w cieniu ofiary
Wraz z profesorem Tomaszem Waliszewskim, archeologiem z Uniwersytetu Warszawskiego oraz grupą studentów zaliczających praktyki wykopaliskowe przylatujemy wreszcie, nocą z 1 na 2 lipca 2022 roku, na lotnisko im. Rafika Hariri’ego w Bejrucie, niegdysiejszej perle Lewantu, stolicy państwa znanego swego czasu jako Szwajcaria Bliskiego Wschodu. Nasze pierwsze wrażenia to brudny dywan w od dawna niemalowanym rękawie, prowadzącym do hali przylotów. Jeszcze zanim docieramy do kontroli paszportowej zostaję trzykrotnie zagadany, m.in. o cel naszego pobytu, przez przedstawicieli kilku służb mundurowych. Otrzymawszy wizę i zakupiwszy internet, który podrożał w tym miesiącu kilka razy, czekamy na człowieka z wypożyczalni samochodów. Kiedy my squatujemy na lotnisku i dziwimy się jak w tak strategicznym obiekcie infrastruktury krytycznej może dwukrotnie w trakcie godziny mieć miejsce przerwa w dostawie prądu, nasz kierowca czeka w aucie, choć wciąż dzwonimy na numer pod którym powinien być w gotowości. Kiedy po paru godzinach wreszcie podjeżdża pod halę przylotów, przemili tubylcy oferują pomoc w zapakowaniu do auta bagażu. Potem okazuje się, że ta przyjemność kosztuje.
Ciężko zrozumieć kraj, do którego przylatuję nie będąc świadomym co tu się stało w lutym 2005 roku, kiedy patron tego lotniska zginął, bo nie był dość prosyryjski. Sąsiad Libanu od kilkunastu lat tak naprawdę rządził wtedy tym krajem. Liban jest niepodległym państwem, ale jest też przedmiotem walki o strefy wpływów. Dla wielu Libańczyków 2005 to jak dla nas 1989: ludzie wychodzili tamtej wiosny 2 miesiące na ulicę, bo mord na premierze przelał czarę goryczy i postanowiono zmusić wielkiego syryjskiego brata by się wyprowadził z Libańskiego domu. Wcześniej, kiedy Polska odzyskiwała demokrację i wolny rynek, Liban właśnie miał za sobą kilkanaście lat krwawych, bratobójczych walk. Syria okazała się faktycznym zwycięzcą tej wojny, zakończonej w 1990 podpisaniem aktu zgody narodowej, znanego jako porozumienia z Ta’if.
Hariri do porozumienia mocno się przyczynił jako wpływowy biznesman. A zgromadził on swą fortunę, którą potem wykorzystywał na pomoc biednym Libańczykom (głównie w celach edukacyjnych) właśnie w Arabii Saudyjskiej, gdzie leży miasto Ta’if. Porozumienia te sprowadzały się do ograniczenia władzy libańskich chrześcijan, i nominowanego przez nich prezydenta, na rzecz muzułmanów i proponowanego przez sunnitów premiera. Ironią losu jest to, że rządzący obecnie Libanem gen. Aoun opuścił w 1990 roku Liban na znak protestu właśnie przeciw tym porozumieniom, a przewidywały one także rozbrojenie wszystkich milicji wyznaniowych. Za wyjątkiem szyickiego Hezbollahu. W ostatniej fazie wojny domowej, w II poł. lat 80’tych, to właśnie szyici wyrośli na głównego rywala chrześcijan. W XX wieku to ich populacja wzrosła najbardziej, podczas gdy ludność chrześcijańska zanotowała największy relatywny spadek. Stąd parcie pozostałych mniejszości do uaktualnienia ich konstytucyjnie proporcjonalnego udziału we władzy. Ale teraz, a właściwie od wielu już lat, znów dużo do powiedzenia ma Syria: to właśnie prosyryjscy chrześcijanie i Hezbollah są trzonem koalicji rządowych, mając w opozycji m.in. pro-izraelskich (czy może pro-amerykańskich) chrześcijan, sunnitów, druzów czy komunistów.
