukacji i niezwykle niskiemu poziomowi analfabetyzmu przypisywane jest obniżanie skali występowania postaw absolutystycznych wymaganych niegdyś przez sporą część ludzi funkcjonujących w świecie religii. Taki światły dystans prowadził z jednej strony do eliminacji skrajnych postaw z drugiej zaś zasiewał zwątpienie co do słuszności własnych przekonań i własnej religii. Źródeł obserwowanych przemian społecznych można doszukiwać się również w liberalizacji przepływów ludzi. Coraz mniej formalnych ograniczeń w podróżowaniu po świecie m.in. za sprawą integracji europejskiej oraz znoszenie obowiązków wizowych prowadzi do częstszego funkcjonowania ludzi w różnych kulturach i religiach. Człowiek nie musi już żyć i funkcjonować w jednej kulturze, w której się urodził, a to już w istotny sposób podnosi jego wiedzę o wielości i różnorodności istniejących wokół niego sposobów postrzegania świata.

Historyk i publicysta naukowy Michael Shermer powołał się na wyniki badań zaprezentowane w raporcie Religion Monitor wskazując na zależności pomiędzy religijnością społeczeństw, a poziomem społeczno — ekonomicznego dobrobytu. Zaobserwowana zależność prowadzi do wniosku, że wraz ze wzrostem dobrobytu spada rola religii. Co może być tego powodem? Otóż religie mają w swojej ofercie „szeroki pakiet pomocowy” w skład, którego wchodzą m.in. takie kwestie jak pomoc ubogim i potrzebującym, a to jest niezwykle atrakcyjne w społeczeństwach ubogich, jednak nie odnajduje poklasku i zapotrzebowania w społeczeństwach, które sobie dobrze radzą i są uznawane za zamożne. Rządowe działania socjalne stają się również formą alternatywy dla religijnego wsparcia. Ogólna tendencja im uboższy tym bardziej religijny i odwrotnie im zamożniejszy tym mniej religijny potwierdza się na wielu płaszczyznach od pojedynczych osób, poprzez rodziny, grupy społeczne, społeczeństwa i państwa. Zamożne państwa o wysokim poziomie bezpieczeństwa socjalnego są z reguły zlaicyzowane.

Obecne pokolenia cieszą się względną stabilnością w życiu, państwa wprowadzają liczne programy socjalne i osłonowe, a lęki politycznych zawirowań i globalnych konfliktów znane naszym dziadkom wydają się obce. Twórcy raportu przeprowadzone badania podsumowują stwierdzeniem: „(…) w niemal wszystkich krajach objętych sondażem (…) zaznacza się kres dominacji pozycji religii i kierowania się nią w życiu codziennym przez nowe pokolenia. Generalnie rzecz biorąc, im niższy wiek respondentów, tym słabsze ich zaangażowanie religijne”. Okazuje się, że poczucie bezpieczeństwa w tym również bezpieczna sytuacja ekonomiczna w połączeniu z ogólnodostępną wiedzą podkopują nieco pozycję kultów religijnych.

Antropolog Pascal Boyer zwrócił uwagę na jeszcze jedną zależność. Podobnie jak religie „pomocowe” zyskują na znaczeniu w społeczeństwach ubogich, a mesjanistyczne w uciskanych tak w społeczeństwach dobrobytu na znaczeniu zyskują tzw. kulty New Age stawiające na samorozwój. Człowiek, któremu nic nie brakuje, nie wisi nad nim widmo głodu czy wojny chętniej przyjmuje mistycyzm ukierunkowany np. na samorozwój fizyczny czy intelektualny.

Intensywny rozwój nauki jest przy tym zagadnieniu niezwykle istotny. Religia rozwijała się w końcu przez wieki m.in. jako sposób opisywania świata. Za sprawą postępów w nauce traciła ona jednak kolejne obszary, w których mogłaby cokolwiek wyjaśniać. Jeżeli uznamy, że przytoczony wcześniej człowiek żyjący ok. 10 tys. lat temu wyjaśniał wszystko istnieniem Boga to wraz z rozwojem nauki ubywało zagadnień przy tłumaczeniu, których odwoływalibyśmy się do spraw nadprzyrodzonych. Postępowało tym samym stopniowe odczarowywanie świata. Moment, w którym nauka wyjaśniłaby już wszystkie dziedziny jego funkcjonowania oznaczałby, że nie ma już miejsca na tłumaczenie czegokolwiek istnieniem Boga. Obecnie znany nam świat w przeważającej części jest już tłumaczony przez naukę, więc zgodnie z założeniem teorii Boga luk pole pozostawione dla bóstwa jest już coraz mniejsze.

Odniesień w historii do tego procesu znajdziemy aż nadto. Jednym z wielu przykładów odczarowywania świata przyrody stało się postrzeganie zdolności nietoperzy przed i po odkryciu zjawiska echolokacji. Wcześniej zdolność nietoperzy do bezbłędnego i precyzyjnego poruszania się w całkowitej ciemności była wiązana ze zjawiskami paranormalnymi. Zoolog Donald Griffin zbadał jednak to zjawisko wyjaśnił i odczarował. Od tamtej pory próby tłumaczenia zdolności nietoperzy jakimikolwiek zjawiskami paranormalnymi wywołują już tylko ironiczny uśmiech, a nowa wiedza miała również szersze i praktyczne zastosowanie, legła bowiem u podstaw rozwoju sonaru.

Odczarowywanie pradawnych wierzeń może wręcz niekiedy uratować ludzkie życie. Plemiona słowiańskie wypracowały np. wiarę w zjawę zwaną Południcą, która zabijała ludzi pracujących latem w polu właśnie w samo południe. Odnalezienie ciała martwego współtowarzysza, który pracował wcześniej przy żniwach w czasie największego upału uzyskiwało w ten sposób proste wyjaśnienie. Dziś, zamiast wymyślać złowrogie zjawy, wiemy że dużo lepszym wytłumaczeniem jest udar cieplny. Wiedza ta pozwala nam na efektywniejsze działanie w postaci dostosowanego leczenia lub lepszego planowania prac w terenie.

Proces odczarowywania świata i stopniowego „wyciągania go spod jurysdykcji bóstw” odbywał się wielokrotnie. Tęcza widziana na niebie była często kojarzona ze zjawiskami nadnaturalnymi dopóki ostatecznie nie wyjaśniono zasad jej powstawania. Załamywanie się promieni światła w kroplach wody i ich rozszczepienie na widziane przez nas barwne łuki było już zdecydowanie mniej romantyczne, nadprzyrodzone czy duchowe. Nowa wiedza z pogranicza optyki i meteorologii w surowy sposób obdarła zjawisko z przypisywanego mu wcześniej mistycyzmu, a w konsekwencji dała też i praktyczne jej zastosowanie. Zamiast z lękiem bić pokłony przed tajemniczym obiektem przyjęliśmy newtonowskie wyjaśnienie potwierdzone doświadczeniami z pryzmatem, co w konsekwencji dało impuls do powstania teorii elektromagnetyzmu Maxwella, a to z kolei przyczyniło się do budowy teorii względności przez Einsteina. Każde z kolejnych odkryć otwierało drogę do następnego jeszcze bardziej spektakularnego podobnie jak wtedy gdy wyrzuciliśmy do kosza alchemię i zastąpiliśmy ją chemią. Lecz aby ten łańcuszek odkryć i w konsekwencji postęp w ogóle był możliwy to trzeba się odważyć by przełamać początkowe, „nietykalne” tabu i rozplątać mityczną, „uświęconą” tęczę.

David Hume w swoich dialogach o religii naturalnej pisał:

„W rzeczy samej, czyż nie ośmieszyłby się człowiek, który chciałby odrzucić Newtonowskie wyjaśnienie cudownego zjawiska tęczy, ponieważ wyjaśnienie to zawiera drobiazgową analizę promieni światła — przedmiot zaiste dla ludzkiego pojmowania zbyt subtelny?”

Jeżeli coś jest niewytłumaczalne na pierwszy rzut oka nie oznacza to automatycznie interwencji nadprzyrodzonej. Oznacza to jedynie, że jeszcze czegoś nie zbadaliśmy i nie mamy wystarczającej wiedzy by to prawidłowo ocenić. Zresztą takich „odczarowań” w historii nauki było już wiele i jeszcze wiele zapewne ich przed nami:

1. Mikołaj Kopernik — polski astronom, wprowadza nowy heliocentryczny model kosmologiczny i tym samym zmienia postrzeganie Ziemi. Publikacja „O obrotach sfer niebieskich” za sprawą Kongregacji Kardynalskiej Inkwizycji w roku 1616 zostaje uznana za herezję i wpisana do Indeksu Ksiąg Zakazanych.

2. Galileusz — za publikację „Dialogu o dwóch najważniejszych systemach świata: ptolemeuszowym i kopernikowym” wspierającego kopernikańską wizję układu planet zostaje aresztowany i skazany za herezję. Publikacja trafia do Indeksu Ksiąg Zakazanych.

3. Isaac Newton — opisuje prawo powszechnego ciążenia. Publikuje „Philosophiae Naturalis Principia Mathematica” opisującą świat zarządzany prawami fizyki, w tym grawitacji i nie pozostawia w nim zbyt dużego pola dla działań boskiej interwencji.

4. William Harvey — wykazywał, że ludzkie ciało jest skomplikowaną maszyną działającą zgodnie z dającymi się opisywać i przewidywać prawami hydrauliki i mechaniki.

5. Julien Offray de La Mettrie — lekarz i filozof — naturalista. W roku 1748 wydaje książkę „Człowiek-maszyna” w której wykazuje materialność i zniszczalność ludzkiego ciała i duszy/świadomości oraz wyjaśnia działanie ludzkiego organizmu łącznie z „duszą” w kategoriach sprawnie działającego mechanizmu.

6. Karol Linneusz — szwedzki XVIII w. lekarz i przyrodnik. Stworzył system klasyfikacji organizmów umieszczając człowieka w rzędzie naczelnych.

7. William Smith — angielski geolog, który analizując szczątki wymarłych organizmów wykazał, że im prostszy jest organizm to w tym starszych warstwach skalnych go odnajdujemy. Całość stała się później potwierdzeniem ewolucyjnej chronologii rozwoju życia.

8. Francis Hutcheson, Claude Adrien Helvétius i Jeremy Bentham — XVIII i XIX w. filozofowie, którzy budowali całe systemy moralne działające w zupełnym oderwaniu od boskich przykazań, a oparte głównie na celu jakim było maksymalizowanie ludzkiego szczęścia (utylitaryzm).

9. Friedrich Wöhler — niemiecki chemik, który dowodził, że to co wcześniej określano tajemniczą „substancją życia” to jedynie działanie związków chemicznych.

10. Karol Darwin — nieoceniony wkład w zrozumienie różnorodności i środowiskowego dopasowania obserwowanego życia. Wydaje „O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru”, w której ogłasza teorię ewolucji i naraża się tym samym zwolennikom „boskiego planu”.

11. Sigmund Freud — publikuje książkę „Przyszłość pewnego złudzenia” przyrównującą religię do iluzji, tłumacząc ludzką naturę i podatność na wiarę popędami, lękami i traumą.

12. Michael Gazzaniga i Roger Sperry — neurologiczne badania nad ludzką świadomością. Dowiedli, że ludzka świadomość jest produktem fizyko — chemicznej aktywności mózgu.

13. Charles Lyell — angielski geolog, który dowiódł, że Ziemię w przeszłości ukształtowały te same siły i prawa jakie obserwujemy współcześnie.

14. Aleksander Friedmann, Georges Lemaître oraz Edwin Hubble — Opracowanie Teorii Wielkiego Wybuchu. Nieoceniony wkład Lemaître, pochodzącego z Belgii księdza i astronoma. Opracowuje on i ogłasza hipotezę Pierwszego Atomu, która stanie się później podstawą teorii Wielkiego Wybuchu. Udaje mu się również za pomocą równań matematycznych wykazać stałe rozszerzanie się wszechświata. Całość legła u podstaw twierdzenia, że wcześniej cały znany nam wszechświat był mniejszy i w istocie rozpoczął się od jednego punktu. Prace Lemaître stały się przyczynkiem do twierdzenia o akcie stworzenia opartym o prawa fizyki, a nie świadomą wolę stwórcy.

15. Amerykanin James Watson oraz Brytyjczyk Francis Crick w roku 1953 odkrywają strukturę DNA rozpoznając tym samym mechanizm dziedziczenia cech. Odkrycie umożliwi później pracę nad negowanymi przez Kościół zabiegami inżynierii genetycznej czy in vitro. Nie mniej jednak odkrycie dwójki naukowców sprawiło, że z dzieła stwórcy staliśmy się produktem mieszaniny organicznych związków chemicznych. Od tamtej pory cechy organizmów przestały być jedynie „dziełem stwórcy”, a inżynieria genetyczna dała nam możliwość istotnego w nie ingerowania.

16. Amerykański psycholog Michael Persinger wykonuje obiecujący eksperyment sztucznie wywołując u swoich pacjentów silne odczucia duchowe.

17. Paleobiolog Matt Friedman w 2008 r. znajduje skamielinę zwierzęcia w fazie przejściowej.

18. Brytyjski astrofizyk Stephen Hawking publikuje w 2010 roku książkę „Grand Design”, w której przedstawia argumenty dowodzące, że do powstania materii tworzącej wszechświat wystarczyły same prawa fizyki, a świadoma boska interwencja nie była do tego niezbędna (do ustaleń Hawkinga jeszcze wrócimy w dalszej części).

19. Zespół neurologów wykazał, że ludzkie komórki macierzyste zdolne są do spontanicznej przemiany w funkcjonalny organoid przypominający korę mózgową.

20. Holenderski prymatolog Frans de Waal, który opisał cały szereg zachowań małp naczelnych obrazujących rozwój altruizmu w naturze.

Wszystkie te odkrycia, w różnym stopniu, godziły w naturalne dla nas intuicyjne postrzeganie świata. Człowiek intuicyjnie poszukuje najprostszych odpowiedzi, nawet choćby były nieprawdziwe czy wręcz magiczne. Naszą zdolność do myślenia magicznego wykorzystują iluzjoniści. Oglądając sztuczkę iluzjonisty możemy uznać, że to co robi jest cudem lub jedynie trikiem, którego podstaw jeszcze nie poznaliśmy. Iluzjonista wykorzystuje jednak naszą zdolność do myślenia magicznego i wie, że niezwykle łatwo będziemy doszukiwać się nieprawdopodobnych wyjaśnień.

Chęć okiełznania lub przynajmniej poznania otaczającego nas świata jest naszą naturalną cechą, która może popchnąć nas w stronę postępu lub zabobonów. Na przestrzeni wieków byliśmy wielokrotnie świadkami spełnienia się drugiego z wymienionych scenariuszy, choć nie zawsze ścieżka ta prowadziła w stronę religii. Powstawały różne koncepcje, które usiłowały wyjaśnić niezrozumiałe dla nas zjawiska, przewidzieć przyszłość lub nawet wpłynąć na naszą rzeczywistość jak np.: numerologia, astrologia, talizmany i amulety, tarot, chiromancja, geomancja, tasseomancja, jasnowidztwo, rumpologia, radiestezja, magia runiczna, konchowanie, tarantyzm, bioenergoterapia, naturopatia, irydologia, refleksologia, homeopatia czy spirytystyka. Każde z tych zagadnień powstało, podobnie jak religia, w oderwaniu od wiedzy naukowej i w niepoparty żadnymi dowodami sposób usiłując wyjaśniać naszą rzeczywistość. W niektórych przypadkach jak np. w astrologii usiłuje się stosować „niemal naukowe” metody angażując w to skomplikowane urządzenia pomiarowe czy mapy nieba. Wszystko po to, aby uzyskać złudzenie naukowego potwierdzenia, że przypisany nam wg daty urodzenia znak zodiaku oraz układ planet mają wpływ na nasz charakter oraz przyszłość. Prowadzi to do powstania horoskopu zapisanego w tak ogólny sposób, aby zawsze i do każdego zainteresowanego pasował. Wróżby nie są podawane na tyle precyzyjnie, aby ich potwierdzenie lub obalenie było jednoznaczne. Jest to zatem prosta droga do przekonania nas do prawdziwości czegoś, na co nie ma dowodów i że jest to obszar poza zasięgiem współczesnej nauki. Jest to najlepsza droga dla rozwoju niczym niepotwierdzonych zabobonów.

Jeżeli zatem przeczytamy horoskop, który głosi, iż dzisiejszy układ planet sprzyja rybom w zawieraniu znajomości oraz może negatywnie wpływać na decyzje podejmowane przez wagi to zapewne uznamy go za coś normalnego, z czym wielokrotnie się spotkaliśmy. Jeśli natomiast wprowadzimy pewną zmianę zapisując, np. dzisiejszy układ planet sprzyja niebieskookim w zawieraniu znajomości oraz może negatywnie wpływać na decyzje podejmowane przez blondynów, to uznamy to za absurd pomijając, poprzez przyzwyczajenie, poprzedni zapis, który jest równie absurdalny.

Przedstawiony powyżej przykład dwóch horoskopów pokazuje nam siłę przyzwyczajenia. Do wielu rzeczy po prostu jesteśmy przyzwyczajeni i nie zauważamy już dziś ich abstrakcyjności pomijając to, iż powstały w czasach, kiedy stan wiedzy nie pozwalał na ich podważenie, a często nawet je wspierał. Dziś w świecie rozwoju nauki dawno wypracowane przekonania i nawyki trzymają się mocno w społeczeństwie siłą swojej tradycji. Wiara jest jednym z tych obszarów naszej rzeczywistości, który jest silny swoją tradycją. Jeżeli tradycja miałaby tu w ogóle czegokolwiek dowodzić to byłoby to wielu bogów, w wielu różnych kulturach, w wielu różnych regionach świata.

Fakt uznania czegoś za tradycję nie może być oczywiście w żadnej mierze argumentem za prawdziwością tego zjawiska. Znane są wręcz przypadki szkodliwych czy niebezpiecznych tradycji, które powinny być raczej negowane, a nie podtrzymywane jak np. bolesne zabiegi klitoridektomii, krępowanie stóp japonek prowadzące do bolesnych deformacji, „zabójstwo honorowe”, akty kanibalizmu wśród ludów wysp Pacyfiku czy wydawanie za mąż zaledwie 14 letnich dziewczynek. Tradycje te zostały już zresztą słusznie potępione i zakazane w większości państw, w których występowały. Drastycznych przykładów absurdalności, a wręcz głupoty niektórych tradycji historia dostarcza nam niestety ogrom. Wskazać tu należałoby chociażby makabryczne praktyki jakie stosowały chrześcijańskie sekty religijne takie jak działający w III w. Walezjanie, XVII w. Chłyści czy XVIII w. Skopcy.

Kultywowanie tradycji, udział w obrzędach czy wręcz identyfikowanie się z konkretną grupą wyznaniową daje poczucie solidarności. Jest to efektem tego, iż posiadamy świadomość, że wiele różnych osób myśli i robi to samo w tym samym celu. Religia jest zatem swoistą formą spoiwa skupiającą ludzi wokół tego samego przekonania, co sprawia, że nie czujemy się indywidualnymi jednostkami, a stajemy się częścią większej (silniejszej) całości. Jest to kolejna przesłanka tłumacząca fenomen wiary, która współgra z naszym „instynktem stadnym”, a tym samym nabiera cech użyteczności. Richard Dawkins stwierdził kiedyś, że wyobrażając sobie, iż jesteś Napoleonem, będziesz osamotniony w tym przekonaniu, kierując się w stronę wiary możesz dzielić swoje przekonanie z innymi ludźmi myślącymi podobnie. Dlatego można zaryzykować stwierdzenie, że religia jest funkcją częstości. Wyobraźmy sobie jak postrzegalibyśmy osobę, która jako jedyna na świecie twierdzi, że słyszy głosy „wielkiego umysłu” zamieszkującego na Wenus, regularnie z nim rozmawia, otrzymuje od niego wytyczne jak żyć i raz do roku czci go ubierając się np. na biało i głośno śpiewając? Jedna osoba, która by tak postępowała zapewne wzbudziłaby nasz niepokój, miliony sprawią że uznamy to za coś normalnego i będziemy chcieli poczuć entuzjazm, emocje i wsparcie tej grupy.

Prawdziwość obiektu wiary nie ma przy tym większego znaczenia gdyż celem jest efekt emocjonalnego wsparcia i poczucie siły jaką daje grupa. Ludzie w końcu są w stanie zrzeszyć się w Stowarzyszeniu Płaskiej Ziemi. Dlatego też Sam Harris pisał, „że ludzie religijni nie są szaleńcami ale rdzeń ich wiary to szaleństwo”:

„Stworzyliśmy specjalne etykietki, nazwy dla ludzi, którzy żywią niedające się uzasadnić przekonania. Kiedy są to przekonania bardzo rozpowszechnione, nazywamy takie osoby »religijnymi«, w rzadszych wypadkach mówimy o »szaleństwie«, »psychozach« i »urojeniach« […] Najwyraźniej zdrowie psychiczne jest funkcją częstości. A tymczasem przecież przez czysty historyczny przypadek w naszej kulturze uważa się za zdrowe, gdy ktoś wierzy, że stwórca wszechświata może usłyszeć jego myśl, natomiast objawem choroby psychicznej jest przekonanie, że On komunikuje się z tobą, wystukując polecenia na ramie okna sypialni alfabetem Morse’a. Oczywiście ludzie religijni w ogólności nie są szaleńcami, ale rdzeń ich wiary — to szaleństwo.”

Swoją cegiełkę do całości rozważań dołożył XX w. szwajcarski psycholog, Carl Gustav Jung, który studiując prace Freuda przedstawił swój argument, który można w pewnych okolicznościach nawet zinterpretować na rzecz Boga. Nie określił go jednak jako byt faktycznie istniejący lecz jako faktycznie istniejący stan umysłu, który go kreuje. Doszedł tym samym do wniosku, że Bóg jest pewnym psychicznym wyobrażeniem, które podlega również przemianom zgodnie ze zmianami stanów psychicznych. Obserwując zmiany postrzegania tego typu bytów zgodnie z prawami psychologii otwiera się zatem drzwi do dalszych badań, analiz i obserwacji tego zjawiska.

Wszystkie te przesłanki sprawiły, że religia nie zginęła na drodze ewolucji ludzkiego światopoglądu. Co więcej pomimo swojej abstrakcyjności ma się dobrze, ponieważ zaspokaja potrzeby będące częścią naszej natury. Czy zatem ateiści odrzucając religię w całości nie posiadają potrzeby przynależności do jakiejś grupy społecznej? Zapewne ów instynkt społeczny byłby u nich słabszy, gdyż z natury rzeczy są to raczej indywidualiści, ale sama chęć przynależenia do większej społeczności jest realizowana w odmienny sposób. Grupy wyznaniowe nie są jedynymi grupami pozwalającymi utożsamiać się z większą liczbą osób. To samo zapotrzebowanie można również realizować np. poprzez rodzinę, kluby czy partie polityczne. Wszystkie te grupy realizują m.in. ten sam cel co religia, skupiają ludzi wokół czegoś co mogą wspólnie zaakceptować bez potrzeby angażowania jednak sił nadprzyrodzonych.

Wniosek z tego płynie taki, że wiara dostarczająca nam nadziei, ukojenia czy wreszcie poczucia solidarności poprzez świadomość przynależności do większej grupy społecznej jest po prostu potrzebna. W żadnym stopniu nie zmienia to jej wiarygodności naukowej, w dalszym ciągu nie mamy naukowych dowodów potwierdzających istnienie któregokolwiek ze znanych nam współcześnie bogów. Prowadzi to do wniosku, że jest to sposób oszukiwania się w celu zaspokojenia naturalnych potrzeb człowieka.

Żyjący na przełomie XIX i XX wieku austriacki neurolog i psychiatra Sigmund Freud w prowadzonych przez siebie badaniach stawiał religię niemal na równi z zaburzeniami psychicznymi. W świetle swoich dociekań przyjął założenie nieistnienia Boga. Jeżeli zgodnie z jego twierdzeniem przyjmiemy, że Boga nie ma to wszelkie obserwowane przez nas rytuały będzie można uznać za zaburzenie psychiczne. Obserwacja ludzi, przy tym założeniu, wykonujących cykliczne modły przeplatane różnorodnymi rytuałami, które są całkowicie bezcelowe, może prowadzić do wniosku, że ich zachowanie nosi znamiona nerwicy natręctw.

Rytuały muszą być wykonywane w odpowiedniej kolejności przy użyciu odpowiednich przedmiotów i nie można ich zamienić np. na wygodniejsze. Słowa, choćby nawet wypowiadane w niezrozumiałym języku, muszą być wypowiedziane we właściwej kolejności, przez właściwą osobę i we właściwym momencie dla całego rytuału. Pascal Boyer opisywał rytuał mieszkańców Jawy, którzy w ramach ceremonii przekazywali sobie nawzajem święte relikwie ale czynili to zawsze w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu wskazówek zegara. Pomimo, że sami nie potrafili wyjaśnić dlaczego tak właśnie czynią najwyraźniej byli przekonani, że w odwrotnym kierunku rytuał nie działał.

Antropolog Alan Fiske z University of California podjął się bardziej szczegółowych badań rytuałów wykazując cały szereg ich zbieżności z klinicznymi objawami nerwicy natręctw. Badacz porównał w tym celu setki obrzędów z różnych kultur i religii sporządzając listę cech wspólnych. Zarówno jednostka chorobowa, jak i obserwowane rytuały wykazywały: silny nacisk na czystość/zbrukanie, powtarzalne gesty, obawę przed pominięciem gestu lub nienależytym jego wykonaniem, obserwowany był brak związku pomiędzy gestem, a jego skutkiem czy znaczeniem. Należyte obmycie naczynia rytualnego miało znaczenie porównywalne z tym jak chory zapewniający, że musi unikać nastąpienia na spojenia płyt chodnikowych.

Obserwację Freuda, Boyera i Fiske można sprowadzić do pewnej formy napięcia i niepokoju gdy zmieniamy lub rezygnujemy z pewnej formy stałego rytuału. Mechanizm ten działa tak nie tylko wobec rytuałów w znaczeniu udziału w kultach ale również w działaniach życia codziennego. Wierzący, który z jakiegoś powodu zrezygnuje z niedzielnej mszy, w której uczestniczył nieprzerwanie od lat będzie odczuwał pewną formę niepokoju podobnie jak człowiek, który zaniecha np. umycia rąk, a robił to zawsze w danej sytuacji. Zoolog Konrad Lorenz opisał niegdyś jak podobna forma niepokoju niespodziewanie dopadła i jego. Jadąc przez Wiedeń uświadomił sobie, że zawsze jeździ tą samą trasą i aby zwalczyć ten nawyk postanowił raz pojechać inną. Uczucie lęku i niepokoju jakie to spowodowało sprawiło, że szybko wrócił na wcześniej uczęszczaną drogę.

Jeżeli zatem bogowie są jedynie przejawem ludzkiej wyobraźni, a ta z kolei działa w oparciu o nasze potrzeby, to podstawy ludzkiej religijności powinno dać się wyjaśnić od strony neurologiczno — psychologicznej. Naukowcy zajmujący się badaniem ludzkiego mózgu już wielokrotnie próbowali odnaleźć w nim procesy odpowiedzialne za tworzenie przeróżnych doktryn. Mózg sam w sobie, bez religii, jest już wystarczająco zawiłym i skomplikowanym organem, a tym samym osłonięty nutką tajemniczości. Efektem licznych prowadzonych prac badawczych stają się kolejne teorie dążące do wyjaśnienia podstaw religijności, poparte licznymi dowodami np. w postaci zdjęć wybranych obszarów pracującego mózgu. Wraz z kolejnymi badaniami oraz kolejnymi odważnymi teoriami zbliżamy się do wyjaśnienia świata, w którym istnienie sił nadprzyrodzonych nie ma żadnego uzasadnienia. Współczesna nauka widząc potencjał w badaniach nad czysto biologicznymi przyczynami naszej podatności na religię dopracowała się nawet odrębnej dziedziny jaką jest dziś neuroteologia. Mówimy tutaj o specjalistycznej dziedzinie nauki, która wykorzystuje neurologiczne narzędzia obrazowania pracy mózgu by ustalić związki pomiędzy pracą wybranych partii tego organu z wytworzeniem osobistych doświadczeń duchowych.

Procesy neurologiczne odpowiadające za wiarę rozwijały się i ewoluowały razem z człowiekiem. Cecha ta miała swoje praktyczne wykorzystanie, co pozwoliło jej nie tylko przetrwać ale i się umocnić w procesie doboru naturalnego. Jako cecha przydatna dawała, bowiem przewagę nad innymi. Pomagała naszym przodkom działać, żyć i sprawnie funkcjonować w grupach, co ułatwiało przetrwanie, wzajemną pomoc, reprodukcję, obronę przed zagrożeniami świata itp.

Wyjaśnień posiadanych cech jak najbardziej należy poszukiwać w ewolucji. Np. wykazywana przez nas silna chęć współzawodnictwa, która legła u podstaw sportu ze wszystkimi tego konsekwencjami: sportowymi tytułami, historią i tradycjami wzięła się z toczonej przez miliony lat walki o przetrwanie oraz wewnątrzgatunkowe współzawodnictwo. Jeżeli goni mnie lew to wcale nie muszę biec szybciej od niego by przetrwać, wystarczy abym biegł szybciej od drugiego uciekającego. To samo dotyczy sytuacji gdy o wdzięki wybranki musieliśmy zabiegać w rytualnych starciach. Dziś gdy po ulicach miast nie biegają zagrażające nam lwy, a łączenie się w pary przebiega znacznie subtelniej wypracowany przez miliony lat mechanizm współzawodnictwa znajduje swoje ujście w budowaniu „świątyń sportu” (monumentalne stadiony) oraz sportowych świętach (np. olimpiady).

Gdy słyszę jak ktoś mówi o swojej wierze, „że nie potrzebuje dowodów, że po prostu to wie” albo „że czuje gdzieś w środku, że Bóg istnieje” to tak naprawdę opisuje on efekty mechanizmu doboru naturalnego, który to uczucie i ten emocjonalny stan mozolnie w nim wypracował. Człowiek taki, bez głębszej refleksji wręcz nie może twierdzić inaczej, opisuje on bowiem całkiem naturalny, wrodzony mechanizm. Chęci sportowego współzawodnictwa też racjonalnie nie tłumaczymy „po prostu czujemy, że tego potrzebujemy”.

Egoizm mógłby być nawet z ewolucyjnego punktu widzenia przydatny gdybyśmy byli samotnikami, sęk w tym, że jesteśmy zdecydowanie gatunkiem stadnym, a nasze przetrwanie i rozmnażanie zależy od relacji z innymi co preferowało jednostki współczujące, wdzięczne, pomocne itp. Upolowanie zwierzyny było łatwiejsze gdy działa się w kilka osób niż w pojedynkę, współpraca wymusiła system zachowań wspierających jedność grupy — moralność, upolowaną zwierzynę trzeba będzie kiedyś podzielić w taki sposób, aby nikt nie był poszkodowany, a współpraca mogła być dalej kontynuowana — poczucie sprawiedliwości.

Dowodzą tego eksperymenty i obserwacje przeprowadzone na naszych najbliższych kuzynach. W jednym z badań dwie kapucynki były oddzielone siatką w taki sposób aby jedna nie podjadała drugiej z miski. Następnie podano im posiłek, przy czym jedna dostała plasterki ogórka, a druga dużo smaczniejsze i wyżej cenione jabłka. Rezultat był taki, że obie małpki podsunęły swoje miski w pobliże dzielącej je siatki tak aby możliwe było dzielenie się posiłkiem.

W innym eksperymencie smakołyk umieszczono poza klatką w taki sposób aby małpki musiały go przyciągnąć przymocowanymi linkami. Podobnie jak w poprzedniej próbie małpki były oddzielone. Potrzebna była współpraca gdyż mechanizm nie pozwalał na przyciągnięcie tacy przez jedną z nich, a co gorsza pokarm przypadał tylko jednej. Oznaczało to, że nagroda za podejmowaną współpracę dla drugiej małpki w całości zależała od hojności tej pierwszej. Efekt był taki, że nie dość, że małpki podejmowały współpracę choć bezpośrednia korzyść przypadała tylko jednej to po zdobyciu pożywienia następował podział przypominający w tej sytuacji formę zapłaty za wykonaną pracę.

„Skromne początki prowadzą do powstania szlachetnych zasad. Zaczyna się od rozżalenia, gdy dostanie się mniej, następnie pojawia się troska o to, jak inni zareagują, jeśli dostanie się więcej, a na koniec deklaruje się, że nierówności są złe w ogóle. W ten sposób rodzi się poczucie sprawiedliwości. Podoba mi się ten stopniowy postęp, gdyż właśnie tak musiała działać ewolucja.”

Frans de Waal

Sprawiedliwość jest doskonałym przykładem działania mechanizmu przyrody, który sprowadza się do przekształcenia prostych zjawisk w bardziej złożone. Dlatego też prostsze emocje były w stanie przekształcić się w coś tak złożonego jak poczucie sprawiedliwości.

Oczywiście człowiek nie przetrwałby gdyby był tylko altruistą, przetrwanie wymaga jednak jakiejś domieszki egoizmu i taka jest właśnie ludzka natura. Odwieczna wewnętrzna walka dobra ze złem to tak naprawdę mieszanina altruistycznych i egoistycznych cech wypracowanych przez pokolenia. Dlatego też tak wiele religii (a już w szczególności te, które zyskały największą popularność) rozróżnia dwa światy dobra i zła, bo nie mogą inaczej, opisują bowiem nasze „biologiczne popędy”. Konflikt i współpraca są nam tak naturalne jak oddychanie. Religia stała się w tym punkcie swoistym lustrem, w którym odbija się nasza natura, w którym egoistyczne cechy gatunku nazwaliśmy grzechem, a altruistyczne dobrem.

Ewolucja promuje optymalny dobór wszelkich cech. Podobnie jak ptaki mają optymalny obszar żerowania (za duży sprawi, że powrót do gniazda pochłonie zbyt dużo energii, zbyt mały, że nie wyżywi siebie i piskląt) tak i ludzka natura jest swoistym miksem altruizmu i egoizmu. Optymalny dobór cech sprawia, że gatunek radzi sobie lepiej niż inne. Możliwe są przy tym różne strategie dostosowane do warunków bytowania. Jedne zwierzęta będą bardziej agresywne, a inne będą radziły sobie lepiej stawiając w większym stopniu na współpracę. Różnorodność warunków środowiskowych i wielość możliwych nisz do zagospodarowania sprawia, że dobór naturalny wytworzył cały wachlarz zróżnicowanych ale skutecznych strategii przetrwania. Jedne gatunki odniosą sukces będąc osobnikami troskliwymi i wspierającymi dobro gromady inne samolubnymi drapieżnikami.

Walka dobra ze złem (w ujęciu religijnym) to w istocie jedynie opis naturalnych instynktów (w ujęciu ewolucyjnym). Nic dziwnego, że człowiek wpadł w końcu na taki dualistyczny podział. Jest to bliskie opisowi najstarszego modelu organizacji świata jaki znamy. Obserwujemy naprzemienną „walkę” nocy i dnia, ciemności i jasności, księżyca i słońca. Nietrudno zatem spersonifikować te zjawiska. Dlatego też już staroegipskie wierzenia powiązały je z bóstwami. I tak Horus prezentowany z tarczą słoneczną nad głową, uznawany za wcielone dobro walczył codziennie z odpowiednikiem nocy i zła bogiem Setem. W tradycji judaistycznej, chrześcijańskiej i islamskiej Bóg stał się uosobieniem dobra absolutnego, a to już dało możliwość do utworzenia wizji zła absolutnego. Tak samo jak nie da się wyznaczyć jasności bez ciemności czy ładu bez chaosu tak opracowanie koncepcji dobra nierozerwalnie wiązało się z opracowaniem koncepcji zła. Są to dwie koncepcje warunkujące siebie nawzajem i niemogące istnieć bez siebie. Dlatego też możemy mówić, że „Bóg nosi szatana na plecach”. Świat nie rozróżniający ani dobra ani zła nie będzie ani dobry ani zły. Wilka zagryzającego owcę nie nazwiemy w końcu złym tak samo jak sarny z troską odchowującej młode nie nazwiemy dobrą. Nazwiemy to zezwierzęceniem? Ale taki właśnie wg Księgi Rodzaju miał być ten świat. Ewa miała w końcu nie zrywać owocu z drzewa poznania by nie poznać czym jest dobro, a czym zło. Człowiek nie znający ani dobra ani zła staje się jak ten wilk czy sarna i tu w tym zezwierzęceniu znajdujemy przynajmniej punkt wspólny religii z ewolucją.

Jako ludzie wyposażeni w rozbudowaną samoświadomość i koncepcję wolnej woli lubimy personalizować agresję tego świata w postaci złych duchów czy ciemnych mocy. Kościół w „Gaudium et spes” z Soboru Watykańskiego II z roku 1965 pisał wprost o „mocach ciemności”. Komplikuje to jednak dobrze nam znany stan naturalnej w przyrodzie walki o byt dodając do niego byty nadnaturalne. Uzasadnienia dla typowych zachowań organizmów w przyrodzie zaczęto tym samym szukać gdzieś poza nią. Niemierzalne, nadnaturalne uzasadnienie ma jednak to do siebie, że z racji właśnie na swoją pojęciową „nieuchwytność” może być dość elastycznie interpretowane. Dlatego też mieliśmy tylu krwawych „bojowników o dobro”. Sami papieże wysyłali w końcu na wojnę swoje „armie dobra”.

Nietrudno jest popaść w złudzenie, że moralność kształtuje dobro, a instynkty zło, jestem jednak bliższy przekonania, że zarówno dobro jak i zło kształtowane jest przez nasze instynkty. Z racji chociażby naszej anatomii skazani byliśmy na współpracę. Nie mamy dużych kłów, kolców, jadu, nie biegamy zbyt szybko. Aby przy tak „nikłym wyposażeniu konstrukcyjnym” możliwe było upolowanie jakiejkolwiek zwinniejszej lub większej zwierzyny konieczna była współpraca. Jednostki niezdolne do współpracy ograniczały sobie dostęp do sporej części pożywienia w świecie gdzie jego zdobycie wiązało się ze sporym wysiłkiem. Jednostki nieposiadające żadnego nawet najbardziej pierwotnego instynktu stadnego pozwalającego chociażby na akceptację innych przedstawicieli gatunku w najbliższym otoczeniu, dzielenie się przestrzenią nie mówiąc już o wspólnych przedsięwzięciach łowieckich skazane były na samotniczy tryb życia oraz nikłe szanse na przetrwanie i dominację genową. Ewolucja w tym sensie wcale nie premiuje brutalnej siły. Gdyby tak było to dzisiejszy świat byłby zdominowany przez dinozaury, wielkie mamuty i ogromne nosorożce. Najwyraźniej na pewnym etapie rozwoju cechy jakościowe biorą górę nad siłą i rozmiarem.

