E-book
13.23
drukowana A5
28.78
Od chabra się wszystko zaczęło

Bezpłatny fragment - Od chabra się wszystko zaczęło


5
Objętość:
64 str.
ISBN:
978-83-8384-422-0
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 28.78

Początek wakacji

W małej, malowniczej wsi, położonej nieopodal lasu, każdy wiódł spokojne życie. Krótka droga od kościoła do zakrętu, kierującego do szkół i sklepów, oddzielała teren porośnięty drzewami i krzakami, zamieszkany przez dzikie zwierzęta, od kilku gospodarstw z ogródkami, za którymi ciągnęły się długie i szerokie pola prowadzące do kolejnego — większego lasu. Było to najzwyklejsze na świecie miejsce, w którym nic niezwykłego nie powinno się nigdy wydarzyć.

Pod jednym z domów zaparkowało czarne auto. Wyszła z niego czteroosobowa rodzina, rodzice i dwóch chłopaków. Jeden wysoki na prawie dwa metry dwudziestolatek w czarnej jak smoła ramonesce i ciemnych dresach. Jego jadowicie zielone oczy zasłaniało pasmo długich do ramion, kędzierzawych kasztanowych włosów. Obok niego zaś szedł dwunastolatek o imieniu Maks, przeciętnego wzrostu, ubrany w koszulę w czerwono-czarną kratkę oraz jasnoszare spodnie. Miał podobną do brata czuprynę, tylko że krótszą i nie aż tak kręconą. Po odstawieniu bagaży do domu, przywitaniu się z dziadkami dopytującymi o rodziców, którzy postanowili pojechać jeszcze na zakupy, młodszy z braci wyszedł. Wyjął z kieszeni spodni telefon i zaczął gdzieś dzwonić. W pewnym momencie odezwał się:

— Halo, Róża, właśnie przyjechałem, może byś chciała się… — nie dokończył, bo przerwała mu jego rozmówczyni.

— Jestem za stodołą, przy tylnej bramie. Chodź szybko, myślałam, że przyjedziesz wcześniej, zioła najlepiej zbierać o wczesnej porze.

Maks wsunął powrotem do kieszeni telefon, patrząc na długie, piękne podwórko, obydwa płoty odgradzające je od sąsiadów były niemal niewidoczne wśród rosnących wokół drzew, za to drugą część tego terenu oddzielała duża, stara stodoła służąca teraz jako garaż. Do jednej z jej ścian przylegało pomieszczenie, solidne, choć zbudowane z zardzewiałych blach, długie i szerokie na dwadzieścia metrów. Był to warsztat jego brata. Chłopiec zamarł, kiedy zobaczył czerwoną poświatę sączącą się z tego właśnie miejsca. Nie chciał wiedzieć, w jaki sposób brat dostał się do warsztatu, przecież jeszcze chwilę temu stał za nim, rozmawiając z dziadkami. Maks podbiegł do blaszanej przybudówki, po czym szybko wziął swój sztylet z dużej drewnianej skrzyni na narzędziami (podczas wakacji uwielbiał z nim chodzić) i ruszył za stodołę. Jego oręż kiedyś należał do jego brata, który bardzo interesował się białą bronią wszelkiej maści. Sztylet nadawał się bardziej do ćwiczeń niż do walki, ostrze było z aluminium, za rękojeść służyła po prostu czarna taśma owinięta wokół tępego kawałka metalu. Ich rodzice nie mieli nic przeciwko nietypowemu zainteresowaniu swego syna, dopóki nie sprawiało ono problemów.

Zza stalowej bramy machała do młodszego z braci Róża. Dwunastoletnia dziewczyna ubrana z góry do dołu na ciemnozielono. Jej rozpuszczone białe włosy lekko powiewały na letnim wietrze. Chłopiec przeszedł przez bramę i znalazł się obok niej.

— Długo zajął ci przyjazd tutaj — zaczęła — a teraz chodź. Przy bunkrach na górce rosną chabry, w takiej odległości od pola, że sąsiad nas nie okrzyczy.

— Oczywiście, znając pana Izydora, i tak to zauważy — zaśmiał się Maks, idąc naprzód. — On widzi wszystko w odległości trzech kilometrów od swojego pola.

— Coś w tym jest — przytaknęła w zamyśleniu dziewczyna.