Jesteśmy oczywiście świadomi, że jest tu kryzys, pogłębiony kolejną po tej z 2005 roku bejrucką rewolucją uliczną roku 2019. Nieodpowiedzialna polityka banków, korupcja polityczna i nagłe wycofanie aktywów przez zagranicznych inwestorów spowodowały wtedy krach finansowy i praktyczny przepadek oszczędności walutowych. Kryzys ten został jeszcze bardziej pogłębiony wybuchem w stołecznym porcie w 2020 r., który zniszczył setki domów i doprowadził do ruiny budżet państwa. Dlatego nie dziwią nas opisane wyżej obrazki. Tym niemniej coś one mówią o obecnej rzeczywistości tego współczesnego wcielenia dawnej Fenicji. Liczę na to, że ten wyjazd — poza zaliczeniem praktyk wykopaliskowych — da mi odpowiedzi na od lat nurtujące mnie pytania o to, co czeka ten modelowy dom wielu różnych wyznań i jak przedłużająca się wojna w sąsiedztwie wpływa na gospodarkę i tkankę społeczną kraju.
Poranek jest rześki, wzgórza na wschodzie jeszcze jakby w porannej mgle, Bejrut o 5 rano przyjemnie pusty, a morze jakby jeszcze śpiące. Mijamy Plac Męczenników, przy którym okazały niebiesko-piaskowcowy meczet pokojowo sąsiaduje ze starym wapiennym kościołem. Nieopodal znajduje się Uniwersytet Św. Józefa, który zakładał polski jezuita Maksymilian Ryłło, a dalej Amerykański Uniwersytet Bejrutu, kształcący elity tego kraju w zamian za dość wysokie czesne. Profesor wykorzystuje okazję by pokazać nam i przybliżyć to miasto. Dowiadujemy się więc gdzie i czemu zginął Hariri, a także jaka grupa wyznaniowa zamieszkuje dzielnice, przez które przejeżdżamy. Zachód jest więc sunnicki, Południe szyickie, zaś Północ i Wschód chrześcijańskie.
w mozaice
Sami chrześcijanie stanowią dość kolorową mozaikę, co zresztą dosłownie tak wygląda jeśli spojrzymy na mapę wyznaniową Libanu: mamy więc maronitów, wyznanie podporządkowane Watykanowi, melkitów — greko-prawosławnych patriarchatu antiochejskiego oraz tych grekokatolickich — od malka-król, czyli dawnych chrześcijan cesarskich, którzy zaakceptowali postanowienia soboru powszechnego w Chalcedonie w 451 roku, a których część z czasem uznała zwierzchnictwo patriarchy Rzymu. Na wniosek cesarza, sobór ten odwrócił decyzje biskupów zgromadzonych 20 lat wcześniej w Efezie. Tam pod presją Cyryla, aleksandryjskiego księcia Kościoła, oraz jego synajskich mnichów-pałkarzy, uznano za heretyków syryjskich zwolenników teologii antiocheńskiej Teodora z Mopsuestii i Diodora z Tarsu, której orędownikiem pozostawał ówczesny patriarcha Konstantynopola Nestoriusz. Cyrylowi nie podobała się najwidoczniej mocna pozycja Syryjczyków i chrześcijan Mezopotamii oraz ich szkół teologicznych w Nisibis i Antiochii, kładących nacisk na człowieczeństwo Jezusa i bardziej literalne czytanie Pism Świętych. Teologia Aleksandrii była — zwłaszcza po pokonaniu Ariusza w poprzednim stuleciu — bardziej gnostyczna i nie stroniła od odczytywania treści w jej mniemaniu ukrytych w typach, symbolach czy nawet wydarzeniach, które należało interpretować przede wszystkim metaforycznie. Podziałom teologicznym towarzyszyły ambicje polityczne patriarchów i ich krain. I tak oto, z powodów politycznych, bizantyński cesarz próbował przywrócić na łono Kościoła i do łask cesarskich chrześcijan z kresów wschodnich, którzy, po Efezie, patrona swego widzieli w Ktezyfonie, stolicy Persji. Jego patriarcha miał przekonania nestoriańskie i był wiernym poddanym szacha.