Wnioskowanie to zdają się potwierdzać obserwacje terenowe. Prymatolodzy odnotowali przypadki szympansów, które buntując się przeciwko zbyt brutalnemu samcowi alfa obalają go, a nawet „skazują na zesłanie”. Przegnany tyran zmuszony jest wówczas żyć w osamotnieniu na niebezpiecznym pograniczu ich terytorium.

Przyroda dopracowała się wielu zróżnicowanych form organizacji grupy, z których każda sprawdza się w nieco inny sposób przy różnych strategiach przetrwania. Od zupełnie anonimowych, przypadkowych zbiorowości jak muchy żerujące na padlinie, nienawiązujące żadnych interakcji z sąsiadkami, z których każda odleci w swoją stronę gdy tylko obiekt ten przestanie być dla niej atrakcyjny poprzez ławice ryb, które wpływają na siebie nawzajem chociażby w zakresie prędkości i kierunku poruszania się po bardziej rozbudowane. Szczury budują gromady zdolne już do rozpoznawania swoich członków i atakowania obcych, wilki budują watahy zdolne do planowania wspólnego ataku z wewnątrzgrupowym podziałem zadań. Szczytowym osiągnięciem organizacji grupy wydają się być niezwykle rozbudowane relacje społeczne ssaków naczelnych. Szympansy czy pawiany żyją w zhierarchizowanych grupach pełnych wzajemnych sympatii i antypatii. Odczuwające elementarną sprawiedliwość małpy zdolne są do kooperacji przy zbiorowych przedsięwzięciach.

Travis Pickering z University of Wisconsin — Madison doszedł do podobnych wniosków lecz na bazie obserwacji i porównania różnic w fizycznej sile człowieka i szympansa. Człowiek jako nieposiadający naturalnego uzbrojenia ani znaczącej siły fizycznej nie może atakować wprost z pełną furią jak szympans czy ważący ponad 200 kg goryl, który mógłby powalić przeciwnika samą swoją masą. Człowiek w takiej sytuacji musiał wypracować w sobie naturalny mechanizm tłumienia agresji. Innymi słowy przedstawiciele homo sapiens, którzy nie potrafili tłumić agresji z tego właśnie powodu mieli mniej szans do przekazania swoich genów — ginęli zapewne w szponach pierwszego silniejszego zwierzęcia, na które się z furią rzucili. W takiej sytuacji dobór naturalny promował człowieka jako ograniczającego swoją agresję, zdolnego do kooperacji przy polowaniach. Mięsożerność człowieka w połączeniu z lichym wyposażeniem fizycznym promowała pohamowywanie emocji i agresji. Dzielenie się ma sens w końcu tylko przy łupach, które zdobywa się wielkim wysiłkiem przy zaangażowaniu wielu osób. Dlatego też mało prawdopodobne jest aby rozbudowane relacje społeczne wyewoluowały w grupach roślinożernych, których pokarm występuje w dużej obfitości i nie wymaga skomplikowanej współpracy w jego pozyskaniu.

„Gdy dajemy pieniądze żebrzącym nieznajomym, wysyłamy żywność głodującym masom albo opowiadamy się za działaniami, które pomagają biednym, kierujemy się impulsami ukształtowanymi, kiedy nasi przodkowie po raz pierwszy zebrali się wokół posiadacza mięsa.”

Frans de Waal

Współpraca nie stanowi zaprzeczenia dla egoistycznych mechanizmów przyrody. Wręcz przeciwnie, prawa przyrody wręcz opierają się na współpracy. Żadna pojedyncza komórka nie zbuduje skomplikowanego organizmu. Komórki „zlepiają się” i różnicują by stworzyć poszczególne organy, organy by stworzyć organizm, organizmy by stworzyć grupy i społeczeństwa. Proces ten możemy obserwować nawet i obecnie. Biologia dysponuje obserwacjami np. współczesnych ameb. Te jednokomórkowe organizmy zdolne są do samowystarczalnego życia w pojedynkę. Gdy uzbiera się ich np. 500 to nie będzie to już 500 niezależnych indywidualnych bytów ale powstanie rozbudowana kolonia z wewnętrznym podziałem ról. Inne ameby będą odpowiedzialne za pozyskiwanie żywności, inne za transport, a jeszcze inne będą eksplorowały najbliższą przestrzeń. Gdy kolonię zwiększymy do np. 100 000 osobników to specjalizacja się nasili, pojawią się owocniki, jeszcze bardziej uwypuklą kanały wymiany pokarmu itp.

Na drodze ewolucji, bez potrzeby udziału wyższych bytów można nawet wypracować takie zachowania jak poczucie sprawiedliwości (dzieląc upolowaną sarnę, aby uniknąć waśni i mieć pewność, że w przyszłości współtowarzysze pomogą upolować kolejną). Odczuwanie pragnień pozwalało na dostarczenie organizmowi niezbędnych składników, upodobanie piękna przyciągało nasz wzrok do twarzy, które są oznaką zdrowia i płodności, a tym samym dają największą szansę przetrwania genów. Posiadamy zdolność do innowacyjności i chętnie poszukujemy i przyswajamy udoskonalenia. Jednostki nieinnowacyjne przegrywały z innowatorami wyposażonymi np. w lepszą broń, a ich „gen nieinnowacyjności” nie miał szans przetrwać. Gniew wyewoluował z pierwotnej agresji, niesmak z unikania skażeń np. rozkładającego się mięsa, zażenowanie z uległości i chęci unikania konfliktów, duma i wstyd z potrzeby reputacji/statusu itd.

Jedną z prób wyjaśnienia tego fenomenu stał się scenariusz kaskady wąskich gardeł opracowany przez Waltera Burkerta. Zakładał on wyselekcjonowanie genów podatności na religię. „Chociaż obsesję religijną można by nazwać paranoją, obdarza ona nadzieją na przeżycie w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Możliwe natomiast, że inne, niereligijne jednostki, załamią się wówczas i poddadzą okolicznościom. W toku swej długiej przeszłości ludzkość przeszła przez wiele beznadziejnych sytuacji, co doprowadziło do punktu zwrotnego w dziejach homo religiosi.” Skoro zatem osoby niereligijne w obliczu zagrożenia poddają się wcześniej to znaczy, że osoby religijne żyją dłużej, mogą zatem mieć więcej potomstwa i przez tysiące lat upowszechniać naturalną zdolność do wierzenia. „Gen religii” w naturalny sposób upowszechniał się zatem sam.

Zdaniem psycholog Mary Ainsworth ludzie już od pierwszych chwil posiadają niezwykle silne poczucie więzi z osobami w swoim najbliższym otoczeniu, na przykład z członkami rodziny. Przetrwanie dziecka w pełni zależy od obecności i zaangażowania opiekuna. Przywiązanie to zostało określone przez wybrane procesy fizjologiczne mózgu, czyli wręcz przez procesy chemiczne w nim zachodzące. Człowiek w drodze ewolucji wytworzył gęstą sieć neuronów odpowiedzialnych za te procesy. W dalszym etapie rozwoju udało się nam zaangażować ową zdolność do nawiązywania więzi z opiekunami do nawiązywania podobnych relacji z innymi autorytetami, jak np. królowie, kapłani, bogowie, święci itp. W sensie czysto psychologicznym bogowie stają się zatem czymś na kształt super opiekuna, kolejnym rodzicem (stąd np. określenie Ojciec Niebieski), którego zadaniem staje się nieść nam pomoc i wsparcie w chwilach, gdy tego potrzebujemy.

A chwil gdy poczucie wsparcia jest nam potrzebne nie brakuje. Z tego punktu widzenia nasza podatność na przyjmowanie twierdzeń religijnych musiała dawać większą szansę przetrwania. Historia dowodzi, że człowiek wierzący może znieść więcej przeciwności losu niż niewierzący, a to jest już istotna przesłanka za upowszechnieniem się tej cechy. Aleksandr Sołżenicyn, rosyjski pisarz i świadek cierpień jakie miały miejsce w sowieckich obozach w IV części swoich wspomnień pisał:

„A jak bytują w obozach (…) ludzie naprawdę religijni? (…) kroczą oni bez trwogi i wahań, przeciągając się przez cały Archipelag jak procesja z niewidzialnymi gromnicami.”

Psycholog Nicholas Humphrey doszukiwał się tu jeszcze innych zależności, swoistej formy szantażu emocjonalnego:

„Nie tylko do ludzi, którzy przeszli systematyczną edukację religijną, dociera pogląd, iż jakiś nadprzyrodzony rodzic czuwa nad nimi i troszczy się o nich. Prostym tego następstwem jest fakt, że poczucie sprawiedliwości i przyzwoitości prowadzi ludzi do wniosku, że jeśli ktoś taki istnieje, to niewierzenie weń byłoby skrajną niewdzięcznością — a tylko złe dzieci mogą być tak niewdzięczne. (…) Zatem to czy dana osoba wierzy w owego nadprzyrodzonego rodzica staje się miarą jej moralności.”

Łatwo jest nam wierzyć w Boga gdyż taki byt jest niezwykle bliski ludzkiemu sercu i ludzkim uczuciom. To przecież taki opiekuńczy rodzic obiecujący nam beztroskie wieczne życie. Niestety jeżeli chcemy pogodzić się z faktami to nie mamy wyboru, a prawda jest jedna i niezależna od naszych marzeń czy oczekiwań … po prostu jest taka jaka jest, a nie taka jaką chcielibyśmy, aby była. Bertrand Russell stwierdził nawet, że faktów o rzeczywistości nie można filtrować tym w co chcielibyśmy wierzyć ani nawet tym co uważamy, że byłoby lepsze dla ogółu ludzi, gdyby tylko ogół w to wierzył. Myślenie życzeniowe nigdy nie powie nam jak jest w rzeczywistości zwłaszcza jeśli ta rzeczywistość jest dość surowa i emocjonalnie nieatrakcyjna, doskonale natomiast sprawdza się przy uśmierzaniu tej bolączki poprzez dużo wygodniejsze samooszukiwanie się. Sean Carroll pisał:

„(…) postrzeganie rzeczy takie jakie są — czyli pozostawanie uczciwym wobec siebie i innych, zmierzenie się ze światem i spojrzenie mu prosto w oczy — nie przytrafia się samo z siebie. Wymaga odrobiny wysiłku. Kiedy bardzo chcemy, żeby coś było prawdą, kiedy nasze przekonania czynią nas szczęśliwymi — właśnie wtedy powinniśmy być czujni i wątpić. Iluzje potrafią być przyjemne, lecz satysfakcja z odkrywania prawdy jest znacznie większa.”

Religia doskonale wypełnia nasze emocjonalne potrzeby stając się lustrem, w którym odbija się nasza natura i nasze potrzeby. Emocjonalne dopasowanie sprawia wrażenie, że religia się zwyczajnie sprawdza i zapewnia nam ład zarówno na poziomie komfortu emocjonalnego pojedynczych osób jak i całych społeczeństw. Nie jest to bynajmniej spostrzeżenie nowe. W „Dialogach Platona” znajdziemy dowód na to, że nawet wiara w dawno już dziś wymarłych bogów też się sprawdzała:

„(…) to, co bogom przyjemne, modlić się i składać ofiary, to to są rzeczy zbożne i to chroni domy prywatne i ocala publiczne dobro państw (…).”

Mamy silne argumenty za tym, że starożytni filozofowie doskonale wiedzieli jak zaprojektować system wierzeń doskonale wkomponowujący się w czysto ludzkie potrzeby i emocje. Niezwykle praktyczny opis „przepisu” na stworzenie takiego kultu znajdziemy np. w II księdze „Państwa” Platona spisanej ok. 380 roku p.n.e.

Nie oznacza to jednak, że wszystkie znane nam obecnie wierzenia są wyłącznie efektem świadomej pracy starożytnych filozofów i myślicieli. Ludzie na przestrzeni wieków tworzyli liczne koncepcje, które jednak nie przetrwały próby czasu. Poprzez swoistą „selekcję naturalną” odrzucano jednak religie nieatrakcyjne lub mieszano je tak, że metodą prób i błędów powstał „produkt” bliski naszym oczekiwaniom. W końcu na każdy obecnie obowiązujący system wierzeń przypadają setki wymarłych kultów.

Religia sprawdza się wobec naszych oczekiwań w kwestiach miłości, wsparcia, opieki, nadziei czy poczucia sprawiedliwości. Postawa wobec sprawiedliwości stała się zresztą punktem stycznym każdej niemal religii, która osądza dobro i zło oraz rozdziela kary i nagrody. Człowiek posiada silną potrzebę uzyskania poczucia sprawiedliwości. Chcemy jakoś wynagrodzić cierpienie ofiary, która poniosła śmierć z rąk brutalnego oprawcy. Lecz nie możemy już pomóc martwej ofierze i w naszej świadomości wyrównujemy krzywdę nadając jej pośmiertną nagrodę — życie wieczne za doznane męki. To samo dotyczy oprawcy, gdy oprawca jest nieuchwytny (a pamiętajmy, że organa ścigania i wymiar sprawiedliwości jest stosunkowo młodym nabytkiem w historii ludzkości) to pozostaje w nas niezaspokojona chęć kary. Więc skoro nie możemy ukarać sprawcy to przynajmniej w naszej świadomości skazujemy go na wieczne potępienie i męki uzyskując w ten sposób złudzenie sprawiedliwości. Odmienne podejście wiązałoby się z pogodzeniem ze skrajną niesprawiedliwością i dodatkowym bólem gdyż, męki ofiary nie byłyby w żaden sposób nagrodzone, a zły czyn sprawcy nie byłby surowo ukarany. Sprawia to dyskomfort emocjonalny z jakim musieliśmy sobie jakoś poradzić … i sobie radzimy, skoro nagroda nie spotka ofiary, a kara oprawcy, to przynajmniej w naszej świadomości będzie to nagrodzone i ukarane. Bolesny brak sprawiedliwości został w naszym pojęciu zamieniony na wieczną, błogą, nieskazitelną sprawiedliwość. Wizja przyszłej nieuniknionej sprawiedliwości dla zszarganej wyrządzoną krzywdą ludzkiej świadomości jest niezwykle kojąca i m.in. dlatego też tak chętnie przyswajana.

Silna potrzeba sprawiedliwości i co za tym idzie bunt wobec jawnej niesprawiedliwości nie jest cechą wyłącznie ludzką. Z badań przeprowadzonych przez prymatologów wynika, że spokrewnione z nami naczelne również odczuwają potrzebę sprawiedliwego traktowania i jawnie wyrażają swoją dezaprobatę gdy dzieje się inaczej. W eksperymencie przeprowadzonym w Yerkes National Primate Research Center kapucynki brązowe karmiono kawałkami ogórka oraz winogronem. Małpki zostały wcześniej nauczone, że każdy z tych smakołyków mogą sobie kupić za kamyki, które w tym badaniu stanowiły odpowiednik pieniędzy. Obie klatki były ustawione w taki sposób aby obie małpki widziały siebie nawzajem oraz widziały co jej towarzyszka otrzymuje za swój kamyk. Wszystko było w porządku dopóki obie otrzymywały to samo. Bunt zaczął się dopiero wówczas gdy jedna za swój „pieniążek” otrzymywała ogórka, a druga o wiele pyszniejsze i wyżej cenione winogrono. Oszukana kapucynka jawnie protestowała, wyrzucała ogórek poza klatkę domagając się równego traktowania.

Szympansy zdają się wykazywać nawet dalej idące poczucie sprawiedliwości. W podobnym eksperymencie wykonanym przez Sarah Brosnan naczelne te wykazywały zaniepokojenie nawet gdy same dostały winogrono, a współtowarzysz jedynie ogórka lub marchewkę. Szympansy, które dostawały gorszy smakołyk odmawiały współpracy, co było do przewidzenia, ale te które dostawały lepszy widząc nierówne traktowanie kolegów też odmawiały współpracy. Zdawało się, że instynktownie czują że coś jest nie tak. Działo się to pomimo, że same dostały lepszy smakołyk i w żadnym stopniu nie były na tym układzie stratne. Można stąd wyciągnąć wniosek, że szympansy nie godzą się na oszukiwanie innych w swoim stadzie nawet jeśli oszustwo nie dotyczyło ich bezpośrednio. Publicysta i propagator nauki Sean Carroll wyciągnął z tych obserwacji wniosek głoszący, iż:

„Niektóre z naszych najbardziej zaawansowanych powinności moralnych mają korzenie sięgające w bardzo głębokie pokłady ewolucji.”

Badacze z Emory University uprościli jeszcze bardziej ten eksperyment. Szympans dostał 15 żetonów niebieskich i 15 czerwonych. Nauczono go również tego, że w zamian za żeton czerwony smakołyk dostanie on ale również i inny szympans siedzący w sąsiednim pomieszczeniu. Żeton niebieski zapewniał przysmak tylko jemu. Gdyby szympans był samolubnym egoistą to powinien w zasadzie dawać żetony losowo, w końcu niezależnie od tego co wybierze on sam zawsze dostanie nagrodę. Okazało się jednak, że szympans zdecydowanie częściej wybierał „altruistyczny” żeton czerwony niż „egoistyczny” niebieski. Eksperymentatorzy zaczęli komplikować sytuację i w dalszych obserwacjach okazało się, że proporcje te nie zmieniały się jeżeli sąsiednia małpa jest spokrewniona lub całkiem obca ani też jeżeli zmieniało się jej pozycję w hierarchii. Całość wyglądała tak jakby szympans chciał traktować uczciwie innego szympansa za sam tylko fakt bycia szympansem.

Naukowcom udało się określić w końcu warunki, w których szympans zaczął zachowywać się bardziej egoistycznie i częściej wybierał samolubny żeton. Okazało się że czynił to gdy wiedział, iż obok nie ma innego szympansa oraz gdy sąsiad zaczynał domagać się swojej porcji zbyt nachalnie. Gdy tylko pohukiwaniami i krzykami zaczął on uporczywie dopominać się swojego przysmaku zirytowany szympans decydujący o wyborze żetonu stawał się bardziej samolubny. Tak samo czynimy i my. Jesteśmy skłonni do bezinteresownej pomocy ale gdy ktoś domaga się jej zbyt nachalnie np. zaczepia nas na ulicy, biegnie za nami itp. zirytowani zamykamy portfel.

Badacze zachowań naczelnych dostarczyli nam w tym zakresie całkiem sporo wartościowych obserwacji. Eksperyment przeprowadzony na samicy bonobo imieniem Panbanisha polegał na dostarczaniu jej obfitej ilości smakołyków. Małpka przez cały czas czuła jednak na sobie wzrok pozostałej części stada, których nie karmiono już tak obficie. Panbanisha w pierwszym odruchu zaczęła zajadać smakołyki ze smakiem jednak w pewnym momencie zaskoczyła obserwujących ją badaczy. Przestała jeść i spojrzała w stronę pozostałych bonobo, po czym odmówiła dalszego zajadania smakołyków wskazując wyraźnie, że oni także powinni dostać. Panbanisha wróciła do posiłku dopiero gdy upewniła się że pozostali też zostali nakarmieni.

Skoro nasze krewniaczki wykazują silne poczucie i potrzebę sprawiedliwości, zatem nic też dziwnego, że i my tego poszukujemy. Gdy brutalny świat daje nam plasterek ogórka, odnajdujemy emocjonalny spokój i ukojenie, gdy wmówimy sobie, że jeszcze gdzieś czeka na nas to wymarzone winogrono.

Naukowcy z Instytutu Maksa Plancka w Lipsku i University of Washington w USA wykonali podobny eksperyment na grupie 40 zaledwie 15 miesięcznych dzieci dowodząc, że reagują one zaniepokojeniem na widok jawnej niesprawiedliwości.

Poczucie sprawiedliwości to jedno ale posiadanie rozbudowanych reguł wraz z umiejętnością ich egzekwowania to drugie. W ZOO w Arnhem odnotowano niezwykle ciekawy przypadek. Żyjące tam małpy były przyzwyczajone, że są karmione dopiero gdy wszystkie wrócą z wybiegu do budynku. Pewnego dnia dwie małpki będąc zafascynowane pogodą i być może tym, że zostały same na wybiegu straciły poczucie czasu przez co pozostałe przymusowo głodowały. Maruderzy w końcu wrócili i wszyscy dostali spóźniony posiłek. Następnego dnia stado jednak pamiętało o tym wydarzeniu i sprawcy całego zamieszania zostali zaatakowani. Stado wyładowało się na winnych ich głodówki. Tego wieczoru problematyczna para wróciła do budynku już jako pierwsza. Mamy oto dowód, że inne naczelne niż człowiek potrafią mieć swój zestaw zasad, przestrzegać ich i karać za niedostosowanie się. Aż się nasuwa myśl, że gdyby wykonały one nieco więcej kroków ewolucyjnych to dopracowałyby się bardziej rozbudowanych relacji wraz z systemem praw, zakazów, nakazów i być może przykazań na nasz wzór.

Przypadek z ZOO w Arnhem nie jest w żadnym wypadku wyjątkiem czy jakimś epizodem. Ssaki naczelne najwyraźniej mają w swojej naturze tworzenie reguł współżycia społecznego, przestrzegania ich i egzekwowania. Szympansy i bonobo szanują swoją własność do tego stopnia, że nawet dominujący osobnik będzie prosił niższego rangą o podzielenie się posiłkiem ale mu go nie zabierze. Niemniej jednak jak w każdym społeczeństwie czasem trafi się jakiś złodziejaszek. Kradzież taka jest wśród małp surowo karana. Spotyka się to z jednoznacznym i surowym sprzeciwem, a niekiedy cała społeczność potrafi wstawić się za poszkodowanym i dotkliwie ukarać rabusia tak by na przyszłość nie popełnił już tego błędu. Od tych surowych reguł jest jednak kilka wyjątków, np. wyraźnie chore, upośledzone szympansy oraz młode dzieci mogą sobie pozwolić na więcej. Młode mogą pić wodę poza wynikającą z hierarchii kolejnością, brykać i rozrabiać do woli, dokuczać starszym osobnikom. Ujdzie im to na sucho zupełnie tak jakby wszyscy rozumieli że są jeszcze za młode by wymagać od nich przestrzegania reguł.

Naczelne ujawniają niesamowite, czysto ludzkie niekiedy cechy. Na poparcie tych słów przytoczę jedną z obserwacji De Waala dotyczącą rezusa imieniem Azalea, którego matka urodziła w dość późnym jak na rezusy wieku co odbiło się też i na jego zdrowiu:

„Prowadziłem kiedyś badania nad rezusami, u których zaobserwowaliśmy szeroką akceptację Azalei, opóźnionej umysłowo młodej samicy, od urodzenia żyjącej w tej grupie. Ponieważ występowała u niej trisomia, jej stan przypominał zespół Downa u ludzi. Rezusy zazwyczaj wymierzają kary każdemu, kto łamie rygorystyczne zasady ich społeczności, tymczasem Azalei uchodziły na sucho najpoważniejsze błędy (…).”

Nic więc dziwnego, że ten sam autor w powiązał dalej zwierzęcą moralność z ludzką pisząc:

„Proces uczenia się przebiega tak samo jak u innych naczelnych, od braku jakichkolwiek reguł po stopniowo zwężający się zakres dopuszczalnego zachowania. Nic więc dziwnego, że kara ma tak istotne znaczenie dla naszych systemów moralnych, od służb egzekwowania prawa po wystrzeganie się tych, którzy nas oszukali, i od zasady »oko za oko« po wieczność ognia piekielnego, która czeka grzeszników.”

Ludzka zdolność do przyswajania reguł otoczenia przetrwała w zamętach ewolucyjnych procesów i z tego tylko powodu należy podejrzewać, że była cechą przydatną zwiększającą szanse przeżycia jej posiadaczy. Jedną z takich przydatności mogła być zdolność religii do odmiany naszego nieszczęsnego losu np. poprzez uzdrowienia. Proces uzdrawiania przewija się w wielu religiach od wierzeń z wysp Pacyfiku poprzez tzw. religie ludowe po współczesne wyznania o zasięgu globalnym. Fakt ich popularności sugeruje, że albo były rzeczywiście skuteczne albo przynajmniej sprawiały takie wrażenie. Wszystkie plemiona miały sporo czasu na dokładne rozpoznanie terenu, na którym przyszło im funkcjonować, żyły tam w końcu od wielu pokoleń. Przez ten czas zgromadziły dość szczegółową wiedzę o ziołach i leczniczych roślinach rosnących w okolicy podobnie jak zdobyli wiedzę (najczęściej poprzez niebezpieczną praktykę), o tym które rośliny są trujące. Wiedza o ziołolecznictwie przeplatana obrzędami wspomaganymi różnego rodzaju sposobami odurzania się, doprowadzania do stanów bliskich hipnozie i efekt placebo mógł przynosić rzeczywiste rezultaty w świecie pozbawianym medycyny we współczesnym jej rozumieniu. Sami oczywiście nie rozumieli szczegółowych mechanizmów działania tych obrzędów ale widzieli ich skutki. Poprzez religijne uzdrowienia uzyskiwano efekt w stanach kiedy taka poprawa oczywiście mogła mieć miejsce. Nigdy nauka nie odnotowała bowiem, aby poszkodowanemu w cudowny sposób odrosła utracona wcześniej ręka czy noga. Dlatego też z tych samych powodów cudowni uzdrowiciele nie pracują w szpitalach, a jasnowidze nie są milionerami.

Uzdrowienia szamanów mogły przynosić rzeczywisty efekt poprzez złudzenie kontroli podobnie jak u gołębi z przytoczonego wcześniej eksperymentu psychologa B.F. Skinnera. Tak jak gołębie Skinnera dostawały smakołyk losowo niezależnie od tego co robiły, tak szaman podając lecznicze zioła mógł odprawiać rytuał, który w jego przekonaniu miał wpływ na skuteczność zastosowanej terapii. Któryś z szamanów, który po raz pierwszy podał właściwe lecznicze zioło i w tym samym czasie odtańczył taniec przy ognisku mógł podobnie jak gołębie połączyć ten fakt z poprawą stanu pacjenta. Zioło leczyło wszystkich tak samo niezależnie od wykonanego tańca, jednak w przekonaniu szamana miało to wpływ, a więc było dalej wykonywane. Po wielu pokoleniach w niepiśmiennym społeczeństwie, gdy zatarły się początki całego wydarzenia, przerodziło się to w stały rytuał uzdrowienia, który składał się z podania leczniczego zioła i rytualnego tańca, kadzenia czy śpiewu.

Współcześnie uważamy się już za światłych ludzi i z pewnością nie powierzylibyśmy własnego zdrowia i życia w ręce szamana i magicznych obrzędów. Wymagające czasy wymusiły jednak zmianę i dostosowanie w tej dziedzinie, aby nadal można było wykorzystywać naszą magiczną podatność. Na pacjencie trzeba zrobić wrażenie i tradycyjne rytuały mogą już być niewystarczające lub wyglądać nieprofesjonalnie. Iluzja naukowości i tajemniczości zastąpiła dawne złe duchy i czary odprawiane nad ogniskiem. Dziś współcześni uzdrowiciele odwołują się do czarnych dziur, tajemniczej energii z kosmosu, energetyzujących wibracji, leczniczych kryształów itp. Nadają swoim zabiegom wiarygodnie brzmiące długie i skomplikowane nazwy, wykonują tajemnicze frenologiczne pomiary sprawiając iluzję stojącej za nimi tajemniczej wiedzy. W rezultacie gabinety przeróżnych specjalistów od medycyny alternatywnej nadal znajdują klientów i to pomimo wyczerpujących badań porównawczych całkowicie obalających mit o ich skuteczności. Bazują oni nie tyle na jakiejkolwiek skuteczności swoich zabiegów, a na naszej podatności na myślenie magiczne. Mamy całkiem sporo argumentów za tym, że myślenie to wcale nam nie przeminęło, w końcu ktoś kupował „leczniczą i magiczną wodę” naładowaną tajemniczą siłą przez teleuzdrowicieli.

Samozwańczy uzdrowiciele żerują na naszym przekonaniu, że nauka jeszcze wszystkiego nie odkryła, że być może są gdzieś jeszcze jakieś moce, tajemnicze pola i energie, do których fizycy nie dotarli, a oni sami posiedli nad nimi kontrolę by leczyć i uzdrawiać. Jest to mit w tym sensie, że nauka bada już najmniejsze cząsteczki. Badane jest zachowanie elektronów i protonów, schodzimy już na poziom kwarków co pozwala nam twierdzić, że jeśli istniałyby jeszcze jakieś siły, na tyle potężne by wywierać bezpośredni wpływ na ludzki organizm to z pewnością dawno byłyby już odkryte. Rozumowanie to można przenieść dalej na poziom teistyczny. Bóg, który miałby swoją boską mocą wpływać na ludzki los powinien pozostawiać wykrywalny ślad. Wprawdzie źródło takiego oddziaływania byłoby poza ludzkim postrzeganiem ale z drugiej strony miałoby ono wywoływać realny i silny wpływ już „w naszym świecie” na doskonale nam znaną i dokładnie badaną materię i tkanki ludzkiego ciała.

Świat wiary, ignorujący poszukiwanie namacalnych dowodów, sam potrafi powoływać się na niezwykle spektakularne wydarzenia jak np. egzorcyzmy, traktując je wręcz jak ów „namacalny dowód”. Tymczasem dziś już dobrze wiemy, że wszystkie obserwowalne zachowania „opętanych” znajdują doskonałe wyjaśnienie na polu psychologii i psychiatrii od z zespołu Tourette’a z objawami koprolalii (niepowstrzymana chęć przeklinania i znieważania), kopropraksji (nieprzyzwoite gesty) poprzez glosolalię (bełkot językopodobny), ksenolalię (mówienie zasłyszanymi zwrotami z istniejących języków), afazję żargonową (nieświadome wypowiadanie losowych słów) po kompulsję bluźnierczą. Zanim zachowaniami tymi na poważnie zajęła się medycyna ludzie intuicyjnie przypisywali je złym duchom adekwatnie do kręgu kulturowego, z którego się wywodzili. Dziś jednak owe „złe duchy” daje się skutecznie poskromić m.in. przeciwpsychotycznymi i przeciwdrgawkowymi środkami farmakologicznymi. „British Journal of Psychiatry” już w 1994 r. opisywał przypadek pacjenta, który przeszedł serię egzorcyzmów wg. różnych rytuałów (chrześcijańskiego, hinduskiego i muzułmańskiego) ale finalnie pomógł mu dopiero stosowany w terapii schizofrenii klopentiksol. Relacje z egzorcyzmów potrafią być jeszcze bardziej spektakularne i zawierać opisy lewitacji, plucia gwoździami itp. Problem jednak w tym, że brak jest badań tego zjawiska w kontrolowanych naukowych warunkach np. z przeszukaniem uczestników, prześwietleniem stosowanych przyrządów itp. W takich warunkach pozostają nam jedynie relacje kogoś kto usłyszał to od kogoś innego lub wątpliwej jakości zapisy z kamer video. Jeżeli sama spektakularność obserwowanego zjawiska ma tu być jakimkolwiek argumentem to doszukiwałbym się jej również w pracy Davida Copperfielda.

Wielu badaczy doszukiwało się różnych lepszych lub gorszych prób wyjaśnienia naszej podatności na treści religijne. Powstawały w ten sposób różne mniej lub bardziej spójne teorie, spekulacje i twierdzenia. Jedna z nich zakłada, np. że dziecko krzycząc o pomoc, o jedzenie, o ogrzanie, o przewinięcie, płacze wiele razy i wiele razy dostaje to czego chce. M. D. Faber twierdził iż:

„Łatwo nawiązuje ono łączność ze światem nadprzyrodzonym, ponieważ w pewnym sensie od początku tam było. Pozostawało w łączności z czymś potężnym, nieznanym i podtrzymującym życie od chwili, gdy rozpoczęło proces internalizacji relacji ciała i umysłu czy też interaktywnego, filozoficznego wdrukowywania, które jest naturalnym efektem uczuciowej interakcji dziecka z wszechpotężnym opiekunem, pojawiającym się tysiące razy, by je uwalniać od głodu i cierpienia oraz zaspokajać jego emocjonalną potrzebę kontaktu i bliskiej więzi. (…) Nieświadomy umysł dziecka rezonuje na narracje religijne, zanim dojrzeje jego rozum, zanim potrafi ono przyjrzeć się i krytycznie ocenić to, czemu ma przytaknąć.”

Niezależnie czy się zgadzamy z twierdzeniem Fabera czy też nie, faktem jest, że dzieci są biologicznie „zaprogramowane” by bezkrytycznie wierzyć słowom autorytetu — rodzica. Dziecko nie może samo testować ostrzeżeń typu: „Nie wchodź tam bo spadniesz” czy „zostaw go bo cię ugryzie”. Bezkrytyczne zawierzenie autorytetowi warunkuje przetrwanie. W tym kontekście komunikat rodzica w stylu „nie zaczepiaj niedźwiedzia bo Cię zje” jest dla dziecka tak samo prawdziwy jak „zatańcz wokół ogniska, aby spadł deszcz”. Automatyczne zawierzenie poradom autorytetu — rodzica z jednej strony ratuje dziecko od śmierci, z drugiej zaś jedynie marnotrawi trochę czasu i energii na podskoki wokół ogniska. Jezuici najwyraźniej byli świadomi tego mechanizmu głosząc:

„Daj nam swoje dziecko na pierwszych siedem lat, a my ci oddamy gotowego człowieka.”

Naiwność jest zatem nierozerwalnym elementem naszej natury, a zawierzenie słowom autorytetu jest niezwykle silne nawet w życiu dorosłym czego ponad wszelką wątpliwość dowiódł, wielokrotnie powtarzany, tzw. eksperyment Milgrama (1961 — 62 r.). Stanley Milgram wykazał, że ludzie obojga płci w różnym wieku, z różnych środowisk, różnych zawodów i różnego wykształcenia pod wpływem działania autorytetu dokonają tego czego on sobie zażyczy choćby było to nawet niezgodne z ich wewnętrznym przekonaniem czy wprost złe czy niemoralne.

Przeprowadzony przez Rona Jonesa w roku 1967 eksperyment, zapamiętany później jako The Third Wave, poszedł nawet dużo dalej. Przeprowadzony przez niego eksperyment socjologiczny wykazał, że da się zaszczepić idee totalitarne nawet osobom wychowanym we współczesnych państwach demokratycznych, znających historię III Rzeszy, a nawet otwarcie krytykujących totalitarny ustrój państwa.

Dobór naturalny premiował bezwarunkowe zawierzenie i karał nadmierny sceptycyzm. Dzięki temu mogliśmy szybko zapełnić mózg informacjami od naszych matek i babek, informacjami których nie mogliśmy w żaden inny sposób zdobyć lub ich samodzielne zdobycie byłoby zbyt ryzykowne dla dziecka. Większość z tych informacji ma charakter ochronny (zakładamy w końcu, że członkowie rodu chcą chronić potomka) i wspierający przetrwanie. Dobór naturalny premiował zatem łatwowierność i naśladownictwo. Niewyrośnięcie jednak z tej podatności w odpowiednim czasie skazuje nas jednak na życie w „krainie elfów”. Niewykluczone zatem, że znane nam kulty przekazywane przez autorytety na odpowiednio wczesnym etapie życia są produktem ubocznym naturalnej i wspierającej przetrwanie łatwowierności.

Naszą czysto ludzką podatność na przekaz autorytetów wykazano w sprytnym eksperymencie. Dzieciom jak i szympansom pokazano, że aby otworzyć drewniane pudełko ze znajdującą się w środku nagrodą należy uderzyć je z lewej strony, z prawej strony i z góry, a następnie wyjąć bolec blokujący wieko. Zarówno dzieci jak i szympansy szybko to sobie przyswoiły i otwierały je w wykonując te właśnie czynności w odpowiedniej kolejności. Gdy jednak zamieniono pudełko na przezroczyste wykonane z pleksi sytuacja się zmieniła. Szympansy szybko się zorientowały, że obijanie pudełka jest bez sensu i w żaden sposób nie wpływa na mechanizm działania wieka, zaniechały więc tego i od razu przystąpiły do jego otwierania bez zbędnego rytuału. Ludzkie dzieci w takiej samej sytuacji nadal obijały pudełko zupełnie tak jakby oczekiwanie dorosłych było dla nich ważniejsze niż to co podpowiada im własny wzrok i zdrowy rozsądek.

Podatność dzieci na bezkrytyczne akceptowanie przekazu to jedna niezwykle silna strona medalu, drugą jest zaobserwowana już przez psycholog Deborah Kelemen silne poczucie celowości. Psycholog zwróciła uwagę na to, że dzieci we wszystkim widzą celowość. Wszystko wg nich jest po coś, ma jakiś cel. Naturalnym następstwem takiej cechy może być późniejsze przypisywanie celowości zdarzeniom i zjawiskom, którym trudno ją obiektywnie przypisać. W każdej kwestii jesteśmy w stanie zadać pytanie „po co?” jak i usilnie poszukiwać na nie odpowiedzi zupełnie jakby surowa odpowiedź, że coś jest zupełnie bezcelowe była dla nas z jakiegoś powodu nieakceptowalna. W takich warunkach usilnych poszukiwań dla własnego emocjonalnego komfortu faktycznie jesteśmy w stanie przypisać celowość niemal wszystkiemu co obserwujemy dążąc czasem do absurdu. Możemy w ten sposób twierdzić nawet, że księżyc wschodzi by rozświetlać noc dla ludzkiej wygody i komfortu, rozgwieżdżone nocne niebo lśni gwiazdami by cieszyć nasze oko swoim pięknem, planety poruszają się by ułatwić nam odmierzanie czasu, a polne kwiaty kwitną po to aby na świecie było ładniej. Ludzka kreatywność jak i potrzeba poszukiwania celowości jest tak silna, że w praktyce nie ma zjawiska, do którego nie da się zadać pytania „po co?” oraz doszukać się komfortowej odpowiedzi.