— Cieszę się, że znów są wakacje, piękny czas beztroski i wypoczynku.

***

Dziewczyna uniosła głowę, spoglądając na złote od dojrzałego jęczmienia zagony, położone równolegle do siebie. Oboje z Maksem zbierali chabry do jej koszyków, co jakiś czas podchodzili do zboża, zrywali po jednym kłosie i jedli wyłuskane z niego ziarna. Gdy Róża znów sięgnęła po kolejny kłos, odezwał się Maks:

— Jak będziemy tyle jeść tych ziaren, to przecież sąsiad się zorientuje, już widać gołe miejsce po kłosach — zauważył, ale Róża machnęła ręką, zrywając kolejny kłos.

— Jeszcze jeden, spokojnie, to tylko jeden mały punkcik na całym olbrzymim polu.

Nagle coś zaszemrało w zbożu. Nie zwrócili na to uwagi. Jednak gdy to się powtórzyło, dzieci odsunęły się kilka kroków od pola.

— Pewnie jakiś szczur. — Chłopiec nie przejmował się szmerami.

— Chyba nie masz racji. — przestraszona Róża wskazała na ruchomy punkt między kłosami. — Za duży na szczura. Szybko się przemieszcza! W naszym kierunku!

Coś jęknęło, jakby potępiona dusza próbowała się odezwać, ale nie umiała. Nagle z jęczmienia wyskoczyła zakrwawiona kobieta w podartych szatach, w ręce trzymała sierp. Upadła pod stopy wrzeszczących w przerażeniu dzieci. Obydwoje byli sparaliżowani strachem, lecz kiedy potwora zamachnęła się swym narzędziem w stronę ich piszczeli, dotarło do nich, co się dzieje. Rzucili się do ucieczki, a Maks wycelował jeszcze w stronę prześladowczyni sztylet. Nie wiedział, czy trafił. W tym momencie w ogóle nic nie pojmował. Biegli tak w przerażeniu aż pod tylną bramę domu Maksa. Obejrzeli się jeszcze za siebie, czy przypadkiem nikt ich nie goni. Ku swojemu zdziwieniu ujrzeli jedynie sąsiada — Izydora. Szedł właśnie w stronę, gdzie spotkali tę dziwną kobietę.

— Matko jedyna — sapał ze zmęczenia chłopiec. — Co to było?!

— Skąd mam wiedzieć?

— To coś chciało nam odrąbać nogi!

— Jeśli nie gorzej, ale przecież co ta kobieta robiła na polu!?

— Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale to chyba nie był człowiek…

— Jak to? — zdziwiła się dziewczyna.

— Wyglądała mi na południcę.

— Nie żartuj.

— To jak wytłumaczysz bladą kobietę z sierpem w południe na polu naszego sąsiada?!

Oboje zamilkli, pogrążając się w myślach.

— Dobra — przerwał ciszę Maks — chodź do warsztatu mojego brata, tam jest bestiariusz. Udowodnię ci.

Przeszli przez bramę, ale coś przykuło ich uwagę. Na pobliskim drzewie wisiało coś białego. Kartka. Podeszli do niej zaciekawieni, ale to, co było tam napisane, zmroziło im krew w żyłach jeszcze bardziej. Chłopiec przeczytał treść drżącym głosem:

— „Wiecie mało, ale za dużo. Nie szukajcie odpowiedzi na żadne z nurtujących was pytań, inaczej…” — chłopiec przełknął ślinę — „…zgon. Podpisano Infiniti”.

— Czy-czyli to… to była naprawdę p-południca? — jąkała się ze strachu Róża.

Po długiej wymianie zdań pełnych niedowierzania wykluczyli możliwość, że ktoś z obcych powiesił tu tę kartkę — ogród był ogrodzony i chroniony przez psa.

Milczeli jeszcze przez moment, zanim chłopak wydobył z siebie cichy, pełen emocji głos:

— Nie wiem, co to było, tak samo jak i ty, lecz wiem jedno. Jutro musimy tam wrócić, nie tylko po mój sztylet, o ile dalej tam leży, ale też po odpowiedzi, za jakąkolwiek cenę.

