„Życie jest serią początków, nie łańcuchem zakończeń — dlatego jest takie piękne.”
Mian Mian
Francja
1
Obudziłam się w ogromnym łóżku, w czterogwiazdkowym hotelu, w samym centrum upojnego Bordeaux. Nigdy nie przepadałam za hotelami. Przecież to tylko luksusowe, bezosobowe pokoje z łazienkami, skąd zabiera się „na pamiątkę” sygnowane nazwą ręczniki, a w recepcji obsługa sztucznie się uśmiecha. Wolałam niewielkie, przytulne pensjonaty, gdzie właścicielka samodzielnie gotowała jajka na śniadanie, a na ścianach wisiały rodzinne zdjęcia.
Niestety Marek, mój mąż, prędzej zjadłby własny but, niż przenocował w czymś poniżej pewnego standardu. Składałam to na karb traumatycznego wydarzenia, jakie przydarzyło się nam podczas jednego z pierwszych wspólnych wypadów na beskidzką wieś. Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie agroturystycznym i było cudownie, dopóki Marek nie napił się wody ze szklanki, w której spoczywały sztuczne zęby gospodarza.
Musiałam jednak przyznać, że pokój w hotelu Mercure był imponujący, ale jednocześnie zaciszny. Podobało mi się łoże z baldachimem, pluszowy dywan i eleganckie meble w starodawnym stylu. Mimo wczesnej pory, mocne słońce usiłowało przedostać się przez ciężkie, skomplikowanie upięte zasłony każdą możliwą szparką. Obok mnie spał Marek, który — jak to stwierdziłam po wyciągnięciu z uszu zatyczek — pochrapywał rytmicznie.
To był nasz pierwszy weekendowy wyjazd po długiej przerwie i obiecywałam sobie, że w romantycznej Akwitanii nasze życie intymne z powrotem rozkwitnie. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz uprawialiśmy seks. Chyba było to po urodzinach Janusza, wspólnika Marka, w lutym tego roku. Po zakrapianej suto imprezie wróciliśmy do domu nieźle wstawieni i niczym nastolatkowie prawie zdarliśmy z siebie ubrania. A potem… nic. Zresztą przedtem też jak kot napłakał.
Przypuszczałam, że było w tym sporo mojej winy, bo „nieumiejętnie podsycałam żądze”. Nie, oczywiście nie doszłam do tego wniosku sama. Wyczytałam to w bestsellerze “Jak zacząć od nowa, czyli obudź w was namiętność”. Dowiedziałam się z niego, że jestem po prostu nudna, a mężczyznę trzeba ciągle zaskakiwać. Na przykład witając go w drzwiach w bodystocking z dziurą w kroku, paląc cygaro. Albo zamiast kolacji podać mu samą siebie, leżącą nago na stole, pokrytą sushi.
Schowałam tę książkę między “Gorszą płcią” a “Mistyką kobiecości” (które miałam zamiar kiedyś przeczytać, słowo honoru), ale i tak Dita, moja najlepsza przyjaciółka, znalazła ją i dokumentnie obśmiała. Powinnam ją była wetknąć (książkę, nie Ditę) tam, gdzie stały poradniki kucharskie i gdzie na pewno by nie zajrzała.
— Cóż to za antyfeministyczne, seksistowskie bzdury — prychała, przewracając kartki swoimi szczupłymi jak u pianistki palcami.
— Ha, to jest dobre: „Obdarowanie mężczyzny miłością francuską nie każdej kobiecie sprawia przyjemność, ale warto się czasem poświęcić”. Natka, proszę powiedz mi, że nie bierzesz tego badziewia na poważnie — odrzuciła podręcznik z taką odrazą, jakby był zdechłym szczurem.
Dita wydawała się być moim dokładnym przeciwieństwem. Zastanawiałam się czasem, jak to możliwie, że tak się przyjaźniłyśmy. Ona skończyła dwa fakultety, robiła karierę w mediach, ciągle zajmowała się czymś nowym i nie miała ochoty na żadne poważne związki z mężczyznami. Ja nie ukończyłam nawet studiów na filologii romańskiej i jakkolwiek by tego nie nazwać, byłam po prostu żoną przy dzieciach i mężu. Moje młodzieńcze marzenia, by zostać szefem kuchni i mieć własną restaurację na francuskiej prowincji, skończyły się w momencie, kiedy ujrzałam dwie kreski na teście ciążowym.
Wyżywałam się więc w domu przy garach niczym nieodkryta Nigella* i wciąż doskonaliłam francuski. Marek tymczasem, nie absorbowany zmienianiem pieluch, robieniem zakupów czy obiadów, sprzątaniem, praniem i prasowaniem, rozbudowywał swoje imperium handlu armaturą łazienkową. Może to nie brzmi zbyt efektownie, ale przynosiło spory dochód.
— Nie jesteśmy kurami domowymi — żachnęła się raz Iwona, żona Janusza, kiedy użyłam tego określenia w jej obecności. — Jesteśmy corporate wives (najwyraźniej usłyszała to sformułowanie w jednym z reality show o żonach Hollywood, który namiętnie oglądała). — Dzięki nam mężowie osiągnęli to, co osiągnęli. Za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta, pamiętaj o tym — dodała, szturchając mnie przy tym zakończonym ostro sztucznym paznokciem, o mało go przy tym nie łamiąc.
— Tak, podając mu wyprasowaną koszulę i krawat pasujący do garnituru — rzuciła Dita, którą akurat tego dnia zaprosiłam na wspólny lunch. Nie trzeba chyba dodawać, że obie panie nie przypadły sobie do gustu i nigdy więcej nie umówiłyśmy się w tym samym gronie.
— Feminizm polega na tym, że mamy wolny wybór — dodała na odchodnym Iwona i żegnając nas chłodno, odeszła do swego Mercedesa, stukając Louboutinami. Odjechała z piskiem opon, najwyraźniej demonstrując tym swoje poirytowanie. Ale w końcu nawet ona zrozumiała, że w XXI wieku bycie „żoną przy mężu” jest passée, zrobiła więc kurs projektowania wnętrz. Od razu założyła własną działalność Yvonne Interior Design (bo po angielsku to brzmi lepiej), po czym namówiła kilkoro znajomych na zmianę wystroju ich mieszkań. Jej styl polegał na przerabianiu wszystkiego na biel, więc po przejściu huraganu Yvonne każde wnętrze wyglądało jak własność Królowej Śniegu, ewentualnie ekskluzywna sala szpitalna. Nie została rozchwytywaną projektantką, ale tak starała się każdemu przedstawiać. To wystarczyło do zaspokojenia jej ambicji.
Ja tymczasem, dzięki Dicie i jej legendarnym znajomościom, wkręciłam się jako tłumaczka do dość niszowego, ale dochodowego wydawnictwa. Specjalizowało się ono w ckliwych, często rozerotyzowanych romansidłach, nierzadko ocierających się o soft porno.
— Moja żona jest tłumaczem francuskiej literatury — mówił o mnie Marek i całe towarzystwo mruczało z uznaniem. Na szczęście nikt nigdy nie zapytał jakiej.
— „Grzeszna rozkosz”, „Kochanka hrabiego Duchesnay”, „Porwana i uciśniona”, czytała pani? — musiałabym odrzec. Tak czy siak, to zajęcie sprawiało mi ogromną przyjemność. Nie musiałam wychodzić z domu, nie miałam ścisłych godzin pracy i często zaśmiewałam się do łez przy lekturze tych książek. Zwłaszcza fragmentów, gdzie członki prężyły się, a lędźwie rozpalały.
Wysnułam też z lektury pewne wnioski, a mianowicie, że nic tak nie pobudza zmysłów, jak odpowiednia bielizna. Gorsety, podwiązki, pończochy i koronkowe peniuary zdawały się oblekać każdą bohaterkę tych romansów. To sugerowało, że nie ma co liczyć na seks, mając na sobie wygodny t-shirt i zwykłe majtki. Zainspirowana tą myślą, tuż przed wyjazdem do Bordeaux odwiedziłam sklep Ann Summers. Wyszłam z niego dzierżąc torbę z czerwonym kompletem kosztującym fortunę, choć miła sprzedawczyni usiłowała namówić mnie również na zakup będącego akurat w promocji czarnego wibratora z podstawą wybijaną cyrkoniami.
I tak oto stałam w łazience czterogwiazdkowego hotelu, świeżo po prysznicu, przymierzając czerwoną bieliznę i porównując się z modelką pozującą na opakowaniu. Nie mogłam powiedzieć, by podobieństwo było uderzające. Dziewczyna ze zdjęcia mogłaby być moją córką. Wyginała się w nienaturalny sposób, rozchylała usta, a jej biust nie mógł być prawdziwy. Spróbowałam zrobić taką samą minę i wygiąć się, niestety straciłam równowagę i omal nie wpadłam do wanny.
Usłyszałam dźwięk rozsuwanych zasłon, co znaczyło, że Marek w końcu wstał. Był najwyższy czas, żeby przygotować się do zejścia na śniadanie. Ściągnęłam bieliznę i schowałam do szafki, po czym owinąwszy się w ręcznik wyszłam z łazienki, by powitać męża promiennym uśmiechem. To też radził poradnik: promienny uśmiech. Kobieta wiecznie zgnuśniała i niezadowolona nie wzbudzi żądz. Marek z rana był zazwyczaj zmierzły. Nieważne, czy musiał wstać wcześnie, czy nie — po prostu z zasady zaczynał dzień od kwaśnej miny. Byłam do tego przyzwyczajona, tak jak do tego, że zmierzły bywał również często po powrocie z pracy. Bo korki, bo faktury, bo dostawa nie przyszła.