Brytyjski antropolog Edward Evans-Pritchard dokonał w tym zakresie ciekawych obserwacji. Przez dłuższy czas obserwował on zachowania religijne i wierzenia plemienia Zan zamieszkującego w Sudanie. Pewnego dnia w wiosce zawalił się dach glinianej chaty. Mieszkańcy od razu znali powód tego wydarzenia, oczywiście były to czary, a ludzie których to spotkało musieli w jakiś sposób sprowadzić na siebie wrogość duchów. Evans wykorzystał to by porozmawiać o zaistniałej sytuacji z członkami plemienia. Wytłumaczył im, że przyczyną zawalenia się chaty były termity, które przegryzły belkę. Wyjaśnienia te nikogo jednak nie zainteresowały, a co więcej Zanowie doskonale sobie z tego zdawali sprawę, wiedzieli że termity osłabiły belkę, dokładnie rozumieli „mechanikę” zjawiska i zdawali sobie sprawę z tego, że prędzej czy później każda belka pęknie z tego właśnie powodu. Wiedza ta nie zmieniła jednak ich przekonania o ingerencji czarów. Czary były dla nich najlepszym wytłumaczeniem, a jako argument podawali, że belka pękła właśnie w chwili gdy konkretna osoba była w środku, nie przed lub po wyjściu ale właśnie wtedy gdy jeden z mieszkańców przebywał w środku. Nie to w jaki sposób doszło do pęknięcia ale obecność konkretnej osoby w czasie tego zdarzenia była dla nich niepojęta. Taki zbieg okoliczności, w ich mniemaniu, nie mógł być jedynie przypadkiem, tu musiała być jakaś celowość, czary wydawały im się najlepszym wytłumaczeniem. Argument, że czary są mniej prawdopodobne od przypadku do nikogo jednak nie trafiał, głęboko wierzyli w czary i nie byli szczególnie zainteresowani zgłębianiem ich przyczyny.

Człowiek niezwykle łatwo przypisuje celowość różnym zjawiskom i obiektom, historia dostarcza nam całkiem sporo takich przykładów. Począwszy od Księgi Rodzaju, która wskazuje, że świat flory i fauny został stworzony dla człowieka by mógł z niego korzystać, poprzez XVI w. biskupa Jamesa Pilkingtona, który głosił, że dzikie zwierzęta zostały stworzone by ćwiczyć odwagę, po nauki XIX w. duchownego Williama Kirby przekonywującego, że wszy zostały stworzone by zachęcać ludzi do utrzymywania czystości. W ten sposób możemy przypisać celowość wszędzie. Muchy powstały zapewne po to aby szkolić się w ich przeganianiu, chwasty by ciężką pracą w ich plewieniu bardziej doceniać płody ziemi, a myszy i szczury by koty miały co jeść.

Zjawisko to badał m.in. psycholog Melvin Lerner, który pokazywał badanym wizerunki ludzi na pozór cierpiących wskutek porażenia prądem. Okazało się, że z niezwykłą łatwością wymyślali oni uzasadnienia dla tego co widzą. Zamiast przyznać, że nie wiedzą dlaczego ta osoba została porażona albo że było to bezcelowe dostarczały intuicyjne uzasadnienie nie mając w rzeczywistości wiedzy o prawdziwych powodach tego co widzą.

Nasze czysto ludzkie poczucie celowości ma swoje uzasadnienie praktyczne. Gdy widzę aportującego psa mogę go opisać na co najmniej kilka sposobów. Mogę opisać ruch każdej z jego naprzemiennie zginających się i prostujących w biegu łap, mogę z tym opisem zejść niemal do opisu poszczególnych komórek i atomów jednak jest to zupełnie niepraktyczne. Zdecydowanie lepiej jest przypisać celowość i powiedzieć, że pies biegnie bo chce mi przynieść rzucony patyk. Podejście to doskonale odnajduje się też w naszej ścieżce ewolucyjnej, np. gdy opisując czającego się do skoku tygrysa z założenia przypiszemy mu „złe intencje”.

Zdarza się również, że dzieci wyobrażają sobie jakąś formę niewidzialnego przyjaciela, który w ich oczach niesie wsparcie, pomoc, doradza. Zjawisko to szczegółowo badała psycholog Marjorie Taylor z University of Oregon wykazując, że dzieci w wieku od 3 do 10 lat są w stanie utrzymywać trwałe i bogate relacje z wymyślonymi kolegami. Z reguły były to istoty ludzkie lub przynajmniej posiadające czysto ludzkie cechy, inspirowane otaczającym je światem, niekiedy obejrzaną bajką, filmem czy usłyszaną legendą. Postacie te wg. relacji dzieci przebywały zawsze przy nich, udzielały się i rozmawiały z nimi, niekiedy np. służąc swoją radą itp. Psycholog wykazała, że dzieci doskonale rozumieją różnicę pomiędzy ich wyimaginowanym przyjacielem, a światem realnym, rozumieją że są one obecne w innym sensie niż realni opiekunowie czy rówieśnicy. Wyimaginowani przyjaciele nie byli przy tym tylko czystym przeniesieniem postaci z bajki. Już 4 letnie dziecko potrafiło przypisać mu cały szereg cech od swojej własnej historii (odrębnej od historii dziecka), poprzez odrębną osobowość po indywidualne upodobania i umiejętności jakich nie posiadało ono samo.

W roku 2009 ukazał się artykuł zespołu naukowców z Oxfordu, którzy również pochylili się nad tym zagadnieniem. Badanie polegało na obserwacji aktywności mózgów ochotników w rezonansie magnetycznym (metodą fMRI). Okazało się że u osób mówiących o ich osobistej relacji z Bogiem aktywowały się te same obszary mózgu co u ludzi mówiących o ich relacji z najlepszym przyjacielem.

Być może zatem Bóg jest jedynie kolejnym etapem rozwoju naszego dziecięcego niewidzialnego pocieszyciela? Tym bardziej, że wraz z własnym dorastaniem i rozwojem oczekujemy głębszego emocjonalnego wsparcia i niewidzialny przyjaciel w pierwotnym kształcie może okazać się już niewystarczający. Taką potrzebę powinien zaspokajać już ktoś bardziej dopasowany do nowych, dalece głębszych oczekiwań.

„(…) wyobrażeni przyjaciele (i wyimaginowani bogowie) zawsze mają czas i dość cierpliwości, by poświęcić swą uwagę temu, kto cierpi. A jeszcze kosztuje to znacznie mniej niż wizyta u psychiatry lub u psychologa…”.

Niektóre stany naszej świadomości czy odczucia takie jak szczęście, miłość czy nadzieja pokrywają się z „ofertą programową” wielu religii i zapewne stąd bierze się ich atrakcyjność.

Lęk dziecka przed nieistniejącym potworem istnieje tylko i wyłącznie w jego głowie, chociaż samo dziecko jest święcie przekonane, że źródło jego lęku jest na zewnątrz (pod łóżkiem, w szafie, ciemnym pokoju itp.). Uczucia religijne funkcjonują tak samo, istnieją w chemii mózgu ale postrzegamy ich źródło właśnie jako pochodzące „z zewnątrz”, tj. innego świata duchów i bogów. Gdyby Bóg miał być tylko i wyłącznie wytworem naszych emocji to właśnie z tego powodu byłby dla nas nieodróżnialny. Nasze emocje są szczere, prawdziwe i faktycznie istnienie obiektu wierzeń nie ma tu większego znaczenia. Podobnie dzieje się gdy oglądamy horror. Nasze emocje, nasze przerażenie jest autentyczne, szczere i prawdziwe ale obiekt je wywołujący już nie.

Badania wykonywane na odpowiednio wczesnym etapie naszego życia mogą wnieść wiele cennej wiedzy do naszego poznania źródeł religijności i moralności. Odpowiednio młode dzieci są bowiem jedynymi przedstawicielami naszego gatunku „nieskażone” wpływami zewnętrznymi, swoistą „czystą kartą”, prezentującą wrodzone w nas mechanizmy. Stwierdzono w ten sposób, że już niezwykle młode dzieci posiadają dość silne poczucie moralności. Dzieci, które ukończyły 39 miesiąc życia zauważają już różnicę i potrafią udzielić odpowiedzi na pytania:

1. Czy, jeśli nauczyciel pozwala, można jeść na ławce?

2. Czy, jeśli nauczyciel pozwala, można uderzyć inne dziecko w twarz?

Powiedzenie głoszące, że „gdyby ludziom zabrać Boga, ci wymyśliliby nowego” nabiera całkiem wiarygodnych kształtów w kontekście obserwacji psychologów i badaczy ludzkiej kultury, którzy dowodzą wręcz, że dzieci pozostawione same sobie prędzej czy później same wypracują mniej lub bardziej spójną koncepcję Boga. Psycholog Olivera Pietrowicz z uniwersytetu oksfordzkiego badała to zjawisko i dowiodła, że odpowiednio młode dzieci, którym nie przekazano jeszcze żadnej wiedzy religijnej, które nawet nie słyszały słowa „Bóg” same z siebie automatycznie wypracowują pojęcie jakiejś siły wyższej. Badanie było powtarzane kilkukrotnie na dzieciach z różnych kręgów kulturowych, zawsze jednak z tym samym rezultatem. Co ciekawe nawet dzieci japońskie w badaniach Pietrowicz same wypracowywały swojego Boga, którym tłumaczyły istnienie niektórych obiektów pomimo, że Shintō czyli religia ich regionu nie przypisywała bóstwu siły stworzenia. Oznacza to, że nie mogły one usłyszeć od swoich rodziców, że Bóg coś stworzył lecz mimo to same wypracowały takie przekonanie.

Nad wynikami badań w zakresie automatycznego postrzegania świata pochylił się również Paul Bloom, psycholog z Uniwersytetu Yale. Wskazuje on na dwa autonomiczne ośrodki ludzkiego mózgu, dedykowane postrzeganiu rzeczy martwych (przedmiotów) oraz istot żywych. Separacja obu tych obszarów następuje niezwykle wcześnie, już małe pięciomiesięczne dzieci potrafią odróżniać ludzi od rzeczy. Można to zauważyć obserwując reakcję niemowlaka gdy widzi on ruch obiektu nieożywionego. Np. nie ukrywa zdziwienia gdy widzi ruszające się pudełko, ruch człowieka tymczasem nie wzbudza w nim żadnej reakcji. Idąc dalej tym tropem Bloom wyjaśnia zachowanie „dzieci Pietrowicz”. Człowiek postrzega świat poprzez owe dwa sposoby i to właśnie rodzi w nim intuicyjne postrzeganie świata jako składającego się z materii i „czegoś poza nią”.

Psycholog Justin Barrett przyrównuje wręcz naszą zdolność do przyswajania treści religijnych do tak automatycznego i naturalnego mechanizmu jak wykształcenie i przyswojenie języka. Każdy rodzi się ateistą i niemową. Dokładnie każde dziecko nie ma wiedzy o Bogu ani o języku i w zależności od regionu świata w jakim się urodzi przyswoi jego język i religię. Nic dziwnego zatem, że mamy religię. Przy tak silnym mechanizmie wytwarzania i przyswajania religii, dziwnym byłoby wręcz gdybyśmy jej nie posiadali.

„Wszystkie dzieci rodzą się ateistami i nie mają pojęcia o Bogu.”

Paul d’Holbach

3 letnie dzieci myślą magicznie (wierzą np. że jak mama pocałuje to przestanie boleć), trochę starsze myślą mitycznie (wierzą np. we wróżki i potwora kryjącego się pod łóżkiem). Być może nasza późniejsza, przejawiająca się w dorosłym życiu, zdolność do wiary w Boga, rozumianego jako dobrego super rodzica i opiekuna, który zawsze wysłucha jest pozostałością naszych dziecięcych podatności.

Isaac Asimov wskazywał, że z czysto psychologicznego punktu widzenia, nasza podatność na wspierający przekaz bazuje u swych podstaw na tęsknocie do bezpiecznego raju dzieciństwa, dostarczając nam emocjonalny odpowiednik ciepłego kocyka i palca do possania:

„Wystarczy zbadać dokładniej każdy fragment pseudonauki, a wszędzie znajdzie się jakąś kołderkę, pod którą można się schować, jakiś palec do possania czy rąbek spódnicy, którego można się uczepić.”

Oznaczałoby to, że człowiek jest w stanie zachować część swoich infantylnych, dziecinnych cech również w życiu dorosłym. Jak to jest możliwe? Przede wszystkim człowiek w większym stopniu opiera swoje przetrwanie na „tęgiej głowie niż tężyźnie fizycznej”. Konstruktywnych wniosków możemy doszukiwać się porównując noworodka ludzkiego z jego najbliższym zwierzęcym krewniakiem. Małpi osesek w chwili narodzin ma mózg wielkości 70% docelowych rozmiarów, a pozostałe 30% uzyska niezwykle szybko, w ciągu najbliższych 6 do 12 miesięcy. Ludzki noworodek ma natomiast mózg wielkości zaledwie 23% docelowych rozmiarów, po czym następuje jego intensywny rozrost trwający 6 lat, a cały proces jego rozwoju kończy się dopiero około 23 roku życia. Staliśmy się zatem infantylnymi małpami. Dlatego też dużo łatwiej jest nam przyswoić abstrakcyjne treści we wczesnym dzieciństwie niż w dorosłości. Przekonanie 40 latka o stworzeniu świata w 6 dni będzie zdecydowanie trudniejsze niż 6 latka. Mechanizm ten powtarza się na wielu płaszczyznach nie tylko religijnej. W końcu mało kto sięga, po raz pierwszy, po papierosy dopiero jako dorosły. Dlatego też do indoktrynacji jak również do zaszczepienia uzależnienia najlepszy jest odpowiednio młody wiek. Religia zdaje się sama do tego przyznawać gdy czytamy deklaracje w rodzaju:

„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego.”

(Ewangelia według św. Mateusza 18: 3)

oraz

„Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego.”

(Ewangelia według św. Marka 10: 15)

Obserwujemy zatem swoiste przedłużenie naszych cech dziecięcych na dorosłość. Będąc dzieckiem zadajemy ciągle nowe pytania, będąc dorosłym odpowiadamy na nie. Są to momenty, w których nasza dziecięca fantazja przemienia się w dorosłą produktywność. Dziecięca pomysłowość odnajduje odpowiedzi w dorosłej kreatywności.

Proces ten zaczyna być dostrzegalny na kilku różnych płaszczyznach, w różnych naukach niezależnie od siebie. Trudno podejrzewać aby Sigmund Freud poświęcał zbyt dużo uwagi budowie małpiego mózgu jednak doszedł do podobnych wniosków na polu psychoanalizy.

„Wiara religijna to stan psychicznej niedojrzałości, a religia przypomina dzieciństwo z uwagi na to, że zajmuje miejsce dziecięcych fantazji, które pomagają człowiekowi radzić sobie ze swoją bezradnością.”

Sigmund Freud

II. Nieświadomy mechaniczny proces

„(…) życie nie wie, dokąd podąża. Nie ma żadnego długoterminowego planu. Nie myśli o końcu. W ogóle nie myśli. Nie istnieje umysł, w którym odbywałby się proces myślenia. Ewolucja stanowi przeciwieństwo teleologii. Życie jest rozrzutne i ślepe. Nie zna pojęcia sprawiedliwości. Może sobie pozwolić na marnotrawstwo.”

Carl Edward Sagan

Współistnienie nauki i religii to historia ciągłych „wstrząsów” wywoływanych kolejnymi odkryciami. Jednym z takich przełomowych „wstrząsów” była praca autorstwa Karola Darwina „O pochodzeniu gatunków drogą doboru naturalnego”. Publikacja wywołała zakłopotanie i niejako rozzłościła świat religii tłumacząc powstanie i rozwój całej obecnie obserwowanej przyrody bez konieczności odwoływania się do Boga traktując jednocześnie człowieka jedynie, jako element owej przyrody, a nie jak to głosił Kościół stojącego ponad nią.

Karol Darwin opublikował dzieło swego życia w roku 1859. Książka szybko zyskiwała na popularności, a sam autor krytyków. Ówczesny świat nie mógł łatwo się pogodzić z głoszonymi tam tezami, które de facto zrzucały człowieka z uprzywilejowanej pozycji i ustawiały w jednym szeregu z innymi znanymi nam formami życia. Burzyło to religijny pogląd o tym, że człowiek jest centralnym punktem stworzenia, a wszystkie inne istoty są mu dane i zrównane niemal do zasobu, z którego może korzystać. Fakt ewolucji człowieka kłócił się też z obrazem człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga. Czyżby zatem nieomylny Bóg stworzył „produkt wadliwy”, który musi ewoluować (nieustannie się poprawiać) by dopasować się do zastanych warunków? Dzieło Darwina obróciło w niwecz wyjątkowość człowieka, który stał się jedynie kolejnym ze 193 gatunków małp zamieszkujących Ziemię.

Czy zatem człowiek niczym nie różni się od zwierząt? Zwolennicy kreacjonizmu przywołują w tym miejscu takie cechy człowieka jak zdolność do empatii, współodczuwania czy miłości. Mają one odróżniać nas od zwierząt i poniekąd jest to racja. Problem w tym, że są to jedynie cechy wypracowane przez nasz gatunek w drodze ewolucji i przetrwały jedynie, dlatego, że były przydatne dla dalszego rozwoju. Podobnie jak paw wykształcił sobie kolorowe piórka tak człowiek wykształcił w sobie owe cechy, a w tym sensie nie są one żadnym wyróżnikiem nas ze świata zwierząt.

Młody Darwin wykazywał dalece idącą fascynację przyrodą, a przełomem dla badacza stała się podróż, w jaką miał okazję wybrać się w roku 1831. Opłynął on wówczas Amerykę Południową i wyspy Galapagos, napotykając na swej drodze przeróżne okazy roślin i zwierząt, co w konsekwencji doprowadziło go do opracowania przełomowej teorii doboru naturalnego. Wyprawa zakończyła się w roku 1836, a sama publikacja dzieła nastąpiła znacznie później. Książka wywołała powszechne zainteresowanie, a cały pierwszy nakład rozszedł się jeszcze w dniu ukazania. Z czasem ukazywały się kolejne dodruki i tłumaczenia ostatecznie przetłumaczono książkę na niemal wszystkie języki europejskie.

Po publikacji rozgorzała dyskusja, która trwa do dziś. Czytelnicy podzielili się na zwolenników i przeciwników teorii Darwina. Trzon teorii ewolucji był wówczas trudny do pogodzenia z doktryną kościelną. Popularne były przekonania, że zwierzęta i rośliny są stałe w czasie, co oznaczało że są takie same od dnia stworzenia. Ewolucjonizm wyraźnie godził w ten pogląd, lecz z czasem kolejne odkrycia naukowe niejako wytrącały kreacjonistom argumenty z rąk, a jednoznacznie potwierdzały twierdzenia darwinistów.

Fot. 1. Charles Robert Darwin — brytyjski przyrodnik i geolog, twórca teorii ewolucji.

W świetle tych dowodów nasuwa się wniosek, że gdyby nie Darwin to teoria ewolucji i tak ujrzałaby światło dzienne, najwyżej kilka lat później za sprawą kolejnych badań i kolejnych naukowców. Siły dla tego przekonania dodaje fakt, że do podobnych wniosków w podobnym czasie co Darwin lecz zupełnie niezależnie od niego doszedł brytyjski przyrodnik Alfred Russel Wallace, filozoficzne podstawy tej teorii jeszcze przed jej upublicznieniem zostały opracowane przez Anglika Herberta Spencera, a przekonanie o pochodzeniu człowieka od małpy wygłosił już żyjący na przełomie XVI i XVII wieku włoski filozof Lucilio Vanini. Jak głosi jedna z anegdot angielski paleontolog, zoolog i filozof Thomas Huxley po zapoznaniu się z jednym z pierwszych egzemplarzy przełomowego dzieła Darwina powiedział zdumiony: „Jak można było na to nie wpaść wcześniej?

Skoro zatem ewolucja jest tak prostym, eleganckim i tak oczywistym wyjaśnieniem, to czemu pojawiła się tak późno? Myślę, że pojawiła się wkrótce po tym gdy tylko stało się to możliwe. Gdyby Darwin miał możliwość ogłosić ją światu powiedzmy sto lat wcześniej to zapewne trafiłby do jakiegoś lochu. Potwierdzeniem słuszności tego przekonania niech będzie fakt, że Lucilio Vanini za głoszone poglądy, iż świat działa wyłącznie w oparciu o proste i bezduszne prawa przyrody spłoną w końcu na stosie.

Ewolucja nie tylko wykluczyła udział Boga w rozwoju różnorodności życia, czy jego daleko idącym dostosowaniu do warunków życia ale także wprowadza nowy pogląd o jego zmienności w czasie. Wcześniej uważano, że życie trwa w niezmienionej formie od dnia stworzenia — powszechne było przekonanie, że gatunki nie zmieniają się w czasie. Myślenie o stałości życia jest naszą wiedzą intuicyjną. Dorosłe rodzą młode takie same tylko mniejsze, które później rosną i stają się takie same jak rodzice. Wiedza intuicyjna krzyczy wręcz, że życie jest stałe w czasie. Dlatego też możemy pytać jak w pewnej dziecięcej zagadce „Co było pierwsze? Jajko czy kura?” Dziś już wiemy, że … jajko było pierwsze. Jajka znosiły już płazy i gady na długo zanim wyewoluowały ptaki. Czyli przodek kury znosił już jajka zanim jeszcze stał się kurą. Ów przodek stopniowo wraz z kolejnymi pokoleniami powoli stawał się kurą lecz przez cały ten czas wykluwał się już z jajka. Zagadki tego typu obrazują jedynie, że intuicyjnie postrzegamy życie jako stałe, a nie zmienne w czasie.

Darwinowi bez konieczności odwoływania się do któregokolwiek z bóstw udało się określić sposób zmiany różnych form życia w czasie oraz jak to się dzieje, że jedne gatunki się pojawiają, a inne giną. Podczas swojej słynnej podróży na wyspy Galapagos jego uwagę przykuły żyjące tam zięby. Mylnie, na początku uznał on, że są to reprezentantki jednego gatunku. Po bliższej obserwacji spostrzegł jednak, że różnice pomiędzy ptakami są na tyle wyraźne, że należałoby raczej zaklasyfikować je do zupełnie odmiennych gatunków. Przemyślenia te doprowadziły badacza do wniosku, że obserwowane ptaki wywodzą się od wspólnego przodka, a następnie zmieniały się już niezależnie od siebie za sprawą odmiennych warunków panujących na każdej z wysp owego wulkanicznego archipelagu. Darwin wyciągnął z tej obserwacji dosyć nowatorski jak na owe czasy wniosek, iż ptaki dostosowywały się stopniowo do zastanych warunków życia. Stało się to potem podstawą wypracowanej przez niego i skrzętnie rozwijanej przez następców teorii doboru naturalnego.

Kluczem do zrozumienia tej teorii stało się dziedziczenie, czyli proces, w którym rodzice przekazują potomstwu pewne cechy. Różnica polega na tym, że niektóre cechy bardziej pomagają w przetrwaniu niż inne. Z biegiem czasu pokolenia dziedziczące ową „lepszą” cechę zdobywają przewagę nad innymi jej nieposiadającymi. Cecha ta może np. ułatwiać zdobywanie pożywienia, co będzie miało wpływ na przeżywalność przedstawicieli tego gatunku, a tym samym również ich zdolność do rozmnażania i tym samym przekazania korzystnej cechy dalej. Negatywna cecha może być w konsekwencji w ten sposób wyparta. Książkowym przykładem opisującym ten proces są żyrafy. Załóżmy, że gdzieś na dowolnym etapie ewolucji u tego gatunku pojawiła się cecha wydłużająca nieco szyję. Cecha ta w konsekwencji okazała się korzystna, bo dawała dostęp do liści drzew i krzewów innym niedostępnych. Kiedy roślinożerne zwierzęta „walczyły” o skromne zasoby liści w dolnych partiach drzew, żyrafy spokojnie zajadały się liśćmi z górnych, niedostępnych innym partii. Zyskały tym samym przewagę, która pozwoliła im na dłuższe przetrwanie, zużywanie mniej czasu na poszukiwanie jedzenia, a tym samym sprzyjała reprodukcji. Cecha ta mogła się zatem szybko rozprzestrzenić. Mniej wysiłku poświęcanego na zdobywanie pożywienia, to dłuższe życie, więcej czasu na reprodukcję, więcej potomstwa i tym samym więcej genetycznych kopii przydatnej cechy w kolejnych pokoleniach.

Ewolucja zatem to nieświadomy proces dążący do wytworzenia coraz doskonalszych bytów. Doskonalszy w tym znaczeniu oznacza jednak skuteczniej powielający się.

Odwróćmy teraz proces i uznajmy, że gdzieś na dowolnym etapie ewolucji pojawiła się cecha negatywna, która w konsekwencji utrudniała życie i zmniejszała szanse reprodukcji. Szybko dojdziemy do wniosku, że nie mogła ona przetrwać i dążyła raczej do wyginięcia wraz z obdarzonymi nią przedstawicielami gatunku. Tak więc, zwierzęta nieprzystosowane do warunków życia miały mniejsze szanse przetrwania, a w konsekwencji wyginęły. Przetrwać mogły jedynie te, które dopasowały się do środowiska życia. Dziś, kiedy jesteśmy pod wrażeniem ogólnego dopasowania zwierząt i roślin do środowiska, obserwując liczne przykłady gatunków idealnie dopasowanych do lokalnego otoczenia, nasuwa się automatycznie, intuicyjnie jedna myśl. Myśl, że ktoś musiał to właśnie w ten sposób specjalnie zaprojektować. Odpowiedzią jest tu jednak wielopokoleniowe, mozolne dopasowywanie się gatunków poprzez dziedziczenie korzystnych cech i automatyczne wymieranie cech zbędnych. Zwierzęta są idealnie dopasowane do zastanych warunków środowiska bo te niedopasowane nigdy się nie rozwinęły w tych warunkach z racji swojego niedopasowania właśnie. Już nawet niezwykle naginając i skrajnie upraszczając ten tok rozumowania załóżmy, że umieszczamy zwierzę pochodzące z rejonów tropikalnych niedostosowane do warunków surowej zimy np. w rejonach północnej Europy. Rzadka sierść lub jej brak oraz ogólne niedostosowanie sprawi, że być może przetrwa ono (zakładając że znajdzie przynajmniej częściowo sprzyjające warunki jak np. odpowiednie pożywienie) jakiś czas ale najbliższa surowa zima zakończy z pewnością jego żywot. Wiele lat później przybędzie na ten teren jakiś badacz — podróżnik i będzie zadziwiony wspaniałym dopasowaniem napotkanych zwierząt do tutejszych warunków zimowych. Nie tylko futro ale i kolor idealnie tu pasują niemal tak jakby ktoś to celowo tak zaprojektował. Opis jest oczywiście w pełni abstrakcyjny, procesy ewolucyjne sprawiłyby raczej, że takie niedostosowane zwierzę nigdy nie rozwinie się w tak niesprzyjających warunkach. My za to teraz możemy podziwiać wspaniałe dopasowanie świata przyrody, który wygląda tak jakby „ktoś celowo go zaprojektował”. Efekty niedostosowania wychodzą na jaw gdy zmienimy warunki życia, a zmiana ta nastąpi na tyle szybko, by ewolucja nie miała szans na reakcję. Dlatego też wizyta pierwszych europejskich kolonizatorów skutkowała licznymi zgonami nieuodpornionych na europejskie choroby Indian.

Dzisiaj, rozwijający się w odrębnych warunkach system odpornościowy i tym samym zróżnicowaną podatność na choroby, postrzegamy jako dowód ewolucji. Nie zawsze oczywiście tak było. W pierwszych latach ekspansji Europejczyków w Nowym Świecie wzmożona umieralność wśród lokalnych Indian była postrzegana wręcz za dowód boskiej interwencji, która oczyszcza ziemię z pogan. W liście gubernatora Massachusetts Johna Winthropa czytamy:

„Na tubylców w tych stronach Bóg zesłał zarazę i na przestrzeni 300 mil większość z nich zabrała ospa, która wciąż się wśród nich szerzy. Tak Wola Boża oczyściła dla nas te ziemie …”.

Jeżeli po czymś takim nadal upieramy się przy świadomym projekcie lub przynajmniej przy Bogu, który steruje rozwojem ewolucji to mówimy tu o bycie, który celowo zaprojektował układ immunologiczny Europejczyków odporny na choroby zakaźne oraz Indian zupełnie sobie z nimi nie radzący. Mówimy tu wreszcie o bycie, który wiedząc do czego to doprowadzi nie zrobił nic by zapobiec nieszczęściu, a gdy już do niego doszło to jedynie bezradnie przyglądał się nieuniknionym skutkom i bolesnej śmierci tysięcy ludzi.

Pomimo coraz to większej gamy wzajemnie potwierdzających się dowodów wspierających ewolucję nadal spora część społeczeństwa twardo wierzy, że świat powstał w takim stanie jak obecnie i niezmiennie trwa dotychczas. Najsilniejszym argumentem dowodzącym twierdzeń ewolucjonistów byłoby odtworzenie procesów różnicowania gatunku poprzez stopniowe zmiany w warunkach laboratoryjnych niejako „pod lupą” badacza … i oto mamy nie jeden, a całą serię takich dowodów.

Obserwacje takie odnotowywano wielokrotnie, przytoczyć tu wystarczy chociażby wyniki badań jakich dokonano na gupikach. Biolodzy zauważyli, że gdy populację tych ryb przeniesiono z akwenu gdzie występowały liczne drapieżniki do zbiornika gdzie takiego zagrożenia nie było zmieniło się diametralnie ich zachowanie. W ciągu zaledwie 3 lat czyli ok. 30 pokoleń gupików nastąpił „uderzający zanik ewolucyjnie ukształtowanej umiejętności ucieczki”. Brak presji ze strony polujących drapieżników sprawił, że cecha „bądź czujny, kryj się i uciekaj” zaniknęła jako zbędna. Ewentualny powrót do starego akwenu zakończyłby się zapewne wyginięciem populacji w paszczach drapieżników gdyż zabrakłoby jej owych 30 pokoleń na odtworzenie gwarantującej przetrwanie cechy (drapieżniki nie będą czekały aż ryby nauczą się kryć i uciekać). Akwen szybko wróciłby do stanu równowagi, a my po latach zachwycilibyśmy się jakie to wszystko idealnie dopasowane.

Presja selekcyjna może wręcz wspierać dwa skrajnie przeciwne kierunki rozwoju. Z jednej strony dobrze jest wyróżniać się umaszczeniem i przyciągać uwagę samic, z drugiej zaś lepiej nie rzucać się w oczy drapieżnikom. Zależności te doskonale opisał (również na gupikach) kanadyjski biolog ewolucyjny John Endler. Zauważył on, że rybki w zależności od warunków bytowania mają nieco odmienne „umaszczenie”. Gupiki w zbiornikach pełnych drapieżników mają nieco bardziej stonowane barwy podczas gdy inne, zasiedlające bezpieczniejsze lokalizacje są zdecydowanie jaskrawsze.

Endler nie ograniczył się jednak wyłącznie do obserwacji terenowych. Badacz postanowił samemu, w kontrolowanych warunkach sztucznie wywołać presję selekcyjną by zaobserwować ewolucję w praktyce. Eksperyment polegał na utworzeniu 10 oddzielnych sadzawek, do których wpuszczono kolonie gupików. Sadzawki zapewniały jednak zróżnicowane warunki bytowania, różniły się zarówno rodzajem podłoża (by rybki miały się do czego upodabniać) oraz obecnością i rodzajem drapieżników. Całość była o tyle dobrze pomyślana, że w ramach eksperymentu udało się wywołać zróżnicowane nasilenie presji selekcyjnej. Przez pierwsze pół roku wszystkie sadzawki były wolne od drapieżników lecz po tym czasie zaczęto je tam wpuszczać. Do 4 sadzawek wpuszczono zatem agresywne drapieżniki (silna presja), do 4 kolejnych nieco łagodniejsze (umiarkowana presja), a pozostałe dwa pozostawiono bez drapieżników w celach kontrolnych.

Endler regularnie, co kilka miesięcy wyławiał gupiki i szczegółowo je badał dokładnie mierząc rozmiary plamek na łuskach. Pomimo dość krótkiego czasu badania udało mu się zaobserwować pierwsze zmiany i wyraźne tendencje. Potwierdził w ten sposób, że parametry takie jak liczba i wielkość plamek dostosowują się do warunków bytowania. Rybki niezagrożone przez obecność drapieżników mogły sobie pozwolić na „wyścig” ubarwienia by zwracać na siebie uwagę samic. Te które musiały jednak kryć się by przetrwać zachowały się w barwach nieco bardziej stonowanych. Co więcej przez pierwsze pół roku kiedy wszystkie sadzawki były jeszcze wolne od drapieżników liczba kropek na łuskach rybek regularnie rosła. Tendencja ta wyraźnie wyhamowała dokładnie wtedy gdy do gry weszły ryby drapieżne.

Paleobiolog Daniel W. McShei przy współpracy z doktorantką Duke L. Fleming przeprowadzając eksperymenty na muszkach owocowych spostrzegli zaskakujące zróżnicowanie. Owady jakimi dysponowali do badań były okazami hodowanymi w tym celu od dziesięcioleci, oznaczało to, że ich liczne pokolenia rozwijały się w warunkach odmiennych od naturalnych. Nie były one narażone na zagrożenia świata zewnętrznego, na dotkliwe zmiany temperatury, a wręcz przeciwnie, miały zapewniane idealne warunki rozwojowe. McShei spostrzegł, że muszki żyjące w warunkach laboratoryjnych zaczęły wykazywać daleko idące różnice w budowie ciała w porównaniu z dziko żyjącymi „kuzynkami”. Efektem prac dwojga naukowców stała się publikacja zawierająca listę różnic w budowie owadów, które początkowo identyczne z czasem na skutek życia w znacząco odmiennych warunkach zaczęły się różnicować.

Innym zanotowanym przypadkiem są zmiany jakie zaobserwowano u pewnego gatunku ćmy (krępak nabrzozak), który z racji bytowania na pniach brzozy charakteryzował się białą barwą. W skutek jednak intensywnego rozwoju przemysłu w Anglii pnie tych drzew zaczęły szarzeć. Na przełomie XIX i XX w. zaobserwowano, że wraz ze zmianą barwy kory drzew zmianie ulega i kamuflaż tych owadów. W ich populacji zaczęło przybywać osobników posiadających ciemną barwę. Zjawisko to nazywamy dziś melanizmem przemysłowym.

Obserwatorem przebiegu ewolucji „na żywo” był też amerykański biolog Richard Lenski. Przeprowadzony przez niego eksperyment rozpoczął się od 12 kolb z bakteriami E. Coli hodowanymi na pożywce zawierającej glukozę. Lenski regularnie przekładał niewielką próbkę do nowej kolby tworząc w ten sposób odpowiednik kolejnego pokolenia, a resztę wyrzucał. Od czasu do czasu niektóre kolonie bakterii zamrażał — był to odpowiednik skamieniałości do przyszłego porównania. Wybór bakterii E. Coli do tego eksperymentu był o tyle zasadny, że narastają one niezwykle szybko, co pozwala na przeprocesowanie w ten sposób wielu pokoleń we względnie krótkim czasie oraz doskonale przeżywają one mrożenie co pozwala później na porównywanie żywych kolonii oddalonych od siebie o wiele pokoleń. Po upływie ponad 60 tys. pokoleń można było sporządzić listę różnic jakie zaobserwowano pomiędzy pierwszymi pokoleniami, a ostatnimi. Bakterie hodowane w komfortowych warunkach laboratoryjnych stały się przede wszystkim dwukrotnie większe ale główne różnice dotyczyły sposobu w jaki nauczyły się one korzystać z dostępnej pożywki. Metabolizm glukozy przebiegał zdecydowanie efektywniej niż na początku, a co więcej bakterie nauczyły się „trawić” całkiem nową substancję. Lenski dodawał do próbek również kwasek cytrynowy, z którym bakterie na początku zupełnie sobie nie radziły. Jednak po upływie ok. 20 tys. pokoleń pojawiła się mutacja pozwalająca na metabolizm jego składników. Nowa zdolność padła na podatny grunt, teraz zamiast zabiegać o energię z glukozy bakterie miały dostępną wygodną alternatywę, a nowa cecha wkrótce się upowszechniła.

Nie musimy jednak, aż tak daleko zagłębiać się w dociekania licznych biologów by przekonać się że człowiek może wpłynąć na cechy fizyczne jak i sposób zachowywania się zwierząt. Hodowcy gołębi i psów zapewne potwierdzą, że jak najbardziej jest to możliwe. W ciągu kilkuset lat udało się nam dojść od wilka do pekińczyka i to są zmiany najbliższe świadomego projektu, hodowcy dążyli w końcu do pozyskania i utrwalenia oczekiwanych cech zwierząt. Człowiekowi udało się zaobserwować również i nieoczekiwane cechy np. gdy odnotowujemy jak bakterie uodporniają się na działanie antybiotyków.

Innym dowodem działania ewolucji jest dalece idące zróżnicowanie gatunków zwierząt żyjących i rozwijających się w dużym odosobnieniu od pozostałych. Dlatego też oddzielona wodami oceanu Australia wykształciła tak wiele unikalnych, endemicznych, nigdzie więcej niespotykanych gatunków fauny i flory. Kangur, koala, emu, dziobak czy ssaki kolczatkowate, wszystkie te gatunki wyewoluowały tylko i wyłącznie na kontynencie australijskim„korzystając” z geograficznego odseparowania ich linii genetycznych. Skoro rozwój tych zwierząt przebiegał w sposób oderwany zarówno od pozostałych (np. żyjących w Azji gatunków) jak i w unikalnym środowisku to mógł on podążać swoim własnym szlakiem tworząc gatunki nigdzie indziej niespotykane. Zasada ta powtarza się wielokrotnie w przypadku ewolucji gatunków fizycznie odseparowanych od reszty świata. Pingwiny np. zamieszkują wyłącznie Antarktydę i jakoś żaden nie postanowił zamieszkać w posiadającej podobne warunki Arktyce. Fizyczne odseparowanie Madagaskaru sprawiło, że niemal 40 gatunków lemurów rozwinęło się tylko tam i żaden w pobliskiej Afryce. 60 kilometrowa odległość pomiędzy wybrzeżem Indii i Sri Lanki sprawiła, że lampart lankijski różni się szczegółami od swojego kontynentalnego odpowiednika, a wody morza jawajskiego sprawiły, że nosacze żyją wyłącznie na Borneo i jakoś niespecjalnie przypominają naczelne zamieszkujące pobliską Sumatrę. Angielski przyrodnik Alfred Russel Wallace już w XIX w. spostrzegł, że wyspy Bali i Lombok oddalone od siebie o ok. 30 km. wyraźnie różnią się pod względem żyjącej tam fauny. Dało to podstawę do wyznaczenia tzw. linii Wallace’a oddzielającej australijską i orientalną krainę zoogeograficzną.

Aby zwierzęta zaczęły się różnicować nie trzeba ich nawet oddzielać nieprzebytym morzem. Środkowoafrykańska rzeka Kongo jest już na tyle istotną przeszkodą, że na jednym jej brzegu znajdziemy stada szympansów zwyczajnych, a na drugim bonobo. Oba te gatunki pierwotnie wywodziły się od wspólnego przodka jednak z uwagi na przeszkodę terenową dziś istotnie się już od siebie różnią.