Pozostałością tamtych wydarzeń są kościoły nestoriańskie, mocno obecne do niedawna w Iraku i Syrii, oraz te znane jako orientalne, bliskie teologii Cyryla z Aleksandrii, zwane „jakobickimi”. Jakub Baradeusz sformował w VI w. równoległą strukturę kościoła, wyznającego teologię monofizycką głoszącą, że jedna jest natura Ojca i Syna, a Maryja jest Matką Boga. W Libanie, jakobitami są głównie zwolennicy ormiańskiego kościoła apostolskiego, prawosławni kontynuują strukturę ówczesnego kościoła cesarskiego, nestorian praktycznie nie ma, za to bliscy swego czasu teologii nestoriańskiej maronici, wyrzuceni poza nawias kościoła konstantynopolitańskiego, z czasem, zwłaszcza po okresie krucjat, stali się libańskimi katolikami. Ci ostatni koncentrują się głównie we wschodnim Bejrucie i w górach Libanu, Ormianie w Północnym Bejrucie oraz na północy i wschodzie kraju, zaś melkici obu wyznań w enklawach blisko środkowego wybrzeża. Podziały nadal są dość żywe a w ich poprzek bywa, że idą orientacje polityczne.
Podziały religijne były bodajże główną przyczyną wspomnianych wcześniej 15 lat masakr i ostrzałów, zakończonych nieco ponad 30 lat temu. Ich ślady wciąż w Bejrucie są dobrze widoczne. Hotel, w którym zatrzymywali się dziennikarze relacjonujący konflikt nie został odbudowany i centralnie położona ruina wciąż straszy dziurami od kul i odłamków oraz wybitymi oknami. To żywe memento ale i objaw braku zainteresowania Europy, której kapitał kilkukrotnie przymierzał się do odbudowy tego miejsca i uczynienia tam siedziby rozpoznawalnej europejskiej instytucji. Czyżby Europa traciła zainteresowanie tą bramą na Bliski Wschód? Może oddaje pole Chińczykom, którzy — jak chodzą słuchy — chcą przejmować bejrucki port.
Zataczamy naszym vanem kółko i wracamy do Bejrutu Zachodniego, a flagi i banery z Arafatem przypominają nam o kolejnej niezwykle istotnej wspólnocie, kształtującej losy Libanu: Palestyńczykach. Ci generalnie lewicowi bądź lewicujący Arabowie, głównie sunnici, rozsiani byli po obozach dla uchodźców, takich jak ten, obok którego przejeżdżamy. Enklawa ta różni się od otoczenia: jest dość mała ale bardzo zwarta. I rzecz jasna, zrujnowana. Ta wygnana z Izraela diaspora boleśnie naruszyła tu kruchą równowagę sił w połowie lat 70’tych.
Reszta Zachodniego Bejrutu sprawia wrażenie dość uporządkowanej i zamożnej, bo bejruccy sunnici są raczej dobrze sytuowani: choć jeżdżą na saksy do Arabii Saudyjskiej, to robią wrażenie zaskakująco zeświecczonych … czego nie można powiedzieć o szyitach. Ci reprezentowani są przez dwa nurty polityczno-wojskowe. Ruch Amal tradycyjnie reprezentuje szyitów raczej nowoczesnych czy liberalnych i, co ciekawe, nie występował przeciw chrześcijanom, choć walczył w czasie wojny prawie ze wszystkimi. Latami realizował politykę przede wszystkim prosyryjską. Obecnie rząd dusz oraz rolę kasy i wojska szyickiego sprawuje Hezbollah. Ponieważ jednak organizacja ta od trzydziestu kilku lat prowadzi ciągłe walki — a to z chrześcijanami, a to z Amerykanami, Izraelem, a ostatnio z syryjskimi rebeliantami — to zamieszkała przez nich południowa dzielnica Dahieh sprawia wrażenie zaniedbanej, nieremontowanej czy wręcz biednej i wyraźnie kontrastuje z resztą miasta. Śmieci przy drodze, wszędobylski surowy, ledwo co wykończony beton, z rzadka, o ile w ogóle malowany, wystające zbrojenia, a obrazu prowizorki dopełnia ruch uliczny, z jego premiującą asertywnego kierowcę dowolnością i użyciem ręki zamiast kierunkowskazów. Ale tak na drogach jest, jak słyszę, w całym kraju. Zdecydowanie słabiej niż na prowincji reprezentowani w Bejrucie są druzowie, których sporo zamieszkuje region górski na wschód i południowy-wschód od stolicy.