— Cześć kochanie — zaświergotałam, przytulając się do niego i wdychając ciepły zapach wygrzanego snem ciała. Zawsze ładnie pachniał, nawet z samego rana. Niektórzy mężczyźni muszą wskoczyć pod prysznic i spryskać się od stóp do głów dezodorantem, aby w miarę przyzwoicie wonieć, ale on był nieustannie świeży jak cytrynka. I nie wyglądał jak zmęczony życiem alkoholik po przejściach, zanim nie doprowadził się do porządku, jak to niektórzy. Uwielbiałam to.
— Natalia, daj mi chwilę, muszę iść do kibla — odpowiedział, całując mnie w czoło. W tłumaczonych przeze mnie romansach mężczyźni nie mówią takich rzeczy. W ogóle w romansach nikt nie chodzi do kibla, zauważyłyście to?
Zniknął za drzwiami łazienki i po chwili usłyszałam strumień oddawanego moczu, a do tego krótkie pierdnięcie. Krzywicie się z niesmakiem. Naprawdę? Niech kobieta, której partner nigdy głośno przy niej nie pierdnął, pierwsza rzuci we mnie wibratorem.
— Pospiesz się, już dziewiąta. Musimy zjeść śniadanie, a o jedenastej podjeżdża autobus — ponagliłam go delikatnie. Zarezerwowałam wycieczkę z przewodnikiem do miasta Cognac, z wejściówką do wytwórni koniaku Martell. Marek uwielbiał ekskluzywne alkohole i miałam nadzieję, że mu się tam spodoba.
— Idź pierwsza, dołączę do ciebie — odpowiedział przez drzwi. — Muszę załatwić parę służbowych telefonów.
— Ok — zgodziłam się bez problemu i westchnęłam.
Praca, praca, cały czas praca. Przynajmniej w weekend mógłby przestać wydzwaniać do wspólnika, jakby nagle z powodu jego nieobecności miał się zdarzyć jakiś krach na rynku armatur łazienkowych… — narzekałam w duchu.
Związałam w kitkę długie blond włosy i zrobiłam delikatny makijaż. Byłam wyjątkiem w towarzystwie, w którym obracaliśmy się z Markiem, jako ta nie mająca ust karpia, wygładzonych zmarszczek i zdziwionych, wystylizowanych brwi.
— Czy ty wiesz, że Natalia jeszcze nic sobie nie robiła z twarzą? — podsłyszałam kiedyś na jakimś przyjęciu. Brzmiało to tak szokująco jak: Czy wiesz, że Natalia odżywia się padliną? Choć w sumie to nie byłoby aż tak dziwne, uznano by to pewnie za jakąś nową dietę promowaną przez influencerki.
Założyłam białą sportową sukienkę do kolan i espadryle. Oglądnęłam się dokładnie w dużym lustrze i stwierdziłam, że wyglądam młodziej, niż wskazywał na to mój paszport. Raczej nie poproszą mnie o pokazanie dokumentu tożsamości przy zakupie alkoholu, ale przy odpowiednim świetle, a najlepiej przy znikomej ilości światła, nikt nie dałby mi czterdziestu siedmiu lat. Podbudowało mnie to na duchu.
Zeszłam samotnie na dół, mijana przez uśmiechnięte i pozdrawiające mnie pokojówki. Sala śniadaniowa była ogromna i przepięknie udekorowana, a ze środka dochodziły smakowite zapachy i szmery rozmów w różnych językach.
Kelnerka spytała mnie o numer pokoju i wdałam się z nią w krótką pogawędkę o rodzajach oferowanych kaw. Uwielbiałam mówić po francusku, a miłość do tego języka zawdzięczałam ojcu. Wykładał francuską literaturę na uniwersytecie i kultura tego kraju była jego ogromną pasją. Słuchaliśmy razem piosenek Joe Dassin i śpiewaliśmy: Et si tu n’existais pas, dis-moi pourquoi j’existerais, strasznie fałszując. Uczyłam się francuskiego dla niego, a kiedy zmarł, również przez pamięć o nim. Pewnie nigdy by nie przypuszczał, że będę się kiedyś biedzić nad tekstami typu: poczułam jego twardą męskość na rozżarzonych udach…
Młoda kelnerka przyniosła kawę i wskazała ręką, gdzie znajduje się bufet. Podziękowałam i pociągnęłam łyk napoju. Nie ma nic lepszego niż mocna, doskonale zaparzona kawa z rana, do tego w prawdziwej porcelanie — pomyślałam.
Położyłam filiżankę na stole i stwierdziłam, że pięknie prezentowałaby się na instagramie. Nie byłam maniaczką social media, nie miałam konta na facebooku ani na innych popularnych portalach. Tylko instagram mnie wciągnął, bo od zawsze uwielbiałam fotografować. Ale co za pech, zapomniałam zabrać ze sobą telefon.
Wyjaśniłam kelnerce, że zaraz wrócę i szybko pobiegłam z powrotem na górę. W kieszeni sukienki miałam plastikową kartę do otwierania drzwi, taką jakich używa się w nowoczesnych hotelach.
Gdybyśmy tak jak chciałam, zatrzymali się w starodawnym pensjonacie, gdzie pokoje otwiera się normalnym kluczem z przyczepionym do niego ciężarkiem, ten dzień mógłby potoczyć się inaczej. Z kartą wsunęłam się do środka niemal bezszelestnie i mąż, stojący tyłem do mnie na niewielkim balkoniku, zupełnie mnie nie usłyszał.
Już miałam krzyknąć, żeby dać znać o swojej obecności, kiedy nagle zastygłam bez ruchu. Doszło bowiem do mnie, że Marek zaśmiewa się perliście. Mój mąż nigdy nie zaśmiewał się perliście, a już na pewno nie podczas rozmów służbowych. Zaczaiłam się za węgłem niczym morderca czyhający na swą ofiarę i nadstawiłam ucha.
— Oczywiście, że tęsknie za tobą, skarbie… — mówił aksamitnie i miękko. — Kiedy tylko wrócę, wybierzemy się gdzieś razem na cały weekend, obiecuję.
Tylko tyle zdołałam usłyszeć, bo Marek przesunął się bliżej balustrady i ściszył głos. Chwyciłam leżący przy nocnej lampce telefon i wybiegłam na korytarz. Oparłam się ciężko o ścianę czując, jak wali mi serce. Czy byłam właśnie świadkiem, że Marek umawia się z jakąś kobietą?
— Madame, czy dobrze się pani czuje? — przechodząca obok pokojówka spoglądała na mnie z autentyczną troską w oczach. Musiałam sprawiać wrażenie gotowej do omdlenia.
— Lekki zawrót głowy — machnęłam beztrosko ręką i jakby nigdy nic pomaszerowałam do sali śniadaniowej. Ochota na robienie zdjęć opuściła mnie, a piękno poranka już nie obchodziło. Z gonitwą myśli w głowie powlokłam się do bufetu. Zgarnęłam kilka croissantów i dżem i wróciłam do stolika.
Na pewno tę rozmowę można jakoś wytłumaczyć — starałam się pocieszać. Może Marek mnie zauważył i dla żartu zaczął udawać, że rozmawia z jakąś kobietą a nie z Januszem? Ta teoria miała jeden słaby punkt, a mianowicie Marek nie był typem żartownisia. Właściwie to był raczej przeciwieństwem takiego typa.
Co miałam zrobić? Przyznać się, że podsłuchałam dwuznaczną rozmowę i zażądać wyjaśnień? Zrobić publiczną awanturę, oblać go kawą, sokiem, czy co tam będzie pod ręką, posypać na dokładkę płatkami owsianymi? Wykrzyczeć mu w twarz, że jest draniem i wyjść z podniesioną głową, żegnana oklaskami innych gości? Zaraz, zaraz, taka scena była w ostatnim romansidle, który tłumaczyłam. W prawdziwym życiu tak się nie robi. Poza tym musiałam mieć więcej dowodów przed rzucaniem oskarżeniami.
Po mniej więcej kwadransie ujrzałam wysoką sylwetkę męża, szukającego mnie wzrokiem. Skinął głową na znak, że mnie widzi, skręcił do bufetu i zaczął w nim gmerać. Wrócił do stolika z tacą wypełnioną po brzegi. Jak to jest, że on może jeść ile chce i ma wciąż płaski brzuch, a ja muszę non stop liczyć kalorie, bo inaczej przybędzie mi dziesięć kilogramów przez noc? — przemknęło mi przez myśl.
— Wszystko wygląda smakowicie — powiedział, rzucając się na parującą jajecznicę. — Do diabła z cholesterolem, w końcu jesteśmy na wakacjach. A co ty taka milcząca jesteś? — zauważył, podnosząc wzrok i marszcząc brwi.
— Zamyśliłam się — odparłam wymijająco i zmieniłam temat. — Rozmawiałeś z Januszem?
— Tak, musiałem z nim obgadać parę spraw — spuścił wzrok na talerz i z wyrazem zadowolenia pałaszował jajka.