Dobitnym przykładem może tu być również odkryta w 1986 r. u wybrzeży Morza Czarnego jaskinia Movile. Życie w tej jaskini rozwijało się w zupełnym odseparowaniu od reszty świata. W rezultacie, gdy naukowcy wreszcie się do niej dostali, odnaleźli tam liczne gatunki bezkręgowców niespotykanych nigdzie indziej na świecie.

Znane są też przykłady pośrednich form życia, które sprawiają wrażenie jakby „zostały przyłapane” w trakcie przechodzenia z jednej formy w drugą. Paleontologia ale i zoologia dostarcza nam cały szereg takich przykładów:

1. Tiktaalik — skamieniałość ryby sprzed 375 milionów lat, odkryta w roku 2006 na Wyspie Ellesmere’a w arktycznej części Kanady. Okaz uznawany jest za formę przejściową pomiędzy rybami, a płazami z uwagi na jego budowę, która wykazywała cechy zarówno jednych jak i drugich. Uwagę ewolucjonistów przykuły jego kończyny, które jeszcze wprawdzie przypominały płetwy ale już z częściowym przystosowaniem do odpychania się od dna i poruszania po lądzie. Płetwy piersiowe mogły zginać się w połowie swojej długości i zakończone były palcami co dodatkowo wspomagało „zahaczanie się” i odpychanie od lądu. „Łapy” tiktaalika wykazywały więcej cech odróżniających je od typowo rybich płetw. Kości przyjmowały kształt wczesnej wersji barku, łokcia oraz nadgarstka. Korpus natomiast pozbawiony był typowego dla ryb spłaszczenia bocznego co w połączeniu z brakiem pokryw skrzelowych sugeruje, że mógł on przebywać na lądzie i oddychać powietrzem atmosferycznym, najprawdopodobniej miał zarówno skrzela jak i płuca.

Fot. 2. Skamieniały szkielet tiktaalika odkryty w 2006 roku oraz wizualizacja wyglądu zwierzęcia.

2. Elpistostege — żyjąca w zbliżonym okresie co tiktaalik ryba posiadająca obręcz barkową i płetwy zawierające już zalążki palców.

3. Akantostega — czworonożny rybo-płaz sprzed ok. 370—350 mln lat. Budowa kończyn najprawdopodobniej nie pozwalała mu jeszcze na poruszanie się po lądzie ale posiadały one już coś na kształt palców. Akantostega posiadała zarówno skrzela jak i płuca.

4. Ichtiostega — kolejny przykład wymarłej formy przejściowej. Żyjący ok 365 mln lat temu rybo-płaz, którego skamieniałe szczątki odkryto na Grenlandii w roku 1932 wykazywały liczne cechy typowe zarówno dla płazów jak i ryb. Uznawany za jednego z pierwszych czworonogów oraz lądowy kręgowiec posiadał jednak płetwę ogonową oraz łapy zakończone palcami.

5. Archaeopteryx — żyjące ok. 150 mln lat temu zwierzę, które posiadało równocześnie cechy typowe dla ptaków i gadów. Skamieniałe szczątki możemy do dziś oglądać m.in. w Muzeum Historii Naturalnej w Berlinie oraz Wyoming Dinosaur Center.

Nauka nie skazuje nas wyłącznie na wnioskowanie i snucie domysłów na podstawie skamieniałych wykopalisk. Ewolucję można zaobserwować na przykładzie nawet obecnie żyjących zwierząt, których budowa ciała wykazuje mieszankę cech typowych dla zupełnie różnych gatunków. Tym samym na scenę w miejsce paleontologii wchodzi zoologia dostarczając nam dalszych przykładów:

1. Łaziec indyjski — rybka, która doskonale radzi sobie bez wody, potrafi odpychając się płetwami chodzić po lądzie oraz oddychając powietrzem atmosferycznym przetrwać nawet do 6 dni.

2. Ambystoma meksykańska — płaz wodny posiadający anatomiczną zdolność do pływania i „raczkowania po dnie”. Posiada długą płetwę grzbietową oraz łapki wyposażone w palce.

3. Poskoczek mułowy — raczkująca ryba która, nie tylko sprawnie porusza się po lądzie, budowa kończyn pozwala jej nawet na całkiem sprawne wspinanie się.

Fot. 3. Wychodzący z wody poskoczek mułowy (z lewej) oraz idąca po dnie morza ryba z rzędu żabnicokształtnych (z prawej).

4. Brachionichthyidae — niewielka rodzina morskich ryb żabnicokształtnych występujących w wodach okalających Australię. Konstrukcja płetw piersiowych pozwala im chodzić po dnie. Chód ten niezwykle przypomina kroki stawiane przez zwierzęta lądowe.

5. Antennarius maculatus — chodząca po dnie ryba z rodziny antenariusowatych.

Fot. 4. Idąca po dnie ambystoma meksykańska

6. Ssaki z rzędu waleni — do dziś zachowały szczątkowe wibrysy i kości kończyn dolnych.

Doskonałym przykładem niespodziewanych ścieżek jakimi może podążać ewolucja są żyjące obecnie płastugi. Są to ryby spędzające czas przy dnie i posiadające typowe dla tego trybu życia i kamuflowania się spłaszczenie. Gdyby jakikolwiek inżynier miał zaprojektować rybę żyjącą płasko przy dnie to z pewnością zaprojektowałby coś na kształt płaszczki czyli szeroki spód przylegający do dna, płaski i pokryty kamuflażem grzbiet oraz para oczu na szczycie głowy. Płastugi wyglądają jednak z goła inaczej. Ryby te leżą płasko przy dnie na boku, a parę oczu mają tylko z jednej strony ciała. Oznacza to, że musiały one kiedyś mieć budowę podobną np. do śledzia z oczami po obu stronach głowy i skrywając się przy dnie jedno oko zawsze miały skierowane w stronę dennego mułu, a drugie w górę. Ten tryb życia wymusił stopniowe zmiany ewolucyjne, a oko w kolejnych pokoleniach zaczęło „wędrować” na drugą stronę. Dziś obserwujemy dość pokraczną konstrukcję ryby z parą oczu umieszczoną na jednym boku ciała. Jestem przekonany, że żaden świadomy inżynier nie wpadłby na takie makabryczne rozwiązanie.

Silnych dowodów w tej sprawie dostarczył nam paleobiolog Matt Friedman, który w 2008 r. znalazł skamielinę płastugi sprzed 50 mln lat. Okaz ten był o tyle szczególny, że jeden oczodół znajdował się w prawidłowym miejscu, drugi natomiast nie znajdował się po żadnej ze stron lecz właśnie w połowie drogi. Friedmanowi udało się tym samym odnaleźć płastugę w fazie przejściowej.

Proces ewolucji nie jest w żadnym wypadku procesem świadomym czy planowanym ale mimo to potrafi doprowadzić do powstania niezwykle skomplikowanych organów … jak np. ludzkie oko. Literatura przedmiotu szeroko rozpisuje się nad kolejnymi etapami ewolucji skomplikowanych organów od początkowo prostych do coraz bardziej złożonych z czego każdy etap pośredni przynosi konkretne korzyści jego posiadaczowi. Oko zatem mogło wyewoluować od prostych światłoczułych tkanek podobnych do tych jakie dziś obserwujemy u płazińców, które z czasem się nieco uwypuklały tak, aby dostarczyć dodatkowych informacji np. o kącie padania promieni słonecznych. Kolejne szczeble niewielkich zmian sprawiały, że organ ten stawał się coraz bardziej zaawansowany. Dziś obserwujemy niezwykle skomplikowane i wyspecjalizowane organy, które powstały w wyniku doboru kumulatywnego, a nie jednorazowego. Produkt końcowy jednego pokolenia staje się w takim procesie początkowym kolejnego.

Mamy nawet możliwość obserwowania i badania stanów pośrednich oka. Jeden z żyjących obecnie gatunków łodzika (Nautilida) posiada oko w postaci wąskiej szczeliny za którą skrywa się wypełnione wodą morską wgłębienie wyścielone tkanką światłoczułą. Oko to nie posiadające jeszcze ani soczewki, ani źrenicy daje widoczność zapewne gorszą niż w pełni wyposażony organ ale też lepszą niż brak oka. Z jakiegoś powodu łodzik nie może dokończyć tego procesu ewolucyjnego co jest o tyle dziwne, że jego krewniacy tacy jak ośmiornice i kalmary dysponują już dużo bardziej rozwiniętym narządem wzroku. W takich dociekaniach można oczywiście zagłębiać się dalej, badając reakcje na światło organizmów jednokomórkowych jak wyposażona w światłoczułą plamkę euglena czy analizować organy w jakie wyposażone są różne owady, robaki czy mięczaki. Meduzy widzą najprawdopodobniej jedynie jasno i ciemno co pozwala im określić najwyżej czy jest dzień czy noc, czy są daleko od powierzchni oraz czy cienia nie rzuca jakiś ruchomy (potencjalnie groźny obiekt), no ale to jest już o niebo więcej niż nie widzieć nic.

W podobny sposób możemy doszukiwać się korzyści z etapów pośrednich kolejnych organów i narządów. Skrzydło nawet nie w pełni wykształcone jest lepsze niż jego brak. Nie pozwoli wprawdzie latać ale może uchronić przed upadkiem z wysokości lub umożliwić dalszy skok itp.

A co z czasem potrzebnym na takie zmiany? Czy ewolucja miała go dość? Z wyliczeń pary zoologów Dana Nilssona i Susanne Pelger, którzy nieco pesymistycznie przyjęli, że następowały pojedyncze zmiany rzędu zaledwie 0,005% wynika, że do wypracowania całkiem sprawnego oka potrzebne było ok. 364 tys. pokoleń. Zakładając, że w większości dotyczyło to raczej krótko żyjących gatunków wyliczyli, że całkowity niezbędny czas o jakim tu mówimy to ok. 500 tys lat. Czas niezwykle długi z perspektywy życia człowieka jednak w skali ewolucji to niemal natychmiast.

Obalony został przy okazji kolejny mit kreacjonizmu sprowadzający się do przekonania, że ewolucja nie miała wystarczająco dużo czasu by dopracować się skomplikowanych organizmów. Wskazać tu możemy kilka argumentów:

1. Nie tylko teoretyczne wyliczenia powyższej pary zoologów ale i obserwacje wymienionych już Johna Endlera (na gupikach), Richard Lenski (na bakterii E. Coli) i Daniela W. McShei wraz z Duke L. Fleming (na muszkach owocówkach) dowodzą, że zmiany ewolucyjne w odpowiednich warunkach zachodzą w sposób wręcz obserwowalny.

2. Ludzie od pokoleń wykorzystują mechanizmy ewolucyjne do utrwalania pożądanych cech zwierząt hodując nowe rasy psów, gołębi itp.

3. Trudno w ogóle mówić o czasie potrzebnym na ewolucję gdyż w zależności od zastanych warunków przebiega ona w różnym tempie. Gupiki Endlera w sztucznie modyfikowanych warunkach zmieniały umaszczenie w ciągu zaledwie kilku miesięcy, lecz określany mianem „żywej skamieliny”, zaliczany do skorupiaków skrzypłocz najwyraźniej nie zmienił się od milionów lat.

4. Celem ewolucji nie jest większe skomplikowanie organizmów, a jedynie lepsze ich dostosowanie. Osiągnąć to można różnymi drogami, niekiedy będzie to większe skomplikowanie właśnie, a innym uproszczenie poprzez stopniowy zanik zbędnych narządów (np. uwstecznione oczy kreta, szczątkowe kości miednicy i kończyn tylnych u niektórych waleni, skrzydła strusia).

Samoistne wykształcenie się oka wydaje się niezwykle nieprawdopodobne i sprzeczne z intuicją, a jednak wszystko wskazuje na to, że proces ten niezależnie od siebie przebiegł u głowonogów i kręgowców. Oznacza to, że dobre rozwiązania, choćby nawet niezwykle skomplikowane w podobnych warunkach mogą przebiegać nawet wielokrotnie prowadząc do podobnych rezultatów. Przykładów takiego zwielokrotnionego „wymyślania” tego samego w przyrodzie nie brakuje. Owady, ptaki i ssaki (np. nietoperze) „wypracowały” skrzydła i zdolność latania podobnie jak ptaki, ryby i pingwiny aerodynamiczny kształt. Zdolność do echolokacji została wypracowana przez delfiny, nietoperze i niektóre rodzaje ptaków, a umiejętność zmiany koloru skóry najwyraźniej niezależnie od siebie opracowały ośmiornice i kameleony.

Badanie anatomii zwierząt nieustannie podważa myśl o świadomym ich zaprojektowaniu. Narządy homologiczne i analogiczne pokazują, że więcej tu chaosu niż świadomego zamysłu. Mówilibyśmy w końcu o projektancie, który z jednej strony opracowuje podobne konstrukcyjnie organy wykorzystywane do różnych celów (np. układ kostny ręki człowieka i płetwy delfina), a z drugiej zupełnie różne organy wykorzystywane dokładnie w tym samym celu (np. skrzydło owada i ptaka).

Obecnie coraz lepiej rozumiemy procesy tworzenia się niezwykle skomplikowanych organów oraz tkanek i to zarówno w sensie ich drogi ewolucyjnej jak i obecnego rozwoju biologicznego. Zespołowi dr Yoshiki Sasai udało się np. „nakłonić” (poprzez odpowiednie sygnały chemiczne) początkowo jednakowe i niepowiązane ze sobą komórki do spontanicznego różnicowania i przekształcania w różne typy komórek niezbędnych do „wyprodukowania” oka. Komórki te następnie zaczęły się namnażać i „organizować” w większe struktury kształtując siatkówkę oka. Badania tego typu sprawiają, że ludzki organizm ma dla nas coraz mniej tajemnic, a uzyskaną w ten sposób wiedzę można niezwykle praktycznie wykorzystać. W końcu hodowla organów nie jest już jedynie fantazją twórców książek science fiction.

Teoria Darwina szybko zyskała rozgłos oraz wywołała skrajne emocje od słów uznania po szyderstwa i słowa dezaprobaty. Do historii przeszła wypowiedź przeciwniczki ewolucjonizmu Lady Aschley, której niezwykle trudno było się pogodzić z faktem pochodzenia człowieka od wspólnego z małpą przodka, a wszystko skwitowała zdaniem: „Miejmy nadzieję, że to nieprawda; a jeżeli to prawda, miejmy nadzieję, że nie stanie się ona powszechnie znana”. Marzenie Lady Aschley nie spełniło się jednak, a teoria doboru naturalnego stała się powszechnie uznana w środowisku naukowym. Kreacjoniści do końca nie mogli się pogodzić z faktem, iż dzięki Darwinowi powstała spójna i logiczna teoria tłumacząca zróżnicowanie powstałych gatunków oraz ich idealne dopasowanie do zastanych warunków, a wszystko to mogło mieć miejsce bez ingerencji któregokolwiek ze znanych nam bogów.

W kolejnej kontrowersyjnej wówczas publikacji Darwin wskazał szympansy i goryle, które ze względu na biologiczne podobieństwo określone zostały, jako przodkowie człowieka. Był to wywód, z którym niezwykle trudno było pogodzić się nie tylko ówcześnie żyjącym krytykom Darwina, ale i sporej części obecnych. W świetle nowych dowodów konsekwentnie wspierających teorię ewolucji możemy stwierdzić, że oddzielenie człowieka i szympansa od wspólnego przodka nastąpiło ok. 6 mln lat temu i od tamtego momentu podążamy już własnymi ścieżkami ewolucyjnymi. Od tamtej pory obszar naszej kory mózgowej tzw. pole Brodmanna odpowiedzialny za wyższą uczuciowość i abstrakcyjne myślenie zwiększył swoją objętość blisko dwukrotnie. Człowiek i szympans nadal posiadają jednak ponad 90% wspólnych genów, co oznacza, że jesteśmy bliżej spokrewnieni z szympansem niż np. szympans z gorylem. Genetyka stała się zatem kolejnym narzędziem, którym nie dysponował Darwin ani jego XIX w. krytycy. Dostarcza nam ona jednak wzajemnie potwierdzających się dowodów na słuszność teorii ewolucji. Jared Diamond biolog z University of California w Los Angeles określił Homo Sapiens wręcz jako „trzeciego szympansa”. Tymczasem tradycja judeochrześcijańska tkwi nierzadko w przekonaniu, że ludzie stworzeni zostali niezależnie od zwierząt i nie są z nimi w żadnym stopniu spokrewnieni. Dziś już wiemy, że jest to ewidentna niezgodność ze współczesną wiedzą z zakresu genetyki czy ewolucji gatunków.

Rys. 1. Drzewo ewolucyjne ssaków naczelnych na podstawie badań DNA.

Antropogeneza na podstawie odnajdywanych w różnych częściach świata kości potwierdza i uspójnia naszą wiedzę o rozwoju człowiekowatych od praprzodków dzisiejszych naczelnych po współczesnego człowieka.

1. Sahelantrop — żyjący ok. 7 mln lat temu w Środkowej Afryce ssak człekokształtny. Na podstawie odnalezionych szczątków udało się częściowo odtworzyć kształt jego czaszki, która w wielu aspektach przypominała już czaszkę ludzką. Płaska twarz czy podobny do ludzkiego układ zębów sprawiają, że Sahelantrop określany jest jednym z najwcześniejszych ludzi oraz przodkiem dzisiejszych małp człekokształtnych.

2. Orrorin — odnalezione również w Afryce szczątki tego hominida dowodzą, że była to istota dwunożna. Analiza kości, w tym również uzębienia (zanikający kieł) wykazują powiązania z późniejszymi naczelnymi. Szacowany okres występowania to 6,1—5,8 mln lat temu.

3. Ardipitek — odnalezione w Etiopii w roku 1992 szczątki pozwoliły na określenie kluczowych cech klasyfikujących go jako dwunożnego, człekokształtnego ssaka naczelnego. Przedstawiciele tego gatunku występowali we wschodniej Afryce około 5,8–4,4 mln lat temu.

4. Kenyanthropus — czaszkę tego ssaka znaleziono w Kenii w roku 1999. Układ kostny, w tym płaska twarz i duża przestrzeń mózgowa, przypominały już dużo późniejszy przedstawicieli linii ewolucyjnej Homo. Żył ok. 3,5–3,2 mln lat temu.

5. Australopitek — szczątki przedstawicieli tego gatunku odnajdywano na licznych stanowiskach archeologicznych, głównie w Afryce wschodniej i południowej. Okres występowania szacuje się na 5,5 do ok. 1 mln lat temu. Brak przeciwstawnego palca u stóp świadczył o tym, że nie były one chwytne i podobnie jak u ludzi służyły tylko do chodzenia. Oględziny kości stóp ale i biodra czy podstawy czaszki dowodzą, że poruszał się on w pozycji pionowej. Na wyobraźnię działa szczególnie odkrycie Mary Leakey, która w roku 1978 na stanowisku archeologicznym w Tanzanii odkryła ślady idącej za rękę pary Australopiteków sprzed ok. 3,6 mln lat.

6. Homo habilis (człowiek zręczny) — odkryty w 1959 r. gatunek uznawany jest za pierwszego przedstawiciela linii Homo. Żyjący 2,5 do 1,5 mln lat temu we wschodniej Afryce. Wraz ze szczątkami odnajdowano prymitywne kamienne narzędzia co nadało mu właśnie przydomek „człowiek zręczny”. Odkryte obozowiska dowodzą, że prowadził on stadny tryb życia, przypisuje się mu wprowadzenie podziału pracy wg płci (mężczyźni polowali, a kobiety obrabiały zdobycz) oraz specjalizację pracy (odnajdowano stanowiska obróbki kamienia i stanowiska obróbki mięsa).

7. Homo erectus (człowiek wyprostowany) — żyjący ok. 1,8 miliona lat temu w Afryce środkowej i wschodniej rozprzestrzenił się z czasem również na tereny Europy i Azji. Budową ciała w znacznym stopniu zbliżał się już do współczesnego człowieka. Miał podobny wzrost, a sam szkielet od czaszki w dół wykazuje już liczne zbieżności z budową szkieletu ludzkiego. Nieobrobionymi kamieniami czy patykami w charakterze narzędzi posługują się nawet współcześnie żyjące zwierzęta. Homo erectus zrobił jednak krok naprzód opanowując ogień, używał też bardziej skomplikowanych narzędzi i technik łowieckich. Posiadał pierwsze rozbudowane zasady kulturowe, tj. podział pracy wg płci ale i monogamię czy zakaz kazirodztwa. Antropolodzy nie przypisują mu jednak jeszcze zainteresowania sprawami magii czy religii.

8. Homo heidelbergensis — szczątki jego odnaleziono i opisano na początku XX w. Żył pomiędzy 600, a 250 tys. lat temu. Posługiwał się prostymi narzędziami, dokonywał podziału prac, obozowiska zawierały już część wydzieloną np. do obróbki mięsa. Najprawdopodobniej był już też zdolny do realizacji bardziej zaawansowanych prac i ich planowania. W pobliżu jego obozowiska odnajdywano brzegi rzek umocnione kamieniami.

9. Homo naledi — gatunek hominida wyszczególniony na podstawie szczątków odkrytych w jaskini w RPA w 2013 roku. Żyjący ok. 330 tys. lat temu ssak, z uwagi na swoją anatomię uznawany jest za gatunek pośredni. Z analizy kości wynika, że posiadał on już całkiem ludzkie nogi, ręce, dłonie i zęby ale miał jeszcze prymitywny „małpi” kręgosłup i tułów.

10. Homo sapiens neanderthalensis (neandertalczyk) — szczątki przedstawicieli tego żyjącego ok. 400 tys do 24,5 tys lat temu gatunku odnajdywano głównie w Europie Zachodniej. Układ kostny, w tym czaszka, w znacznym stopniu przypominały już ludzki. Kość grdykowa umieszczona była w takim miejscu, że mógł on posługiwać się mową. Człowiek neandertalski potrafił wykonywać narzędzia kamienne, drewniane, a także ozdoby, nosił też odzież. Kości tych ssaków znajduje się w prostych grobach co oznacza, że inny gatunek niż współczesny człowiek miał swoje rytuały pogrzebowe, sztukę, a być może i prostą formę duchowości. W jaskini La Chapelle-aux-Saints (środkowa Francja) odnaleziono grób neandertalczyka z kośćmi pokrytymi ochrą oraz śladami kwiatów i żywności. Fakt, że pozostawiali oni żywność swoim zmarłym dowodzi, że wyrażali w tej formie rodzaj troski o swoich bliźnich oraz wierzyli już w jakąś formę życia po życiu.

11. Homo sapiens sapiens (człowiek rozumny) — człowiek współczesny. Jedyny żyjący obecnie ssak naczelny z rodzaju Homo.

Wyk. 1. Objętość mózgu (w cm3) w kolejnych fazach antropogenezy.

Gdy nałożymy siatkę wzrostu objętości czaszek kolejnych hominidów na pozyskiwane przez nie nowe umiejętności odnajdziemy wyraźny trend wzrostowy dla ich zdolności. Z odnajdywanych szczątków wynika, że posiadacz mózgu o objętości ok 800 cm3 potrafił wykonywać narzędzia, 1200 cm3 to już zdolność opanowania ognia. Prawdziwa rewolucja zaczęła się powyżej 1370 cm3 kiedy to zaczynamy odnajdywać pierwsze groby i pierwsze przejawy twórczości artystycznej (np. malowidła naskalne i pierwsze instrumenty muzyczne).

Odkrywane kolejne szczątki wymarłych hominidów uzupełniały i poszerzały naszą wiedzę o drodze ewolucyjnej człowieka pośród ssaków naczelnych. Wymienione powyżej przykłady stanowią jedynie część tego co dziś wiemy na podstawie wykopalisk. W rzeczywistości, w oparciu o odkryte szczątki, antropogeneza jest w stanie wskazać zdecydowanie więcej szczebli ewolucyjnych gatunku ludzkiego. Z analizy zgromadzonych dotychczas dowodów można wysunąć jednak wniosek, że ewolucja gatunku ludzkiego przebiegała dosyć chaotycznie. Oznacza to, że różne hominidy trwały równolegle w tym samym czasie, krzyżowały się, inne zaś tworzyły „ślepe odgałęzienia” ścieżki ewolucyjnej wymierając nie dając żadnej kontynuacji i tylko jedna spośród tych licznych gałęzi dała gatunek na tyle dostosowany do środowiska, że wyposażony w świadomość i rozbudowany aparat mowy mógł się rozwijać tworząc zaawansowaną kulturę i religię.

Czy na pewno jeden? Wszystko wskazuje na to, że co najmniej dwa gatunki zwierząt były w stanie to osiągnąć — neandertalczyk i człowiek rozumny. Przy czym, co warto tu zaznaczyć, neandertalczyk nie był naszym przodkiem, a równolegle żyjącym gatunkiem hominida. Nasi przodkowie i neandertalczycy wywodzą się od wspólnego przodka i żyli równolegle blisko 50 tys. lat.

Rys. 2. Rodowód homo neanderthalensis i homo sapiens.

Dowody na jakie natrafiamy wskazują na to, że podatność na wytworzenie i przyswojenie kultu religijnego pojawiła się jakieś 100 tys. lat temu równolegle u obu tych hominidów. Wiemy to bo miej więcej w tym okresie zaczęły pojawiać się przedmioty nie posiadające żadnego praktycznego zastosowania. Na okres pomiędzy 100 tys., a 50 tys. lat temu datowane są odnajdywane od czasu do czasu artefakty wykorzystywane najprawdopodobniej w obrzędach. Odnajdujemy neandertalskie ślady użycia ochry i malowidła naskalne. Na ten sam okres datowano pojawienie się bardziej rozbudowanych metod pochówku. Malowidła z jaskini La Pasiega datowane są na ok 60 tys. lat, a to oznacza, że ich autorem musiał być neandertalczyk gdyż przedstawiciele homo sapiens pojawili się na tym terenie dużo później. Znamiennym zdaje się też fakt, że najstarszym odnalezionym instrumentem muzycznym jest instrument wykonany przez ssaka nie będącego człowiekiem homo sapiens. Słynny, wykonany 46 — 44 tys. lat temu z kości flet z Divje Babe najprawdopodobniej jest dziełem umuzykalnionego neandertalczyka.

Fot. 5. Wykonany przez neandertalczyka flet z Divje Babe.

Dowody archeologiczne wskazują na to, że neandertalczyk dokonał tego co przyzwyczailiśmy się przypisywać tylko ludziom. Mamy oto dowody, że inne zwierzę, na tej planecie, niż my sami wytwarzało narzędzia, instrumenty i ozdoby, nosiło ubrania, rozpalało ogniska i piekło mięso, budowało namioty ze zwierzęcych skór, było terytorialne, budowało więzi społeczne, dbało o swoich współplemieńców, wykonywało proste zabiegi medyczne, planowało i koordynowało zbiorowy wysiłek, zdolne było do innowacji i stosowania skomplikowanych receptur, miało tradycje i obrzędy pogrzebowe, tworzyło muzykę i sztukę. Gdyby nie zmiany klimatyczne i starcia z przedstawicielami naszego gatunku homo neanderthalensis chodziłby po świecie zapewne do dziś.

Zatem jeżeli to Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo to uczynił to u dwóch różnych gatunków, których ewolucyjny rozwój zdolności poznawczych dotarł do momentu kiedy mógł wytworzyć i przyswoić wierzenia. W takiej sytuacji dużo prostszym tłumaczeniem jest fakt, że każdy gatunek zwierzęcia wytwarza kulturę i wierzenia gdy tylko jego rozwój intelektualny i samoświadomość osiągnął pewien pułap. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że zdolność do wytworzenia świadomości, inteligencji, a z czasem i religij jest pewną cechą praw przyrody, która ujawnia się gdy tylko powstaje w nim układ nerwowy odpowiednio skomplikowany.

Gdy tylko w mózgu ludzkim pojawiły się pierwsze połączenia między systemami kojarzeniowymi pojawiły się też pierwsze wizualne przedstawienia zarówno obserwowanych zwierząt jak i wyobrażeń świata nadprzyrodzonego. Malowidła naskalne nie były bezwładną bazgraniną lecz przedstawiały faktycznie obserwowane zwierzęta i tylko od czasu do czasu pojawiały się malowidła czy totemy przedstawiające wyobrażenia stworów bardziej fantastycznych. Zaczęto przedstawiać stwory bardziej abstrakcyjne jak chimery łączące dwa różne gatunki zwierząt np. pół człowieka, pół byka — Minotaur, pół rybę — syrena, pół ptaka — harpia, pół lwa — Swinks, pół jelenia itp. Gdy nasz mózg zdolny był już do wytworzenia tego typu dzieł nietrudno wyobrazić sobie dalszej fascynacji tym wraz z coraz to bardziej rozbudowaną sztuką, kulturą i religią. Każda z żyjących w paleolicie grup łowców, która w trakcie wędrówki natrafiła na taki wizerunek, zafascynowana mogła dołożyć do tego swoją legendę przykładając się tym samym do tworzenia dalszej mitologii.

Człowiek po przejściu całej tej chaotycznej drogi ewolucyjnej stał się człowiekiem głównie za sprawą rozwoju najbardziej skomplikowanego jego organu — mózgu. Oczywiście nie objętość ani waga ma tu kluczowe znaczenie. Mózg słonia potrafi ważyć nawet 6 kg, a jakoś żaden z nich nie opracował teorii względności. Wielkość mózgu nie jest tu decydująca, słoń ma większy mózg ale też musi on kontrolować znacznie większe ciało. Jakąś przesłanką może tu być raczej relacja wielkości tego organu do wielkości całego ciała, którym musi zarządzać. Innymi słowy im korzystniejsza jest ta relacja tym można się spodziewać większej „mocy obliczeniowej” wolnej od obowiązku zarządzania ciałem i możliwej do wykorzystania do innych celów. Jest to o tyle silna przesłanka, że człowiek posiada mózg znacznie większy niż u zwierząt podobnej wielkości. W zasadzie mamy największy mózg spośród wszystkich człekokształtnych, a badania szczątków naszych wymarłych przodków dowodzą, że rósł on zdecydowanie szybciej niż reszta ciała nieustannie poprawiając relację jego rozmiarów do rozmiarów ciała. Nie wydaje się by był to jednak czynnik ostatecznie decydujący o naszym ewolucyjnym sukcesie. Istotniejsze znaczenie ma tu raczej liczba połączeń nerwowych czy przyśpieszony rozwój obszarów odpowiedzialnych np. za uczenie się, elastyczność poznawczą, pamięć, planowanie czy zdolność myślenia abstrakcyjnego. Co zatem sprawiło, że mózg człowieka rozrastał się dając nam coraz więcej możliwości? Wyjaśnienia tego fenomenu podjął się antropolog z Uniwersytetu w Liverpoolu Robin Dunbar. Badacz zaczął od porównania mózgów ssaków z rzędu naczelnych od najmniejszych lemurów, poprzez makaki po człowieka. Następnie uzyskane wyniki porównał z liczebnością stada w jakich przedstawiciele danego gatunku żyją na wolności. Okazało się że wzrost liczebności grupy rósł wraz ze wzrostem wagi i objętości mózgu. Oznaczało to, że przynależność do licznej grupy wiązała się z bardziej skomplikowanymi relacjami społecznymi. Trzeba było w końcu wiedzieć kogo iskać, kogo nie, z kim się podzielić jedzeniem, a kogo lepiej unikać itp.

Dodatkowym impulsem rozwojowym był naziemny tryb życia, który za sprawą zmian klimatu został na nas niejako wymuszony. Nagłe ocieplenie się klimatu jakie miało miejsce ponad 5 mln lat temu (tzw. kryzys messyński) z jednej strony sprawiło, że futro naszych przodków nieco się przerzedziło, a z drugiej sprawiło, że bujne lasy zamieniły się w rozległe sawanny. Brak drzew siłą rzeczy premiował tych którzy sprawniej poruszają się po ziemi. Pawiany, szympansy czy ludzie spędzają większość swego życia na ziemi. Pierwotni praludzie, żyjąc na otwartej sawannie musieli dodatkowo wzmagać swoją czujność i budować jeszcze bardziej skomplikowane relacje społeczne by ustalić kto teraz czuwa, kto odpoczywa, a kto idzie sprawdzić co kryje się za wzniesieniem. Z obliczeń Dunbara wynikało, że tak rozbudowany mózg potrafił utrzymać relacje z ok. 150 osobnikami co było impulsem do kolejnego jego wzrostu. Skoro grupa rozrosła się aż tak to nie da się ze wszystkimi utrzymywać relacji jedynie za pomocą iskania, zabrakłoby czasu na polowanie, jedzenie czy sen. W takim przypadku konieczne było wypracowanie bardziej rozbudowanej mowy niż tylko pohukiwanie i warczenie. Wnioskowanie to zdają się potwierdzać badania neurologów, w tym i Michaela Gazzaniga dowodzącego, że za ludzką mowę odpowiada kora nowa (neocortex) czyli ewolucyjnie najmłodsza część mózgu.

W tym momencie wchodzimy na pole zasady „masy krytycznej”. Oznacza to, że po przekroczeniu pewnego progu następuje jeszcze intensywniejszy wzrost. Być może nasza mowa była impulsem do jeszcze większego i jeszcze szybszego wzrostu zdolności intelektualnych i pozostawienia daleko w tyle wszystkich innych zwierząt. Zjawisko masy krytycznej obserwujemy na wielu różnych polach. Jedna zarażona osoba nie wywoła epidemii, dwie być może też nie, ale jeśli liczba chorych przekroczy sto to epidemia wystrzeli i będzie już nie do zatrzymania. To samo obserwujemy w kulturze, sprzedaż jednej książki czy płyty niewiele zmienia ale np. tysiąca tworzy samonakręcającą się spiralę wzrostu bo nabywcy zaczynają sami polecać ją sobie dalej. W zasadzie masy krytycznej chodzi o przekroczenie pewnego progu, uzyskanie ostatecznego impulsu, który „wstrzeli” nas na ścieżkę jeszcze szybszego rozwoju. Co mogło być zatem takim impulsem dla przekroczenia punktu, po którym rozwój ludzkiego mózgu i inteligencji wystrzelił? Najprawdopodobniej była to właśnie mowa ale swoją rolę mogły odegrać też skomplikowane relacje społeczne pomiędzy osobnikami czy wymagający intelektualnego zaangażowania proces polowania. Któryś z tych procesów był zapewne impulsem dla samonapędzającej się spirali rozwoju. Gdy mieliśmy już rozbudowane obwody neuronowe pozwalające na obliczenie toru lotu kamienia czy włóczni, nic nie stało na przeszkodzie by wykorzystać je do obliczenia czegoś innego. Podobnie jak w momencie gdy doczekaliśmy się „oprogramowania” pozwalającego na rozbudowaną mowę, kolejnym krokiem było jej zapisywanie. Zadziałała tu zasada głosząca, że „im więcej masz tym więcej dostajesz”.

Teoria opracowana przez Karola Darwina od początku spotykała się z falą krytyki. Niektórym trudno było się pogodzić z faktem pochodzenia człowieka od szympansa, innym przeszkadzał fakt wykluczenia Boga z procesów tworzących świat przyrody. Niezwykle trudno było polemizować z popularnym jeszcze w XIX wieku przekonaniem, iż całe piękno przyrody zostało dane nam przez Boga by cieszyć nasze oko, a surowce naturalne zostały celowo umieszczone w Ziemi, by człowiek mógł z nich korzystać. Twierdzenia Darwina stały w opozycji do przekonania, iż świat został precyzyjnie zaprojektowany i ma służyć człowiekowi. Okazało się przy tym, że człowiek tak naprawdę niczym szczególnym nie różni się od zwierząt, jest jedynie kolejnym wytworem procesów ewolucyjnych. Fakt porównywania człowieka do małpy był niezwykle trudny do „przełknięcia” i wzbudzał sporą dozę oburzenia i krytyki. Istotną rolę zapewne odegrała tu urażona ludzka duma, której to wmawiano przez wieki, iż jest bytem wyjątkowym, stworzonym przez Boga na jego obraz, a tu pojawia się naukowiec, który rujnuje tą idealną wizję. Jeden z badaczy podsumował tą urażoną ludzką dumę stwierdzeniem, iż ludzie łatwiej przyjęliby twierdzenia Darwina gdyby dowiódł on, iż człowiek pochodzi wprost od rajskich ptaków, a nie od zwykłej małpy. Należy w tym miejscu jednak zaznaczyć, że człowiek w żadnym wypadku nie pochodzi od małpy, a twierdzenie takie jest jedynie skrótem myślowym. W rzeczywistości mamy na myśli, że człowiek pochodzi od wspólnego przodka człowieka i współczesnej małpy.

Negowanie pochodzenia człowieka od innych ssaków naczelnych jest raczej obrazem naszych oczekiwań bycia kimś więcej niż tylko kolejnym gatunkiem zamieszkującym planetę. Takie postrzeganie zrównuje nas wprawdzie ze zwierzętami … ale przecież nimi jesteśmy, z tą małą różnicą, że jesteśmy zwierzętami emocjonalnymi i to pozwala nam buntować się przeciwko takiemu postrzeganiu samych siebie. Pragniemy czuć się ważni, bezpieczni i kochani, zatem każda doktryna dostarczająca nam takiego samodowartościowania spotka się z aprobatą ludzkiej natury, a każda odbierająca nam ten emocjonalny komfort będzie negowana. Naturalnym jest zatem to, że odruchowo, niemal automatycznie buntujemy się przeciwko temu. Urażona ludzka duma chciałaby za wszelką cenę być czymś więcej, nawet wbrew faktycznie posiadanej wiedzy. W świetle tej wiedzy możemy powiedzieć, że biologia wypracowała w nas emocje, a religia zaspokoiła je. Benjamin Disraeli swoją wypowiedzią z roku 1864, czyli w czasie kiedy darwinowskie postrzeganie świata było jeszcze kontrowersyjną nowością, ujął ów bunt następująco:

„Jak brzmi najbardziej zdumiewające pytanie postawione nam dziś bez ogródek? Jest to pytanie — czy człowiek jest małpą czy aniołem. Panie mój, ja jestem po stronie aniołów.”

Z podobnym, czysto emocjonalnym i zupełnie nieracjonalnym buntem ludzkość spotkała się już wcześniej gdy w świetle surowych faktów bezlitośnie zrujnowano sielankowy obraz Ziemi będącej w centrum znanego wówczas wszechświata. W analogiczny sposób urażona ludzka duma musiała pogodzić się z faktem, że nie jesteśmy w żadnym centrum, a jedynie zamieszkujemy pośrednią planetę, krążącą wraz z innymi wokół przeciętnego słońca, na obrzeżach niczym nie wyróżniającej się galaktyki, a wszystko co nas otacza i my sami zbudowane jest dokładnie z tej samej materii co dowolny inny zakamarek wszechświata. A jakby tego było mało to wszechświat zdaje się wyglądać tak jakby zupełnie się nami nie interesował, jakby doskonale mógł sobie poradzić i niezmiennie funkcjonować bez nas. Cóż w takiej sytuacji mogła zrobić urażona ludzka duma? Z początku się zbuntowała, lecz z czasem wraz z napływem kolejnych twardych faktów musiała wbrew swoim chęciom i oczekiwaniom pogodzić się z nową sytuacją i nowym statusem. Dlatego też warto nie mieszać przekonań z faktami. Duma niestety ma tą cechę, że „w swój sztywny gorset wtłacza”.