Święty, nieświęty

W sobotni poranek Róża spostrzegła coś dziwnego. Dziś wstała dosyć późno z niewiadomych przyczyn — zazwyczaj budziła się bladym świtem, by pozbierać zioła. Teraz gdy przecierała swe zaspane oczy, podeszła do dużego, kwadratowego okna obok łóżka. Sam pokój był dosyć spory, wszędzie walały się książki (głównie poradniki zielarskie) i słoiki z zieloną zawartością. Zaś na parapecie stało kilka doniczek z zielskiem. Dziewczyna nie dowierzała temu, co widzi. W ogródku, pomiędzy stodołą a warsztatem, zobaczyła Maksa wpychanego do piwnicy przez swojego starszego brata. Podniosła szybko telefon. Trzy nieodebrane połączenia od Maksa, siedem wiadomości, wszystkie podobne w stylu: „Szybko przyjdź do mnie!”, „Pomocy!”, „Jeśli to widzisz, nie odpisuj! Brat zabrał mi telefdsazx”.

***

— Nie! Zostaw mnie! Co ci zrobiłem?! — zawodził Maks, ulegając sile dwudziestoletniego mężczyzny, wpychającego go do piwnicy. — Mam ważną rzecz do zrobienia! Puszczaj!

Chłopiec poddał się. Wleciał do piwnicy i zaczął zjeżdżać po schodach głową w dół, uderzył jeszcze parę razy o stopień, zanim wyhamował. Łeb bolał go jak diabli. Gdy lekko ochłonął, spojrzał z żalem i złością na swego brata. Ten rzekł w końcu:

— Masz ważną rzecz do zrobienia? — parsknął. — Dobre sobie. Ja mam coś o wiele ważniejszego. Dzisiaj nikogo nie ma w domu i nie pozwolę, by ktoś mi przeszkodził w wykonaniu mojego zadania.

— Nie przeszkadzałbym ci! Poszedłbym na pole i… — nie dokończył, drzwi się zatrzasnęły, a całe pomieszczenie pogrążyło w ciemności. W tym samym momencie usłyszał chrzęst metalowego, masywnego skobla.

Jakiś czas jeszcze lamentował, ale bez odpowiedzi. W końcu, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, rozejrzał się wokół siebie. Piwnica była nieduża. Od górnych drzwi, które prowadziły na podwórko, ciągnęły się duże schody. Na ich końcu znajdowały się cztery metry podłogi — po jej obu stronach stały zakurzone drewniane szafki Bóg wie z czym w środku. Dalej kolejne drzwi, a za nimi — nieco dłuższe schody prowadzące jeszcze niżej. Wszystkie ściany były obstawione do sufitu stalowymi półkami. Na nich najróżniejsze przetwory. Za jedną z nich wydrążony był mały otwór, na jakieś ćwierć metra, może trochę więcej, prowadził on do garażu. Przez dziurę przeciągnięto od najbliższego gniazdka pomarańczowy kabel. Na jego końcu przymocowano żarówkę, poniżej włącznik, od góry zaś osłonięto ją metalową płytką. Chłopiec od razu ruszył do niej, spróbował ją włączyć, ale nic się nie zadziało. Żeby się zapaliła, trzeba by włożyć kabel do gniazdka, bez tego lampa może co najwyżej służyć za ozdobę. Przeklinał się w myślach, że nie wstał wcześniej. Miałby wtedy czas na ucieczkę, zanim jego brat wygramoliłby się z łóżka. Bez telefonu, światła czy miejsca do załatwiania potrzeb fizjologicznych nie mógł zbyt długo wytrzymać — a co najgorsze, nie mógł wezwać pomocy.

***

W tym czasie warsztat stał się miejscem… zaklęć? Przekleństw? Magii czy cudów?

Po jednej stronie były szafki, po drugiej zaś długi i wysoki kawałek drewna z zawieszonymi na nim dziesiątkami siekier i innych broni. Po podłodze walały się wióry drewna. Na końcu pomieszczenia stało metalowe biurko z najróżniejszymi narzędziami.

Mężczyzna przeszedł obok swojej kolekcji siekier obojętnie, patrząc tylko na stół. Na nim był narysowany znak, podobny do ludzkiej postaci. Położył na nim nóż. Chwycił za żyletkę i przyłożył ją sobie do dłoni.

— Teraz trochę pocierpi… Ale wynagrodzę mu te wszystkie krzywdy. Będziemy braćmi, jakimi zawsze chcieliśmy być, tylko że będziemy bezpieczni. Tak… Będziemy bezpieczni — mamrotał pod nosem.