— Przecież jest pierwszy maja, firma i salony zamknięte — zauważyłam.
— Niestety, biznes to biznes, nie czeka — rzucił z pełnymi ustami.
Reszta śniadania przebiegła we względnym milczeniu. Żułam croissanty zupełnie nie czując ich smaku i popijałam zimną już kawę, podczas gdy mąż dwa razy wracał do bufetu po dokładkę. Patrzyłam wtedy na jego czarny, płaski telefon pozostawiony samotnie na stole. Powiernik tajemnic. Nic tylko muszę wykombinować jakie jest hasło i voila, wszystkiego sie dowiem — postanowiłam.
Kiedy Marek uznał, że jest najedzony, od razu poprawił mu się humor. Zaczął zachwycać się hotelem i jakością śniadania, po czym zrobił nam selfie na tle panoramy miasta i wysłał go dzieciom przez what’s up. Powiedział, że ładnie wyglądam, a kiedy czekaliśmy na busik do Cognac, przyciągnął mnie do siebie i pocałował w czoło. Gdyby nie ta podsłuchana rozmowa, czułabym się szczęśliwa jak świnia w błocie.
— To nie może być to, co podejrzewam. Nie może i już — zaczęłam sobie wmawiać, jak niejedna kobieta przede mną w podobnej sytuacji. Mój Mareczek? Nie. Owszem, miał wady jak każdy, ale nie mógłby mnie oszukiwać.
Punktualnie o jedenastej pod hotel podjechał mini bus, z którego wyskoczył elegancki Francuzik, przewodnik wycieczki. Wręczył nam kilka ulotek i po francuskiej fladze do przypięcia, po czym z resztą zgromadzonych w środku turystów potoczyliśmy się wolno w kierunku Cognac.
* Nigella Lawson — brytyjska dziennikarka, autorka książek kucharskich, prezenterka programów kulinarnych.
2
— Słowo „koniak”, proszę państwa, oznacza “eliksir życia” — przewodnik produkował się znudzonym głosem po angielsku i francusku. Przypuszczalnie ciągnął te same opowieści co najmniej dwa razy dziennie i miał tego serdecznie dość.
— Bardzo często mawia się na niego “król alkoholi”. Nazwa „koniak” zastrzeżona jest tylko dla wyrobów pochodzących ze ściśle określonego rejonu.
Rozglądnęłam się po innych uczestnikach wycieczki i oceniłam ich średni wiek na siedemdziesiąt parę lat. Czyżbym zarezerwowała przez przypadek opcję dla seniorów? Wszyscy sprawiali wrażenie lekko nieobecnych, co zapewne dodatkowo zniechęcało przewodnika.
Spojrzałam ukradkiem na Marka, który w tym gronie wyglądał jak rześki młodzieniaszek. Przysłuchiwał się uważnie i od czasu do czasu kiwał głową. Ja tymczasem zastanawiałam się, jakie może mieć hasło do iphone’a. Na pewno były to cztery cyfry, bo można to było zauważyć po ruchach palca. Ale które cztery?
Wzięłam swój telefon i wpisałam zapytanie wujkowi guglowi. Było ponad dziesięć tysięcy możliwych wariacji czterocyfrowego pinu. Nie ma szans, bym przetestowała wszystkie w ciągu nocy, gdy Marek będzie spać. Jedyna nadzieja w jego kiepskiej pamięci do liczb. Na pewno używa łatwej do zapamiętania kombinacji typu 1234 albo czegoś, co już zna, na przykład daty urodzenia któregoś z dzieci.
Pogrążona w rozmyślaniach i knowaniach (czy znam jakiegoś hakera? może Dita zna?) nawet nie zauważyłam, jak dotarliśmy do Cognac. Byłam tam już kilka razy jako młoda dziewczyna, podczas owych pamiętnych wakacji, kiedy wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem (co prawda nie wiedziałam jeszcze, którym).
Przypomniałam sobie, jak ja i moje francuskie czarnowłose zauroczenie chodziliśmy trzymając się za ręce po brukowanych uliczkach miasta, liżąc lody i zaśmiewając się z nie wiadomo czego… Tak miało być i tym razem, ale z Markiem. Spojrzałam na niego z ukosa — miał rozmarzony wzrok. Czyżby myślał o tej kobiecie? Przewodnik pogonił nas do wyjścia, bo za kilka minut mieliśmy się stawić w wytwórni Martella. Musiałam wziąć się w garść i odłożyć swoje podejrzenia do czasu, aż będę mogła poprzeć je konkretnymi dowodami.
Nie przepadałam za koniakiem, ale musiałam przyznać, że wizyta w fabryce tego trunku okazała się interesująca. Staruszkowie ruszali się dość żwawo i wyglądali mniej ospale niż w busie, pewnie opary alkoholu trochę ich ożywiły.
— Czy zrobić pani zdjęcie z mężem? — zaproponowałam, widząc jak jedna starsza pani pstryka fotki swemu partnerowi wysłużonym aparatem cyfrowym.
— Dziękuję, kochanie — odparła i przez chwilę pozowali z uroczymi uśmiechami.
Uwielbiałam oglądać takie wciąż w sobie zakochane wiekowe pary. Można przeżyć z sobą kilkadziesiąt lat? Można.
Kiedy oddawałam kobiecie aparat, ta mrugnęła do mnie łobuzersko.
— To nie jest mój mąż — powiedziała. — Tamten łajdak odszedł ode mnie do jakiejś łajzy wieki temu. Zresztą już nie żyje — świeć panie nad jego duszą. Henri to mój… jak to się mówi w amerykańskich serialach? „Fuck buddy” — wymówiła te słowa ze śmiesznym akcentem i odeszła chichocząc porozumiewawczo.
To by było na tyle, jeśli chodzi o długotrwałe związki — pomyślałam.
Po zwiedzaniu doszło do clue programu, czyli degustacji. Mimo niechęci do koniaku, machnęłam dwa kieliszki jeden po drugim, aż przewodnik spojrzał na mnie zgorszonym wzrokiem. Zapowiedział, że mamy teraz dwie godziny czasu wolnego i zadowolony oddalił się w kierunku toalet.
Po długich poszukiwaniach odpowiedniego lokalu (Marek był wybredny nie tylko w kwestii noclegów, ale i posiłków) wreszcie zasiedliśmy do jedzenia. Zamówiliśmy owoce morza i butelkę białego wina.
— Muszę przyznać — powiedział mąż, konsumując przegrzebki — że ty je lepiej przygotowujesz. Co jak co, ale na gotowaniu to się znasz.
— A to ma niby być komplement czy zniewaga? — zdenerwowałam się. Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Zniewaga? Natalia, o co ci chodzi? Od samego rana zachowujesz się dziwnie.
— Zabrzmiało to tak, jakbym we wszystkich innych dziedzinach oprócz gotowania była beznadziejna — rzuciłam ostro.
— Masz PMS czy okres? — spytał i nie czekając na odpowiedź wrócił do swych przegrzebków.
A żeby ci to w gardle stanęło — pomyślałam mściwie, choć to nie był pierwszy raz, kiedy Marek komentował zachowanie moje lub innych kobiet w ten sposób. Jakoś nigdy nie zwróciłam przedtem na to uwagi, bo w końcu miał jakby rację — przecież to naukowo udowodnione, że kobiety mają wahania nastroju w „te dni”.
— Natalka — odezwał się pojednawczo, kiedy już popił lunch białym winem — jesteśmy tutaj, żeby się dobrze bawić, a nie sprzeczać z byle powodu.
A potem uśmiechnął się uwodzicielsko, co zawsze mnie rozbrajało.
— Wrócimy do Bordeaux, powłóczymy się po mieście, pójdziemy do łóżka… — mrugnął porozumiewawczo. — No chyba, że faktycznie masz okres.
— Nie mam — dźgnęłam go żartobliwie widelcem i też się roześmiałam. Byłam głupia. Robiłam z igły widły i wyobrażałam sobie nie wiadomo co z powodu kilku podsłuchanych wyrazów. Może źle usłyszałam? Czy zamiast: „Oczywiście, że tęsknię za tobą skarbie. Kiedy tylko wrócę, wybierzemy się gdzieś razem na cały weekend” nie brzmiało to przypadkiem jak: „Oczywiście, że sprzedają się marnie. Kiedy tylko wrócę, sprawdzimy to przez weekend”? Traciłam czas na podejrzenia i humory, zamiast skupić się na tym, po co tu przyjechałam — na przywróceniu namiętności i odrobiny szaleństwa w naszym związku.
Tak jak zaplanował Marek, po powrocie do Bordeaux pospacerowaliśmy po mieście, zaglądając do sklepów z pamiątkami i przysiadając na filiżankę kawy w maleńkich kafejkach. Nikt nie dzwonił, nikt nie wysyłał wiadomości. Było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam, jak widziałam to w wyobraźni, kiedy rezerwowałam ten wyjazd. Tak jak wyobrażałam sobie naszą przyszłość, kiedy braliśmy ślub — z odchowanymi dziećmi, wciąż atrakcyjni, zakochani w sobie, o których znajomi mówią: im to się układa.
Wreszcie znaleźliśmy się z powrotem w pokoju hotelowym i Marek postanowił otworzyć zakupioną w firmie Martell butelkę. Pociągnął z gwinta, po czym położył się ciężko na łóżku.