O ile biolodzy ewolucyjni nie mają już wątpliwości i twierdzą, że w rzeczywistości jesteśmy kolejnym gatunkiem zamieszkującym Ziemię to fizycy idą o krok dalej i przekonują, że na poziomie atomowym nie różnimy się od materii nieożywionej wykazując wręcz, że każdy organ naszego ciała, każdy znany nam obiekt i przedmiot zbudowany jest z dokładnie tych samych pierwiastków i niczego ponadto. Fizyk Sean Carroll przyznał dosyć dosadnie, że: „jesteśmy workami cząstek”. Daniel C. Dennett, w podobnym duchu, lecz nieco bardziej rozważnie pisał: „Życie również może być wyjaśnione w kategoriach rzeczy, które same w sobie żywe nie są — a wyjaśnienie nie pozostawia rzeczy żyjących bez życia”.

Biologia nie stworzyła dla nas oddzielnej kategorii, nie jesteśmy, żadnym „nad bytem” upchniętym gdzieś pomiędzy światem zwierząt i roślin. Systematyka biologiczna umieszcza nas w królestwie zwierząt, typ strunowce (czyli np. razem z karpiem), podtyp kręgowce (wspólnie np. z kurą domową), gromada ssaki (razem np. z delfinem), rząd naczelne (razem z szympansem) itd.

Spory o pochodzenie człowieka toczą się i będą się toczyć tworząc niezwykłą plątaninę wiedzy, oczekiwań i marzeń. Kreacjoniści będą twierdzić, że pochodzą wprost od Boga, ewolucjoniści, że od wspólnego ewolucyjnego przodka. Ze sporą dozą dystansu do tego sporu można powiedzieć, że co najmniej połowa ludzkości ma jeszcze jedną możliwość do wyboru … kobiety zawsze jeszcze mogą powiedzieć, że pochodzą … od żebra.

Fot. 6. Karykatura Darwina z magazynu „La Petite Lune” z roku 1880 (z lewej) oraz karykatura z roku 1871 jaka ukazała się po publikacji „The Descent of Man, and Selection in Relation to Sex” (z prawej).

Wielu ludzi nadal wierzy w to, że świat i życie na nim trwa w postaci niezmienionej od chwili stworzenia. Mniej konserwatywni dopuszczają jednak możliwość ewolucji organizmów w dalszych etapach ich istnienia. Tymczasem na drodze ewolucji wykształciliśmy w sobie liczne przydatne cechy, procesy i mechanizmy dostosowawcze. Moralność jest jedną z takich cech gdyż jako gatunek rodzinny i społeczny musieliśmy sprawnie funkcjonować w większych grupach przedstawicieli swojego gatunku. Stąd też wiele późniejszych zakazów i nakazów religijnych odwołuje się wprost do relacji międzyludzkich czy wręcz rodzinnych.

Ewolucyjnych źródeł religii można zatem dopatrywać się w czterech różnych mechanizmach sprawnie funkcjonujących w gatunku ludzkim:

1. Człowiek jako organizm mięsożerny, a jednocześnie nieuzbrojony (nie posiadamy naturalnych kłów, szponów czy pancerzy istotnych w polowaniu) potrzebujący stosunkowo dużej ilości dziennego pożywienia skazany jest na współpracę z innymi przedstawicielami gatunku.

2. Człowiek jako zwierzę stadne musi dysponować wystarczającą ilością altruizmu by podjąć współpracę, nie działać na szkodę grupy, w miarę sprawiedliwie podzielić zdobycz by dalsza współpraca była w przyszłości możliwa.

3. Każde zwierzę produkuje pewną dawkę altruizmu chociażby po to, aby odchować młode. Sęk w tym, że człowiek posiada stosunkowo długi okres dzieciństwa więc rodzice muszą ponieść znacznie większy wysiłek by odchować młode do samodzielności. Ich mózg musi produkować więcej „hormonu miłości” niż jest to niezbędne w świecie przyrody. Nadprodukcja tych uczuć ma dziś ujście w miłości obiektów i bytów nieistniejących np. zmarłych krewnych czy też Boga rozumianego jako super rodzica i opiekuna. W tym kontekście wiara przedstawia się jako naturalna forma emocji, co by tłumaczyło też jej powszechność.

4. Człowiek jak większość zwierząt stadnych ma wrodzoną intuicję hierarchiczności. Większość zwierząt stadnych posiada przypisaną swojemu gatunkowi formę wewnętrznej hierarchii np. najsilniejszego samca przewodnika, któremu pozostali członkowie stada są „poddani”. Człowiek ma ten sam mechanizm stąd też na przestrzeni wieków zawsze wynosił do władzy jakiegoś króla, władcę itp. Bóg jako Pan jest zatem obrazem naturalnych mechanizmów hierarchicznych stada. Oddajemy mu więc cześć i pokłon jak władcy.

Wkład Darwina do światowej nauki jest już współcześnie niepodważalny. Zwolennicy jego teorii przedstawiają ją, jako przykład wyjaśnienia początkowo nieznanych procesów bez konieczności odwoływania się do jeszcze bardziej niewyjaśnionego Boga. Bardziej ugodowi przeciwnicy tej teorii dążą raczej do stwierdzenia, że jest ona godna uwagi i niczego jeszcze ostatecznie nie przesądzają.

Kreacjoniści starają się przedstawiać swoje teorie w różny sposób uwzględniające lub częściowo negujące ustalenia Darwina. Nadal niezwykle silne jest wśród nich przekonanie, że wszystko to, co nas otacza, zwierzęta, rośliny i w końcu ludzie było stworzone w obecnej postaci i nie ulega żadnym przemianom. Doprowadziło to zwolenników kreacjonizmu do wysnucia koncepcji inteligentnego projektu. Zgodnie z tym przekonaniem, założyli oni, że w procesie tworzenia świata zaangażowana była tzw. inteligentna przyczyna.

Załóżmy zatem na moment, że kreacjoniści mają rację, a człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga i został przez niego dopasowany do świata, w którym żyje. Jak zatem wytłumaczyć posiadanie niektórych organów czy procesów, będących pozostałościami po naszych przodkach? Np. powszechnie występująca czkawka to nic innego jak gwałtowne skurcze wybranych mięśni klatki piersiowej i gardła. Proces powszechnie występujący u kijanek, co umożliwia im oddychanie płucami i skrzelami, u człowieka całkowicie bezużyteczny. Podobnymi „spadkami” po naszych ewolucyjnych przodkach są np. kość ogonowa i pozostałości mięśni do poruszania uszami (tak jak czynią to inne ssaki), z których jednak nie korzystamy. Nawet na etapie życia płodowego odnajdujemy istotne przesłanki łączące nas ze światem zwierząt. Ludzki zarodek jeszcze w fazie embrionalnej posiada łuki skrzelowe, a w fazie płodowej błonę między palcami.

Aby odnaleźć przesłanki zdradzające nasze powiązanie ze światem zwierząt nie musimy nawet tak daleko zagłębiać się w anatomię. Każdy z nas może to niezwykle łatwo zweryfikować. Wystarczy jedynie przesunąć językiem po krawędzi zębów by natknąć się na symetrycznie rozstawione kły. Zęby typowe dla drapieżników, służące do chwytania, przytrzymywania i rozrywania pokarmu, a także do obrony, powszechnie występujące również u małp naczelnych.

Ludzkie kły są jednak nieporównywalnie mniejsze, a sama szczęka jak i mięśnie ją zaciskające zdecydowanie za słabe by używać ich tak jak inne naczelne w boju czy na polowaniu. Wyjaśnienia takiej sytuacji możemy doszukiwać się w przypadkowym odkryciu rosyjskiego genetyka Dymitra Bielajewa z Instytutu Cytologii i Genetyki w Nowosybirsku. Naukowiec prowadził początkowo zupełnie nie powiązane z ludźmi badania ukierunkowane na udomowienie lisów syberyjskich. Bielajew opracował całą listę obserwowanych zwierzęcych zachowań od agresywnych poprzez coraz bardziej ugodowe po niemal szczenięce merdanie ogonem i lizanie ludzi po rękach. W wyniku tych prac po upływie 35 pokoleń lisów udało się wyhodować zwierzę o łagodnym usposobieniu. Jak jednak zauważono zmiana zachowania pociągnęła za sobą również istotne zmiany anatomiczne. Okazało się, że wraz z łagodnieniem natury zmniejszeniu uległy też żuchwy i zęby lisów. Być może podobny proces „udomowienia”, motywowany np. zmianą trybu życia z łowieckiego na osiadły i współpracą, przeszedł też człowiek odrywając się tym samym od swoich dziko żyjących małpich przodków. Całość doskonale wpisuje się w chronologię „kurczenia się” żuchw gdy porównamy je u kolejnych wymarłych hominidów od Australopiteka poprzez wszystkie znane odmiany Homo po anatomię współczesnego człowieka.

Konstrukcja naszego ciała na pierwszy rzut oka może przywoływać myśl o świadomym projekcie jednak gdy przyjrzymy się szczegółom to zauważymy pewne mankamenty jakich można by się spodziewać po bezrefleksyjnym procesie lecz już nie po inteligentnym projektancie. Są to niedoskonałości, których żaden świadomy inżynier by nie popełnił:

1. Siatkówka oka — racjonalnym jest ustawienie tkanki światłoczułej w stronę światła, a kabli odprowadzających sygnał do mózgu z tyłu tak aby nie wchodziły w pole widzenia. Ludzkie oko zbudowane jest jednak odwrotnie. „Kable” wychodzą „z przodu” w taki sposób, że światło musi przebijać się przez ich gąszcz, a one same i tak muszą przedostać się na drugą stronę tworząc tzw. ślepą plamkę. Nasze widzenie nie cierpi na tym jedynie dzięki dodatkowej pracy mózgu, który nauczył się ignorować powstałe w ten sposób zakłócenia. Gdyby porównać to do efektów pracy świadomego inżyniera to mówimy tu o inżynierze, który projektuje aparat fotograficzny lub kamerę filmową w taki sposób, że rozwierca na środku obiektyw by wyprowadzić przez niego kable, a następnie opracowuje oprogramowani, które ignoruje powstałe w ten sposób zakłócenia obrazu.

2. Nerw błędny ma dość nieracjonalny przebieg. Jego celem jest tchawica jednak nie biegnie do niej najkrótszą drogą. Nerw mija ją biegnie w dół szyi po czym zawraca w górę i dopiero po takim dodatkowym obiegu trafia do celu.

3. Nerw przeponowy zaburza schemat podpięcia narządów do rdzenia kręgowego. Ogólna zasada jest taka, że im dalej od mózgu znajduje się dany narząd tym w niższe odcinki kręgosłupa wpięte są biegnące od niego nerwy. Regułę tą zaburza jednak nerw przeponowy, który biegnie aż do odcinka szyjnego kręgosłupa. Rozwiązanie to nie ma zbyt wiele sensu u ssaków ale doskonale odnajduje się w anatomii ryb, u których organ odpowiedzialny za oddychanie znajduje się zdecydowanie bliżej mózgu.

4. Nasieniowód biegnie w stronę moczowodu, owija się wokół niego, a następnie wraca tą samą drogą.

5. Odcinek lędźwiowy kręgosłupa jest niezwykle podatny na zmiany eksploatacyjne. Całość wygląda tak jakby nie najlepiej służyła mu wyprostowana postawa ciała. Dokuczliwe objawy nasilają się szczególnie po 50 roku życia zupełnie tak jakby po przekazaniu genów i odchowaniu młodych ewolucja się już zupełnie nami nie interesowała.

6. Naczynia wieńcowe u człowieka skonstruowane są w taki sposób, że zator w jednym miejscu może spowodować rozległy zawał. Przyroda zna jednak lepsze rozwiązania. Serce np. psa posiada wiele rozproszonych alternatywnych połączeń. W przypadku wystąpienia podobnego zatoru u psa krew nadal płynie innymi naczyniami co zmniejsza ryzyko wystąpienia tak poważnych konsekwencji.

7. Chrząstki w stawach kolanowych nie regenerują się prowadząc do tarcia kości o kość i poważnych zmian chorobowych. Dopiero od niedawna ludzie żyją tak długo by wada ta mogła się ujawnić. Projektant najwyraźniej nie przewidział tego w swoim projekcie.

Nic dziwnego, że pewne niedoskonałości „projektu” wychodzą na jaw. 99 % historii ludzkości to życie rozproszonych na rozległych sawannach niewielkich grup zajmujących się głównie zbieractwem i łowiectwem. Organizm przyzwyczajony do niewielkich i trudnodostępnych zasobów pożywienia stał się niezwykle oszczędną i ekonomiczną maszyną co dziś skutkuje epidemią otyłości i cukrzycy. Układ odpornościowy rozwijał się w warunkach gdy spotkanie innych przedstawicieli naszego gatunku było niezwykle trudne, a dziś jednym kichnięciem w lotniskowej hali odlotów możemy w ciągu kilku godzin rozesłać wirusa po całym świecie.

Z usilną próbą wciśnięcia kreacjonizmu w tryby mechanizmu doboru naturalnego rozliczył się już Dawkins do spółki z Peterem Atkinsem:

„Wciąż zadziwiają mnie ci spośród wierzących, którzy — najwyraźniej nie uświadomiwszy sobie potęgi doboru naturalnego, w tym znaczeniu, jakie tu przedstawiam — radośnie usiłują z naturalnej selekcji uczynić element „boskiego planu stworzenia”, przyznając, że ewolucja poprzez dobór naturalny to rzeczywiście prosta i zgrabna droga do świata pełnego życia. Bóg w zasadzie nie musi w tej sytuacji nic robić. Peter Atkins w Creation Revisited rozwija tą twórcza myśl i zastanawia się, co by było, gdyby hipotetyczny Bóg był istotą koszmarnie leniwą i starał się zapełnić wszechświat życiem, jak najmniej się przy tym przepracowując. Bóg Atkinsa jest jeszcze bardziej leniwy niż Bóg osiemnastowiecznych oświeceniowych deistów. To istny deus otiosus; bóg nieróbstwa, bez zajęcia, bez przydziału, zbędny po prostu. Konsekwentnie, krok po kroku Atkins redukuje w swojej książce liczbę zadań, do jakich wykonania jakikolwiek bóg jest niezbędny, by wreszcie — w pełni logicznie — wykazać — że do powstania wszechświata i życia wystarczy Bóg, który nie robi w ogóle nic. A zatem równie dobrze może też nie istnieć. Wręcz słyszę w tej chwili Woody’ego Allena: „Jeśli okaże się kiedyś, że Bóg istnieje, to nie sądzę, by był zły. Najgorsze, co można o nim powiedzieć, to że mógł dobrze, ale po prostu mu się nie chciało.”

Ostatecznie przyjęcie wyjaśnienia poprzez inteligentny projekt nie wiele wyjaśnia bo stwarza jeszcze bardziej niewyjaśniony problem inteligentnej przyczyny. Drugim mankamentem takiego podejścia jest łatwość i szybkość odpowiedzi kosztem rzetelnego do niej dochodzenia. „Przecież tak naprawdę komunikat, jaki zwolennik teorii inteligentnego projektu ma do przekazania prawdziwemu naukowcowi, brzmi: „Jeśli nie rozumiesz, jak coś działa, nie przejmuj się — machnij ręką i powiedz „Bóg to zrobił.”

Świat wiary od początku miał wielki problem z teorią ewolucji i chociaż Darwina nigdy nie spotkały konsekwencje podobne do tych jakie spadły na Giordano Bruno, to jest to zasługa przede wszystkim czasów, w jakich ta praca się ukazała. Sytuacja wyglądałaby zapewne inaczej gdyby podobne twierdzenia wysunięto kilka wieków wcześniej. Za znacznie mniejsze „wykroczenia” ludzie byli wówczas uznawani za heretyków. Z czasem jednak Kościół nieco okrzepł w swoim sprzeciwie, a widząc natłok wzajemnie potwierdzających się dowodów naukowych przestał walczyć z teorią ewolucji. Od tego momentu dążenia Kościoła zmierzały raczej w kierunku dość karkołomnego „wplecenia” nowej wiedzy w religię. Powstawały przy tym liczne hybrydy łączące teorię ewolucji z biblijnym obrazem stworzenia świata.

Papież Pius XII w roku 1941 odnalazł kompromisowe rozwiązanie głosząc, iż wiara w Boskie stworzenie człowieka nie wyklucza również jego dalszej ewolucji. Próbą pogodzenia doktryny z wiedzą mogą być słowa Papieża dokonujące rozdziału na ewoluujące ciało i nie ewoluującą, pochodzącą od Boga duszę. Złudzenie postrzegania rozdzielności świadomości od ciała, a tym samym i duszy omówimy jednak w dalszych rozdziałach przy okazji opisu badań neurologów dowodząc jednocześnie, że skoro nasza świadomość jest produktem bio-chemicznym to nie może funkcjonować ani też ewoluować w oderwaniu od ewolucji organu, który ją wytwarza.

Kłopot kościoła z teorią ewolucji zaczyna być jednak coraz bardziej zauważalny. W roku 1965 w dokumencie Gaudium et spes papież Paweł VI ogłasza: „Tak ród ludzki przechodzi od statycznego pojęcia porządku rzeczy do pojęcia bardziej dynamicznego i ewolucyjnego, z czego rodzi się nowy, ogromny splot problemów, domagający się nowych analiz i nowych syntez”. 30 lat później papież Jan Paweł II w swoim przesłaniu Magisterium Kościoła wobec ewolucji wystosowanym w 1996 roku do członków Papieskiej Akademii Nauk napisał: „nowe zdobycze nauki każą nam uznać, że teoria ewolucji jest czymś więcej niż hipotezą (…)”. Nie jest to może jeszcze ostateczne pogodzenie się z jej słusznością, ale nie jest to też jej całkowite zanegowanie.

W świetle twardych danych nie było jednak innego wyjścia jak pełne zaakceptowanie ustaleń świata nauki. Kluczowe słowa padły w dniu 27 października 2014 roku ponownie w Papieskiej Akademii Nauk, a ich autorem był już papież Franciszek: „Początek istnienia świata to nie chaos, który nabył jakichś innych przejawów. Pochodzi on od wyższej prawdy o tym, że wszystko tworzy miłość. Teoria Wielkiego Wybuchu, którą uważa się za wyjaśnienie stworzenia świata, wcale nie wyklucza twórczej interwencji Boga, wręcz przeciwnie — wymaga jej. Naturalna ewolucja nie jest sprzeczna z boskim stworzeniem, ponieważ ewolucja sugeruje, że żywe istoty będą się rozwijać.”

Jeżeli jednak uznamy ewolucję za fakt to cały teologiczny sposób pojmowania świata rozsypuje się w drobny mak. Teologia stara się na różne sposoby wpleść naszą wiedzę o mechanizmach ewolucji w głoszoną doktrynę. Prowadzi to do wytworzenia sporego spektrum przekonań i pomysłów odnoszących się do różnych form ingerencji Boga w proces ewolucji i doboru naturalnego. Postrzega się go jako świadomego projektanta nieustannie ingerującego i stale „sterującego” kształtem otaczającego nas życia i nas samych. Byłby to Bóg nieustannie zarządzający ewolucją, ciągle stwarzający i dostosowujący. Problem jednak w tym, że dziś już wiemy, iż potomkowie nie są wierną kopią genów rodziców. Proces „kopiowania” obarczony jest ryzykiem popełnienia błędu, który może prowadzić do powstania mutacji będącej jednocześnie motorem napędowym ewolucji. Jeżeli Bóg jest przyczyną ciągłej zmiany gatunków, stale je zmienia i dopasowuje do warunków i środowiska życia to musi popełniać sporo błędów bo zdecydowana większość tych mutacji ma charakter negatywny, niedostosowujący i odpada dopiero w późniejszym etapie — procesie selekcji naturalnej. Jaki jest zatem cel wytwarzania negatywnych mutacji? Bezbłędny projektant wprowadza tylko poprawne mutacje, chaotyczny losowe, zarówno negatywne jak i pozytywne. Procesy ewolucyjne mają zatem więcej wspólnego z ogromną liczbą chaotycznych prób i błędów niż ze świadomym działaniem czy projektem. A jeśli nadal upieramy się przy projektancie to byłby to projektant, który bezwładnie rzucał dobrymi i złymi pomysłami patrząc, które się przyjmą i przetrwają w zderzeniu z surowymi warunkami życia. Zmiana projektu w ewolucji przebiega w końcu niezwykle rozrzutną metodą wypróbowywania różnych wariantów, skazując na wyginięcie niezliczone rzesze pechowców traktując przy okazji ich cierpienie jako swoisty efekt uboczny. Ludzie nie są tu żadnym wyjątkiem. Procesy ewolucyjne dotykają nas w takim samym stopniu jak kota, psa czy niedźwiedzia grizli.

W swojej książce „Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa” Richard Dawkins stwierdza:

„(…) znakomita większość mutacji pogarsza istniejący stan rzeczy. Prawdą jest, że bardzo niewielka ich część poprawia to, co już było — właśnie dzięki temu jest w ogóle możliwa ewolucja na drodze doboru naturalnego.”

Dużo liczniejsze losowe mutacje negatywne niespecjalnie przyczyniają się do postępu procesu ewolucyjnego. W zasadzie nie bardzo wiadomo po co taki świadomy inżynier miałby w ogóle uwzględniać je w takiej obfitości. Dużo większy wkład niosą znacznie rzadsze mutacje pozytywne. Ewolucja to w końcu proces, który kumuluje i ulepsza to co prawie nigdy się nie zdarza.

Czy Bóg może być przyczyną tych błędów? Wątpliwe, błąd jest na stałe wpisany w proces kopiowania czegokolwiek. Jeżeli zaczniemy przepisywać encyklopedię to z pewnością popełnimy przynajmniej jeden błąd na stronę. Błędy takie będziemy popełniać my jak i zawodowa maszynopistka. Nawet uznawany za znacznie bardziej dokładny system elektronicznego kopiowania danych popełnia błędy. Dane przenoszone między nośnikami będą zawierały drobne różnice, a ryzyko ich wystąpienia będzie większe zwłaszcza jeśli chcemy zrobić np. milion kopii. Oczywiście nikt nie twierdzi, że w wyniku chaotycznych błędów, powstających na kolejnych „pokoleniach” płyt CD, uzyskamy w rezultacie zapis sonaty Fryderyka Chopina. Przykład ten nie oddaje jednak w pełni mechanizmów ewolucji, brakuje tu odpowiednika drapieżników, które swoją żarłocznością selekcjonują powstałe błędy i nie dopuszczają do powielania się niektórych z nich w kolejnych kopiach.

Jeżeli pomimo całej tej argumentacji nadal upieramy się przy świadomym i inteligentnym projektancie to miejmy świadomość, że podobnie jak zdecydowana większość mutacji kształtujących nasze geny ma charakter negatywny (w końcu przez chaotyczne działanie łatwiej coś popsuć niż poprawić) to nawet większość naszych genów robi dokładnie … nic. Tzw. pseudogeny czy geny neutralne to geny, które były kiedyś potrzebne lecz dziś już nie robią nic. Te niegdyś przydatne geny funkcjonują jednak nadal w genomie gdyż wraz z pozostałymi nadal się bezrefleksyjnie kopiują. Istnienie takich „genetycznych zaszłości” dowodzi tego, że człowiek nie powstał ex nihilo, w ramach jednego, nagłego aktu stworzenia lecz stopniowo ewoluował do obecnej postaci.

Obecnie dysponujemy sporą liczbą dowodów wspierających twierdzenia ewolucjonistów. Skamieliny dowodzące kolejnych etapów ewolucyjnych odnajdujemy dokładnie w tych warstwach skalnych, w których spodziewamy się je odnaleźć. J.B.S. Haldane powiedział kiedyś, że teoria ewolucji byłaby obalona: „Jeśli ktoś znajdzie skamieniałości królika w osadach prekambryjskich”. Oznacza to mniej więcej tyle, że ewolucję należałoby uznać za fałsz gdyby skamieniałości ssaków odnaleziono w warstwach dowodzących, że żyły one na Ziemi np. jeszcze przed rybami czy płazami. Tak się jednak nie dzieje. Skamieliny odnajduje się dokładnie w tych warstwach, w których być powinny, aby potwierdzić chronologię ewolucyjnego rozwoju życia. Gdyby mimo to upierać się przy boskim stworzeniu życia jakie znamy to musiałby być to Bóg, który celowo porozrzucał skamieniałości we właściwych miejscach i warstwach. Musiałby to być niezwykle chytry Bóg.

Ewolucja sprawia, że nagle „wszystkie klocki” wpadają na właściwe miejsce. Rozproszone zagadnienia z różnych dziedzin nauki znajdują spójne wyjaśnienie w jednym punkcie. Genetyk Theodosius Dobzhansky widząc to otwarcie przyznał że: „Bez ewolucji nic w biologii nie ma sensu.”

Lubimy postrzegać ewolucję jako proces składający się z szeregu następujących po sobie etapów, które w każdym kolejnym kroku dają byt doskonalszy. Prawda jest jednak taka, że ewolucja miała ogrom „ślepych uliczek” tworząc całe gałęzie zwierząt które wyginęły nie dając nic co można by kontynuować. Jeżeli Bóg był sternikiem ewolucji to po co tworzył on np. amonity, które rozwijały się przez miliony lat w niezwykłej różnorodności form i kształtów, a na koniec cała ich gałąź rodowa wymarła nie dając żadnych ewolucyjnych następców? Świadomy, doskonały projektant nie musi tworzyć całego szeregu błędnych, testowych modeli, które później będzie musiał porzucać.

Mamy zatem do rozważenia kilka możliwych scenariuszy:

1. Bóg nie ma nic wspólnego z rozwojem życia.

2. Bóg stworzył życie jakie znamy lecz chytrze spreparował dowody ewolucji np. rozrzucając skamieliny we właściwych miejscach i warstwach skalnych.

3. Bóg stworzył życie oraz świadomie sterował i steruje ewolucją.

4. Bóg jedynie zainicjował życie i pozostawił je samemu sobie.

Punkt 2 to nieatrakcyjna wizja przebiegłego Boga, co więcej sprzeczna z ustaleniami co do ewolucji, która nadal przebiega i jest dowiedziona na innych płaszczyznach nie tylko kopalnych ale np. genetycznych, anatomicznych itp. Punkt 3 to Bóg, który dość kiepsko steruje ewolucją, tworzy „ślepe uliczki ewolucji”, a spora część drobnych mutacji ma charakter negatywny i prowadzi do szybkiego uśmiercenia stworzenia. Co więcej nie byłby też miłosierny bo skazywałby ogromną część istnień na cierpienie (jeżeli mutacja ich nie zgładzi znacznie wcześniej) z powodu funkcjonowania z owymi negatywnymi mutacjami, które byłyby odrzucane dopiero na etapie doboru naturalnego. Punkt 4 działa w zasadzie podobnie jak 3 z tym, że Bóg ustawia mechanizm produkujący losowo, godząc się na sporą część negatywnych mutacji i tak go pozostawia samemu sobie. Tak więc, pozostaje nam jedynie punkt … 1.

W religii Bóg postrzegany jest jednak jako obiekt z punktu 3, który aktywnie działa i struje każdym nawet najmniejszym elementem świata. W KKK nr 301 — 302 czytamy: „Po stworzeniu Bóg nie pozostawia stworzenia samemu sobie. Nie tylko daje mu byt i istnienie, ale w każdej chwili podtrzymuje je w istnieniu, pozwala mu działać i prowadzi je do jego celu (…). Wszystko zaś, co Bóg stworzył, zachowuje swoją Opatrznością i wszystkim rządzi”. W Ps 147: 8 — 9 schodzimy wręcz do takich detalicznych działań, w których Bóg zarządza wzrostem roślin i karmieniem zwierząt.

Skoro zatem Bóg jest aktywnym sternikiem każdego zachodzącego procesu to dlaczego czyni on w nich tyle błędów? Całe linie gatunków wymierały bez żadnej kontynuacji. Wady wrodzone doskwierają ludziom tak samo jak zwierzętom, a nawet roślinom. Co więcej nic nie wskazuje na to aby ludzkie wady powstawały w jakimś szczególnie innym procesie niż np. u szympansów. Nie wszystko da się wytłumaczyć teologicznym podejściem do cierpienia bo ogrom tych procesów działa w oderwaniu nie tylko od ludzkiej woli ale wręcz w oderwaniu od ludzkiego gatunku. To co obserwujemy jest dokładnie tym czego spodziewalibyśmy się po chaotycznym, mechanicznym i nieświadomym procesie, a nie po świadomym, inteligentnym sterniku.

Przedstawione wnioskowanie dowodzi zatem tego, że cała różnorodność życia w tym i my sami jesteśmy raczej produktem nieustannie docierających się nieświadomych procesów mutacji i selekcji pchanych najprostszymi instynktami niż świadomego planu czy projektu.

Ewolucja stawia zatem przed teologią kilka problemów:

1. Człowiek przestaje być tworem Boga, a staje się efektem działania nieświadomych, mechanicznych procesów.

2. Człowiek traci swoje uprzywilejowane miejsce i poniekąd wraca do szeregu pośród innych zwierząt.

3. Ewolucja trwa nadal więc człowiek nie jest ukończonym bytem utworzonym na obraz i podobieństwo Boga. Dysponujemy już dziś dowodami przemawiającymi za tym, że część naszych cech, takich jak występowanie w populacji niebieskiego koloru oczu czy zdolność do trawienia laktozy pojawiły się u nas stosunkowo niedawno bo jakieś 7 do 10 tys. lat temu. Jeszcze wyraźniejszym argumentem są dane obrazujące zmianę uśrednionego wzrostu ludzi chociażby na przykładzie danych z ostatnich 100 lat. Widać zatem, że człowiek w obecnym kształcie jest jedynie tworem przejściowym.

4. Życie potrafi trwać i się rozwijać bez potrzeby posiadania wyższego sensu czy celu.

5. Całe wzniosłe piękno, różnorodność, podziwiane bogactwo życia czy wreszcie romantyczne stworzenie człowieka na obraz i podobieństwo Stwórcy wywodzi się z przyziemnej i brutalnej walki o żywność, głodu, śmierci, cierpienia, instynktu rozrodczego itp. Paw nie miałby wielobarwnego ogona gdyby nie wabił on samic, a antylopa nie miałaby smukłej sylwetki gdyby nie uciekała przed głodnym mięsożercą itd.

6. Jesteśmy jedynym inteligentnym gatunkiem na Ziemi, zwierzęta nie wykazują zainteresowania rozstrzyganiem filozoficznych dysput. Bliższe prawdy jest jednak twierdzenie, że jesteśmy jedynym obecnie inteligentnym gatunkiem. Wymarły już człowiek neandertalski będący w istocie oddzielnym gatunkiem zdolny był do tworzenia czegoś tak ludzkiego jak sztuka, odzież czy narzędzia.

Kolejne pole do dyskusji na linii kreacjoniści — ewolucjoniści otworzyły następne odkrycia naukowe. Dyskusje na ten temat toczą się na wielu różnych płaszczyznach od nauk przyrodniczych po filozofię i teologię. Ateiści chętnie w dyskusjach powołują się zarówno na samą teorię ewolucji jak i liczne późniejsze badania. Trudno, bowiem uznać człowieka za byt dalece odmienny od zwierząt skoro podobnie jak i one podlega tym samym procesom i przekształceniom w czasie.

Ludzkie noworodki mają nieproporcjonalnie duże oczy, pyzate buzie, płaczą i gaworzą dodatkowo potęgując instynkt macierzyński i chęć ich ochrony. Podobną strategię stosują i inne ssaki. Małpie noworodki zachowują zbliżone proporcje, a małe kotki czy nieporadne psie szczeniaki pokryte delikatnym futerkiem z nieproporcjonalnie dużymi do skali łepka oczami i nawołującym matki zawodzeniem rozczulają ludzkie emocjonalne ssaki i „zmuszają” je poniekąd do otoczenia ich opieką. Cechy te z czasem zanikają, dzieje się to jednak wówczas gdy zwierzę jest już na tyle samodzielne, że nie potrzebuje już czyjejś ochrony.

Mamy dokładnie wszystkie cechy zwierząt. Rodzimy się, rozmnażamy i umieramy, zabijamy by jeść, poszukujemy partnera, budujemy schronienia i śpimy. Nasza gospodarka hormonalna jest czysto zwierzęca, tak samo jak nasze instynkty i popędy. Tak jak szympansy czy pawiany jesteśmy terytorialni i hierarchiczni. Nawet konstrukcyjnie niczym nie różnimy się od zwierząt. Tak samo jak one składamy się z mięśni, ścięgien i kości. Układ ruchowy różni się anatomicznie od innych gatunków mniej więcej tak samo jak różni się układ konia i psa jednak budulec i mechanika działania są dokładnie takie same. Jak zauważył angielski autor książek o tematyce popularnonaukowej Matthew White Ridley:

„W ciele szympansa nie ma kości, której nie byłoby w moim. W mózgu szympansa nie ma żadnego znanego związku chemicznego, którego nie można byłoby znaleźć w ludzkim. We wszystkich systemach organizmu — odpornościowym, trawiennym, hormonalnym, nerwowym i w krwiobiegu — nie ma takiego elementu, który istniałby w ciele człowieka, ale nie szympansa lub na odwrót. W mózgu szympansa nie ma nawet jednego płatu, którego byśmy nie mieli.”

Gdy małpa lub człowiek szykują się do ataku w ich organizmach zachodzą te same zmiany. Wzrasta ciśnienie i krzepliwość krwi oraz stężenie adrenaliny, serce zaczyna bić szybciej, a sama krew w większym stopniu kierowana jest do mięśni i mózgu. Wzrasta częstotliwość oddechu, a włosy na skórze się jeżą zwiększając dostęp powietrza i tym samym usprawniając chłodzenie.

Jesteśmy w 100% istotami biologicznymi podlegającymi w 100% prawom biologii. Mamy czysto zwierzęcą fizjonomię i fizjologię i choćby przystrojony w najstrojniejsze szaty i wzbijający się na szczyty swojej inteligencji to małpa pozostaje małpą, nieco wyłysiałą oraz zdolną do budowy skomplikowanych relacji społecznych ale jednak małpą. Po prostu jesteśmy społecznymi i emocjonalnymi zwierzętami z rzędu naczelnych, które w ramach potrzeb rozwojowych wykształciły takie zdolności jak skomplikowaną mowę, samoświadomość, inteligencję czy duchowość, a dalej na bazie tych „narzędzi” zróżnicowaną kulturę i tradycje.

Jesteśmy ponadto drapieżnikami i niezależnie od tego czy jemy mięso czy też decydujemy się na dietę wegetariańską to posiadamy czysto drapieżniczą zdolność do trawienia mięsa. Fakt, że nie uganiamy się dziś z włócznią za sarną czy dzikiem, a jedynie w czystych i bezpiecznych warunkach wybieramy zapakowane mięso na sklepowej półce dowodzi tylko tego, że wraz z rozwojem ucywilizowaliśmy również i ten proces.

Z trudnościami związanymi ze zdefiniowaniem człowieka spotkał się już Platon. Gdy tylko przedstawił on swoją definicję człowieka, określając go jako „istota żywa, dwunożna, nieopierzona”, spotkał się z krytyką ze strony Diogenesa z Synopy, który wypuścił oskubanego koguta wskazując: „Oto człowiek Platona”. Od tamtej pory jasnym stało się, że nie da się wyróżnić człowieka ze świata zwierząt jedynie na bazie biologicznej, czysto zwierzęcej konstrukcji ciała. Więc może przynajmniej na polu posiadanych cech i zachowań znajdziemy jakiś wyróżnik?

1. Człowiek posiada świadomość samego siebie — zwierzęta także czego dowodzi tzw. test czerwonej kropki.

2. Człowiek potrafi planować — zwierzęta również, czego dowodzą obserwacje naczelnych lub przynajmniej gryzoni robiących zapasy.

3. Człowiek tworzy narzędzia — zwierzęta także.

4. Człowiek się uczy — zwierzęta uczą się np. podpatrując starszych.

5. Człowiek posiada inteligencję — zwierzęta również np. delfiny, psy, szympansy. Mówimy tu raczej o stopniu rozwoju cechy, a nie o czymś całkiem odmiennym. Człowiek ma bardziej rozwiniętą inteligencję od szympansa podobnie jak gepard ma lepiej rozwiniętą od nas zdolność szybkiego biegania, a przeciętny pies bije nas na głowę w porównaniu możliwości zmysłu powonienia.

6. Człowiek potrafi rozwiązywać problemy — psycholog Wolfgang Köhler wykazał, że inne ssaki naczelne również.

7. Człowiek tworzy prawo i zasady postępowania — zwierzęta, zwłaszcza stadne i hierarchiczne posiadają zespół zachowań wewnątrzgrupowych, których nieprzestrzeganie jest karane.

8. Człowiek jest zdolny do zbiorowego skoordynowanego działania — drapieżniki przeprowadzają skoordynowane polowania.

9. Człowiek wznosi konstrukcje — zwierzęta także, np. gniazda, kopce, tunele, żeremia.

10. Człowiek tworzy obrzędy, religię i sztukę — antropologia dowodzi, że co najmniej jeden z wymarłych dziś ssaków również to czynił.

11. Człowiek eksploruje świat wokół siebie — zwierzęta wykazujące ciekawość również.

12. Człowiek posiada emocje — zwierzęta również je wykazują.

13. Człowiek posiada duszę — nikt jej nigdy nie widział, zatem trudno ją postrzegać inaczej niż jako słowo zastępcze dla czegoś co dziś nazwalibyśmy świadomością, a tą posiadają i zwierzęta. Sama idea duszy została zaczerpnięta z filozofii greckiej m.in. od Sokratesa i Platona. W Dialogach Platona możemy dziś przeczytać coś co idealnie pasuje do naszych późniejszych wyobrażeń nt. duszy:

„(…) dusza (…) odlatuje, szlachetne i czyste, i bezpostaciowe, na tamten świat, doprawdy, do dobrego i rozumnego boga odchodzi (…)”.

Nawet autorzy Biblii otwarcie wręcz powątpiewają by człowiek czymkolwiek różnił się od zwierząt pisząc:

„Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością. Wszystko idzie na jedno miejsce: powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca.”