Religia spełnia w Libanie także i te funkcje, które gdzie indziej wykonuje państwo. Jest nie tylko pierwszą i podstawową tożsamością większości Libańczyków, ale i państwem w państwie: to kościoły i związki wyznaniowe prowadzą rejestry małżeństw. Zresztą, przywileju tego strzegą zazdrośnie, blokując jakiekolwiek próby wprowadzenia cywilnej instytucji małżeństwa. Ciekawe, swoją drogą, jak chrześcijanie rejestrują rozwody, których — jak wszędzie — jest coraz więcej. Z zasady meczety powinny zbierać jałmużnę (zakat) i rozdzielać te środki pomiędzy najuboższych i najbardziej potrzebujących. I pewnie tak jest. Można rzec, te organizacje, które już teraz rozdają socjal i karmią głodnych mają przewagę konkurencyjną w tych trudnych czasach kryzysu. Zresztą, Hezbollah nie tylko wspiera biednych: ma też swą własną sieć łączności, rozbudowane finanse i sam w sobie jest wojskiem. Może dlatego minister kultury — mianowany przez Hezbollah — zabrał właśnie emerytury całej grupie byłych pracowników instytucji zajmujących się starożytnościami. Szyitów to aż tak nie dotknie.
Kupujemy wodę i udajemy się autostradą wzdłuż wybrzeża do naszej bazy wykopaliskowej w górach koło Sydonu. Wybrzeże śródziemnomorskie jest raczej surowe, słabo zagospodarowane. Gdzieniegdzie tylko widać coś, co przypominać może plaże. Może tutejsi szyici mają inne rozrywki i niekoniecznie chcą tu przyciągać turystów? Na horyzoncie rysuje się góra, prawie wpadająca do morza. Profesor mówi, że kupili ją Druzowie. Celowo w nazwie tej wspólnoty użyłem teraz dużego „D”, gdyż działa ona także jako polityczna wspólnota etniczna. Sprytne posunięcie, bo tym sposobem kontrolują najkorzystniejszy szlak transportowy na południe kraju i dalej do Izraela i Egiptu. Zdali sobie z tego sprawę stratedzy z Hezbollahu i kiedyś próbowali górę militarnie zająć, ponosząc wstydliwą porażkę i tracąc w operacji wielu ludzi.
Dojeżdżamy do Jiyeh, skąd skręcimy w góry do naszego stanowiska w Chhim. W obu miejscowościach Polacy prowadzą od dwóch dekad prace wykopaliskowe. Jak słyszę, pozostałości cywilizacji sprzed tysięcy lat muszą tu być na tyle powszechne, że na niewielu decydentach robi to wrażenie, więc stosunkowo łatwo jest deweloperom wjechać buldożerem i wyrównać teren pod jakiś budynek mieszkalny czy kompleks usługowy. Czekanie aż archeolodzy w ramach wykopalisk interwencyjnych udokumentują to, co kryje ziemia jest tu raczej objawem cierpliwości i wyrozumiałości inwestora, bądź szczególnego szacunku wobec tytułu naukowego.