— Jesteś zmęczony? — spytałam, zastanawiając się, czy moja nowa bielizna będzie w użyciu.
— Ale skąd — zaprotestował — dołączysz do mnie? — klepnął dłonią w miejsce obok siebie.
— Wezmę szybki prysznic i zaraz wracam — uśmiechnęłam się i ruszyłam do łazienki. Szybki prysznic nie był aż tak szybki. Wiadomo — trzeba ogolić nogi, bo te cholerne włoski odrastają szybciej niż rzeżucha. Nie chodziłam na woskowanie jak moje znajome. Wystarczył mi jeden jedyny raz dawno temu. Takiego bólu największemu wrogowi nie życzę. Po goleniu — wysmarowanie ciała balsamem ujędrniającym i naperfumowanie go. Zmycie makijażu, nałożenie kremów i serum. Najnowsze odkrycie influencerek, czyli szybka gimnastyka twarzy. Wreszcie włożyłam czerwoną bieliznę i oceniłam się krytycznie w dużym lustrze. Nie było źle. Co prawda grawitacja już ciągnęła mój biust do ziemi i na nogach widać było niewielki cellulit, ale dałabym sobie mocne siedem na dziesięć.
Wyszłam z łazienki krokiem, który miał być seksowny, uważając, by nie uderzyć się w palec u nogi i nie popsuć wrażenia. Marek wyłączył światło, zostawiając tylko małą nocną lapkę przy łóżku. Wygięłam się jak modelka ze zdjęcia na opakowaniu bielizny i chyba mi się nawet udało bez wypadnięcia dysku, ale mąż nie zareagował. Podeszłam bliżej — no tak, spał. Dźgnęłam go palcem. Zamruczał i obrócił się na bok. I to by było na tyle z podsycania namiętności — pomyślałam.
Wtedy mój wzrok padł na jego iphone’a. Leżał sobie na stoliczku koło lampki i mogłabym przysiąc, że syczy: weź mnie… sprawdź mnie… Nie — coś we mnie jednak zaoponowało — nie jestem z tych kobiet, które szpiegują męża. Ale z drugiej strony… ta poranna wymiana zdań, na której go przyłapałam… Jeśli nie upewnię się, że w jego wiadomościach nie ma nic niestosownego, to nie zaznam spokoju — postanowiłam.
Owinęłam się kocem, wzięłam do ręki iphone’a i napoczętego Martella (tak na wszelki wypadek) i wyszłam na balkon. Na szczęście wychodził na podwórko, więc nie było słychać gwaru miasta, widziałam natomiast inne pokoje hotelowe i przewijające się za zasłoniętymi oknami cienie. Szkoda, że Marek nie miał takiego telefonu, który odblokowuje się palcem. Wtedy byłoby mi łatwiej, bo spał przeważnie tak mocno, że nic by nie poczuł. Niestety, musiałam wykazać się inteligencją Sherlocka Holmesa i wydedukować te cztery kolejne liczby. Spróbowałam rzecz jasna 1234 i 4321, oraz podobno najbardziej popularnego hasła 0000. Nic. Daty urodzin dzieci, moja, jego, data naszego ślubu, pin do karty, kod do alarmu w domu — bez skutku. Wypiłam solidny łyk koniaku i zaczęłam się zastanawiać. I naraz — a podobno alkohol zabija szare komórki — olśniło mnie. Ulubionym filmem Marka był 2001 Odyseja Kosmiczna, miał nawet plakat nad biurkiem w swoim gabinecie. Wystukałam na klawiaturze 2001 i iphone zalśnił niczym oko szatana. Po chwili na czarnej powierzchni rozbłysły ikonki.
Zawahałam się i dwa głosy, niby z siedzących mi przy uszach miniaturowego aniołka i diabełka, włamały się do mojej głowy:
— Nie powinnaś tego robić. Zaufanie jest podwaliną dobrego związku — mówił aniołek.
— Walić podwaliny! Musisz wiedzieć, czy coś jest na rzeczy. Inaczej oszalejesz! — namawiał diabełek.
— Kiedy zaczniesz myszkować w telefonie, nic już nie będzie takie samo. Zostaw to, bo będziesz żałować.
— Gdyby wszechświat nie chciał byś dowiedziała się prawdy, nie podsunąłby ci hasła!
— Sprawdzę tylko historię połączeń — uciszyłam oba głosy i nacisnęłam na ikonkę. Rzeczywiście, gadał z Januszem przez całe 6 minut. I potem z Anną Księgową. Nic alarmującego. Sprawy zawodowe. W sms-ach nic ciekawego, ale kto teraz sms-uje? Znalazłam jakieś informacje o promocjach z Ikei i automatyczne wiadomości z banku. Marek, podobnie jak i ja, do komunikowania się używał aplikacji what’s up.
Otworzyłam ją i zawiadomienie od Anny Księgowej wyskoczyło na pierwszym miejscu. Nie zastanawiając się, nacisnęłam na wiadomość i moim oczom ukazała się wyżyłowana kobieta w typie żony George’a Clooneya. Miała długie, czarne włosy, grube brwi i wyrazisty nos. Sterczący biust, umięśniony brzuch i zgrabne uda oblekała czerwona, koronkowa bielizna. Zatkało mnie. Odrzuciłam telefon, jakby nagle zmienił się w ogromnego pająka, ale po chwili wzięłam go ponownie do ręki i przyglądnęłam się zdjęciu dokładniej.
Musiałam obiektywnie przyznać, że kobieta miała rewelacyjne ciało i zapewne pół dnia spędzała w siłowni. Poczułam się nagle obła, sflaczała i niegodna męskiego zainteresowania. Przez sekundę doznałam nawet przebłysku zrozumienia dla Marka — jak można się było oprzeć takiej sztuce!
Przeczytałam pikantną i frywolną wymianę zdań, toczącą się pomiędzy paroma innymi zdjęciami. Jak wiele kobiet przede mną stanęłam przed faktem, że jestem zdradzana.
— Co za chuj! — powiedziałam tak głośno, że jakiś przestraszony ptak koczujący pod balkonem odfrunął ze świstem.
— Uspokój się — połajałam się w myślach. Powstrzymując łzy napływające mi do oczu, zadzwoniłam ze swojego telefonu do Iwony. Ona musiała wiedzieć, czy ta cała Anna jest istotnie księgową w firmie. Było bardzo późno, ale koleżanka odebrała od razu. Przeprosiłam, że dzwonię o takiej porze i spytałam, czy ją obudziłam.
— Spoko — odparła — robiłam sobie brzuch i kurwa, jak to rwie. Nie mogę oka zmrużyć.
Nie zwróciłam uwagi na tę informację. Iwona była wielką fanką chirurgii plastycznej i non stop coś sobie poprawiała.
— Dzwonię, bo… wybąkałam, nie wiedząc jak to ująć w słowa — bo Marek… — i wtedy rozszlochałam się na całego.
— Co z Markiem? Jezu, stało się coś? Miał wypadek? Nie żyje? — Iwona zawsze miała skłonności do dramy.
— Ale nie… żyje — odparłam, wycierając nos kocem — tylko że… pieprzy jakąś babę.
— Co? Jak to? Teraz?
— Nie, no nie teraz. W Polsce pieprzy.
Uspokoiłam się trochę i streściłam wydarzenia dnia.
— Ach, Anna — wyobraziłam sobie, jak kiwa głową — rasowa babka, ale nos do wymiany. Z profilu wygląda prawie jak ta aktorka z filmów Almodovara. Nawet raz dałam jej namiar na swojego doktora od nosów, ale chyba ją to obraziło.
— Czyli znasz ją?
— No tak, w końcu jest księgową w firmie. Podobną cholernie dobrą. Nie podejrzewałabym, że jest w typie Marka. To bardzo władcza, dominująca i pewna siebie osoba, a on chyba gustuje w takich łagodnych kobietkach jak ty.
Nie wiedziałam, czy to obraza czy komplement, ale Iwona nie kontynuowała tej myśli.
— Wiesz co, chłopy to są jednak świnie — stwierdziła. — Janusz też zaliczył aferkę. Trwało to około roku.
— Co ty — zdziwiłam się — nic mi nie powiedziałaś.
— Poznał tę lafiryndę w salonie volkswagena, kiedy kupował samochód. Młoda, z tyłkiem jak dwie brzoskwinie i nogami długimi jak ja cała.
— Jak się dowiedziałaś?
— Zaczął się dziwnie zachowywać. Pedikiur, siłownia, nagle się zrobił weganinem… Pewnego dnia pojechałam za nim taksówką i widzę ich za rączkę jak dwa gołąbeczki, idą sobie jakby nic do jakiegoś mieszkania na Woli. Spakowałam się i pojechałam do siostry, zostawiając informację na poczcie głosowej, że o wszystkim wiem i chcę rozwodu.
— I co?
— No i przyjechał w godzinę. Płakał, wił się dosłownie.
Nic dziwnego — pomyślałam cynicznie. Marek powiedział mi, że z powodów podatkowych Janusz przepisał większość majątku na żonę. Pewnie dlatego wił się i płakał.
— Co mi radzisz? — spytałam, pociągając nosem. Tłumione łzy postanowiły wydostać się innymi otworami.
— Zrób to samo. Poczekaj, aż wrócicie z Francji. Wynieś się do mamy czy gdzieś. Od razu otrzeźwieje. Te wszystkie młode dupy są dobre do pieprzenia na boku, ale nie do normalnego życia.