(Księga Koheleta, Eklezjastesa 3: 19 — 20)

Kolejne pokolenia badaczy, a wśród nich również i amerykański filozof Daniel C. Dennett starali się odnaleźć analogię do ewolucji i doboru naturalnego w kulturze lub codziennej aktywności człowieka. Współczesne nam języki europejskie stopniowo zmieniały się na przestrzeni lat. Obecny język polski różni się od tego jaki obowiązywał w XVI wieku lub nawet od tego jaki słyszymy ze starych filmów powstałych w okresie międzywojennym. Zmiany te nie były w żaden sposób koordynowane czy planowane, nowe określenie było spontanicznie przyjmowane jeżeli uzyskało ogólną akceptację i pozwalało na odtworzenie i przekazanie zamysłu je wymawiającego. Z czasem języki podobnie jak i gatunki zwierząt mogły oderwać się od wspólnego pnia ewolucyjnego i utworzyć coś zupełnie nowego. Współcześnie przez podział polityczny można już zaobserwować istotne różnice pomiędzy np. językiem Korei Północnej i Południowej.

Zmiany ewolucyjne mogły przebiegać na dwa sposoby. Jednym z nich był dobór cech dających przewagę, drugim tzw. selekcja seksualna polegająca na tym, że partnerzy dobierają się pod kątem atrakcyjności pewnych cech. Samice mogą wybierać samców pod kątem zróżnicowanych cech i zachowań nieprzekładających się w żadnym stopniu na lepsze dostosowanie do warunków środowiskowych. Tak więc, dziwna konstrukcja gniazd czy przeróżne „rytuały” takie jak skomplikowane tańce godowe mogą przeważyć szalę o sukcesie reprodukcyjnym i utrwalić ten typ zachowań w kolejnych pokoleniach. Jaskrawe kolory piór niektórych gatunków ptaków mogą raczej utrudniać ich kamuflaż ale zostały utrwalone gdyż samice preferowały np. jaskrawy błękit upierzenia. Pawie wypracowały ciężkie i utrudniające ucieczkę przed drapieżnikami ogony dlatego, że na pewnym etapie rozwoju tego gatunku samice zaczęły preferować samców z bujnymi ogonami ignorując zaloty tych, którzy mieli je bardziej liche. Mechanizm ten napędza sam siebie gdyż podobnie jak w kolejnym pokoleniu narodzi się samiec o bujnym ogonie, tak samo narodzi się samica preferująca bujne ogony u samców.

W bardzo prostym eksperymencie Szwed Malta Anderson zweryfikował tą teorię. Do swoich badań wytypował rajskie wdówki. Są to ptaki żyjące w Kenii, których samce charakteryzują się niezwykle długimi ogonami. Anderson schwytał grupę tych ptaków, a następnie części z nich przyciął ogony, a części nienaturalnie wydłużył przyklejając do nich odciętą część piór. Tak zmodyfikowane ptaki wypuścił następnie na wolność. Efekt był taki, że samce ze sztucznie wydłużonymi ogonami kopulowały z czterokrotnie większą liczbą samic niż te ze skróconymi ogonami.

Czy utrwalenie religijności wśród ludzi można tłumaczyć w ten sposób? Tłumaczenie, że kobiety na pewnym etapie rozwoju naszego gatunku preferowały samców bardziej religijnych jest z pewnością zbyt daleko idącym. Niewykluczone jednak, że preferowały one mężczyzn posiadających pewne cechy, które z czasem mogły wspierać utrwalenie religijności. Wystarczy, aby większe wzięcie mieli panowie cechujący się wrażliwością, ochoczo uczestniczący w jakichś plemiennych ceremoniach i uroczystościach, preferujących taniec lub charakteryzujących się podatnością na rytm, a z czasem i na piękno muzyki. Byłby to proces w pełni nieświadomy ale preferujący rozpowszechnienie się genów mężczyzn zdolnych do wyższych przeżyć co w konsekwencji dałoby silną podstawę do rozwoju naszej zdolności do przyswojenia religii. Całość, doskonale odnajduje się też w mechanizmie masy krytycznej. Być może kobiety preferowały mężczyzn bardziej zaradnych, a to mogło dać kolejny impuls do rozwoju mózgu i zdolności intelektualnych człowieka.

Frans de Waal spostrzegł, że:

„Wczesne społeczności ludzkie musiały być optymalną kuźnią dla „przetrwania najuprzejmiejszych” zorientowanych na rodzinę oraz jednostki potencjalnie mogące się odwzajemnić. Gdy pojawiła się wrażliwość, jej zasięg zaczął się rozszerzać. W pewnej chwili współczucie dla innych stało się (…) najważniejszym elementem ludzkiej moralności i zasadniczym aspektem religii.”

Daniel C. Dennett dość prześmiewczo zauważył, że gdyby na odpowiednim wczesnym etapie naszego rozwoju kobiety z sobie tylko znanych powodów zaczęły preferować mężczyzn skaczących w czasie deszczu, to dziś zapewne nie moglibyśmy usiedzieć na miejscu podczas takich opadów. Dotychczas obowiązuje przekonanie, że kobiety preferują muzykalnych mężczyzn, a umiejętność gry np. na gitarze jest skutecznym sposobem na podryw. Obowiązuje również stereotyp muzyka otoczonego wianuszkiem kobiet lub dziewcząt szalejących przed sceną ulubionego zespołu rockowego. Być może jest to nieświadoma pozostałość dawnych preferencji przedstawicielek naszego gatunku działających na wzór ptasich śpiewów godowych.

Dobór oparty na preferencjach płciowych opracowany przez Darwina dalej był rozwijany przez kolejnych licznych naukowców. Być może na tej samej zasadzie preferowani byli partnerzy moralni nad niemoralnymi. Moralność mogła być zatem odpowiednikiem takiego pawiego ogona, atrakcyjnego przy doborze płciowym ale mogła przynosić również realne korzyści. Osobnik godny zaufania z pewnością będzie dawał większą szansę na to że, będzie opiekował się potomstwem. W ten sposób moralny i opiekuńczy rodzic mógł mieć więcej potomstwa, które przeżywało i propagowało „gen moralności” dalej niż niemoralny i nieopiekuńczy, którego potomstwo miało znacznie mniejsze szanse na przeżycie i doczekanie się własnych potomków w surowych i ciężkich warunkach w jakich przyszło im funkcjonować.

Poszukiwanie ewolucyjnej przydatności naszej zdolności do wytworzenia i przyswojenia treści religijnej sprawia, że staje się ona naturalną cechą nas samych. W tym kontekście jesteśmy w stanie zaakceptować i podjąć spory wysiłek, by wykonać „polecenia” wpisanego w nas obowiązku. Wznosimy ogromne katedry, które niczym pawie piórka nie niosą przydatnych funkcji w codziennym życiu samca je posiadającego. Wysiłek poniesiony na budowę domu (schronienia) przynosi zupełnie inny aspekt praktyczny niż wysiłek na budowę świątyni. Stroimy kapłanów w barwne, pstrokate szaty niczym kolorowe piórka południowo amerykańskich papug bo taki mechanizm przetrwał surowe sito ewolucyjne. Mamy w końcu wrodzoną, w pełni naturalną potrzebę wiary w cokolwiek, nawet w kłamstwo.

„Niektóre rodzaje prawdy są kłamstwem i te właśnie cieszą się największym uznaniem.”

Jack London

III. Emocjonalne zwierzę

„Każdy kto zobaczy (…) wyraz twarzy małpy, kiedy jest obrażona, a także w chwili, gdy głaszcze ją opiekun, musi przyznać, iż zmiany jej rysów i gesty są niemal równie ekspresyjne jak u człowieka.”

Karol Darwin

Każdy kto ma psa przyzna, że zwierzęta mają emocje i potrafią je okazywać. Potrafią być zawstydzone, przestraszone czy rozradowane. „Gdy brałem go na spacer i skręcałem w prawo, zawsze wyglądał na wielce rozczarowanego. Natychmiastowa i całkowita zmiana wyrazu jego pyska, postawy i zachowania była wręcz zabawna.” Tak Karol Darwin opisywał reakcję swojego psa gdy ten uświadamiał sobie, że spacer nie będzie przebiegał ulubioną przez niego trasą.

Pod tym względem ludzie nieszczególnie różnią się od pozostałych zwierząt. Rozpoznajemy smutek czy radość w zachowaniu psa bo mówi on do nas tym samym językiem ciała. Tak samo jak jesteśmy w stanie odczytać radość z twarzy drugiego człowieka, tak i w przypadku zwierząt nie mamy z tym problemu. Przynajmniej jeżeli chodzi o psy, a co z pozostałymi gatunkami? Emocje naczelnych też są dosyć łatwo odczytywane, a co z dalszym pokrewieństwem?

Wystraszona mysz kładzie uszy po sobie co też wydaje się być jednoznacznym sygnałem. Podobne do ludzkich zachowania obserwuje się również u zwierząt, które nawet trudno podejrzewać o posiadanie jakiejkolwiek rozbudowanej mimiki. Zoolog Konrad Lorenz, który poświęcił całe swoje zawodowe życie obserwacji zachowań zwierząt przytoczył odnotowany przez siebie przykład. Prowadził on drobiazgowe obserwacje zachowań gęsi poświęcając szczególną uwagę wewnątrzgatunkowej agresji. Gdy dochodziło do starć dwóch gąsiorów te zaraz po konflikcie zaczęły się unikać spędzając czas możliwie najdalej od siebie w przeciwnych krańcach stawu. Lorenz w ramach eksperymentu zbliżył je do siebie doprowadzając do niechcianego kontaktu obu skonfliktowanych gąsiorów. Efektem było coś co badacz odebrał jako zażenowanie. Ptaki unikały się wzrokiem, spojrzenie ich zdawało się błądzić ale jednocześnie dyskretnie spoglądały na siebie, wyczuwalne było zaniepokojenie.

Co zatem sprawia, że pomimo takiej różnorodności reagujemy w podobny sposób i rozumiemy uniwersalny język emocji? Naukowcy z Uniwersytetu w Utah dowiedli np. że ruchy mimiczne twarzy człowieka są „zaprogramowane” przez te same 3 do 4 genów, które u zwykłej myszy domowej odpowiadają za reakcje takie jak mruganie, ruszanie wąsami czy właśnie kładzenie uszu po sobie. Co więcej udało się w ten sposób wykazać wręcz, że ta sama grupa genów odpowiada za mimikę u wszystkich ssaków. A stąd już prosty wniosek do stwierdzenia, że w końcu wszyscy pochodzimy ze wspólnego pnia ewolucyjnego.

Tematem ludzkiej mimiki i wyrażania przez nią emocji na poważnie zajął się dopiero amerykański psycholog Paul Ekman, który poświęcił temu zagadnieniu całe swoje życie zawodowe i naukowe. Badając mimikę wybrał się w podróż na Nową Gwineę gdzie dotarłszy do odciętego od świata plemienia dowiódł, że ludzka mimika na charakter uniwersalny. Żyjący tam ludzie bez dostępu do innych kultur, „nieskażeni” wpływami świata zewnętrznego okazywali emocje dokładnie w ten sam sposób co każdy inny człowiek na globie.

Powszechność podstawowych impulsywnych reakcji i zachowań to jedno, a co z bardziej skomplikowanymi jak np. moralność? Czy ona również jest powszechna w przyrodzie jak mimika? Obserwacja zachowań i relacji jakie panowały w grupach bardziej pierwotnych jest oczywiście niemożliwa, mamy natomiast inną możliwość. Możemy poniekąd domyślać się takich relacji na podstawie obserwacji zachowań współcześnie żyjących ssaków naczelnych. Prymatolodzy niejednokrotnie zaobserwowali niezwykle rozbudowane zachowania w stadach małp, które dokonywały wymiany przysług na zasadzie „najpierw ty poiskasz mnie, a później ja ciebie”. Zaobserwowano również, że w sytuacjach konfliktowych, gdy dochodziło do ataków, sprzeczek i utarczek w stadzie małpy, które były iskane, częściej biegły na pomoc swoim dobroczyńcom niż innym małpom. Powtarzając zatem za Fransem B.M. de Waal, człowiekiem, który sporą część życia poświęcił badaniom zachowań naczelnych, w tym i ich pierwotnej moralności:

„Moralność nie jest powierzchownym składnikiem dodanym w bardzo późnej fazie ewolucji. Jest związana z bardzo starymi skłonnościami emocjonalnymi oraz potrzebą przynależności, które są cechą gatunkową nie tylko człowieka, ale również wielu zwierząt.”

Szympansy posiadają niezwykle rozbudowane relacje społeczne, mają swoje zasady i reguły postępowania. Można to nazwać pierwotną formą moralności zwłaszcza, że idzie za nią ich własny system kar za łamanie przyjętych reguł postępowania. Richard Conniff w swojej publikacji niezwykle wyraźnie to zaznaczył pisząc:

Szympansy podobnie jak ludzie, postępują zgodnie ze złożonymi regułami życia społecznego i wykazują wielką gorliwość w karaniu tych, którzy je łamią, oraz współczucie dla ofiar niesprawiedliwości. Dążą do łagodzenia sytuacji konfliktowych, a przede wszystkim usilnie starają się o utrzymanie dobrych stosunków w społeczności. To podstawa moralności, która zatem mogła narodzić się już pięć milionów lat temu, gdy żył wspólny przodek szympansów i ludzi.

Interesującego eksperymentu podjęli się naukowcy z Kalifornijskiego Claremont Graduate University lecz tym razem obiektem obserwacji nie były małpy lecz inni przedstawiciele grupy naczelnych … ludzie. Grupę uczestników podzielono na dwie części, a następnie połączono ich losowo w pary. Nikt jednak nie wiedział kto jest jego parą, a kontakty odbywały się anonimowo wyłącznie drogą elektroniczną. Następnie połowie uczestników wręczono po 10 dolarów wraz z informacją, że mogą ale nie muszą podzielić się tymi pieniędzmi ze swoimi nieznanymi partnerami w dowolnej proporcji, przy czym kwota jaką zdecydują się oddać zostanie przekazana w wysokości trzykrotnie zwiększonej.

Tak więc, każdy z badanych mógł np. egoistycznie zostawić dla siebie całe 10 dolarów, hojnie przekazać całość partnerowi (wówczas tamten otrzymałby 30 dolarów) lub podzielić to w dowolnej innej proporcji. Obdarowany mógł też odwdzięczyć się za datek i przekazać dowolną część z otrzymanych pieniędzy z powrotem swojemu dobroczyńcy. Gdybyśmy byli egoistami to większość uczestników zwyczajnie powinna zabrać 10 dolarów i zakończyć eksperyment. Tymczasem, aż 75% z nich podzieliło się pieniędzmi i aż 90% obdarowanych odwdzięczyło się przekazując pieniądze na powrót darczyńcy. Dowodzi to tego, że uczestnicy wcale nie kierowali się zimną kalkulacją, a emocjami, które skłaniały ich do udzielenia wsparcia, a być może i generowały dotkliwe poczucie winy gdyby po otrzymaniu datku nie odwzajemnili tego prezentem dla swojego darczyńcy. Badacze przez cały czas trwania eksperymentu monitorowali również poziom oksytocyny u jego uczestników. Okazało się, że dobroczynność badanych była skorelowana z poziomem tego właśnie hormonu. Poziom oksytocyny był tym wyższy im większy datek otrzymano i też tym większa była hojność samego obdarowanego.

Sytuacja nie jest jednak tak idealna jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Nasza skłonność do dawania i niesienia pomocy nie jest bezgraniczna. Steven Pinker w opublikowanej w 2012 roku swojej książce „Tabula Rasa. Spory o naturę ludzką” wskazuje całą listę badań nad ludzką skłonnością do niesienia pomocy wyciągając z nich następujący wniosek:

„Wyniki badań eksperymentalnych potwierdzają hipotezę, że ludzie są najbardziej skłonni pomóc nieznajomemu, kiedy mogą to uczynić niewielkim kosztem, kiedy ów nieznajomy jest w wielkiej potrzebie i kiedy może im się w przyszłości odwdzięczyć. Lubią osoby, które wyświadczają im przysługi, wyświadczają przysługi tym, których lubią, mają poczucie winy, jeśli odmówią komuś przysługi, którą mogliby wyświadczyć, i karzą tych którzy odmawiają im pomocy.”

Dobroczynność w wersji przedstawionej przez Pinkera niepokojąco miesza się z ową zimną kalkulacją czy wręcz wewnątrzgrupową polityką. Małpy zachowują się podobnie, wykazują cały szereg niezwykle zaawansowanych zachowań przypisywanych głównie ludziom od rozbudowanych relacji społecznych po coś co moglibyśmy nazwać właśnie polityką. Prymatolog Frans B.M. de Waal spędził ponad tysiąc godzin obserwując zachowania szympansów i sporządzając na ich temat obszerne notatki. Jedno z obserwowanych stad składało się z samca alfa i szeregu szympansów podległych, a wśród nich był podstarzały samiec imieniem Yeroen. Był on w wieku, który nie pozwalał mu już na pretendowanie do tronu, wykazywał się jednak niezwykłym sprytem. Yeroen obrał w takiej sytuacji zupełnie odmienną strategię. Przyczynił się do objęcia władzy przez jednego z samców za co tamten odwdzięczał mu się przyzwoleniem na zadawanie się z samicami co w normalnych warunkach stada szympansów jest domeną wyłącznie aktualnie władającego samca alfa. To jednak nie koniec obserwacji. Yeroen wykazywał się dużo dalszym sprytem i zmysłem do „małpiej polityki”. Od czasu do czasu wspierał jednego z najsilniejszych samców pretendujących do tronu najwyraźniej po to aby obecny „król” nie poczuł się zbyt pewnie i by przypadkiem nie zapomniał dzięki komu zajmuje swoją pozycję. Tak więc, widzimy, że ze światem zwierząt możemy mieć więcej wspólnego niżby mogło się nam wydawać.

Utrzymanie się na szczycie władzy w szympansim stadzie wymaga rozbudowanych zdolności społecznych. Samiec alfa musi balansować jak na linie pomiędzy sprzecznymi interesami i oczekiwaniami. Z jednej strony utrzymuje dominację opartą na sile, z drugiej zaś musi zadbać o zadowolenie swoich zwolenników, trzymać na dystans przeciwników, a jednocześnie unikać nastrojów, które finalnie mogą doprowadzić do buntu.

W swoich publikacjach w tym w „Chimpanzee Politics. Power and Sex Among Primates” z 2007 roku de Waal poza przypadkiem Yeroena wskazuje na cały szereg innych zachowań szympansów przypominających całkiem ludzką politykę i walkę o wpływy. Potrafią one spiskować, zawierać pakty i sojusze, dążyć do zdyskredytowania rywala. Zawierają różne koalicje i przymierza by docelowo uzyskać możliwie najwyższą pozycję w stadzie. Osobniki podporządkowane zdolne są do współpracy by poprzeć samca rywalizującego z przesadnie agresywnym samcem alfa i docelowo doprowadzić do jego obalenia. Zdolne są też do świadomego wprowadzania współtowarzyszy w błąd by uzyskać to czego chcą. Jak opisywał de Waal gdy w bójce jeden samiec zranił drugiego ten aktorsko kulał zapewne w celu uspokojenia agresora lub wywołania u niego poczucia winy. Poszkodowany kulał tylko w obecności swojego oprawcy, w obecności innych szympansów poruszał się już normalnie.

Szympansia polityka do złudzenia przypomina naszą. Zaobserwowano m.in. jak samiec starający się o przejęcie władzy w stadzie zaczął wykazywać się niezwykłą opiekuńczością bawiąc się i dzieląc pożywieniem z młodymi. Szympans publicznie okazywał troskę i spędzał czas z najmłodszym pokoleniem swojego stada zupełnie tak jak politycy fotografujący się z dziećmi podczas kampanii wyborczej. Z tych samych obserwacji wynikało, że szympans ten, w innych warunkach, gdy nie starał się o zajęcie najwyższej pozycji w stadzie, zupełnie ignorował młode.

Badaczka zachowań naczelnych, prymatolog Jane Goodall spostrzegła podobieństwo w zachowaniach naczelnych na jeszcze innej płaszczyźnie, opisywała ona bowiem walki grup szympansów. Nie były to chaotyczne szarpaniny lecz skoordynowane, regularne walki. W jednym z takich starć grupa szympansów broniła drzewa figowego, przed natarciem innej grupy, która starała się zdobyć ten cenny łup. Jane przyznała później w jednym z wywiadów dla „National Geographic”, że proszono ją nawet o nieupublicznianie tej obserwacji gdyż oznaczałoby to, że wojowanie jest częścią również i ludzkiej natury.

Informacje o bojowym nastawieniu grup naczelnych spływały stopniowo już wcześniej. Wiemy już, że szympansy tworzą społeczności ze skomplikowanymi relacjami wewnętrznymi, zajmują pewne terytorium i chronią jego granic. Magazyn „National Geographic” z roku 1979 opisał jak szympansy są zdolne do planowania wspólnych przedsięwzięć wojennych. Skradają się za nic nie podejrzewającymi ofiarami, robią wypady w głąb terytorium innej grupy szympansów, otaczają je itp.

Nasza natura najwyraźniej zachowała jeszcze sporą część tych pierwotnych odruchów. Odruchów, które udało nam się wzbogacić jedynie w nowsze narzędzia i bardziej wyrafinowane planowanie. De Waal przytoczył niegdyś wspomnienia jednego z antropologów, który spotkał się z wodzami plemienia Eipo w Papui-Nowej Gwinei. Gdy zaproponowano im po raz pierwszy w życiu przelot samolotem w pierwszej chwili stwierdzili oni … że doskonale nadawałby się on do zrzucania kamieni na sąsiednią wioskę.

Pomimo licznych przykładów mniej lub bardziej kontrolowanej agresji i starć szympansy wykazują silną tendencję do łagodzenia konfliktów wewnątrz swojej grupy. De Waal wskazywał na pokojowe tendencje, które zawsze prędzej lub później brały górę. Naczelne ostatecznie wykazywały wolę łagodzenia wewnątrzgrupowych waśni, koncentrowały się na współpracy i wspieraniu trwałości grupy.

Wszystkie te starcia, konflikty i ugody służą budowie wewnątrzgrupowej hierarchii. Budowanie hierarchicznych struktur poddaństwa i władzy jest niezwykle powszechne wśród różnych gatunków naczelnych od stada szympansów po ludzi. Nie wyzbyliśmy się „tego genu”, a co więcej nauczyliśmy się z nim żyć i budować wokół niego cały szereg przeróżnych relacji niemal tak jakbyśmy nadal tkwili w szympansim stadzie. Jesteśmy zbyt słabi by w naturalnych, surowych warunkach przetrwać w pojedynkę, grupa natomiast musi wypracować w sobie jakiś podstawowy mechanizm decyzyjny chociażby aby wszyscy szli w jednym kierunku, a nie siłą indywidualnych decyzji rozpierzchli się po bezkresnej sawannie. Budowa hierarchii przychodzi nam zatem dość automatycznie i nie mam tu na myśli skomplikowanych procesów wyłaniania liderów.

Wystarczy aby na 30 minut zamknąć w pomieszczeniu dwóch mężczyzn i będzie można zaobserwować, który z nich zaczął grać „pierwsze skrzypce”. Innym przykładem może być obserwacja grup pracujących studentów. Bez żadnych wytycznych wkrótce będzie można zaobserwować, który z nich wybija się na szefa, a którzy zaczynają wykonywać polecenia. Mechanizm ten niespecjalnie różni się od zachowań pawianów decydujących komu należy się najwyższa gałąź na drzewie lub kto jest nominowany do największego kokosa.

Z obserwacji prymatologów wyłania się jeszcze jedna ciekawa zależność. Gdy samiec alfa chcąc utrwalić swoją pozycję przegoni lub warknie na znajdującego się pod nim w hierarchii pawiana ten chcąc zapewne ratować utraconą dumę lub podleczyć zszargane ego wyżyje się na osobniku o jeszcze niższej pozycji. Obraz niemal idealnie pasujący do sfrustrowanych pracowników zbierających „razy” od nadgorliwych szefów.

Potwierdzają to badania biologa Richarda Wranghama z Uniwersytetu Harvarda, który obserwując zachowania szympansów zamieszkujących Tanzanię i Ugandę zanotował:

„Dojrzały samiec podporządkowuje całe swoje życie kwestiom statusu. Jego próby osiągnięcia i utrzymania pozycji alfy są chytre, uparte, energiczne i pochłaniają mu mnóstwo czasu. Mają wpływ na to, z kim wędruje, kogo iska, gdzie spogląda, jak często się drapie, dokąd idzie i o której wstaje. Nerwowe samce alfa wstają wcześniej i często budzą pozostałych przesadnymi demonstracjami agresji. Zachowują się tak nie z powodu skłonności do przemocy dla samej przemocy, lecz pod wpływem różnych emocji, które w przypadku ludzi określamy jako dumę lub, co brzmi nieco gorzej arogancję.”

Przytoczony fragment z obserwacji Wranghama niepokojąco pasuje do opisu zachowań niektórych, wprawdzie niezbyt sympatycznych ale jednak, ludzi.

Zupełnie odmienną strategię przyjął samiec zaobserwowany przez japońskiego badacza naczelnych Toshisada Nishida związanego zawodowo z Uniwersytetem w Kioto. Szympans imieniem Ntologi żyjący w górach w zachodniej Tanzanii zaczął zachowywać się jak istny dobroczyńca epatując swoim zwierzęcym altruizmem i rozdając pożywienie wszystkim członkom stada. Ten małpi filantrop doskonale polował ale zdarzało mu się też, że niemal jak legendarny Robin Hood, okradał innych łowców którym się powiodło. Wszystko co w ten sposób zgromadził rozdawał pozostałym potrzebującym członkom stada. Czy Ntologi czynił to z dobroci serca? Mało prawdopodobne. Z obserwacji Nishidy wynika, że kupował on sobie w ten sposób przychylność pozostałych i utrzymywał korzystne sojusze. Ta swoista dobroczynność sprawiła, że przez kolejne 16 lat Ntologi stał na szczycie hierarchii stada.

Opisów podobnych zachowań nie brakuje. Psycholog Shelley E. Taylor ze swojej wizyty w Indiach przywiozła następującą relację:

„(…) zobaczyłam na balkonie jadalni rezusa. Samce rezusów bywają dość agresywne, dlatego obserwowaliśmy go, siedząc bezpiecznie w kuchni. Wszedł do jadalni i zaczął szukać jedzenia. Po chwili dostrzegł dużą paczkę pokrojonego chleba; porwał ją i uciekł. Wdrapał się na drzewo gdzie czekały na niego inne małpy. Dobrze widzieliśmy, jak wszystkie usiadły, a złodziej powoli rozpakował chleb i rozdawał pajdy, jedna po drugiej. Skoro był samcem alfa, to niewątpliwie do niego należało podejmowanie ryzykownych akcji. Tym razem umocnił swoją pozycję przywódcy, demonstrując szczodrość.”

De Waal z kolei dopatrzył się jeszcze innego interesującego zachowania w grupie obserwowanych małp. Okazuje się, że szympansy niemal jak ludzie nie tylko odczuwają hierarchię ale potrafią też ją okazać. Opisywał jak podporządkowany samiec wykonywał ruch wyglądający jak pokłon, który powtarzany wielokrotnie przypominał bardziej kiwanie, zdarzało się też, że jeden szympans całował drugiego w stopy. Innym razem samcowi alfa przynoszone były „podarki”. Na ogół był to zwykły patyk lub liść ale tu chodziło najwyraźniej o sam gest poddaństwa. Dominujący samiec wydawał się też większy od pozostałych lecz nie dlatego, że faktycznie był postawniejszy. W rzeczywistości chodził wyprostowany, jakby dumny podczas gdy pozostali, będąc nawet podobnego wzrostu regularnie przyjmowali postawę bardziej skuloną. Podobnie czyniliśmy też my gdy przez wieki sadzaliśmy królów i papieży na podwyższeniach zupełnie jakby wyżej znaczyło ważniej. Mechanizm ten działa jednak podobnie w obie strony. Małpy w obawie przed samcem alfa kulą się dążąc do pokazania „jestem mniejszy, nie zagrażam ci”. U człowieka ten instynkt uległości obserwujemy gdy ludzie pokornie klękają, kłaniają się, pochylają głowę lub wręcz kładą się płasko dążąc do pomniejszenia swojej sylwetki. Cały ogrom rytuałów polega na tym, że prezentujemy w ten sposób swoją uległość wobec dominującego samca alfa wyimaginowanego lub realnego, Boga lub króla.

De Waal opisując pokorę z jaką podporządkowany szympans odnosił się do dominującego samca alfa pisał:

„Szympansy czołgają się po ziemi przed swoim liderem, pochylają się, żeby spoglądać na niego musiały zadzierać głowę (…).”

Uległość można wykazywać całą sylwetką ale i samym spojrzeniem. Zarówno u ludzi jak i u zwierząt patrzenie prosto w oczy jest wyzwaniem do walki, swoistą deklaracją „jestem tobie równy”. Uległe szympansy będą więc uciekały wzrokiem, starały się nie patrzeć prosto w twarz dominującemu samcowi gdyż doskonale wiedzą, że ewentualna konfrontacja nie będzie dla nich korzystna. Dlatego też dziś oddając „cześć i chwałę” pokornie pochylamy głowę deklarując swoją uniżoność.

Deklaracja „jestem tobie równy” może mieć też całkiem praktyczne zastosowanie odstraszające. Skoro ktoś jest gotów na taką odwagę to być może lepiej go nie atakować. Dlatego też niektóre motyle ćmy czy ryby mają na ciele różne plamki i kropki umieszczone w taki sposób aby te niby-oczy odstraszały potencjalnych agresorów.

Ludzie na bazie swoich zwierzęcych instynktów rozbudowali jednak gamę gestów obrazujących ich pozycję w stadzie. Od ekspresyjnego zdjęcia kapelusza co również ma prowadzić do zmniejszenia sylwetki, poprzez uścisk dłoni stosowany pomiędzy ludźmi czującymi się sobie równymi po pocałunek w wyciągniętą rękę lub pierścień obrazujący daleko idącą uniżoność.

W sensie obserwowanych zachowań behawioralnych wszystkie niemal religijne rytuały sprowadzają się do zbiorowego wielbienia i zbiorowego okazywania uległości dla uzyskania przychylności dominującego osobnika. Każda z religii nieco inaczej wyobraża sobie owego samca alfa, niektóre nadają mu nawet postać zwierzęcą np. byka. Zawsze jednak niezależnie od kręgu kulturowego jest to postać wyjątkowo potężna. Określa się go nawet wprost mocnym, panem czy władcą. Kłaniamy się zatem przed Bogiem jak przed władczym samcem alfa dając ujście zwierzęcemu instynktowi jaki w nas siedzi i zaspokajając w ten sposób naszą małpią potrzebę hierarchiczności. Całujemy stopy świętych figurek, klękamy, pochylamy głowy, składamy dłonie w proszącym geście, kładziemy na ziemi, uczestniczymy w błagalnych śpiewach i uniżamy się by uzyskać jego względy. Tak jak małpa bojąca się spojrzeć dominującemu samcowi w oczy czujemy niepokój i intuicyjny dyskomfort na myśl, że moglibyśmy uważać się za równego mu.

Podległe osobniki w małpim stadzie obawiają się starcia z dominującym samcem alfa, unikają konfrontacji, starają się nie wchodzić mu w drogę. Jeżeli odczuwamy lęk przed surowością boskiej kary, instynktownie lękamy się podważać boskie zwierzchnictwo nad nami albo czujemy dyskomfort na myśl, że moglibyśmy posunąć się do herezji to można podjąć próbę doszukania się źródeł tej podatności w pozostałościach naszych małpich, stadnych i hierarchicznych instynktów. Instynktów, które przetrwały w naszej naturze i dostosowały się do nowych, bardziej samoświadomych warunków życia. Podatność tą obserwujemy wobec różnych religii i w różnych czasach. W spisanych w IV w. p.n.e. Dialogach Platona możemy przeczytać jak autor obawiał się urazić czczonego wówczas mitycznego boga Erosa:

„Bo zanim mi się co stanie za to bluźnierstwo przeciw Erosowi, spróbuję mu oddać pieśń przebłagalną.”

Traktujemy Boga jak wodza, u którego możemy zyskać względy lub popaść w niełaski. Oczekujemy ochrony całej grupy/stada i akceptujemy jego prawo do osądzania nas. Tak jak dominujący samiec w małpim stadzie może rozstrzygać spory pomiędzy podległymi mu osobnikami i nikt przeciwko temu nie odważy się zaprotestować tak i my oczekujemy jego osądu. Wódz pawianów będzie bronił swego stada przed zagrożeniami z zewnątrz i rozstrzygał wewnętrzne spory w zamian za co oczekuje jedynie uległości niezależnie czy motywowanej miłością czy też strachem. Bóg doskonale wypełnia emocjonalną lukę jaka powstała w naszym małpim instynkcie gdy poczyniliśmy kolejne kroki na ewolucyjnej ścieżce, a małpia hierarchia ustąpiła miejsca bardziej egalitarnym grupom łowieckim. Religia osiągnęła tak ogromny sukces bo jako pozostałość naszej zwierzęcej natury jest dziś elementem naszych instynktów. Odziedziczyliśmy w ten sposób skłonność i potrzebę podporządkowania się jednemu wielkiemu i potężnemu członkowi stada.

Wśród szympansów dominację zdobywa się pokazem siły. W swojej książce „Małpa w każdym z nas. Dlaczego seks, przemoc i życzliwość są częścią natury człowieka?” Frans de Waal opisał szczególny przypadek w jaki jeden z samców zdobył przewagę:

„Pewien samiec alfa żyjący na terenie Parku Narodowego Gór Mahale w Tanzanii wyrobił sobie nawyk przesuwania wielkich głazów, aby móc je później staczać po wyschniętym korycie rzeki, wywołując ogłuszający hałas. Nietrudno sobie wyobrazić, z jakim podziwem pozostali oglądają to widowisko, któremu nie potrafią dorównać. Sprawca siada następnie i czeka, aż pozostali do nie go podejdą. A oni to robią, z początku niechętnie, lecz później tłumnie, kłaniając się — w sposób nazywany „dyganiem” — i czołgają się przed nim, głośno okazując swój szacunek dyszącymi chrząknięciami. Wydaje się, że dominujące samce rejestru ją te ukłony, ponieważ w czasie kolejnego pokazu siły czasami punktują tych, którzy nie wysilili się, by ich pozdrowić, selekcjonując ich do „specjalnego traktowania”, aby się upewnić, że następnym razem nie zapomną o okazaniu szacunku.”

oraz dalej:

„Rytuały związane ze statusem nie tylko mają zaakcentować władzę wśród szympansów, lecz także wprowadzić harmonię. Samiec alfa może stanąć władczo z najeżonymi włosami po doskonałej szarży, ledwo zwracając uwagę na podwładnych płaszczących się przed nim i wydających pełne szacunku wokalizacje, całujących go po twarzy, klatce piersiowej czy rękach. Kiedy samiec lub samica uniża się i spogląda w górę na alfę, chrząkając dysząco na znak uległości, jasno daje do zrozumienia, kto jest na szczycie, co toruje drogę do pokojowych, przyjacielskich relacji. Co więcej, wyjaśnienie hierarchii jest kluczowe dla efektywnej współpracy.”

Skąd zatem u zwierząt występuje taka silna presja statusu wraz z dążeniem do zajęcia możliwie najwyższej pozycji w hierarchii stada? Przykładając do tego darwinowskie spojrzenie wysoki status w hierarchii szympansów, pawianów czy ludzi musi skutkować zwiększoną szansą prokreacji. Nie bez powodu samce alfa wśród szympansów i pawianów dysponują całymi haremami samic. Układ ogólnie korzystny i propagujący utrwalenie się cechy walki o status w genomie. Korzyści z tego czerpią nawet jednostki podporządkowane, które z jednej strony mogą liczyć na ochronę stada, z drugiej zaś mogą łudzić się nadzieją, że kiedyś zajmą miejsce obecnego samca alfa.

Ludzie na tym tle wcale jakoś szczególnie się nie wyróżniają, co więcej wykazują wyraźne pozostałości małpich instynktów. Mężczyźni będą okazywali status droższym samochodem, cennym zegarkiem lub przynajmniej większym telewizorem, a politycy o niewysokim wzroście będą pozowali do wspólnego zdjęcia z podestu. Okazywanie słabości może doprowadzić do tego, że samiec alfa straci dominującą pozycję w stadzie dlatego też dziś mężczyznę dużo trudniej jest namówić na wizytę u lekarza niż kobietę.

De Waal połączył nawet w pewnym momencie swoje obserwacje z wynikami prac Freuda twierdząc, że:

„Religie mają tendencję do przedstawiania zasad moralnych dotyczących seksu jako pochodzących od Boga, a czyniąc to, wracają do obrazu ancestralnego samca alfa, który (…) zawsze trzymał naszą psychikę w mocnym uścisku. To fascynująca myśl, że pradawne wzorce rywalizacji seksualnej są utrwalane przez religie, a ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Te wzorce przetrwały jednak także w rzeczywistym świecie.”

Na poparcie powyższych słów prymatologa wykazać można cały szereg obserwacji niezwykle ludzkich zachowań ssaków, w tym głównie ssaków naczelnych. Na tej podstawie można podjąć się poszukiwania źródeł naszego instynktu moralnego, jak i bardziej skomplikowanych zachowań:

1. Zaobserwowano kapucynki zabiegające o pokarm dla innego osobnika.

2. Szympansy pomagają poruszać się starym lub rannym osobnikom, które mają problem z chodzeniem lub wspinaniem się.

3. Szympansy i bonobo przynoszą pokarm i wodę niesprawnym i schorowanym osobnikom.

4. Zaobserwowano jak szympansy wyścielają miękkim materiałem miejsce, w którym leży chory lub osłabiony osobnik.

5. Samce szympansów stojące wysoko w hierarchii pełnią funkcję arbitrów rozstrzygających spory.

6. Szympansy w obliczu śmierci członka stada okazują coś na kształt żałoby, okazują przygnębienie, tracą apetyt.

7. Bonobo zdolne są do zbiorowego wysiłku w obronie słabszych. Gdy ktoś próbuje zabrać matce młode, całe stado potrafi podjąć zbiorowy wysiłek jego obrony.

8. Rezusy posiadają swoje zasady życia społecznego i wymierzają kary, każdemu przedstawicielowi swojego gatunku, który je łamie.

9. Szympansy podejmują trud i ryzyko uwolnienia współtowarzyszy z sideł kłusowników.

10. Młode szympansy mogą rozrabiać do woli ale gdy tylko pojawi się jakiś grymas bólu, matka je rozdzieli.

11. Szympansy, bonobo, a nawet psy zdają sobie sprawę gdy zrobią coś złego, okazują nawet coś w rodzaju skruchy.

12. Bawiące się psy przestaną się gryźć gdy tylko któryś zawyje z bólu.

Prymatolog Jane Goodall dołożyła do wszystkich tych obserwacji jeszcze swoją wykazując, że szympansy zdolne są do wykonywania czegoś na kształt rytuału lub też tańca. Obserwowany przez nią samiec wszedł do wody u stup spadającego wodospadu po czym, jak relacjonuje sama badaczka:

„Stoi wyprostowany i kołysze się rytmicznie, przestępując z nogi na nogę, tupie w płytkiej, pędzącej wodzie podnosi wielkie kamienie i nimi rzuca. Czasami wspina się po cienkich pnączach, (…) i kołysze się na nich w mgiełce przy spadającej wodzie.”