Terenów pod budowę generalnie jest mało, wzgórza są dość gęsto zabudowane i każda piędź dostępnej pod budowę ziemi wykorzystana, do tego stopnia, że normą jest konieczność pokonania kilometrów zygzakiem od głównej drogi by dostać się do położonego kilkadziesiąt metrów wyżej domu, który dosłownie stoi na skale, z trzech stron otoczony spadkiem pionowym. Parkujesz pod kątem jakichś 30 stopni na drodze dojazdowej, bo zamiast ogródka masz kilka drzew po wznoszącej się części działki. Siłą rzeczy, zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych czy stworzenie warunków do zarobkowania zdają się być sprawami bardziej priorytetowymi od ochrony dziedzictwa wspólnoty, która próbuje być narodem z flagą i cedrem w godle, a która dalej wygląda na zlepek wyznań i klanów, które niewiele łączy.
Pewne obszary wydają się być jednak na tyle wizerunkowo ważne, że wydatków się nie szczędzi. I tak właśnie jest w Jiyeh. Kiedy chrześcijańska połówka miasteczka postawiła sobie robiący wrażenie kościół, biorąc za patrona św. Mikołaja, lokalni szyici nie mogli być gorsi i postawili nie mniej okazały meczet, swoją drogą blokując tym samym badania archeologiczne sporej części starożytnego miasta. Jak tu bowiem puszczać drony nad kluczową infrastrukturą duchową? Być może wizerunkowy charakter ma też zwyczaj budowania domów w Libanie przez emigrantów. Większość z nich, jak się zdaje, jest za granicą ustatkowana, a powrót na stałe jest ryzykowny. Tym niemniej, na okresowych odwiedzinach kraju ojczystego — a punktem honoru emigranta jest najwyraźniej zatrzymać się we własnym domu — zarabia polski przewoźnik lotniczy, obsługujący przez kilka miesięcy trasę Warszawa-Bejrut. Podobno jest to lukratywny biznes.
A propos klanowości. Dojeżdżając do naszego stanowiska na górzystych tarasach, zastanawiamy się nad realiami zatrudniania pracowników. Tu dba się o swoich, swoje rodziny, krewnych. Ważniejsi przedstawiciele danego klanu mają swego rodzaju moralny obowiązek zadbania by mniej zaradni i zdolni krewni mieli choćby skromne, ale jednak jakieś środki utrzymania. I nie inaczej będzie z naszymi dozorcami: choć praca słabo płatna, to jednak liczy się rekomendacja.
pod namiotem
Zatrzymujemy się, niewyspani po nocnej podróży, przed naszą lipcową bazą, gdzie — jak już zawczasu zostaliśmy poinformowani — czekają dziś na nas generalne porządki i rozbicie namiotów. Raczej się w nich dziś nie prześpimy, bo słońce właśnie wstało. Mimo przekazania informacji kiedy się mamy pojawić, brama jest zamknięta. Całe szczęście jest pod nią prześwit, więc Marcin się nim prześlizguje i leci na szczyt zobocza w poszukiwaniu jakiegoś ochroniarza. Podekscytowani nie mniej niż zmęczeni, rozglądamy się po wzgórzu chcąc sobie wyrobić pojęcie co nas tu czeka. Zaraz za bramą jest coś, co w zamierzeniu musiało być kasą biletową. I rzeczywiście, Profesor tłumaczy, że główną motywacją władz lokalnych dla wspierania naukowych wysiłków badaczy z Polski była nadzieja na wpływy z turystyki. Ci tutaj są sunnitami, a to wyznanie zdaje się być w swej libańskiej masie bardziej przyziemne i pragmatyczne, a mniej wojownicze. Jednak od 20 lat kasa wykorzystywana jest jako … stróżówka, bo lokalne i krajowe władze mają pewien problem z podejmowaniem stanowczych decyzji. Rolą naukowca jest dociekanie poświadczonej materialnie historycznej prawdy, ale ramy organizacyjne muszą być wyznaczone. W tym roku postanowiono wreszcie zamknąć projekt. Stąd w tym regionie-rewirze Hezbollahu my: Polacy od likwidacji. Ze stróżówki wyłania się zaspany woźny o raczej europejskiej urodzie i jasnych włosach i otwiera dla nas podwoje Qasr Chhim, jak ochrzciliśmy tą miejscówkę jeszcze na lotnisku — pytani o adres docelowy — z braku bardziej precyzyjnego namiaru.