— Nie wytrzymam z nim ani dnia dłużej — stwierdziłam zdecydowanie. — Nie chcę z nim przebywać w tym samym miejscu. Spakuję się i pojadę do jakiegoś hotelu albo pensjonatu. Nie teraz oczywiście, ale z samego rana.
— Kurwa — jęknęła żałośnie.
— Wiem — przytaknęłam — ale nie mam w tej chwili lepszego pomysłu.
— Kurwa, jak mnie rwie — sprostowała. — Słuchaj, muszę kończyć i poszukać więcej środków przeciwbólowych. Daj mi znać, co i jak, ok? I rozłączyła się.
Zawahałam się, czy nie zadzwonić też do Dity, ale to nie był dobry pomysł. Dla niej sprawa byłaby prosta — rozwód, tak od razu. Ale zrezygnować ze związku trwającego ponad dwie dekady i który miał być aż po grób?
Pociągnęłam kolejny łyk alkoholu i postarałam się spojrzeć na swoją sytuację racjonalnie, bez emocji. Ludzie popełniają błędy, a faceci przechodzą kryzys wieku średniego. Victoria Beckham przebaczyła Davidowi, kiedy ten zdradził ją z opiekunką do dzieci. No i ci, jak im tam… Koroniewska i Dowbor. Rozeszli się, zeszli i jaka z nich wspaniała para. Kryzys. Tak, to jest kryzys, który trzeba przezwyciężyć. Ponadto nie wyobrażałam sobie samej siebie bez Marka. Nie miałam kariery ani nawet konkretnej pracy, z której mogłabym się utrzymać. Dom i firma były jego, niby co miałabym z sobą zrobić? Zaczynać od nowa w moim wieku?
Oczywiście nie mogłam tak po prostu udawać, że o niczym nie wiem i przeczekać. Postanowiłam, że zrobię to, co oznajmiłam Iwonie i z rana zniknę. Wypiłam jeszcze trochę koniaku i usnęłam na balkonie. Śniła mi się Irena Kwiatkowska, śpiewająca: Szuja, niewykluta larwa i szczeżuja. Szuja, cóż takiego uczyniłam mu ja, żem jak tuja poderżniętam jest” oraz żona Clooneya z wielkim nosem. Obudziłam się nad ranem z bólem karku i lekkim kacem.
Przez chwilę wydawało mi się, że wczorajsze odkrycie było jedynie snem, ale szybko uświadomiłam sobie, że tak nie jest. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro — czerwona twarz, podpuchnięte oczy — jednym słowem, nędza i rozpacz. Nie było czasu na zrobienie czegoś z tą ruiną samej siebie, więc tylko obmyłam się zimną wodą i przepłukałam usta.
Cichaczem, żeby nie obudzić Marka, spakowałam walizkę. Napisałam mu wiadomość — Wiem o księgowej. Słyszałam waszą rozmowę, widziałam zdjęcia na what’s up. Nie mogę na ciebie patrzeć. Muszę ochłonąć. I wymknęłam się z pokoju. Recepcjonistka spojrzała na mnie przelotnie, kiedy szybkim krokiem przemierzałam lobby. Wyszłam na zewnątrz i skierowałam się prosto do stojącej przy chodniku taksówki.
Kierowca poderwał się z siedzenia i pomógł mi włożyć bagaż do środka.
— Gdzie pani sobie życzy? — spytał.
Ha, dobre pytanie. Nie miałam doświadczenia w takich sprawach, jak zostawianie niewiernego męża, więc nie zaplanowałam, gdzie się udać.
I nagle mnie olśniło.
— Proszę na dworzec — powiedziałam — muszę złapać autobus do Baignes.
3
Autobus był w połowie pusty, więc rozparłam się wygodnie na dwóch siedzeniach. W kieszeni telefon buczał jak zwariowany — to dzwonił Marek. Nie odbierałam z mściwą satysfakcją. Wreszcie buczenie ucichło i rozległ się sygnał otrzymanej wiadomości.
To bardzo niedojrzałe tak znikać. Odezwij się, jak odzyskasz zdrowy rozsądek. Zatrzęsłam się z oburzenia. Ja się niedojrzale zachowuję? Czy to ja mam romans z sobowtórem żony Clooneya? Jak on śmie strofować mnie niczym małe dziecko? Włożyłam telefon do torebki i postanowiłam się zrelaksować. Wróciłam wspomnieniami do czasów, kiedy razem z Ewą, najlepszą wtedy przyjaciółką, spędzałyśmy wakacje w Baignes.
Skończyłyśmy liceum o profilu romanistycznym i postanowiłyśmy wybrać się do Francji autostopem. Ja nie pozwoliłabym swojej córce na taką eskapadę, ale wtedy nikt nie przejmował się handlarzami żywym towarem czy terrorystami.
Myślałyśmy o dostaniu się do Paryża, ale pewien bardzo sympatyczny kierowca sportowego porsche namówił nas na Bordeaux. Po drodze stanęliśmy na kawę w Baignes i wtedy Ewę i mnie tak zachwyciło to miasteczko, że zdecydowałyśmy się zostać i poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Weszłyśmy do sklepu, by zasięgnąć języka i tam właśnie spotkałyśmy Marie.
— Panienki, nie będziecie spać w żadnym namiocie — oznajmiła. — Mam wolny pokój na farmie i możecie się tam zatrzymać.
Rozpłynęłyśmy się w podziękowaniach, ale ona tylko machnęła spracowaną, pokrytą delikatnymi zmarszczkami ręką i zgarnęła nas do wysłużonego peugeouta. Po kilku minutach dotarłyśmy do jej domu — solidnego, kamiennego budynku z drewnianymi okiennicami, który otaczały pomieszczenia gospodarcze. Zdążyła nam już powiedzieć że jest wdową, ma jednego syna i oboje prowadzą gospodarstwo oraz niewielką fabryczkę niespecjalnej jakości wina kupowanego przez wytwórnie koniaku. Z niesprzedanych nadwyżek powstawał aperitif o nazwie Pineau de Charentes.
Kiedy wysiadłyśmy z samochodu i wlokłyśmy swe walizki, wzniecając kurz na podjeździe, w drzwiach ukazał się wspomniany syn Marie, Gill. Słońce padało prosto na niego i otaczało promieniami jak jakąś niebiańską istotę. Na ten widok ucho walizki wysunęło mi się z ręki i bagaż ciężko opadł na drogę. Gill pospieszył z pomocą, a kiedy nasze oczy się spotkały, wiedziałam już, że jestem zakochana.
— Czysty Harlequin — kręciła głową Dita, kiedy opowiadałam jej tę historię. — Jesteś pewna że tak było, czy mieszasz prawdę z tymi romansami, które tłumaczysz?
Zaśmiewałyśmy się obie z tego, jak nastolatki potrafią być infantylne.
— Gill pewnie jest teraz starszym panem z wąsiskiem i brzuchem, a do tego łysym — dodałam wtedy. Usiłowałyśmy znaleźć go w internecie, ale bez skutku. I dobrze, bo jednak wolałam zachować go we wspomnieniach jako pięknego młodzieńca o urodzie Alaina Delona.
Pokochałam Marie i życie na farmie. Wstawałyśmy z Ewką skoro świt i pomagałyśmy gospodyni przy drobnych pracach, takich jak karmienie kur czy robienie śniadania. Potem pożyczonymi od niej rowerami jeździłyśmy po okolicy albo opalałyśmy się nad rzeką.
Wieczorami podrywałyśmy lokalnych chłopaków na potańcówkach, choć ja czekałam tylko na początek nocy. Wtedy wymykałam się z Gillem na spacery po łąkach albo na dach stodoły, gdzie wpatrywaliśmy się w gwiazdy. On nie był taki, jak inni młodzi mężczyźni z którymi się wcześniej umawiałam. Tamci byli zawsze napaleni, skorzy do obłapiania i z wieczną erekcją. Gill nawet nie spoglądał ukradkiem na mój biust. Owszem, całowaliśmy się, ale on nigdy nie naciskał na nic więcej. Dla mnie oznaczało to, że nie chodzi mu tylko o seks, ale że naprawdę mnie lubi. Nie byłam już wtedy dziewicą, tego balastu pozbawił mnie daleki kuzyn podczas jakiejś imprezy, ale Gill nigdy o to nie spytał i nie doszło między nami do zbliżenia.
Początkiem września musiałyśmy wracać, bo obie zaczynałyśmy studia na romanistyce. Obiecaliśmy sobie z Gillem, że będziemy do siebie pisać i dzwonić, ale wtedy utrzymanie kontaktu na odległość nie było tak proste jak dziś. Istniały już telefony komórkowe o gabarytach pilota do telewizora, ale rozmowy były drogie. Do tego pochłonęły mnie studia i na orbicie pojawił się Marek — wysoki i przystojny obiekt zainteresowania wielu moich koleżanek.
— Hej — tak zagadnął mnie po raz pierwszy w barze, gdzie spotykało się całe uniwersyteckie bractwo. — Czy bardzo bolało?
— O co ci chodzi? — popatrzyłam na niego jak na idiotę.
— Kiedy spadłaś z nieba na ziemię — odparł pewnym siebie tonem.
Zaczęłam się śmiać.
— Co za durny tekst — powiedziałam. — Skąd go wytrzasnąłeś? Czy kiedykolwiek zadziałał?