Z rozciętej dłoni zaczęła się sączyć krew wprost na nóż. Mężczyzna przyłożył sobie watę do rany, po czym chwycił fiolkę z czerwonym płynem i wylał ciecz na broń, która zaczęła się miotać jakby trafiła do rąk walczącego wojownika. Po chwili się uspokoiła. Młodzieniec wyjął z pobliskiej szafki słoik, w którym buzowała świetliście biała energia, anielska, ale jednak niepokojąca. Kiedy zanurzył w niej ostrze, natychmiast się rozproszyła.

— Udało się — powiedział z lekkim uśmiechem. — Nareszcie się udało! Tylko jak z siebie spuścić tyle krwi, by zapełnić kilka butelek?

***

Róża w tym czasie bez wahania przeszła przez płot, dostając się na podwórko przyjaciela. Podbiegła do piwnicy i bez trudu ją otwarła. Spojrzała w dół na leżącego na jednej z dłuższych półek Maksa. Gdy ten ujrzał promyk światła, instynktownie zamknął oczy. Od razu wstał i pobiegł w stronę wyjścia, nie widząc, kto go uwolnił, ale wolał skorzystać z okazji, zanim ten ktoś zmieni zdanie.

— Tak, kurdeeeee mać! — krzyknął, ale szybko się opamiętał, patrząc na warsztat. — Dziękuję. Swoją drogą to prawie tam dostałem hipotermii… W Polsce zawsze jest tak gorąco?

— Proszę — rzekła Róża, przebiegając obok wejścia do warsztatu. — Nieźle cię urządził. Co mu zrobiłeś?

— Nic, po prostu rano podczas śniadania złapał mnie i wrzucił do piwnicy i poszedł sobie — odpowiedział, idąc w ślady przyjaciółki, lecz teraz, gdy przemykał obok warsztatu, przez otwarte wejście zobaczył coś niepokojącego — swego brata rozcinającego sobie dłoń. — Twoja siostra nigdy cię nie zamknęła w piwnicy bez światła, wody, jedzenia i ciepła?

— Nie — odparła dziewczyna, pewnym krokiem zmierzając za stodołę. Maks szedł obok niej. — Raz, gdy powiedziałam jej, że co tydzień zakochuje się w innym chłopaku i że nie można nazywać tego miłością, to postanowiła mi dorzucić do śniadania świeżej pokrzywy, żebym poparzyła sobie całe gardło.

— Mhm — przytaknął chłopak, przechodząc przez płot. — To obydwoje mamy nieciekawie z rodzeństwem.

Gdy znaleźli się na polu, zwolnili tempa. Zobaczyli swojego sąsiada obok bunkra. Kiedy tylko zauważył dwójkę przyjaciół, podszedł do nich.

— Coś zgubiliście. — Jego szare spodnie i brązowa koszula powiewały na wietrze, krótkie brązowe włosy również, a piwne oczy patrzyły przenikliwie w głąb duszy. Podał sztylet chłopcu, po czym się odwrócił i poszedł w swoją stronę. Dzieci stały nieruchomo, a po chwili Izydor dodał: — Uważajcie, tutaj żadna religia wam nie pomoże…

Mechaniczne życie

Maks chciał zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach sprzed nocy. Dlatego postanowili z Różą oddać się swojemu ulubionemu zajęciu — rozkręcaniu… pewnego tajemniczego czegoś (mimo że do tej pory im się to nie udawało), by sprzedać jego części na złomowisku.

Szli przez pole na skróty do sosnowego lasu. Maks z śrubokrętem i młotkiem, a Róża z łomem. Zatrzymali się na niewielkiej polance z widocznym wzniesieniem pośrodku, porośniętym obficie fiołkami. To miejsce skrywało więcej sekretów, niż można się było spodziewać…

Maks i Róża weszli na szczyt wzniesienia. Zaczęli swoją tutejszą rutynę.

— To co? Klasycznie, najpierw łom, potem palnik i młotek? — upewnił się chłopiec z uśmiechem. — Mam nadzieję, że dzisiaj jest ten dzień, w którym zdobędziemy kawałek tego dziwnego metalu. Skoro jest taki wytrzymały, to musi być też drogi jak skurczybyk!