Dziwnych zachowań naczelnych, które można by nazwać wręcz protoreligijnymi odnotowujemy coraz więcej:

1. Jane Goodall opisywała zaobserwowany taniec dziko żyjącego szympansa we wspomnianym wodospadzie ale i w zupełnie innych okolicznościach. Okazało się że zwykłe opady deszczu też mogą wywołać podobne zachowanie. Jane opisywała jak jeden z szympansów złamał gałąź i wymachiwał nią w stronę nadciągających chmur tak jak to robią wobec innych osobników które chcą przegonić. Szympans musiał zatem założyć, że za chmurami skrywa się jakaś świadomość, jakaś intencja, na którą on może wpłynąć tak jak wcześniej wpływał na działania innych szympansów.

2. Susanne Langer wspominała o szympansach, które używały przedmiotów jak talizmanów np. gdy brały do ręki jakiś przedmiot i nosiły go przy sobie w sytuacji zagrożenia.

3. Antropolog prof. Barbara J. King dostarczyła nam niewiarygodnej obserwacji szympansa, który uczynił sobie przyjaciela z kłody drewna.

4. Szympans Panbanisha, gdy z powodu złej pogody, nie mógł wyjść na spacer uciekł się do symboliki. Kredą zaczął rysować na podłodze obrazki symbolizujące wyjście na zewnątrz (np. znajdujący się na zewnątrz szałas, drzewo itp.).

5. Franc de Waal zaobserwował jak szympansy przynoszą sobie „podarki” np. gałęzie.

6. Szympansy po stracie najbliższych wyraźnie okazują coś na kształt żałoby, wyciszają się, odmawiają jedzenia, stają się jakby apatyczne.

7. Karen McComb z University of Sussex w Wielkiej Brytanii prowadziła badania nad zachowaniami słoni w Narodowym Parku Amboseli w Kenii. W jednym z eksperymentów słoniom udostępniono trzy różne czaszki (słonia, bawołu i nosorożca). Okazało się, że słonie zdecydowanie więcej czasu spędzają przy czaszce swojego pobratymcy.

8. Naczelne (gorylica Koko i bonobo Kanzi), z którymi udało się wypracować migowy i obrazkowy system komunikacji (język Yerkish) z człowiekiem zadano pytanie o to, co dzieje się z małpami po śmierci. Koko udzieliła odpowiedzi: „Idą do wygodnej jamy na uboczu”, Kanzi natomiast: „Idą do wielkiej czarnej dziury”.

Trudno sobie wyobrazić co te wszystkie opisywane naczelne sobie myślały i jakie uczucia skłoniły je w ogóle do takich zachowań. Jane analizując zaobserwowane przez siebie nietypowe postępowanie zwierząt zastanawiała się wręcz nad tym, co takiego by się stało gdyby szympansy miały jedynie odrobinę bardziej rozbudowaną zdolność mowy i wymiany myśli. Czy nie mielibyśmy tu do czynienia z pierwotnym rytuałem wielbiącym siły natury? Albo idąc dalej, czy nie doprowadziłoby to do wyłonienia się szympansiego odpowiednika mędrca i nauczyciela, który ochoczo przekazywałby pozostałym swoje nauki?

Gdy de Waal prowadził obserwacje w ZOO w Arnhem we wschodniej Holandii odnotował ze zdumieniem, że szympansy potrafią przepraszać siebie nawzajem. Początkowy konflikt pomiędzy dwoma samcami przebiegał w dość typowy sposób. Starcie polegało głównie na demonstracyjnym pohukiwaniu i wrzaskach oraz wzbudzeniu ogólnej zawieruchy. Gdy bitewny kurz opadł obaj siedli na pniu w bezpiecznej odległości jakby jeszcze pogniewani na siebie, lecz wkrótce jeden z nich wyciągnął rękę z otwartą dłonią, a chwilę później obaj poszli razem pogodzeni zupełnie jakby do całego tego starcia nigdy nie doszło. Obserwacja de Waala nie była jedyną tego typu, później prymatolodzy odnotowali różne formy przeprosin aż u 25 różnych gatunków naczelnych (Goryle górskie godzą się w 37% przypadków, szympansy żyjące w niewoli w 40%, a bonobo w 50%), a i zdarzały się udokumentowane obserwacje tego typu zachowań u innych ssaków np. hien czy delfinów. Zresztą każdy kto ma psa potwierdzi, że zwierzęta potrafią okazywać skruchę i przepraszać.

Godzenie się zwierząt po konflikcie niezwykle przypomina czysto ludzkie zachowanie. Szympansy np. godząc się uwzględniają więzy rodzinne i częściej godzą się z osobnikami spokrewnionymi niż z pozostałymi. Zdarza im się też wykonywać zapobiegawcze gesty pojednawcze gdy konflikt wisi w powietrzu i chcą uniknąć dalszej jego eskalacji oraz podobnie jak u ludzi gestem pojednania jest wyciągnięcie ręki z otwartą dłonią. Koczkodany na zgodę trzymają się za ręce, makaki ściskają się, a szympansy całują w usta.

Ludzie i zwierzęta dysponują całą gamą zbieżnych gestów i sygnałów. Zapowiedzią agresji będzie prezentacja broni lub jej braku w przypadku czystych intencji. Mewy, których jedyną bronią jest dziób będą odchylały go do tyłu chcąc pokazać, że nie planują agresji, tak jak człowiek pokazujący otwartą, pustą dłoń. Szykujący się do ataku pies będzie natomiast unosił wargi prezentując uzębienie, tak jak człowiek wymachujący zaciśniętą i gotową do użytku pięścią.

Przebaczenie postrzegane jest jako czysto ludzkie, a wręcz chrześcijańskie. Prymatolodzy i w tym przypadku doszukali się jednak zwierzęcych źródeł tego typu zachowań. De Waal dowodzi nawet, że jest to zachowanie konieczne u gatunków, u których nakładają się łącznie dwie cechy tj. współpraca i pamięć przeszłości. Innymi słowy, jeżeli współpracujemy i pamiętamy urazy, to musimy wybaczać aby dalej współpracować.

„Jedynie zwierzęta nie mające wspomnień mogłyby w ogóle ignorować konflikty. Kiedy tylko wydarzenia społeczne zaczynają być przechowywane w pamięci długotrwałej, (…), pojawia się potrzeba przezwyciężenia przeszłości ze względu na przyszłość.”

Badacz poparł to twierdzenie obserwacjami. Naczelne okazują stres drapaniem się. Doskonale widać to bezpośrednio po walce kiedy to strony konfliktu drapią się zdecydowanie częściej niż normalnie ale przestają gdy niedawny rywal podejdzie i zacznie iskać. Ten swoisty akt skruchy zdaje się wyciszać emocje i sprawia, że dawne urazy zostają przebaczone.

Ssaki naczelne kłócą się i godzą tak jak i my, ale czy potrafią żyć w pokoju? Czy w związku z burzliwą naturą jesteśmy genetycznie nastawieni na „walkę dobra ze złem”? W latach 90-tych para fizjologów ze Stanford Lisa J. Share oraz Robert Sapolsky badali stado pawianów żyjące na kenijskiej sawannie. Odnotowali coś nietypowego dla tego gatunku. Pawiany, które notorycznie wzbudzały zamęt w toczących się nieustannie walkach o dominację tym razem żyły niemal jak grupa hipisów. Panował ogólny ład i spokój przerywany tylko nielicznymi i niezbyt intensywnymi utarczkami. W stadzie panowało coś co później zostało nazwane „kulturą wzajemnej pomocy”, a pawiany wydawały się dość zrelaksowane.

Co takiego się stało, że skore do waśni zwierzęta postanowiły żyć we względnej zgodzie i harmonii? Okazało się że kilka lat wcześniej doszło do nieszczęścia. Pawiany znalazły resztki zarażonego pałeczkami gruźlicy mięsa wyrzuconego z pobliskiego ośrodka turystycznego. Najsilniejsze i najbardziej agresywne samce oczywiście rzuciły się jako pierwsze na znalezisko odganiając przy okazji wszystkie słabsze i o mniej walecznym usposobieniu. Słabsze z racji właśnie na tą cechę nie wywalczyły dla siebie żadnego kąska i to w konsekwencji je uratowało. Wszystkie agresywne samce padły, a dominację w grupie uzyskały pozostałe przy życiu te o bardziej pokojowym usposobieniu. Co więcej gdy do grupy dołączyły samce z innych stad szybko odnajdowały się w nowych panujących tu regułach i same dostosowywały się łagodniejąc. Pawiany najwyraźniej potrafiły docenić wartość życia bez stresu.

Czy taki ład można osiągnąć również wśród ludzi? Psycholog społeczny Marilynn B. Brewer prowadziła swoje badania we Wschodniej Afryce. Obiektem jej zainteresowań nie były pawiany ani szympansy lecz ludzie, a dokładniej 30 różnych grup etnicznych z tego regionu. Badaczka spodziewała się, że tak znaczne zróżnicowanie kultur, celów i tożsamości będzie obfitowało we wzajemne antypatie, konflikty i utarczki. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Wprawdzie odpytywani przez nią członkowie lokalnych społeczności bardziej chwalili swoich współplemieńców przypisując im zdecydowanie pozytywne cechy jak lojalność czy uczciwość, to wcale nie uważali innych za gorszych. Obserwacje Brewer sugerują, że intuicyjnie wcale nie chcemy być źli i o ile dążymy do poprawy losu własnego i własnej społeczności to, jeśli ktoś nie nadepnie nam na odcisk, wcale nie poszukujemy waśni. Swoją drogą ciekawe czy ta sielanka trwałaby nadal gdyby jedna z tych 30 nacji nagle poczuła powołanie do oświecenia bądź nawrócenia pozostałych?

Szympansy jak i ludzie do pewnego stopnia rozwijają się podobnie. Można to zaobserwować porównując bawiące się małe dzieci i młode szympansy. I jedne i drugie wykazują zaciekawienie nowymi obiektami w ich otoczeniu, i jedne i drugie potrafią zrobić zabawkę z odnalezionego przedmiotu. Równowaga ta jest utrzymywana jednak do czasu. Przychodzi w końcu moment, w którym rozwój intelektualny szympansa zaczyna spowalniać, a ludzkie dziecko rozwija się dalej. Doskonale to widać na przykładzie tak prostej czynności jak rysowanie. Czynność ta przychodzi naczelnym dość naturalnie, rysował człowiek neandertalski, rysowali pierwsi przedstawiciele gatunku homo rysować będą i szympansy. Nie dziwi więc, że zarówno małe dzieci jak i szympansy chwytają za kredkę i rysują nią po kartce papieru. Zarówno dzieci jak i szympansy w pierwszej fazie rysują tylko bezwładne kreski i linie jakby zadziwione tym, że kredka w ogóle brudzi papier. Z czasem kreski te łączą się w mniej lub bardziej zgrabne figury. Jedni i drudzy potrafią po pewnym czasie odkryć możliwość ich pokolorowania. Dochodzimy w ten sposób do kresu możliwości małpiego mózgu. Wypełnienie kształtów kolorem wydaje się być już kresem ostatecznym i dalej ludzkie dziecko rozwija się już „samodzielnie” pozostawiając małpiego kolegę w tyle. Sytuacja jest o tyle frustrująca dla obserwatora, że był to ostatni etap rysunków abstrakcyjnych i dziecko wchodzi już w etap rysunków tematycznych. Tak niewiele zabrakło, jedynie jednego kroku intelektualnego rozwoju, by szympansy mogły rysować symbole i znaki, które mają jakieś znaczenie, np. ludzką twarz. Nadawanie znaczenia rysunkom to już podstawa pisma. Być może gdyby małpy potrafiły wykonać ten jeden krok więcej w swoim intelektualnym rozwoju bylibyśmy świadkami rozbudowanej komunikacji międzygatunkowej. Obserwacja ta powtarza się na wielu płaszczyznach, gdy niezgrabne małpie podskoki u nas przechodzą w taniec, a chaotyczne rzępolenie w muzykę.

Oczekiwanie jest o tyle uzasadnione, że mamy dość dobrze udokumentowane próby nauczenia małp prostych form komunikacji. Psycholog David Premack z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara jeszcze w latach 70-tych nauczył szympansicę Sarę porozumiewania się za pomocą plastikowych foremek o różnych kolorach i kształtach nadając im różne znaczenia. Po 2 latach Sara potrafiła już zastosować 120 różnych słów, przy czym w jej słownictwie znajdowały się nie tylko proste rzeczowniki ale i określenia czynności, osób, wybrane przyimki i przymiotniki oraz znak zapytania, które małpka układała w sensowną całość.

Obserwacje zoologa Desmonda Morrisa dowodzą jeszcze jednej interesującej właściwości. Zwierzęta przystosowane są do ciągłego zabiegania o przetrwanie. Zdobywanie żywności, pogoń za swoją ofiarą czy ucieczka przed drapieżnikiem zajmuje im czas w naturze. Zwierzęta hodowane w sztucznych warunkach, zamknięte w klatkach i wybiegach ogrodów zoologicznych pozbawione są tych bodźców. Żyją w o tyle komfortowych warunkach, że nikt im nie zagraża, a jedzenie jest „zdobywane” bez wysiłku i podawane „pod nos” w stałych godzinach karmienia. Zwierzęta w takich warunkach, pozbawione bodźców, robią to samo czego można by się spodziewać po człowieku czyli zwyczajnie się nudzą. Poszukiwanie wrażeń i chęć zabicia jakoś czasu sprawią, że będą one wykazywały cały szereg zachowań nieobserwowanych w naturze. Lew, będzie nieustannie chodził z kąta w kąt, szympans nauczy się, że można rzucić czymś w widzów lub splunąć na nich przez kraty, a mors będzie chlapał wodą na każdego kto się zbliży. Wrzaski ochlapanych lub oplutych widzów najwyraźniej dostarczają jakiejś namiastki brakujących bodźców, które pozwalają przeżyć kolejny dzień w nudzie. Człowiek robi to samo adekwatnie oczywiście do rozwoju swojego mózgu, dlatego też w czasach względnie bezpiecznych angażowaliśmy się w tworzenie kultury, sztuki czy filozofii. Człowiek walczący o byt nie myśli o tańcach czy malowidłach ale gdy zdobycz jest upolowana i upieczona, żniwa skończone, a spichlerz pełen zboża to zajmując sobie długie wieczory zacznie poszukiwać dodatkowych bodźców wyszywając, malując lub chociażby dyskutując o sprawach zupełnie abstrakcyjnych. W takich zapewne warunkach pojawiły się pierwsze pytania o nas samych wraz z pierwszymi odpowiedziami na nie. Sztuka ludowa mogła powstać w chwili gdy nie pracowaliśmy właśnie na polu, a filozofia gdy nie walczyliśmy z kijem w ręku. Dlatego też największy rozwój kultury czy filozofii odnotowywano zawsze w cywilizacjach, które osiągnęły już w miarę wysoki poziom zapewniający względne bezpieczeństwo. Filozofią parali się w końcu głównie znudzeni arystokraci, a nie zapracowani budowlańcy, rzemieślnicy czy chłopi. Nie jest zatem przypadkiem fakt, że główni myśliciele i nauczyciele starożytności (Budda, Konfucjusz, Ajschylos, Pitagoras i prorocy hebrajscy) z których część dała swój wkład w rozwój późniejszych kultów religijnych żyło i tworzyło w tym samym czasie. Był to dokładnie ten okres, w którym postępy w rolnictwie sprawiły, że żywność stała się bardziej dostępna (tzw. epoka osiowa).

Przytoczony tu cały szereg obserwacji poczynionych przez prymatologów, zoologów, biologów i publicystów wskazuje, że granica pomiędzy ludźmi, a pozostałymi naczelnymi wcale nie jest taka wyraźna. Odnotowane zachowania od mimiki, poprzez ekspresję emocji po skomplikowane relacje społeczne sugerują nam, że wszyscy jesteśmy elementami tego samego świata. Mając w pamięci słowa Benjamina Disraeli trzeba by przyznać, że należymy do gromady łysych małp przekonanych, że pochodzą od aniołów.

„Według mnie, prawdopodobne jest, że każde zwierzę obdarzone silnym pociągiem towarzyskim wykształciłoby w sobie poczucie moralne, czyli sumienie, gdyby tylko jego umysłowe władze osiągnęły, chociażby w przybliżeniu, ten stopień rozwoju, na którym stoi człowiek.”

Karol Darwin

IV. Naturalne źródła wiary

„Jeśli jedna osoba ma urojenia, to mówimy o chorobie psychicznej. Gdy wielu ludzi ma urojenia, nazywa się to Religią.”

Robert E. Pirsig

Dużym wyzwaniem dla świata religii są najnowsze neurologiczne badania podstaw naszej religijności. Od około 20 lat obserwujemy intensywny rozwój neurologii co jest następstwem dostarczenia badaczom nowych narzędzi pozwalających na skanowanie i obrazowanie pracy ludzkiego mózgu. Wcześniej takie badania nie były możliwe, a dokładniejsze przyjrzenie się temu narządowi wiązało się niestety ze śmiercią jego posiadacza. Odkąd zatem badanie mózgu nie wymaga już wcześniejszego zgonu jakiegoś nieszczęśnika możemy obserwować pracę i zmiany aktywności poszczególnych jego obszarów i wyciągać konstruktywne wnioski.

Współczesnym badaczom udało się określić ok. dwudziestu stałych, mechanizmów naszego mózgu odpowiadających za istotne procesy wspierające naszą religijność. Badania metodą obrazowania mózgu wykonane przez amerykańskich naukowców w Narodowych Instytutach Zdrowia dostarczyły niezwykle istotnych danych. Doświadczenie polegało na tym, że kilku osobom głośno czytano wybrane stwierdzenia związane z religią. Badani mieli za zadanie jedynie poinformować czy zgadzają się z usłyszanym zdaniem. Efektem owego eksperymentu było określenie tych partii mózgu, które w czasie badania zwiększały swoją aktywność. Okazało się jednak, że były to głównie obszary odpowiadające za relacje społeczne, za nasze stosunki z innymi uczestnikami społeczności.

Czy zatem możemy rozważać naszą zdolność do przyswajania treści magicznych czy wręcz religijnych z punktu widzenia neurologii i genetyki? Amerykański genetyk Dean Hamer twierdzi, że tak. Opracował on i ogłosił światu w swojej publikacji „The God Gene” hipotezę istnienia genu odpowiedzialnego za taką zdolność. Hipoteza ta zakłada wręcz wskazanie konkretnego genu. Stosując daleko idący redukcjonizm, naszą zdolność do przyswajania treści religijnych można by wręcz sprowadzić do adeniny, cytozyny, guaniny i tryniny. Według badacza podejrzanym jest tu gen VMAT2 odpowiedzialny za:

1. przekazywanie informacji o monoaminach odpowiedzialnych za kontrolę myśli czy zachowanie,

2. neurotransmitery i neuromodulatory przemieszczające się między neuronami mózgu,

3. odporność lub łatwość poddawania się hipnozie.

Dodatkowo gen ten uważany jest za polimorficzny czyli różnie mutujący u różnych ludzi i tym samym odpowiedzialny za różnice w poznawczych lub emocjonalnych reakcjach ludzi. Religijny świat nazywa to łaską wiary, która nie każdemu „jest dana”, co w istocie może być efektem zróżnicowanego mutowania tego genu u różnych ludzi. Dr Dean Hamer twierdzi wręcz, że gen ten warunkuje naszą zdolność do odczuwania przeżyć duchowych.

Kolejne badania, tym razem pochodzące z Uniwersytetu w Auburn (Alabama, USA) wykazały, że badani którzy:

1. twierdzili iż znajdują się pod wpływem czynników nadprzyrodzonych, uaktywniali obszary mózgu powiązywane z odczuwaniem strachu,

2. opierali swoje wierzenia głównie na doktrynie, uaktywniali obszary związane z językiem,

3. deklarowali się jako ateiści, aktywowali obszary związane z wyobraźnią wizualną.

Ateiści zatem próbowali podczas badania wyobrazić sobie to w co wierzyli wierzący. Uciekali się do wyobraźni gdyż przedmiot wierzeń nie odpowiadał żadnemu znanemu im obiektowi.

Stymulując odpowiednio wybrane fragmenty ludzkiego mózgu możemy wręcz sztucznie wywołać silne uczucia religijne. Szczegółowy opis jednego z takich eksperymentów znajdziemy w dalszej części rozdziału prezentującej badanie psychologa Michaela Persingera, który opracował tzw. „hełm Boga” sztucznie wywołujący silne uczucia duchowe w warunkach laboratoryjnych przy użyciu stymulacji mózgu polem elektromagnetycznym.

Szczególnym przypadkiem nietypowych zachowań mózgu jest jedna z odmian epilepsji zwana też padaczką Dostojewskiego nazwaną tak właśnie od nazwiska pisarza na nią cierpiącego. Dostojewski zresztą sam wręcz stwierdził, że w czasie takiego ataku „jest w raju”. Przyczyn samego schorzenia doszukuje się w płacie czołowym mózgu, a do jej cech charakterystycznych należy uznać:

1. Niezwykle krótkotrwałe ataki,

2. Intensywne przeżycia satysfakcji, ekstazy, przyjemności,

3. Wielkie przeżycia duchowe.

Badacze doszukują się tu też związków z zespołem padaczki skroniowej powiązanej również z tzw. zespołem Geschwinda. Osoby cierpiące na ten zespół:

1. Dużo piszą — hipergrafia,

2. Odczuwają potrzebę nauczania,

3. Wykazują dużą nadreligijność,

4. Zwracają dużą uwagę na kwestie moralności,

5. Mają krótkotrwałe ataki gniewu, zwykle jednak bez żadnej przemocy,

6. Odczuwają silną potrzebę posiadania współtowarzyszy/współwyznawców,

7. Charakteryzują się skrajną seksualnością od celibatu po rozpustę.

Czy zatem jesteśmy w stanie odnaleźć w historii religii osoby, których zachowanie mogłoby sugerować zbieżności z powyższą charakterystyką? Zatem po kolei:

1. Mahomet miał ataki padaczki podczas, których doznawał wizji,

2. Wizja rydwanu w Księdze Ezechiela,

3. Nawrócenie św. Pawła po upadku,

4. Objawienie Josepha Smitha Juniora (żył w latach 1805 — 1844):

• twórca kościoła mormońskiego,

• jako 14 latek miał objawienie,

• kolejnego objawienia doznał na górze Cumorach — objawienie na wysokości,

• pod natchnieniem spisał Księgę Mormona — hipergrafia,

• założył własny kościół i został jego przywódcą,

• posiadał kilka żon (szacuje się że nawet od 29 do 33) — skrajna seksualność,

• przyczynił się do propagowania poligamii.

Napady drgawek łatwiej występują na dużych wysokościach ze względu na wyższy poziom endorfin. Czy zatem znajdziemy przypadki wizji i objawień odnotowanych w górach?

1. Objawienie na górze Athos (2061 m.n.p.m.) — zwana też górą objawień, dotychczas na samej górze oraz w jej pobliżu zgromadzonych jest 20 monastyrów,

2. Góra Jabal al — Nour, na której Archanioł Gabriel objawił się Mahometowi i podyktował mu Koran,

3. Góra Synaj (2285 m.n.p.m.) — góra, na której Mojżesz ujrzał płonący krzew oraz otrzymał od Boga 10 przykazań.

4. Góra Hermon (2814 m.n.p.m.) — góra, na której wg apokryficznej księgi Henocha na Ziemię miała przybyć grupa upadłych aniołów.

5. Góra Tabor (575 m.n.p.m.) — góra, na której miało dojść do Przemienienia Pańskiego (Mt 17: 1—8).

Źródeł owych wizji możemy doszukiwać się współcześnie w stanach epileptycznych, a dokładnej epilepsji skroniowej (padaczki), w której to intensywna aktywność mózgu tworzy obrazy rzeczywistości i przekonywujące iluzje. Są one zatem tworzone w lewej półkuli mózgu i mają to do siebie, że powstają bardzo szybko ale niezwykle trudno się ich później wyzbyć. Tzw. lewopółkulowy interpretator świata jest względnie łatwy do manipulacji i można osłabić lub nasilić jego działanie, a także wywołać w nim stany emocjonalne.

Prof. Vilayanur Ramachandran z kalifornijskiego Ośrodka Badań nad Mózgiem i Świadomością zwraca uwagę na liczne zaobserwowane przypadki silnych doznań religijnych czy wręcz wizji i objawień u pacjentów chorujących na padaczkę skroniową. Mówią oni wręcz wprost, że odczuwają bliskość Boga.

O krok dalej idą nawet pacjenci dotknięci syndromem jerozolimskim, zwanym też obłędem jerozolimskim. Jest to rodzaj zaburzenia urojeniowego obserwowanego u głęboko religijnych pielgrzymów odwiedzających miejsca święte i pod ich wpływem żywiących silne przekonanie, że sami są postacią ze świętych tekstów. Co istotne, każdy z dotkniętych tą przypadłością będzie święcie przekonany, że jest postacią ze swojej religii. Chrześcijanie twierdzą w takich przypadkach, że są Jezusem albo Janem Chrzcicielem, Żydzi wybierają raczej kogoś ze Starego Testamentu. Przypadłość tą szczegółowo opisał izraelski psychiatra dr Jair Bar-El wskazując, że z reguły dotyczy ona osób głęboko wierzących, wychowanych w konserwatywnych domach, jak również że nigdy nie odnotowano takiego przypadku u ateisty. Rocznie diagnozuje się ok. 200 takich „mesjaszy”.

Dowód z objawień to tak naprawdę dowód z zeznań bo wszyscy poza bezpośrednio doznającym owego widzenia muszą uznać zaistniałe zdarzenie jedynie na słowo. Dlatego też powinny one uzyskiwać potwierdzenie w innych źródłach. Jeżeli twierdzę, że widziałem np. nienaturalny ruch słońca na niebie podobnie jak twierdzili ludzie w 1917 roku zgromadzeni w pobliżu portugalskiej Fatimy, to takie zjawisko należy potwierdzić. Powinno ono być zweryfikowane przez obserwacje astronomiczne, widziane w wielu państwach (na całej półkuli), równocześnie powinno się zweryfikować wizualne skutki długotrwałego wpatrywania się w słońce, wykluczyć wizualne efekty takie jak efekt halo czy efekt iryzacji, potwierdzić warunki atmosferyczne i meteorologiczne jakie panowały w tym regionie i wreszcie uwzględnić kwestie psychologii tłumu itp.

Wątpliwości nasuwa nawet moralna strona tego wydarzenia bo oto bóstwo zmusiło tysiące ludzi do wpatrywania się w tarczę słoneczną o czym dziś wiemy, że jest nieodpowiedzialne, szkodliwe dla wzroku i pozostawia trwałe zmiany. Wiemy ponadto, że podobne zjawisko wizualne nie było odosobnione, a zbliżone relacje pojawiały się i w różnym czasie i w różnych miejscach na świecie (co może być wymowne, głównie w konserwatywnych stanach USA). Możemy dziś przeczytać zatem relacje ludzi, którzy zapewniają że widzieli tzw. cud słońca: w Lubbock w Teksasie w roku 1988, w Conyers w Georgii w roku 1990 i w Denver w Colorado w roku 1991.

W historii odnajdujemy całą listę takich przypowieści gdzie padają zapewnienia zbiorowych obserwacji niewytłumaczalnych zjawisk. Apoloniusz z Tiany zapewniał, że sami bogowie wychwalali go publicznie, XVII w. rabin Szabetaj Cewi opisywał całą serię cudów jakich w bitwie świadkiem mieli być wszyscy uczestnicy walki, a rzymski historyk Kasjusz Dion zapewniał, że magiczny deszcz pomógł legionom wygrać bitwę. W Old English Chronicle znajdziemy datowany na rok 1127 opis tzw. Dzikich Łowów czyli relacji z pogoni boga Odyna zasiadającego na czarnym koniu i mknącego po niebie co miało widzieć wielu świadków. Biblijna Księga Jozuego zapewnia, że mury Jerycha publicznie, na oczach wielu świadków runęły od grania w rogi baranie. To wszystko doniesienia sprzed wieków. Dziś już coś takiego zapewne by się nie zdarzyło, prawda? Tymczasem wspomniany już wcześniej, żyjący jeszcze w XXI w. duchowy guru Sathya Sai Baba zapewniał, że w obecności ok. 500 osób uzdrowił dziewczynkę. Odpowiedź na te wszystkie historie może być jedna. Ludzie zwyczajnie czasem fantazjują tworząc w ten sposób liczne przypowieści i legendy.

Nie każda opowieść musi być oczywiście wprost kłamstwem, czasem może to być zwyczajnie niewłaściwa interpretacja zaobserwowanych zjawisk. Historia uczy, że do wszelkich tego typu rewelacji trzeba podchodzić niezwykle ostrożnie. W roku 1951 w południowo francuskim niewielkim miasteczku Pont-Saint-Esprit kilkaset osób doznało niezwykle silnych halucynacji, które w niektórych przypadkach prowadziły do hospitalizacji, a zdarzały się również przypadki śmiertelne. Czy takie zbiorowe jednoczesne halucynacje w pierwszym momencie intuicyjnie nie nasuwają nadnaturalnych powiązań? Bliższe przyjrzenie się sprawie dowiodło jednak, że do mąki używanej w miejscowej piekarni dostał się halucynogenny sporysz. Doniesienia o dziwnych, trudnych niekiedy do wyjaśnienia, zbiorowych zachowaniach całych społeczności znajdziemy dziś w przekazach historycznych czytając m.in. o takich zjawiskach jak tarantyzm, czy choreomania.

Innym przykładem może być fragment wykładu Richarda Feynmana wygłoszonego w roku 1963. Fizyk wspomniał dzień śmierci swojej żony oraz fakt, że zegar zatrzymał się dokładnie w tej samej chwili. Intuicyjnie doszukamy się tu nadprzyrodzonej odpowiedzi. Feynman wyjaśnia jednak, że sytuacja wygląda odmiennie jeżeli odrzuci się pierwsze automatyczne skojarzenie i zacznie się badać szczegóły. Zegar był stary i działał tylko gdy wisiał w odpowiedniej pozycji, a jakikolwiek przechył go zatrzymywał. Pielęgniarka o tym nie wiedziała i gdy zaszła ta przykra chwila, podeszła do zegara by spisać godzinę lecz zegar był skryty w cieniu. Przechyliła go więc i ujrzała, że wskazówki zatrzymały się w tej właśnie chwili.

Czy to oznacza, że taki przypadek jak w domu Feynmana w innych warunkach nie mógłby zaistnieć czysto przypadkowo? Mógłby, zegarki zatrzymują się w końcu w każdym domu lecz taki zbieg okoliczności jak śmierć i czysto losowe zatrzymanie się zegarka w tym samym czasie jest niezwykle mało prawdopodobne. Jednakże za sprawą mediów jesteśmy w stanie dowiedzieć się o wydarzeniach na drugim końcu świata. Jeżeli nawet mało prawdopodobne zdarzenie czysto losowo zdarzy się gdzieś w domu na Japońskiej prowincji to za sprawą internetu i telewizji w krótkim czasie dowiedzą się o nim ludzie na całym świecie. Dlatego też codziennie możemy być zalewani doniesieniami o niezwykle rzadkich przypadkach budując wokół siebie niemal magiczne postrzeganie świata.

W jakim celu przywołuję te historie? Aby pokazać, że pierwsze intuicyjne wyjaśnienie nie musi być słuszne oraz że dowód z samych zeznań nie jest dowodem naukowym, a jedynie istotną przesłanką do dalszych badań. Informacja z zeznań jest jedynie materiałem wyjściowym do potwierdzenia, a nie końcowym rezultatem. Problem jednak w tym, że spora część naszych przekonań dotyczy wydarzeń sprzed wielu setek lat, wytłumaczonych intuicyjnie przez ówcześnie żyjących, niezweryfikowanych zawczasu i dziś już niemożliwych do weryfikacji.

Odwołując się już nawet do współczesnych relacji z widzeń i zjawisk uznawanych za „nie z tego świata” to zwykła uczciwość nakazuje by rozważyć cały szereg naturalnych przyczyn obserwowanych zjawisk nim, kierując się intuicją przyjmiemy przekonania, łamiące prawa fizyki i wyrzucające do kosza cały dotychczasowy dorobek nauki. Relacje o nieprawdopodobnych zjawiskach z reguły dotyczą osób, które słyszały to od osób, które słyszały to jeszcze od kogoś innego. W takiej sytuacji uzasadnionym jest by w pierwszej kolejności uwzględnić cały szereg czysto ludzkich przesłanek od zwykłego kłamstwa poprzez siłę sugestii, sen, halucynacje, środki odurzające, chorobę, złudzenie optyczne po skutki długotrwałego poszczenia, odosobnienia, medytacji czy bezsenności. Wszystkie te przesłanki są nieporównywalnie prostszym wyjaśnieniem niż intuicyjne tłumaczenia realizowane w kontekście kultury i religii regionu w jakim się wychowywaliśmy, a odwołujące się do zjawisk nadnaturalnych.

Osoby przeżywające objawienie (o ile świadomie nie kłamią) mogą być święcie przekonane, że były świadkami czegoś niezwykłego. Ludzki mózg jest stosunkowo najmniej poznanym organem i pewnie jeszcze nie raz nas zaskoczy. Amerykańscy psychologowie wielokrotnie byli świadkami relacji weteranów z wojny w Wietnamie, którzy najprawdopodobniej pod wpływem przeżytego szoku szczegółowo relacjonowali walki co do których była pewność, że w nich nie uczestniczyli. Weterani ci byli święcie przekonani co do tego co widzieli i w czym brali udział, szczegółowo opisywali starcia, które były wytworem ich wyobraźni i lęków.

Psychologowie dobrze znają to zjawisko zwane syndromem fałszywej pamięci. Człowiek nim dotknięty jest święcie przekonany, że to co sobie „przypomina” wydarzyło się w rzeczywistości, że „wie co widział”, opowiada szczegóły. Historia psychologii odnotowała cały szereg różnych przypadków doskonale obrazujących jak zawodna potrafi być ludzka pamięć:

1. Amerykańska psycholog Elizabeth F. Loftus opisała wyniki eksperymentu, w którym przebadano grupę dzieci. Zadano im pytanie czy pamiętają jak zgubiły się w centrum handlowym. Wcześniej jednak bez ich wiedzy potwierdzono, że takie zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Pomimo tego, że pytanie dotyczyło nieistniejącego wydarzenia ok. 25% z dzieci „przypomniało” je sobie i zaczęło opowiadać szczegóły włącznie z ubiorem osoby, która je odnalazła. Co więcej gdy poddawano w wątpliwość ich opowieści, te stanowczo zapewniały, że tak właśnie było.

2. W końcówce lat 80 XX w. przed amerykańskim sądem toczyła się sprawa Paula Ingrama, który przyznał się do znęcania nad członkami rodziny. Sceptycznie nastawiony psycholog miał jednak wątpliwości co do „wspomnień” oskarżonego i aby je zweryfikować posunął się do pewnego eksperymentu. Wymyślił przestępstwo, które w rzeczywistości nie miało miejsca i zapytał o nie oskarżonego, ten natomiast zaczął je sobie „przypominać”. Nie dość że przyznał się do wymyślonego przestępstwa to jeszcze opisał je ze szczegółami. Sprawę oczywiście umorzono.

3. Psycholog Julii Shaw udało się w kontrolowanych, eksperymentalnych warunkach dokonać zmian w ludzkiej pamięci „zaszczepiając” badanym wspomnienia nieetycznego czynu (np. przestępstwa) którego nigdy nie dokonali.

4. Beth Rutherford młoda amerykanka, zestresowana pracą na oddziale onkologicznym udała się na terapię, która miała pomóc jej uporać się ze stresem. W trakcie tej terapii „przypomniała” sobie, że kilka lat wcześniej padła ofiarą gwałtu. Zeznanie stało się oczywiście podstawą najpierw do rozpoczęcia postępowania policji, a później sprawy sądowej. Przed sądem udało się jednak wykazać, że „wspomnienie” Beth wydobyte podczas terapii dotyczyło nieistniejącego wydarzenia, a ona sama była jeszcze wówczas dziewicą.

5. W latach 50 XX w. amerykański psycholog John E. Reid opracował specjalną metodę przesłuchań podejrzanych, która skutkowała niepokojąco wysokim odsetkiem przyznawania się osób niewinnych do czynów, których nigdy nie popełnili.

Innym sposobem wypracowania w naszej świadomości wspomnień zdarzeń, które nam się w istocie nie wydarzyły jest kryptomnezja. Jest to stan, w którym zasłyszane wydarzenie z historii (często przez wiele lat zapomniane) tak dalece utrwala się w naszej pamięci, że z czasem wspominamy je jako własne. Możemy wówczas po wielu latach uznawać za własne przemyślenia i słowa zasłyszane wiele lat wcześniej od kogoś innego.

Sztandarowym przykładem działania tego zjawiska jest historia Jane Evans, u której za pomocą hipnozy udało się wydobyć wspomnienia z jej siedmiu poprzednich wcieleń. Opisy każdego z nich były dość szczegółowe i dopasowane do epoki historycznej, której dotyczyły. Badaczy szczególnie zainteresowała opowieść Jane o jej wcieleniu z XII wieku kiedy to nosiła imię Rebeka i była Żydówką zamordowaną w krypcie kościoła w Yorku. Szczegółowo przeanalizowano wspomnienia i zestawiono je ze stanem faktycznym. Miejsce ze wspomnień nie pasowało jednak do tego samego miejsca w rzeczywistości. Z czasem udało się wyjaśnić źródło wspomnień Jane. Okazało się, że pochodzą one z przeczytanych przez nią książek. Losy fikcyjnych bohaterów powieści tak dalece wryły się w pamięć, że podczas hipnozy pacjentka relacjonowała je jako własne wspomnienia.

Sięgając nieco dalej w historię dotrzemy do dziejów św. Hildegardy z Bingen. Była ona XII w. mistyczką, która przez całe swoje życie doznawała niezwykle intensywnych wizji. Pozostawiła nam ogrom swoich relacji bezpośrednich spotkań z Bogiem. Czy możemy dziś ufać takim zeznaniom? W 2005 roku ukazały się wyniki badań historyka Charlesa Singera wspierane przez neurologa Olivera Sacksa wskazujące, że owe mistyczne wizje mogą być następstwem niezwykle silnych ataków migrenowych. Pozostawione przez Hildegardę szkice i rysunki do złudzenia przypominały dzieła sporządzane przez pacjentów cierpiących na to właśnie schorzenie.