On także się roześmiał i podał mi rękę.
— Marek — przedstawił się. — Napijesz się czegoś?
Kilka godzin później odprowadzał mnie z baru do domu, a pod drzwiami poprosił o numer telefonu, który oczywiście dostał.
— Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak — powiedział na odchodne.
— Na jakie pytanie? — zdziwiłam się.
— Czy mój tekst działa — odparł z uśmiechem. — Sama jesteś na to dowodem.
Gill odszedł więc w niepamięć, a ja zadurzyłam się w Marku. A potem pękła prezerwatywa i zaszłam w ciąże. No dobrze… przyznam się. Nie pękła, bo jej nie było. Zaryzykowaliśmy i stało się. To było w dwa lata po naszym pierwszym spotkaniu i uchodziliśmy za zgodną parę, rokującą na to, by przetrwać ze sobą przez całe studia, pobrać się i żyć długo i szczęśliwie.
Nikt nie uznał więc tej wpadki za jakąś wielką tragedię, ot po prostu przyspieszyła to, co i tak stać się miało. Marek po rycersku oświadczył się, choć to już nie były czasy, kiedy panna z brzuchem narażona była na ostracyzm, szczególnie w dużym mieście. Ale jego rodzice ani słyszeć nie chcieli, że najpierw urodzę, a potem ślub. Oboje już wtedy wiekowi i głęboko religijni, dosłownie zmusili nas do szybkiej kościelnej ceremonii. Moja matka, która każdą wiarę uważała za opium dla ludu, odmówiła uczestnictwa w tej — jak się wyraziła — szopce.
Oczywiście o białej sukni i welonie mowy być nie mogło, to było zarezerwowane dla dziewic, lub przynajmniej dla tych, które za takie mogły uchodzić. To miał być szczęśliwy dla mnie dzień, a tymczasem szłam do ołtarza w łososiowej, szkaradnej sukni, przywitana u celu przez księżula, który nie omieszkał rzucić srogim okiem na mój wystający brzuch.
Byłam tak pogrążona we wspomnieniach, że ani się nie spostrzegłam, kiedy autobus zjechał z szerokiej dwupasmówki i wtoczył się na jednokierunkową, prawie pustą drogę. Po jakichś piętnastu minutach wolno wjechał do Baignes. Razem ze mną wysiadły tam dwie młode dziewczyny. Obrzuciły mnie zaciekawionym spojrzeniem i trajkotając coś między sobą, ruszyły szybko przed siebie.
Rozejrzałam się wkoło, odnosząc wrażenie, że przeniosłam się w przeszłość. Prawie nic się nie zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty — te same kamienne, wyblakłe domy o oknach zasłoniętych drewnianymi okiennicami, ten sam niewielki ryneczek ze stojącą pośrodku drewnianą konstrukcją, pod którą targowano jedzeniem w niedzielne poranki, ta sama senność i spokój.
Na placu znajdowało się ujęcie wody z zardzewiałą pompą i kranikiem, z którego napiłam się łapczywie. Pierwsze uderzenie kaca — pomyślałam.
Ruszyłam wolno wąską drogą pomiędzy boulangerie a sklepem z mydłem i powidłem, kierując się w stronę farmy Marie. Roiłam sobie, że będzie w domu, pachnąca mąką z wyrobionego właśnie chleba, roześmiana, gotowa mnie przytulić i wysłuchać, co działo się ze mną przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Ale kiedy zziajana i spocona dotarłam w pobliże jej farmy, od razu zdałam sobie sprawę, że jest opuszczona.
Usiadłam na walizce i otarłam czoło. Jaka byłam głupia wyobrażając sobie, że tylko moje życie się zmieniło, a inni utknęli w miejscu. Minęły prawie trzy dekady, nie kilka miesięcy. A może Marie wciąż tu mieszka, tylko się gdzieś przeprowadziła? — pomyślałam z nadzieją. Postanowiłam zajrzeć do najbliżej położonego domu, aby o to wypytać. Miałam szczęście, bo na zewnątrz bawiło się dziecko, a żwawa Francuzka rozwieszała pranie.
— Bonjour madame — zagadnęłam — przepraszam, czy wie pani może, co stało się z rodziną Donnard, która mieszkała na tamtej opuszczonej farmie?
Kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie, ale podeszła do płotu.
— Jeszcze pięć lat temu była zamieszkana — odpowiedziała — ale Marie umarła, a jej syn Gill wyjechał do Ameryki.
— Umarła… — westchnęłam i poczułam, jak łzy wypełniają mi oczy — tak mi przykro.
— Rak — pokiwała głową. — Cholerstwo. Walczyła długo, ale w końcu się poddała. A pani… znała ją?
— Mieszkałam u niej przez kilka miesięcy, wieki temu — odparłam. — Przejeżdżałam tędy i… pomyślałam, że sprawdzę, co u niej i jej syna.
Francuzka podniosła powątpiewająco brwi, ale nic nie powiedziała. Pewnie wydało jej się to dziwne.
— A Gill — kontynuowałam — ożenił się?
— Ale — prychnęła. — Gill jest starym kawalerem, to znaczy przepraszam, teraz się mówi „singlem”. Farma wciąż należy do niego, mam nawet klucze. Poprosił mnie, bym od czasu do czasu zaglądała i sprawdzała, czy wszystko w porządku, ale co tam się może dziać? Ptaki się zalęgły po stodołach i tyle. Mam do niego numer telefonu, chce pani? — najwyraźniej ochrona danych osobowych nie była dla niej problemem.
— Nie, dziękuję — uśmiechnęłam się — pójdę już. Czy znajdę tu jakiś pokój, by się zatrzymać na noc?
— Pewnie tak, jest w okolicy sporo osób, co wynajmują na tym, no, airbnb czy coś w tym stylu. Niech pani idzie do sklepu. Elodie, właścicielka, wszystko wie.
Podziękowałam i zawróciłam w stronę miasteczka. Telefon znów zabuczał, ale to nie był Marek tylko nasze dzieci — Jarek i Weronika. Jarek na grupie na what’s up życzył nam miłego wypoczynku, a Weronika wysłała ikonkę uśmiechniętej buźki. Po kilku minutach Marek przesłał obrazek podniesionego w górę kciuka, domyśliłam się więc, że dzieci nic nie wiedzą o tym, co zaszło między nami. Nie byłam w stanie dołączyć się jak gdyby nigdy nic do tej wymiany informacji i całusków, więc po prostu wsadziłam telefon z powrotem do kieszeni.
Sklep wspomniany przez Francuzkę był zamknięty, a na drzwiach powiewał napis: wracam po lunchu. Pięknie. Od razu poczułam się głodna, więc postanowiłam coś zjeść i przeczekać do czasu, kiedy Elodie wróci. Pamiętałam, że w samym centrum była kiedyś restauracja. Teraz na jej miejscu znajdowała się smętna tawerna bez szyldu, ale przynajmniej z otwartymi drzwiami. Przy jednym ze stolików wystawionych na zewnątrz siedział posępnie wyglądający mężczyzna, który wpatrzony w dal kopcił cygaro.
Opadłam z ulgą na krzesło i rozglądnęłam w oczekiwaniu na obsługę.
— Restauracja zamknięta — rzucił mężczyzna, nawet na mnie nie patrząc.
— A o której będzie otwarta? — spytałam.
— Może już nigdy — odparł. — Pieprzony kucharz zadzwonił, że dostał pracę w Pontigniac i zaczyna tam już dziś. Zastanawiam się właśnie, czy nie podpalić tej budy i nie dostać przynajmniej pieniędzy z ubezpieczenia.
Co za dziwak — pomyślałam, a głośno spytałam — Czy jest tu jakieś inne miejsce, gdzie dostanę coś do jedzenia?
— Boulangerie otwiera się o drugiej — burknął.
Spojrzałam na zegarek — była dopiero dwunasta.
Nagle doszło do mnie, że nie wytrzymam kolejnych dwóch godzin o pustym żołądku, nie mam siły, by ruszyć się z miejsca, że obdziera mnie but, a do tego moje małżeństwo wisi na włosku. Nie wiem, co w tym momencie wydawało mi się najgorsze. Wszystkie te nieszczęścia uderzyły mnie nagle jak obuchem w głowę i zupełnie niespodziewanie rozpłakałam się jak małe dziecko.
Mój wybuch poruszył nieczułego Francuza, który niepewnie podniósł się z krzesła i podszedł do mnie z przestrachem w oczach.
— Madame — wymamrotał — nie miałem pojęcia, że jest pani aż tak głodna… zaraz przyniosę z kuchni chleb i ser, i co tam jeszcze znajdę. A może kawy?
— Przepraszam — łkałam, wycierając nos ręką i usiłując zatrzymać łzy, mrugając gwałtownie powiekami.
Kiedy chcesz powstrzymać płacz, wyobraź sobie, że wszyscy wkoło ciebie są nadzy — powiedziała mi kiedyś jakaś koleżanka jeszcze w liceum. Popatrzyłam na stojącego obok mężczyznę o haczykowatym nosie i pochylonej posturze, i rzeczywiście myśl o nim bez ubrania wbrew samej sobie trochę mnie rozbawiła.
— Czy mogę skorzystać z toalety? — spytałam już spokojniej.