Po umyciu łazienki i kuchni oraz zwolnieniu miejsca w pokoju przeznaczonym na biuro, czas na postawienie namiotów. Mój zakupiony przed wyjazdem okazał się tandetą, niezgodną z opisem: szlówka poszła po pierwszym lekkim naciągnięciu pod śledzia; całe szczęście na stanie magazynowym są inne. Może i dobrze się stało, bo moja „dwójka” krojona być musiała pod krasnali, a tak będę miał trochę przestrzeni. Całe szczęście jest cień, więc można jako tako już przewietrzone materace wykorzystać do przedpołudniowej drzemki pod drzewem, zwłaszcza że niewiele więcej da się chwilowo zrobić, poza zakupem owoców: brak prądu. Za te kilka godzin elektryczności dziennie płacą w Libanie podobno tylko chrześcijanie. Przynajmniej tak twierdzą. Co ciekawe, dolarów ten konkretny rolnik nie chciał, ale ostatecznie je przyjął, wydając nam w lirach po uczciwym kursie, obliczonym przez pomocnego chłopaka pod dwudziestkę.
Udaje się całe szczęście uciąć sobie po robocie drzemkę pod drzewami. Potem, po powrocie delegacji z wypadu do Bejrutu, dowiadujemy się, że zarobki urzędników Głównej Dyrekcji Starożytności zleciały w ostatnim czasie nawet sześciokrotnie, prąd miewają tam godzinę-dwie, bywają przerwy w dostawie wody. Pewnie ciężko w tych warunkach wymagać, by decyzje były podejmowane szybko. Jak tu zdecydowanie egzekwować trzymanie standardów i dotrzymywanie terminów, kiedy pracownicy są coraz bardziej sfrustrowani?
Dzień pełen wrażeń. Nie będziemy rzecz jasna cały czas sprzątać i likwidować. W planie wykopy sondażowe i rysowanie ich profili, przerysy reliefów, badanie tarasów oliwnych, a także osadów na pitosach — ogromnych ceramicznych naczyniach spożywczych — oraz omawianie lokalnej ceramiki i dokumentowanie zgromadzonej tu tzw. ewidencji archeologicznej. Mnie przypadnie w udziale m.in. nakreślenie obrazu chrześcijaństwa w Libanie. Póki co, namioty rozbite, po zmroku nawet nie jest w nich gorąco. Spodziewając się najgorszego wziąłem ze sobą ładowany power-bankiem wiatraczek i zostawiłem też uchył we włazie. To ostatnie okazało się błędem: muszę walczyć z komarami.
Tej nocy pobudki są trzy. Jakieś dziwne zwierzęta muszą mieć dziś swój sejmik albo puszczają wici do jakiejś grubszej akcji. Najpierw wyje jedno, potem gdzieś obok drugie, trzecie, aż tworzy się swoisty dolby surround i już za chwilę na wszystkich okalających wzgórzach odbywa się koncert tajemniczych, rozśpiewanych stworzeń. Nie one jedne urozmaicają muzycznie tą noc: kolejną pobudkę fundują mi muezzini. Mam nieodparte wrażenie, że jeden z nich wzywa Alego, Husajna i Hasana, czyli ten głos dochodzi z nieco dalej położonej wsi szyickiej. Lokalni muezzini są jednak sunnitami. Nawoływania do modłów wydają się nagrane i puszczane przez megafony, mam wrażenie że na cały regulator i w efekcie zagłuszają muezzina konkurencyjnego wyznania. Czy celowo, nie wiem. Góry i światło gwiazd działają tu jak wzmacniacz. Na zakończenie koncert rozkrzyczanej żywotności dają pobliskie gęsi i indyki, a to znak, że jest po piątej. Zdaje się, że niewiele spałem, ale czuję się wyspany. Profesor wyjaśnia mi przed śniadaniem, że te urocze koncertujące zwierzęta to hieny. Mój nieźle dotleniony humor każe mi podzielić się tą nowiną z dziewczynami. To chyba jednak nie jest dobry pomysł. Nie przyjmują tej wiedzy z wdzięcznością.