Jak widać ludzki mózg na różne sposoby potrafi wygenerować całkiem „rzeczywiste wspomnienia” zdarzeń, których nie było, które są raczej obrazem naszych lęków i obaw, a czasem silnych oczekiwań. Czytamy zatem o „wspomnieniach” ludzi, którzy są święcie przekonani, że pamiętają swoje poprzednie wcielenie, opisują uprowadzenie przez kosmitów lub objawienie jakiejś biblijnej postaci. Nie oznacza to, że wszyscy ci ludzie świadomie kłamią, oni są rzeczywiście głęboko przekonani co do tego, że ich wspomnienia i opisy dotyczą prawdziwych wydarzeń, których byli naocznymi świadkami. Skoro jednak wiemy, że nasze zmysły potrafią nas oszukać i sprawić, że będziemy w stanie wygenerować silne przekonanie co do tego co „widzieliśmy” i co przecież „pamiętamy” to o ile łatwiej uzyskać podobne silne przekonanie w czymś tak ulotnym i nieweryfikowalnym jak głębokie, szczere indywidualne odczucie?

Nasze własne zmysły mogą nas oszukać. Każdy z nas będzie twierdził, że doskonale widzi barwy na granicach swojego pola widzenia. Tymczasem doskonale wiemy jak zmienia się rozkład czopów rozróżniających barwy na powierzchni siatkówki oka co skutkuje znaczącym ograniczeniem widzenia barw wraz z przesunięciem ku granicy pola widzenia. Jednak gdyby tylko opierać się na deklaracjach to każdy z nas zapewniałby, że doskonale je widzi. Innym dobrym przykładem, jaki każdy sam może łatwo zweryfikować jest tzw. sześcian Neckera. Pomimo, że nasz racjonalny umysł wie, że widzi tylko kilka linii na płaskiej, dwuwymiarowej kartce papieru to oczy „widzą” trójwymiarową bryłę. Skoro nie wzrok to może przynajmniej słuch jest tym czemu możemy bezgranicznie ufać? Ponownie, istnieje możliwość przekonania się o tym osobiście odtwarzając tzw. Dźwięk Sheparda. Każdy kto go usłyszy jest święcie przekonany, że ton nagrania nieustannie się zmienia podczas gdy w rzeczywistości przez cały czas odtwarzany jest jeden i ten sam ton.

Prof. psychologii Daniel J. Simons z University of Illinois podjął się realizacji ciekawego eksperymentu doskonale uświadamiającego nam, że to co dzieje się na wprost przed naszymi oczami wcale nie musi być takie oczywiste. Całe przedsięwzięcie polegało na tym, że profesor posadził przed telewizorem grupę studentów. Na ekranie odtwarzany był film, na którym grupa ludzi rzuca do siebie piłką do koszykówki. Studenci mieli za zadanie zliczyć liczbę zaobserwowanych podań. Gdy nagranie dobiegło końca Simons odpytywał ich czy zaobserwowali coś dziwnego. Jak się później, przy ponownym odtworzeniu taśmy, okazywało studenci byli tak pochłonięci liczeniem podań, że nie zauważyli jak na środku ekranu popisuje się człowiek w stroju szympansa.

To co widzimy to jedno, to w jaki sposób jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie zaistniałą sytuację to drugie. I tu warto odwołać się do słynnego psychoanalityka Sigmunda Freuda. Przeprowadził on doświadczenie, w którym wprowadzał pacjenta w stan hipnozy, a następnie sugerował mu jakieś działanie np. że ma otworzyć stojącą w pokoju parasolkę. Pacjent po wybudzeniu wykonywał dokładnie polecenie badacza nieświadom tego, że było mu ono wcześniej zasugerowane. Po zapytaniu dlaczego to czyni, pacjenci wymyślali różne wytłumaczenia nadające sens ich działaniu ale w żadnym stopniu niezgodne z prawdą. Mózg oto automatycznie znalazł w miarę spójne uzasadnienie dla swojego działania nie znając jednak prawdziwych przyczyn samego działania. Nieważne było przy tym, czy odpowiedź będzie zgodna z prawdą, ważne tylko, że pacjentowi wydawała się ona prawdziwa i wyjaśniała jego działanie.

Amerykański laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny Roger Wolcott Sperry zasłynął jako kolejny badacz ludzkiego mózgu. Zaobserwował on, że ludzie z rozdzielonym spoidłem wielkim mózgu nie posiadają świadomości tego co dzieje się z lewej ich strony. Oznacza to, że funkcje i działanie prawej i lewej ręki będą wykonywane równie sprawnie ale świadomość tego działania będzie dotyczyła tylko tej prawej.

Kontynuatorem tych badań był współpracownik noblisty amerykański profesor psychologii Michael Gazzaniga. Badał on funkcjonowanie pacjentów, którzy przeszli zabieg kalozotomii czyli przecięcia spoidła wielkiego mózgu (ciała modzelowatego) łączącego obie półkule ludzkiego mózgu. Zabieg ten wykonywany jest u osób cierpiących na silne ataki padaczkowe. Wprawdzie po kalozotomii odnotowywano znaczny spadek siły i ilości ataków padaczkowych ale Michael Gazzaniga zaobserwował coś jeszcze. Obie półkule naszego mózgu odpowiadają za inne funkcje i zachowania, a przecięcie spoidła wielkiego znacząco ogranicza komunikację między nimi. Badacz wiedząc, że obraz z prawej strony pola widzenia pacjenta powinien trafić do lewej półkuli mózgu, a z lewej do prawej mógł kontrolować jakie obrazy będą tam dostarczane i obserwować reakcje pacjenta. Opracował on tablicę, na której z prawej strony było widać kurzą łapkę, a z drugiej zaśnieżony obrazek w taki sposób, aby każdy z tych obrazków był w polu widzenia tylko jednego oka i tym samym mógł być interpretowany tylko przez jedną półkulę mózgu. Pacjenta poproszono o wskazanie spośród przedstawionych mu dodatkowych obrazków taki, który kojarzy mu się z tym co widzi na tablicy przed sobą. Pacjent lewą ręką wskazał ilustrację szufelki do śniegu, a prawą kurę. Zapytany dlaczego właśnie tak wybrał stwierdził, że kurza łapka kojarzy mu się z kurą właśnie, a szufelkę wybrał bo z pewnością kurnik trzeba będzie posprzątać. Pacjent nie był świadomy, że widział zaśnieżony obrazek, choć nieświadomie, prawidłowo lewą ręką wybrał szufelkę do śniegu. Chcąc jakoś sensownie uzasadnić swój wybór wymyślił abstrakcyjną sytuację o posprzątaniu kurnika. Lewa półkula odpowiedzialna za mowę bez komunikacji z prawą nie miała pojęcia dlaczego tak wybrała ale sama dopowiedziała sobie w miarę sensowne wyjaśnienie. Pacjent nie stwierdził, że „nie wie” dlaczego wskazał szufelkę tylko wypracował na szybko wyjaśnienie własnego zachowania, przecież nie był świadomy, że przez cały czas widział zaśnieżony obrazek, który znacznie lepiej uzasadniałby wybór tej szufelki.

Gazzaniga kontynuował swoje badania, np. poprzez podstawienie w polu widzenia lewego oka nakazu wyjścia z sali. Gdy pacjent opuścił pomieszczenie niezwłocznie pytano go dlaczego to uczynił, ten zaś nieświadom, że widział ten nakaz wymyślał np. że musi iść się czegoś napić. Tak więc, nasz mózgowy interpretator świata nie przyzna się do błędu, nie powie „nie wiem”, a raczej automatycznie wymyśli nawet niezgodne z prawdą wyjaśnienie. Badacz wysunął wniosek, że nie znając prawdziwych przyczyn obserwowanych wydarzeń lewa półkula mózgu opracowuje różne mniej lub bardziej sensowne teorie mające na celu nadać pozory właściwego wyjaśnienia.

Powiązanie jaźni, czy też tego co chcielibyśmy do końca postrzegać jako ostoję naszej osobistej decyzyjności i wolnej woli z fizycznymi strukturami mózgu doskonale obrazuje przypadek pacjentki opisanej w czasopiśmie naukowym „Nature” z 2012r. W artykule „The split brain: A tale of two halves” znajdziemy przypadek osoby, która przeszła zabieg kalozotomii by złagodzić ataki padaczkowe. Ataki wprawdzie ustąpiły ale pojawiły się inne niepokojące objawy. Rozcięte połówki mózgu zdawały się podejmować w tym samym czasie zupełnie różne, a czasem i sprzeczne decyzje w dokładnie tych samych sprawach. Pacjentka w sklepie potrafiła jedną ręką brać produkt z półki i wkładać go do koszyka, a drugą jednocześnie odkładać go na miejsce. Zdarzało się też, że pacjentka zakładała jednocześnie spódnicę i spodnie zupełnie tak jakby pozbawione możliwości komunikacji obie półkule mózgu decydowały zupełnie niezależnie od siebie uznając zupełnie inny strój za odpowiedni.

Wyniki uzyskane przez neurologów pokroju Michaela Gazzaniga mają daleko idące konsekwencje. Fakt, że przecinając ciało modzelowate w naszym mózgu nieuchronnie prowadzi się też do rozdzielenia jaźni, naszej świadomości czy jak kto woli ducha dowodzi, że ów duch nie jest już taki niematerialny. Tak więc, nasza świadomość, nasz duch postrzegany jako niefizyczny został fizycznie, mechanicznie przepołowiony. To jest niezwykle silny argument gdyż oznacza, iż nasza świadomość jest produktem fizycznych mechanizmów mózgu, a to natomiast oznacza, że umiera wraz z nim i tym samym wszelkie nasze starania i udział w religijnych obrzędach ukierunkowanych na przyszłe zbawienie stają się całkowicie bezcelowe.

„Kiedy zaczyna się świadome rozumowanie? Stanowi ono próbę uzasadnienia wyboru po tym, gdy został już dokonany. I jest to też jedyne narzędzie, jakim dysponujemy, by próbować wytłumaczyć innym, dlaczego podjęliśmy konkretną decyzję. Tyle że — uwzględniwszy brak dostępu do zaangażowanych w rozumowanie procesów mózgowych — nasze uzasadnienia często są błędne: są racjonalizacją po fakcie lub wręcz konfabulacją — »opowieścią« zrodzoną z zamętu, który powstaje na styku wyobraźni i pamięci.”

psycholog Chris Frith

Doświadczenia z rozszczepieniem półkul mózgu dowiodły zatem:

1. Interpretator świata znajduje się w lewej półkuli mózgu,

2. Interpretator automatycznie tworzy teorie mające na celu w miarę sensowne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji i naszego zachowania, nawet jeśli jest to niezgodne ze stanem faktycznym,

3. W oparciu o szczątkową wiedzę interpretator tworzy spójne wyjaśnienia,

4. Interpretator poprzez swoje doświadczenia tłumaczy co widzimy nawet jeśli nie ma o tym „wiedzy” — tzw. oczy duszy.

W świetle coraz bardziej zaawansowanych i coraz bardziej precyzyjnych badań nad działaniem ludzkiego mózgu udaje się powiązać poszczególne jego obszary z konkretnymi działaniami i tak badacze przypisują:

1. Strukturom korowym i podkorowym — rozróżnianie dobra i zła,

2. Boczne części płatów czołowych — oburzenie na łamanie norm moralnych,

3. Przyśrodkowe okolice płatów czołowych — emocje powiązane z zaufaniem i wzajemnością,

4. Przyśrodkowa część kory przedczołowej — prawdopodobna lokalizacja moralności w naszym mózgu, przypisuje się jej również udział w tworzeniu emocji ale i sądów odnoszących się do siebie. U osób z uszkodzeniami tego obszaru zaobserwowano słabszą kontrolę popędów, otępiałość emocjonalną, osłabienie relacji społecznych takich jak empatia oraz poczucia winy i wstydu.

Wyniki badań Gazzaniga oczywiście jeszcze niczego ostatecznie nie przesądzają lecz dają jednak dosyć silną podstawę do dalszych badań nad neurologiczną przyczyną naszych wierzeń. Hipoteza ta wyjaśniałaby jednak dlaczego w tylu różnych miejscach na świecie w różnym czasie i niezależnie od siebie opracowano różne lecz zawsze odnoszące się do moralności religie … ponieważ wszyscy mamy tak samo skonstruowane narzędzie je opracowujące — mózg.

Taki sam mózg daje taką samą naturę, takie same lęki i oczekiwania. Nic więc dziwnego, że jeśli cofniemy się w czasie o 500 lat i przeniesiemy na drugą półkulę globu odnajdziemy dokładnie tą samą mentalność jak nasza. W relacji Krzysztofa Kolumba, który jako pierwszy Europejczyk przybił do brzegu Haiti czytamy taką oto relację ze spotkania z mieszkańcami wyspy:

„Wierzą jedynie, że w niebie mieszka wszelka moc, wszelkie dobro.”

Czy to oznacza, że Bóg dał im takie same wytyczne jak nam? Bardziej prawdopodobne jest jednak to że mieszkańcy tej odciętej od świata wyspy mając taką samą naturę jak wszyscy ludzie, bojąc się i oczekując tego samego dopracowali się podobnej koncepcji.

Próby uzasadniania Boga ludzką naturą, która wykazuje tak „niezwierzęce” instynkty jak potrzeba sprawiedliwości, odwzajemnienia czy pomocy natrafiają na coraz większe trudności bo z czasem dokładnie te same cechy chociaż w dużo prostszej wersji obserwujemy właśnie u zwierząt w tym głównie innych naczelnych. Natura ludzka wydaje się na tym polu bardziej kontynuacją niż czymś zupełnie odmiennym. Jeżeli Bóg dał nam poczucie sprawiedliwości to z obserwacji wynika, że w jakiejś formie musiał dać je również np. kapucynkom. Ludzie odczuwali to co odczuwali, a z braku lepszych słów ubierali je w swoje wyobrażenia dające jakąś formę uzasadnienia np. gdy niepokój odczuwany po złamaniu zasad płynących z instynktu moralnego nazywamy sumieniem. Nic nie stoi w końcu na przeszkodzie aby potrzeba uzasadnienia też była takim instynktem.

Boga z reguły umieszcza się w miejscu niedostępnym, np. na szczycie góry Olimp lub w niebie. Taki byt może trwać w naszej głowie nieprzerwanie bo jest nieweryfikowalny. Gdybyśmy twierdzili, że Bóg mieszka w domu obok to w prosty sposób, składając mu wizytę, moglibyśmy dowieść, że niczego tam nie ma. Aby kult mógł trwać i dostarczać nam tak oczekiwanego wsparcia emocjonalnego byt ten musi być umieszczony w jakimś nieweryfikowalnym miejscu np. w zaświatach.

Pierwsi chrześcijanie zdawali się jednak naprawdę myśleć, że Bóg mieszka w niebie rozumianym jako ta przestrzeń, którą mamy w górze nad głowami. Najwyraźniej nie przewidywali, że będzie ona kiedyś dokładnie zbadana. Z punktu widzenia człowieka żyjącego 2000 lat temu było to całkiem sensowne, była to przestrzeń całkowicie niedostępna. Gdyby scena ta była opisywana dziś to jej bohater musiałby zapewne ulec dezintegracji.

Opisy wniebowstąpienia są dosyć wyraźne:

„Po tych słowach uniósł się w ich obecności w górę i obłok zabrał Go im sprzed oczu. (…) I rzekli: ”Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba.”

(Dzieje Apostolskie 1: 9 — 11)

W Biblii Gdańskiej czytamy opis wniebowstąpienia Jezusa, który udaje się po prostu w górę:

„Począwszy od chrztu Janowego, aż do tego dnia, którego jest wzięty w górę od nas, był z nami świadkiem zmartwychwstania jego.”

(Dzieje Apostolskie 1: 22)

Oraz dla dodatkowego potwierdzenia:

„(…) Pan jest Bogiem, a na niebie wysoko i na ziemi nisko (…).”

(Księga Powtórzonego Prawa 4: 39)

„Pan spogląda z nieba na synów ludzkich (…).”

(Księga Psalmów 14: 2)

„Ty w niebie, miejscu Twego przebywania (…).”

(Pierwsza Księga Królewska 8:43)

W Iz 19: 1 Bóg przemierza niebo zasiadając wręcz na obłoku: „Oto Pan, wsiadłszy na lekki obłok”. Uczniowie nawet wyobrażali sobie, że by ujrzeć Pana będą porwani w górę, na obłoki:

„Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem.”

(Pierwszy List do Tesaloniczan 4: 17)

Naukowcy dowodzą obecnie, że stosowanie się do zasad moralnych może być jedynie jedną z wielu cech ewolucyjnych. Pomaganie innym, unikanie zabijania przedstawicieli własnego gatunku, powstrzymywanie się od kradzieży mogło spajać grupę, a tym samym zwiększać szanse jej przetrwania. Zwiększając szanse przetrwania zwiększały się możliwości reprodukcyjne członków tej grupy, a tym samym dalsze umocnienie się tych cech w populacji. Z czasem mózg już „wiedział”, że musi postępować moralnie, nie wiedział jednak dlaczego. Interpretator musiał opracować automatyczne wyjaśnienia (jak w badaniach Gazzaniga i Freuda), które tłumaczyłoby dlaczego ma właśnie tak postępować. Ewolucyjnie wbudowane w nas zasady moralne uzyskały zatem swoje własne wyjaśnienie. W ten sposób ludzkość dopracowała się Boga nadzorującego naszą moralność oraz całego systemu nagród i kar za jej przestrzeganie i łamanie.

W tym miejscu wyniki badań neurologów spotykają się z obserwacjami terenowymi zoologów i dociekaniami psychoanalityków tworząc jedną wewnętrznie spójną hipotezę. Frans de Waal, na podstawie swoich wieloletnich badań zachowań małp naczelnych ujął to słowami:

„Opracowaliśmy strukturę motywacji opartą na aprobacie i karze — obejmującą także zinternalizowane kary, jak wina i wstyd — aby zachęcić do czynienia tego, co dla społeczności dobre, i zniechęcić do tego, co złe. Moralność stała się naszym głównym narzędziem wzmacniania tkanki społecznej.”

Richard Dawkins na łamach swojej książki „Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwa ewolucji” przyznał to co można wywnioskować również z obserwacji de Waala:

„Emocje i duchowość, sztuka i matematyka, filozofia i muzyka; wszystkie dokonania ludzkiego ducha i intelektu — to produkt tych samych procesów, które obserwujemy już u zwierząt wyższych.”

Sam Harris objaśnił zaobserwowany mechanizm w postaci kolejnych kroków, z których za każdym razem stan obecny warunkuje powstanie kolejnego.

Rys. 3. Kierunek i etapy budowania moralności.

Ciekawych wniosków dostarczają badania polegające na obserwacji pracy mózgów psychopatów, którzy dopuszczali się najstraszniejszych zbrodni. Badacze wyselekcjonowali trzy grupy osób i poddali je badaniu neuroobrazowania. Pierwszą grupę stanowili przestępcy uznani za psychopatów, drugą kryminaliści niebędący psychopatami, a trzecią była grupa kontrolna. U psychopatów odnotowano osłabioną reakcję obszarów normalnie angażujących się w reakcje na bodźce emocjonalne. Badacz neurologicznych źródeł psychopatii James Blair podejrzewa, że u podstaw tego typu zachowań legła nieumiejętność uczenia się na podstawie emocji, a to z kolei jest następstwem wad genetycznych w innych obszarach mózgu. Zmiany genetyczne odnoszą się do wad w nadoczodołowej części kory czołowej oraz ciała migdałowatego czyli w obszarach biorących istotny udział w przetwarzaniu emocji.

Nasze zachowanie może być skutkiem wielu różnych mniej lub bardziej zależnych od naszej wolnej woli zdarzeń, procesów i substancji. Hamulce agresji mogą zmienić swoje działanie pod wpływem zażywania alkoholu, w efekcie nieprawidłowego metabolizmu serotoniny, podwyższonego poziomu testosteronu lub w następstwie uszkodzenia płata czołowego, jąder migdałowatych w mózgu. Zauważono, że sprawcy brutalnych napaści mają wyższy poziom testosteronu w porównaniu do tych, których ataki były mniej agresywne, co więcej u ludzi, którym z różnych powodów wstrzykiwano testosteron, zaobserwowano zmianę zachowania. Okazywali oni silne podniecenie lub wręcz wzmożoną chęć do bójek, łatwiej prowokowali zaczepki.

Nie jest tajemnicą, że zachowanie człowieka, podobnie zresztą jak i zwierząt, zależy od gospodarki hormonalnej. Wazopresyna np. podejrzewana jest o regulowanie zachowań społecznych, w tym o zdolność do zachowywania wzmożonej czujności oraz sprawowania opieki nad najbliższymi.

Serotonina natomiast okazała się niezwykle przydatna na dość wczesnym etapie ewolucji zwierząt. Na podstawowym poziomie zachowań wzrost poziomu tego hormonu zwiększa ruchliwość motoryczną, zmniejszenie odwrotnie, prowadzi do zmniejszenia aktywności. Dla zwierząt było to o tyle przydatne, że w bezpiecznych warunkach możliwe było swobodne i sprawne żerowanie, a gdy pojawiło się zagrożenie lepiej było nie rzucać się w oczy i zastygnąć w bezruchu. „Ewolucyjnym spadkiem” jest również wpływ tego hormonu na zachowanie ludzi, a zmiana jego poziomu spowodowana właśnie zaburzeniami metabolicznymi lub zażywaniem antydepresantów może skutkować odczuwaniem niepokoju, wzmożoną kłótliwością lub impulsywnością.

Z oględzin mózgów można wyprowadzić pewne stałe spostrzeżenia co do ich fizycznej konstrukcji i zachowań ich właściciela. Mordercy i osoby szczególnie agresywne dysponują mniejszym lub mniej sprawnym płatem przedczołowym odpowiadającym za podejmowanie decyzji i hamowanie impulsów. Mordercy byli zatem, poprzez wrodzone wady w mózgu, fizycznie „zaprogramowani” do bycia mordercami. Jeżeli do całości dodamy kwestię miłosiernego Boga to wychodzi na to, że „programuje” on człowieka jako urodzonego mordercę po czym skazuje go za bycie mordercą na wieczne potępienie i męczy go po wsze czasy do czego się zresztą również otwarcie przyznaje.

„Wszystko celowo uczynił Pan, także grzesznika na dzień nieszczęścia.”

(Księga Przysłów 16: 4)

Jak zauważył niegdyś Bertrand Russell:

„Dokonywanie aktów okrucieństwa z całkowicie czystym sumieniem jest rozkoszą moralistów — to dlatego wymyślili oni piekło.”

James Blair poddał też wnikliwej obserwacji dzieci o zróżnicowanych zachowaniach emocjonalnych. Zauważył on, że poprzez stosowane przez rodziców strategie wychowawcze można uzyskać zróżnicowane wyniki w zależności od cech dziecka. Starano się wzmocnić u nich uczucia empatii co było skuteczne u dzieci w pełni zdrowych lecz zupełnie nieskuteczne w grupie dzieci, u których stwierdzono wcześniej oziębłość emocjonalną. Wniosek — w niektórych przypadkach nauczenie się empatii jest możliwe tylko z uwzględnieniem przyczyn czysto biomedycznych.

Stąd też dalsze pytanie, czy skoro z powodu cech fizycznych, czysto biologicznych zmian w mózgu potrafią powstawać „niedobory” w sferze moralności to czy ten mechanizm działa również w drugą stronę? Czy z podobnych powodów biomedycznych, niebędących produktem własnej świadomości ani woli, niektórzy są posiadaczami „nadprodukcji” moralności prowadzącej do większej dbałości o innych, czy wręcz do tego co dziś nazywamy świętością?

W psychologii rozwojowej zaobserwowano np. że dzieci bardziej lękliwe w większym stopniu wykazują zrozumienie dla zagadnień moralnych. Nie bez powodu lęk jest też na stałe wpleciony w religijną moralność. Strach przed Bogiem, strach przed karą i obowiązek moralnego życia by tego uniknąć wydaje się być zgodny na tym polu z obserwacjami psychologów. Czy to możliwe, aby twórcy religii byli znawcami zawiłych zależności psychologicznych i tak ułożyli doktryny wiary by się w pełni z nimi pokrywały? Raczej nie, bardziej prawdopodobne, że w toku opracowywania tysięcy różnych religii i bogów poprzez mechanizm niemal ewolucyjny rozwinęły się głównie te kulty, które najbliżej pokrywały się z prężnie działającymi, naturalnymi mechanizmami naszej psychiki. Bertrand Russell najwyraźniej zauważał zniewalającą potęgę strachu gdy stwierdził: „Przezwyciężenie strachu to początek mądrości”.

Interdyscyplinarna nauka jaką jest psychologia religii ma na tym polu swoje osiągnięcia. Od połowy XX w. w użyciu jest, wprowadzony przez psychoanalityka Eberharda Schaetzinga, termin nerwicy eklezjogennej objawiającej się nadgorliwością religijną motywowaną głównie zróżnicowanymi formami odczuwanych lęków. Osoby z nerwicą eklezjogenną czują silny strach przed grzechem, szatanem i karą, widzą znaki i symbole w świecie potwierdzające ich przekonania. Zdarza się że osoby takie widzą podstępne działanie szatana w czynnościach błahych i codziennych jak oglądanie bajki „Hello Kitty”, czytanie „Harrego Pottera”, słuchanie niektórych gatunków muzyki, ćwiczenie jogi, a nawet picie coca-coli.

W tym kontekście jawi się też pytanie o wolną wolę? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak wolna wola skoro mechanizmy naszego mózgu definiują nasze zachowanie czy wręcz postrzeganie moralności, a mechaniczne czy biologiczne zmiany mogą wpłynąć na nasze zachowanie? Czy wolna wola, która jest podstawą kultów religijnych odnosi się do zachowań zdefiniowanych konstrukcją mózgu oraz następstwami jego wrodzonych wad? Czy seryjny morderca dopuszczający się różnych okropności będących jednak następstwem wrodzonych wad mózgu popełnia w ogóle grzech? Zatem fakt, że jeszcze nikogo nie zabiliśmy jest w istocie następstwem trafienia w sposób całkowicie od nas niezależny takiego losu na genetycznej loterii rozwoju mózgu. Nie mieliśmy przecież żadnego wpływu na to czy w naszych mózgach zaistnieją zmiany typowe dla psychopaty.

Doskonale obrazuje to przypadek Charlesa Whitmana. Młody normalnie rozwijający się człowiek całkowicie zmienił swój charakter i stał się masowym mordercą. Przypadek ten jest o tyle szczególny, że Whitman sam spostrzegł, że dzieje się z nim coś niepokojącego, co skrupulatnie odnotowywał w swoich pamiętnikach. Śledczy mogli później w nich przeczytać o narastającej w nim chęci mordowania. Whitman zginął w strzelaninie jaką wywołał na uniwersytecie w Austin w roku 1966. Sekcja zwłok i szczegółowa analiza jego mózgu wykazała co mogło być przyczyną całego nieszczęścia. Patolodzy w mózgu Whitmana odnaleźli guz, który narastając uciskał okolice ciała migdałowatego odpowiedzialnego za odczuwanie agresji i lęku.

W postępowaniu karnym zdiagnozowanie ww. wad i poddanie ich ocenie sądu może prowadzić do zwolnienia sprawcy z odpowiedzialności i skierowania go do leczenia, a nie do więzienia. Niemniej skutek jest na ogół taki sam, izolacja z przyczyn medycznych, a nie karnych.

W podobny sposób możemy doszukiwać się biologicznych uwarunkowań dla altruizmu. Prof. Yosuke Morishima z uniwersytetu w Zurychu postanowił dowieść to eksperymentalnie. Naukowiec wytypował obszar mózgu podejrzewany o kreowanie zachowań altruistycznych. Jest to obszar różnej wielkości u różnych ludzi co by też tłumaczyło zróżnicowaną zdolność do altruizmu. Morishimie udało się wykazać zależność pomiędzy wielkością altruistycznego obszaru, a zdolnością do takich zachowań jego posiadacza. Udało się tego dokonać badając zachowania 30 ochotników, którzy mieli za zadanie podzielić pomiędzy siebie, a potrzebujących kwotę 50 dolarów. Proces decydowania o dobroczynności był obserwowany za pomocą skanera aktywności mózgu fMRI. Okazało się, że najbardziej hojni byli ci, którzy mieli najwięcej szarych komórek w obszarze odpowiedzialnym za altruizm i odwrotnie — skąpcy mieli ich najmniej.

Dodatkowych wątpliwości dostarczają zupełnie inne badania. Również za pomocą rezonansu i metody fMRI stwierdzono, że zapowiedź świadomego działania mózgu można zaobserwować nieco wcześniej zanim badany sobie to uświadomi. W niektórych przypadkach mózg wykonywał działanie nawet 10 sekund przed tym jak jego posiadacz sobie to uświadomił, zatem na pewnym odpowiednio wczesnym etapie nasze działania są zupełnie nieświadome. Wyniki tych obserwacji nie były zaskoczeniem zwłaszcza, że już w latach 80 XX w. psycholog Benjamin Libet dostarczył istotnych wyników w tej materii. Libet analizując aktywność mózgów ochotników dowiódł, że wykazywały one aktywność nieco wcześniej niż uświadamiali to sobie sami badani.

Czy jest tu jeszcze miejsce na wolną wolę? Jak się okazuje nasza moralność w znaczącym stopniu może wynikać z całej serii zjawisk zupełnie od nas niezależnych, od zmian genetycznych, poprzez urazy wybranych płatów mózgu po wychowanie. Amerykański pisarz Sam Harris nazwał wolną wolę wręcz iluzją i złudzeniem. W jednej ze swoich książek wskazał wręcz na przykład pacjentów z zespołem Lescha-Nyhana. Chorzy na skutek niedoboru enzymu HGPRT dokonują samookaleczeń i żadne napominania, ani nauki moralne tego nie zmienią. Oni nie potrzebują przekonywania czy moralności, oni potrzebują enzymu HGPRT by zmienić swoje postępowanie.

Podobnych dylematów znajdziemy więcej. Guzy wykryte w przyośrodkowej części kory przedczołowej mogą oddziaływać na nasze emocje oraz na kontrolę odruchów. Pacjenci cierpiący na tzw. „syndrom obcej ręki” twierdzą, że nie kontrolują poczynań własnej kończyny. Zdarzały się przypadki, że próbowali oni „odrzucić” własną rękę lub nogę, zaobserwowano też przypadki gdy kończyna zwracała się przeciwko swojemu posiadaczowi i próbowała go udusić. Jak traktować czyn popełniony przez ludzi cierpiących na to schorzenie? Zresztą zaburzenia pracy mózgu mogą przejąć nad nami kontrolę również na inne sposoby, przywołać należałoby w tym miejscu chociażby lunatykowanie. Odnotowano również przypadki zabójstw dokonanych przez sen.

Ciekawym przypadkiem mogącym mieć wpływ na nasze postrzeganie wolnej woli jest historia Phineasa P. Gagea. Nieszczęście jakie go spotkało jest od lat powtarzane wszystkim chyba studentom psychologii. Żyjący w XIX wieku Phineas P. Gage był zatrudniony przy budowie kolei i w czasie tejże pracy uległ poważnemu wypadkowi. Wybuch jednego z ładunków przygotowanych do wysadzenia skalnej ściany stojącej na trasie budowy linii kolejowej sprawił, że Gage doznał uszkodzenia mózgu. Stalowy pręt wbił mu się w głowę i wyszedł drugą stroną uszkadzając płat czołowy. Uraz nie zabił go jednak, nie spowodował nawet zbyt poważnych zmian w jego fizycznym funkcjonowaniu, zmienił jednak jego osobowość. Początkowo zrównoważony, miły i pracowity człowiek po wypadku stał się wulgarny i porywczy. Mamy zatem dowód na to co od dawna wiedzą już przedstawiciele tzw. neuronauk, że nasze zachowanie i decyzje jakie podejmujemy w życiu zależą od fizycznej konstrukcji mózgu, od posiadania ewentualnych urazów jego struktury lub nie.

Mniej znany przypadek ale również od czasu do czasu przewijający się w literaturze tematu to historia żyjącej również w XIX wieku Marii Monk. Maria zasłynęła z szeregu afer i pomówień jakie rozpętała oskarżając kolejne zakony o niemoralne praktyki jakie miały się odbywać za ich murami. Dorobiła się na tym nawet całkiem sporych pieniędzy jednak wydaje się, że był to raczej zaskakujący efekt uboczny patologicznej pasji do rzucania oszczerstw, zwłaszcza że jeszcze za jej życia udowodniono, że wszystkie jej relacje to stek bzdur. Bardziej niż to czym się zajmowała interesujące wydaje się to jak do tego doszło. Z relacji do jakich możemy dziś dotrzeć wyłania się obraz zdarzeń niezwykle podobny do przytoczonej historii Phineas P. Gagea. Grzeczna i ułożona dziewczynka całkowicie miała zmienić swój charakter w wyniku urazu głowy jakiego miała doznać w dzieciństwie. Od tamtego momentu stała się patologiczną kłamczuchą, zaczęły się pierwsze kradzieże i pobyty w domach poprawczych, a później w więzieniach.

Najsilniejszym dowodem naukowym jest dowód powtarzalny … nauka dostarcza nam zatem więcej takich przypadków. Neurobiolodzy Steven Andreson oraz Antonio i Hannah Damasio zbadali dwójkę różnych dzieci, pochodzących z różnych środowisk. Jedyną cechą wspólną obu tych dzieci był podobny uraz jakiego doznały. Jedno w wyniku wypadku, a drugie na skutek operacji usunięcia guza doznało uszkodzeń przyośrodkowej i przedniej kory przedczołowej mózgu. Niestwarzające wcześniej żadnych problemów przeciętne dzieci, w wyniku tego uszczerbku, całkowicie zmieniły swoje zachowanie ale przy niezmienionym poziomie inteligencji. Zaczęły zachowywać się w sposób jaki religijny umysł zapewne określiłby jako niemoralny lub grzeszny. Zaczęły kraść, okazywać nieposłuszeństwo, kłamały, okazywały brak żalu albo współczucia, dzieci stały się wybuchowe i porywcze, miały spore trudności z rozwiązywaniem problemów moralnych.

Jednym ze słynniejszych przypadków jest żywot angielskiego króla Henryka VIII Tudora, którego życie, zachowanie i podejmowane decyzje w podobny sposób można podzielić i odmiennie oceniać w zależności od tego czy miały one miejsce przed czy po wypadku. Oczywiście trudno tu mówić o jakichkolwiek badaniach neurologicznych ale wiele możemy wnioskować z podań historycznych. Król postrzegany jako łagodny i rozsądny władca na początku roku 1536 uległ w czasie turnieju dosyć poważnemu wypadkowi, w którym doznał urazu głowy. Wkrótce po tym dał się już poznać jako krwawy despota. W niecałe pół roku od wypadku doprowadził do ścięcia swojej żony Anny Boleyn, a przez cały okres panowania (jak szacują historycy) doprowadził do ścięcia ok. 50 tys. osób.

Praktyka medyczna dostarcza całego szeregu przesłanek dowodzących fizyczności wszystkiego tego co sami chcielibyśmy postrzegać jako niefizyczne, jak nasze emocje, decyzje czy własne „ja”. Zespół Capgrasa to schorzenie polegające na zaburzeniu przepływu impulsów pomiędzy korą skroniową, a układem limbicznym mózgu. Pacjent taki zachowuje pełnię zdolności intelektualnych, pamięta przeszłość ale nie jest zdolny do odczuwania stanów emocjonalnych. W efekcie czego rozpozna np. swojego męża lub żonę, będzie pamiętać przeżyte z nim lata ale nie będzie zdolny do odczuwania miłości. Mózg pacjenta zadziała w takim przypadku podobnie jak w przypadkach zweryfikowanych przez Freuda i Gazzanigę czyli wymyśli spójne logicznie absurdalne wyjaśnienie. Nie przyzna, że jest z nim coś nie tak ale będzie święcie przekonany, że ktoś podmienił jej życiowego partnera na innego identycznie wyglądającego.

Schopenhauer określa wolną wolę jako zdolność do podejmowania decyzji zupełnie niezależnie, w sposób zupełnie wolny od jakichkolwiek powodów, niezdeterminowany żadnymi innymi przesłankami niż nasza własna, osobista decyzja. Taki czyn musiałby być zatem zupełnie niezależny od naszych wspomnień, wychowania, kultury, charakteru, instynktów, przekonań, czy wręcz biologicznych podatności jak np. hormony. W takim ujęciu zupełnie wolna decyzja staje się iluzją. W pełni wolna wola sprawiłaby, że w tych samych warunkach potrafilibyśmy podjąć skrajnie różne decyzje. W rzeczywistości graniczy to niemal z cudem. Zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że w oparciu o nasze przekonania, wspomnienia czy chęci w podobnych warunkach wielokrotnie podjęlibyśmy tą samą decyzję. Uwzględniając zewnętrzne warunki, które nas ukształtowały człowiek „musi” podjąć decyzję zgodną z tymi okolicznościami. Schopenhauer zobrazował swoje rozważania przykładem:

„Mogę robić to, co chcę. Gdybym chciał, mógłbym rozdać biednym wszystko co mam i stać się tym samym jednym z nich — jeśli bym tego chciał! Ale nie mogę tego chcieć, gdyż powstrzymujące mnie motywy mają nade mną zbyt wielką moc, abym to potrafił. Gdybym jednak miał inny charakter, (…) wtedy mógłbym tego chcieć; ale wtedy też nie potrafiłbym tego nie chcieć, a zatem musiałbym to zrobić.”

Całość rozważań można podsumować stwierdzeniem, że nasze decyzje są ukształtowane przesłankami, na które nie mamy wpływu. W określonych warunkach będziemy zatem chcieli tylko tego czego w tych warunkach i przy uwzględnieniu naszych predyspozycji chcieć musimy. Możemy zatem zrobić to co zdecydowaliśmy, że zrobimy ale nie możemy zdecydować co zdecydujemy że zrobimy.

Religijne księgi same zdają się przeczyć przekonaniu, że człowiek ma wolną wolę przekazując nam opis postępowania człowieka zdeterminowanego wolą Stwórcy, który decyduje o nas za nas.

„Pan kieruje krokami człowieka, jakżeby człowiek pojął własną drogę?”

(Księga Przysłów 20: 24)

„Wiem, Panie, że nie człowiek wyznacza swą drogę, i nie w jego mocy leży kierować swoimi krokami, gdy idzie.

(Księga Jeremiasza 10: 23)

oraz

„W Nim dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli.”

(List do Efezjan 1: 11)

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 110.66
drukowana A5
Kolorowa
za 162.99