Zaprowadził mnie do środka restauracji, gdzie w niewielkiej łazience opłukałam twarz i wysiąkałam nos. Spojrzałam na siebie w lustrze. Weź się w garść — pomyślałam. — Przetrwałaś komunizm, lata dziewięćdziesiąte, dwa porody. Przetrwasz i to.
Wyszłam i zastałam Francuza przy ekspresie do kawy i desce z serem.
— Wiem, że to brzmi zabawnie jak na właściciela restauracji, ale nie mam pojęcia o gotowaniu — przyznał rozbrajająco — w innym razie przygotowałbym pani coś na ciepło.
— Ja za to świetnie gotuję — odparłam.
— To wspaniale — ucieszył się. — Jeśli ma pani ochotę, proszę iść do kuchni i sobie coś przyrządzić.
— Naprawdę? — zdziwiłam się, a w brzuchu głośno mi zaburczało.
— Tak, proszę się nie krępować — potwierdził, wskazując mi ręką drzwi prowadzące do kuchni. — Ja tymczasem przyniosę tu pani walizkę. A w ogóle mam na imię Gerard — podszedł do mnie niezgrabnie i wyciągnął rękę — proszę mi mówić po imieniu.
— Natalia… Nathalie. — poprawiłam się. — Dziękuję.
Kiedy po pół godzinie wyszłam na zewnątrz, dzierżąc dwa talerze z łososiem, makaronem, pomidorami i bazylią, Gerard czekał przy stoliku z otwartą butelką białego wina i dwoma kieliszkami. I tak siedzieliśmy i jedliśmy razem lunch, dwoje zupełnie obcych sobie ludzi, którzy spotkali się tylko dlatego, że mój mąż miał romans z sobowtórem żony George’a Clooneya.
— Skąd się tu wzięłaś, Nathalie? — zapytał po chwili Gerard. — Nie wyglądasz na zagubioną turystkę, mimo walizki.
— A jak wyglądam? — pociągnęłam łyk zimnego wina. Było rewelacyjne.
— Jak kobieta na skraju załamania nerwowego — odparł, nawiązując chyba do tytułu filmu.
— Cóż, jeszcze wczoraj byłam szczęśliwą mężatką z dwudziestoparoletnim stażem, spędzającą z mężem uroczy weekend w Bordeaux. Dziś jestem idiotką, która odkryła, że jej mąż ma romans ze swoją księgową i która nie potrafiła się z nim skonfrontować i zwiała — podsumowałam.
Jego twarz zasłonięta siwiejącą szczeciną ani drgnęła, jakby była to najnormalniejsza informacja pod słońcem.
— Świetnie mówisz po francusku, ale wyczuwam obcy akcent.
— Jestem Polką. A francuskiego uczę się całe życie i używam w pracy — wyjaśniłam.
— Och — zainteresował się — jesteś nauczycielką?
— Nie, tłumaczę książki. Głównie ckliwe romansidła.
Zapadła cisza, więc wróciliśmy do naszego lunchu. Dopiero po dłuższej chwili Gerard odezwał się.
— Zdrada to straszna rzecz. Łamie serce na zawsze. Dlaczego przyjechałaś właśnie do Baignes?
— Reklamował się w gazetach jako azyl dla zdradzanych żon — zdobyłam się na kwaśny żart i oboje uśmiechnęliśmy się krzywo.
— Prawda jest taka, że spędziłam tu kiedyś wspaniałe lato, bardzo dawno temu — dodałam. — Poznałam kilkoro ludzi, z którymi urwałam kontakt. Zapragnęłam ich zobaczyć, ale już ich tu nie ma. Rodzina Donnard.
— Aaa… I co masz zamiar dalej robić? — zainteresował się.
— Chciałabym zatrzymać się tu na noc. Znasz może kogoś, kto ma pokój do wynajęcia?
Zmarszczył czoło i chwilę milczał, po czym odezwał się niepewnie:
— Może zatrzymałabyś się u mnie? Na górze jest niewielki pokoik z łazienką, nie jest to co prawda czterogwiazdkowy standard, ale na krótki czas się chyba nada.
— Wspaniale — ucieszyłam się — dziękuję. Oczywiście zapłacę.
— Ale skąd — machnął ręką — naprawdę nie trzeba.
Nalegałam chwilę, ale kiedy stanowczo zaprotestował, wpadłam na pomysł.
— A może w takim razie pomogę ci dziś w kuchni? Skoro nie ma kucharza a ty nie potrafisz gotować…
Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
— Nie miałabyś nic przeciwko temu? Mam pomoc kuchenną, Anne. Sprytna dziewczyna i może jakoś dałaby sobie sama radę dopóki kogoś nie znajdę, ale jeśli zgłaszasz się na ochotnika…
— O tak — potaknęłam ochoczo — w domu urządzałam wystawne bankiety, więc jestem bardzo zorganizowana. Czy masz tutaj duży ruch?
Machnął ręką lekceważąco.
— Jak widzisz, Michelin to nie jest. Mam niewielu gości, to zazwyczaj miejscowi, którzy zjedzą, co im się poda. Czasem zajrzą jacyś turyści. Nie mam nawet stałego menu, to co podaję w danym dniu wypisane jest na tablicy.
— Świetnie. Wobec tego… dziękuję — podałam mu rękę, którą uścisnął sztywno.
— Chodźmy — podniósł się z krzesła — pokażę ci pokój.
4
Kiedy potem opowiadałam tę historię Dicie, ta uświadomiła mi, że Gerard mógł być jakimś psychopatą, który poprowadziłby mnie do klitki w swym ponurym domostwie i zaciukał siekierą. Miała rację, ale jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy. Podążyłam wąskim korytarzem za pochyloną sylwetką swego wybawcy, by po chwili znaleźć się w niewielkim, pobielonym pokoiku, którego okno wychodziło na uroczy wewnętrzny ogródek. Co prawda zarośnięty bujnymi chaszczami, ale z potencjałem. Łazienka znajdowała się zaraz za drzwiami i miała prysznic, niewielką, żelazną wannę i skomplikowany układ rurek, na szczęście płynęła z nich ciepła woda. Tak jak w większości francuskich domów, ubikacja z bidetem ulokowana była osobno na końcu korytarza.
Kiedy tylko zostałam sama, odświeżyłam się, przebrałam i zrobiłam delikatny makijaż.
— Co ty wyprawiasz, Natka — powiedziałam na głos. — Może trzeba było postąpić inaczej?
Zastanawiałam się, czy rozpakować walizkę, czy nie. Przecież nie będę tu długo, więc to nie ma sensu — zdecydowałam. Położyłam się na wyjątkowo krótkim łożku i przymknęłam oczy. Nie zauważyłam nawet momentu przejścia w głęboki sen, z którego ocknęłam się koło czwartej.
Zeszłam na dół, gdzie Gerard oprowadził mnie po kuchni i spiżarni oraz poznał z Anne, młodziutką dziewczyną wyglądającą na nie więcej niż osiemnaście lat. Przedstawiła się jako lokalna blogerka, którą „czytają wszyscy w okolicy”. Przypatrywała mi się życzliwie, ale z nieukrywaną ciekawością. Po oględzinach zapasów zdecydowałam się na zrobienie zupy cebulowej, która — nie chwaląc się — była moją specjalnością. Jako danie główne do wyboru: łosoś lub kurczak, z ryżem lub ziemniakami. Do tego prosta, lecz pomysłowa sałatka, której zrobienie zleciłam Anne.
Restauracja otwierała się o siódmej. Sprawdziłam ponownie telefon. Dita przysłała mi przez what’s up jakiś śmieszny filmik, na co odpowiedziałam ikonką podniesionego w górę kciuka i postanowiłam zadzwonić do niej później. Iwona pytała, czy wszystko u mnie w porządku, a Marek milczał.
— Nathalie — powiedziała Anne, kiedy byłam w trakcie mieszania zupy bulgocącej w wielkim garze — popatrz na mnie.
Pstryknęła mi zdjęcie telefonem, po czym wyjaśniła:
— Jak już wspomniałam, prowadzę bloga, którego czytają wszyscy w Baignes. Zazwyczaj nic się tu nie dzieje i proszę — pewnego dnia pojawia się tajemnicza cudzoziemka i ni stąd, ni zowąd, zaczyna pracę w lokalnej gospodzie. Kim jest? Czy to przestępczyni ścigana listem gończym? Czy celebrytka ukrywająca się przed papparazzi?
Nie mogłam się nie roześmiać.
— Nie jestem ani jednym, ani drugim.
— Udzielisz mi wywiadu na mój blog? — poprosiła.
— Anne, pilnuj swojego nosa — wyratował mnie Gerard, który wyłonił się zza drzwi. — Zaraz otwieramy.
Zaskakująco szybko poczułam się w kuchni jak we właściwym sobie miejscu. Ktoś — zapewne poprzedni szef — zorganizował wszystko w prosty, intuicyjny sposób i od razu zorientowałam się, gdzie co jest i jak działa. Do tego panował tam idealny wprost porządek i wszystko lśniło czystością jak świeżo wypolerowane.
Gerard nie kłamał jednak mówiąc, że ruch w knajpie jest niewielki. Owszem, pierwsze zamówienie było spore — ośmioro niemieckich turystów — ale później do końca dnia wydaliśmy może z dziesięć obiadów. Lepiej było przy barze — piwo i cydr lały się strumieniem.