— Mam nadzieję — odparła Róża, po czym zaczęła odgarniać mech pod swoimi stopami. — Ciekawe, jakim cudem on tak szybko rośnie?

— Nie wiem — zastanawiał się Maks, odkładając sprzęt. — Położysz tu palnik?

— Jaki palnik? Ty miałeś go wziąć!

— To nie mamy palnika… — stwierdził chłopiec, patrząc na to, co zaczęło się wyłaniać spod mchu.

Miało kształt ludzkiej sylwetki z metalu, o wzroście dorosłego mężczyzny. Kończyny wyglądały jak złożone z dwóch nieprzylegających do siebie elementów, a jednak nie dało się ich oderwać od korpusu. Całość miała dziwny kolor, nieprzypominający żadnego ze znanych, najbardziej zbliżony był do brązowego. Głowa wyglądała surowo, jak u robota. Bez zaokrągleń, tylko ostre przejścia między poszczególnymi elementami. W miejscu, gdzie człowiek ma oczy, lśniły szklane kulki, a zamiast ust — metalowy prostokąt, który bardziej przypominał głośnik radia.

Dziewczyna zaczęła podważać złączenia kończyn łomem, podczas gdy Maks podgrzewał to miejsce zapalniczką (nie mieli palnika, więc jakoś musieli sobie poradzić).

Po godzinie zmagań z twardą materią przy użyciu młotka, śrubokręta, zapalniczki i łomu dali sobie spokój.

— Jak zawsze nic — westchnęli, po czym odeszli w stronę lasu.

***

Nocą, gdy całą polanę przykrył mrok, a świerszcze zanurzyły się w swych melodiach, zerwał się bardzo porywisty wiatr. Przechylał drzewa, porywał gniazda ptaków. Na samym szczycie wniesienia pojawiła się biała iskierka, która w szybkim tempie przekształciła się w humanoidalną postać. Ta pochyliła się nad odkrytym przez dzieci „robotem”, po czym wzięła zamach i rozbiła mu klatkę piersiową.

„Jak dobrze, że nie jest aktywowany” — pomyślała. — „Łatwo go teraz przebić, ale jak przyjdziemy… Może się aktywować”. Wyjęła z wnętrza maszyny brązowe pudełeczko, zdobione na bokach miedzią. Miało dwa otwory w kształcie prostokątów, jeden pusty, drugi przypominający usta robota. W sekundzie po opuszczeniu brzucha robota pudełeczko rozbłysło płomieniem i cały pozostały po nim popiół porwał wiatr.

— Bez tego nie jest zagrożeniem — szepnęła postać.

Niechciane zawsze przyjdzie

Był wczesny poranek. Maks stał pod płotem, obok drzewka, wokół którego rosły rozmaite kwiaty. Podlewał je. Zachowywał się normalnie, ale w głowie miał prawdziwy chaos. To, co ostatnio przeżył, przerastało go. Chciał o wszystkim zapomnieć. Spędzić spokojnie wakacje. Zawsze marzył o niezwykłych wakacyjnych przygodach, szukał ich, ale gdy same przyszły, odechciało mu się takich przygód. Inaczej wyobrażał sobie te wszystkie cudowne przeżycia, które miałyby mu się przytrafić. Od Róży dowiedział się, że jego brat odprawia jakieś tajemne rytuały. Znał go. Wiedział, że jest zdolny do wielu rzeczy, lecz nie do czegoś takiego… Od jakiegoś czasu nosił opatrunek na ręce, twierdził, że „zaciął się przy pracy, że nic mu nie jest. Czasem dodawał, że to pamiątka po pracy musi być, przecież do dobrej roboty potrzeba poświęceń”. Maks mu nie wierzył. Nie umiał też wytłumaczyć istnienia południcy. Czytał bestiariusz (zmuszony przez brata, ale czytał). Nigdy nie brał na poważnie tego, co w nim przeczytał, a teraz? Teraz nie wiedział już nic, o niczym. Nie chciał wiedzieć. Akurat w konewce skończyła się woda. Szedł już, by ją uzupełnić, gdy zza płotu wyłoniła się znajoma postać. Westchnął bezradnie, po czym zawołał psa, wiedząc, co się święci. Ku płotowi zmierzał dosyć niski, pulchny chłopiec. Miał na sobie krótkie, granatowe, luźne spodenki. Białą koszulkę niedbale wyciągniętą po bokach. Do spoconego czoła kleiły się kosmyki blond włosów. Spojrzał na Maksa oczyma, w których wyraźnie było widać niesmak.