Jak śniadanie, to chleb. Z wczorajszego co prawda jeszcze coś zostało, ale na wszelki wypadek dyżurni idą po jeszcze. Tutejsze pieczywo to rodzaj dużych, cienkich naleśników, którymi można nabrać humus, pastę z zaatarem (najpopularniejsza lokalna przyprawa, będąca mieszanką tymianku, prażonego sezamu i sumaku) czy ser homogenizowany, a na koniec wytrzeć z oliwy talerz niczym serwetką. Okazuje się, że chleba nie ma. Czy to nie dowieźli czy jeszcze nie ta pora? To budzi nasze obawy, podsycane jeszcze przed wyjazdem informacjami o blokadzie portów czarnomorskich przez Rosję. Prawie cała libańska pszenica pochodzi z Ukrainy. A do tego w niesławnej eksplozji w bejruckim porcie szlag trafił jej ogromne zapasy. Czy to już? Czy przypadnie nam w udziale świadczyć o nastaniu głodu na Bliskim Wschodzie? Na razie mamy co dusza zapragnie: od nabiału, poprzez drobno mieloną kawę, do parzenia po turecku, oliwę, fasolę, miód, dżem figowy, jajka czy makaron po arbuza. Jest nawet orzeźwiająca argentyńska jerba i lokalna chałwa pistacjowa. Dodajmy górzyste widoki, w barwach głębokiej zieleni, brązu i ciemnego błękitu, ciepełko i miłe towarzystwo, zaangażowane w to co kocha. Czego chcieć więcej? Chleb może poczekać. Pewnie kupimy coś w drodze na lub z plaży. Jest niedziela…
wśród ludzi
Dziś dzień pod znakiem wody. Jeśli chodzi o tą w zbiornikach na dachu i dodatkowym tanku wody gospodarczej, to trzeba coś zrobić z jej wypływem przez sanitarne nieszczelności, więc nasi stróżowie mają co robić. Nie tylko zresztą stróżowie. Jakiś czas temu, do misji „przykleił” się Zahi. Nie jest na liście płac, ale bardzo chce z nami być, towarzyszy nam, pomaga, a czasem miło mu jak może z nami zrobić sobie fotkę, napić kawy czy przedstawić nas znajomym. Podczas gdy tubylcy zajmą się naszą hydrauliką, my jedziemy do nadmorskiego Jiyeh, tego od niedawno opisanego tu wcześniej międzywyznaniowego współzawodnictwa w wystawianiu okazałych budowli sakralnych.
Profesor najwidoczniej uwielbia jeździć stromymi serpentynami, ale widząc, że robimy zdjęcia, czasem przystanie na przydrożnym parkingu żebyśmy mogli oglądnąć panoramicznie jakieś stanowisko archeologiczne czy po prostu ładne widoki wielobarwnych zboczy, na których wciąż coś się buduje. Czasem, jak w kamieniołomie, obrotni inwestorzy-emigranci wycinają kawał skały by potem, w kamiennej otulinie, postawić sobie dom wakacyjno-sentymentalny. Mijane wsie mają bardzo różne oblicza: muzułmańskie robią wrażenie biednych, ale za zakrętem jest już część chrześcijańska, zazwyczaj bogatsza, bardziej uporządkowana i wykończona lepszej jakości materiałami. Domy licowane są tu zazwyczaj ciosanymi czy karbowanymi płytkami piaskowcowymi, bądź na piaskowiec stylizowanymi, zaś kościoły, jako wizytówka społeczności, są nieduże ale dopieszczone architektonicznie.