— Czy są tu jakieś inne restauracje? — spytałam Anne, ale ta pokręciła głową.
— Coś na wynos? Pizza?
— Nie — odparła — na zamku jest kawiarnia, ale oni podają tylko przekąski.
Dziwne — pomyślałam — że jest tutaj tak pusto. Owszem, wnętrze nie było zachęcające, a właściciela otaczała jakaś ponura tajemnica, ale gdyby tak zmienić wystrój, ustalić porządne menu, osłonić stoliki na zewnątrz parawanem z roślin… Ech, co mnie to obchodzi — otrząsnęłam się z rozważań. To nie moja sprawa.
W przerwie zadzwoniłam do Dity. Nie wydała się specjalnie zaskoczona, że Marek ma romans. Bardziej tym, że jestem chwilowym szefem kuchni i nie mam zamiaru wracać do hotelu do Bordeaux, ale spać u jakiegoś mężczyzny, którego wcale nie znam.
— Czy mogę ci jakoś pomóc? — spytała. — Jeśli chcesz przebukuję bilet, żebyś mogła wcześniej wrócić, mogłabyś zatrzymać się u mnie.
— Nie ma takiej potrzeby — odparłam. — Dziękuję, ale myślę, że to z Markiem się jakoś ułoży…
Chwilę milczała. Znałam jej poglądy na temat zdrady, ale wiedziałam, że przełknie słowa, które ma na końcu języka.
— No dobra — odezwała się po chwili. — Daj mi znać, jak tylko coś się zmieni. I uważaj na siebie!
Restauracja zamykała się o jedenastej. Anne sprzątała stoły, ja zrobiłam porządek w kuchni a Gerard w barze. Kiedy skończyliśmy i dziewczyna poszła do domu, on wskazał na butelkę brandy, którą trzymał w ręce. W drugiej miał dwa pękate kieliszki.
— Łyk przed snem? — zaproponował.
Zgodziłam się i wyszliśmy do ogródka, gdzie stał stoliczek i dwa fotele. Było bardzo cicho, a na niebie migotały gwiazdy.
— Często siedzę tu w nocy i rozmyślam — powiedział.
— Czy masz jakąś rodzinę? — spytałam. Wyglądał mi na samotnika.
— Nie — odparł krótko — już nie. Najwyraźniej nie chciał wchodzić w szczegóły.
— Ty?
Opowiedziałam mu o swoich dzieciach: Weronice, która skończyła dwadzieścia cztery lata, i Jarku młodszym od niej o dwa.
— Córka studiuje zaocznie zarządzanie zasobami ludzkimi, od niedawna także pracuje, mieszka z chłopakiem. Syn jest maniakiem komputerowym. Założył z kolegą biznes, projektują strony internetowe. Bardzo dobrze im idzie.
Wyciągnęłam telefon i pokazałam Gerardowi kilka ich zdjęć.
— Mój ojciec zmarł dawno temu, ale mama żyje i jest w świetnej formie. Była kiedyś śpiewaczką operową.
— Dość wcześnie wyszłaś za mąż, prawda? — spytał.
— Tak — potwierdziłam — tak się złożyło.
Zapadła chwilowa cisza.
— Masz jakieś plany na kolejne dni? — spytał. — Nie żebym cię wyganiał, możesz się tu zatrzymać, jak długo zechcesz.
— W końcu będę musiała skontaktować się z Markiem i… no… omówić sytuację. Muszę się dowiedzieć, czy ten romans to coś przelotnego, czy poważnego. Kiedy się to zaczęło. Dlaczego. I co on zamierza z tym zrobić.
— Rozważasz przebaczenie mu?
Nie odzywałam się przez chwilę, sącząc mocną brandy.
— Jesteśmy razem od prawie ćwierćwiecza. Mamy dwoje dzieci, dom… Związki przechodzą kryzysy i wychodzą z tego. Kiedy zobaczyłam wiadomości od niej na jego telefonie, byłam bardzo zraniona. Jestem — podkreśliłam mocno — zraniona i wściekła. Ale jakaś część mnie każe mi nie kończyć wszystkiego zbyt gwałtownie, tylko dać nam szansę.
— To nie ty kończysz wszystko — zauważył — ale on. Zdrada to straszna rzecz. Nic nie jest potem takie samo.
— Poczekam, jak sytuacja się rozwinie.
— Myślisz, że rzuci się na kolana i będzie się kajał? — spytał lekko ironicznie.
— Wątpię w to — odparłam z sarkazmem. — Ma problemy z rzepkami i mogłoby mu to poważnie zaszkodzić.
Gerard zareagował na mój żart krzywym uśmiechem, który, jak już zauważyłam, był dla niego bardzo charakterystyczny. Ciekawe, czy kiedykolwiek śmiał się szeroko.
— Pójdę już spać — podniosłam się z fotela. — Dziękuję za wszystko. Czy otwierasz jutro w porze lunchu? Skoro już tu jestem…
— Nie — kiwnął przecząco głową — nie ma to większego sensu. Oczywiście jeśli nadal tu będziesz, chętnie skorzystam z twojej pomocy przy obiedzie.
— Dobranoc i jeszcze raz dziękuję — powiedziałam i zostawiłam go samego w ogrodzie, patrzącego w gwiazdy.
Wzięłam szybki prysznic i położyłam się na niewielkim łóżku, myśląc o Marku. Co on teraz porabia? Zastanawia się, gdzie jestem i co robię? Martwi się? A może korzystając z tego, że jest sam, uprawia telefoniczny seks z księgową? Przewracałam się z boku na bok, nie mogąc wyprzeć tego obrazu z pamięci, aż w końcu usnęłam.
Nad ranem obudziło mnie pokrzykiwanie koguta. Przeciągnęłam się, szukając ręką męża i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że jestem sama w pokoju nad gospodą Gerarda, a Marek prawdopodobnie chrapie w najlepsze w hotelowym łożu, śniąc o swej Annie. Sprawdziłam telefon — wysłał mi w nocy wiadomość: „Daj znać gdzie jesteś. Naprawdę martwię się o ciebie”.
Nie odpowiedziałam, ale po sercu rozlało mi się przyjemne ciepło. Zależy mu, ciągle mu na mnie zależy. Zaczęłam odpisywać, ale po chwili wszystko skasowałam. Przypomniałam sobie słowa Iwony, że jestem łagodna. Nie tak szybko Mareczku. Pomartw się, zatęsknij. Wzięłam prysznic, po czym zeszłam na dół by zrobić sobie coś do jedzenia. Na stole znalazłam kartkę od Gerarda informującą mnie, że pojechał na targ. „Jeśli masz jakieś konkretne zamówienia, daj znać” — podał mi numer komórki.
Rzuciłam się na bagietkę i ser, przypominając sobie wystawny bufet, z jakiego korzystałam w Mercure. Pobyt w hotelu miał też inne zalety, choćby przybory toaletowe w mini pojemniczkach, których mi teraz bardzo brakowało. W łazience było co prawda mydło, a w toalecie papier, ale wydawało mi się nietaktem prosić gospodarza o coś więcej, skoro byłam darmowym lokatorem. Potrzebowałam szamponu do włosów, antyperspirantu i kilku innych rzeczy osobistych. Nie było innego wyjścia jak tylko zajrzeć do lokalnego sklepiku.
Sklep o nazwie „Chez Elodie” był zaskakująco dobrze zaopatrzony i większy, niż wydawał się z zewnątrz. Wypełniłam zakupami cały koszyk i podeszłam do kasy, gdzie urzędowała piękna kobieta w wieku około trzydziestu paru lat, ubrana w stylu pin up girl. Prawdopodobnie była to sama Elodie. Uśmiechnęła się do mnie i skasowała wszystko, wkładając jednocześnie zakupy do reklamowej torby. Podałam jej kartę kredytową i wprowadziłam PIN. Terminal dziwnie zapikał i Francuzka zmrużyła oczy, patrząc na mnie podejrzliwie.
— Przykro mi, ale pani karta jest nieważna — powiedziała.
— Jak to nieważna? — zdumiałam się. — Na pewno są na niej pieniądze. Proszę spróbować jeszcze raz.
Nacisnęła kilka przycisków, wprowadziłam ponownie pin i maszyna znów zapikała.
— Mam tu informację, by skontaktować się z bankiem — powiedziała domniemana Elodie. — Wygląda na to, że karta jest skradziona. Powinnam ją zatrzymać.
— Bzdura — oburzyłam się — to moja własna karta, skąd niby znałabym pin? Właściwie — poprawiłam się — nie moja, ale mojego męża.
— A gdzie jest pani mąż? — zapytała kobieta.
— Mój mąż, proszę pani, jest w Bordeaux, gdzie być może rozmawia teraz przez telefon ze swoją kochanką, wyglądającą jak sobowtór żony George’a Clooneya — wysyczałam, wyrywając jej kartę z ręki.
Pogrzebałam w portfelu i znalazłam trochę gotówki, nie tyle jednak, by zapłacić za wszystkie sprawunki.
— Proszę odłożyć… ten szampon — powiedziałam. — Włosy mogę umyć żelem pod prysznic.
— Ależ … — kobieta była najwyraźniej zmieszana — nie ma takiej potrzeby. To niedobrze dla włosów myć je zwykłym żelem. Doniesie mi pani przy okazji.
Zapakowała szampon do torby i podała mi ją z uśmiechem.