— Widzę, że pracujesz, pracujesz za darmo! — zaśmiał się chłopak.

— Nie — odparł obojętnie Maks. — Pracuję dobrowolnie, troszczę się o wspólne dobro.

— Mów po polsku! — odgryzł się agresor.

— Mówię po polsku — odpowiedział spokojnie Maks. — Poza tym jak jesteś taki Polak, to dlaczego masz takie niezbyt polskie imię, the Billu?

— Po pierwsze sam jesteś debil i nie masz prawa się do mnie zwracać w ten sposób! Jestem starszy o rok! „Bill” to bardzo oryginalne imię!

Po tych słowach chłopak nacharkał głośno na chodnik, obok furtki wejściowej. Maks, przyzwyczajony do takich sytuacji, spojrzał na rudo-białego psa, otworzył furtkę i powiedział tylko:

— Pompon, bierz go.

Nagle zwierzak wystrzelił jak z armaty w stronę nieprzyjaciela, który jak zawsze zaczął biec, obciążony własną tuszą. Po chwili było słychać jego błagalne krzyki.

„Ciekawe, dlaczego za każdym razem szuka guza?” — zastanawiał się w myślach Maks. — „Przecież tyle razy został pogryziony, a on dalej… Robi to, co robi. Tylko po co?”

Po krótkim namyśle chłopak poszedł napełnić konewkę i dalej podlewał ogród.

***

Maks zmierzał ku polu, gdzie czekała na niego Róża.

— O! Jesteś. To może chodź, pójdziemy do sadu — powiedziała niby wesoło, ale w głębi duszy, tak jak jej przyjaciel, myślała o ostatnich wydarzeniach. — Usiądziemy w cieniu drzew i od razu przestaniemy się martwić tym… Wiesz…

— Pewnie — odparł bez przekonania Maks.

***

Sad był piękny. Nieduży, ale miał swój urok. Przez liście drzew, które dawały przyjemny cień, przebijały się tylko nieliczne promienie słońca, które muskały czerwone jabłka. Dzieci przycupnęły na pniach zastępujących ławki. Okryci zielenią i jej cieniem byli dla innych praktycznie niewidoczni, sami mając szerokie pole do obserwacji. Siedzieli beztrosko, rozmawiając. Nagle Maks zamarł w pół słowa. Zobaczył jasnowłosego chłopca w niebieskiej koszuli i dresach.

— On, on n-nie może tu być, nie tutaj… — wybełkotał tylko cicho.

Po chwili wziął się w garść i wskazał przybysza Róży. Wyjaśnił jej, że to chłopiec z jego klasy, ktoś, z kim nie chciał się spotkać. Mieszka daleko od szkoły, więc była spora szansa, że się to nie stanie. Taka sytuacja była dla niego jak z nocnego koszmaru. Maks nie miał ze swoją klasą dobrych relacji, nawet nie dbał o to. Rok szkolny był dla niego wędrówką do wakacji. Do wakacji, podczas których nie musiał się ukrywać i mógł być sobą. Jego dziwactwo było tak wielkie, że je ukrywał i bał się zdradzić przed kimś ze swojej klasy. Nie wiedział, co tak naprawdę czuje, było to coś w rodzaju mieszanki gniewu, strachu, niedowierzania i smutku. Wiedział za to, że trzeba pozbyć się nieproszonego gościa, i to jak najszybciej. Tylko jak to zrobić, by on go nie zauważył?

Strategia wojskowa

Maks miał całą masę pomysłów, jak pozbyć się nieproszonego gościa (rozmyślał o tym jeszcze w roku szkolnym na matematyce, bo chciał być przygotowany na taką ewentualność). Niestety wszystkie były zbyt makabryczne, by z nich skorzystać. Róża też się nad tym zastanawiała, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. W tym czasie przybysz rozglądał się, po czym patrzył w telefon i się uśmiechał. W końcu Maks odezwał się półszeptem:

— Dobra. Róża, zrobimy tak: przejdziesz przez sad do bramy i dalej zakradniesz się do warsztatu mojego brata. Weźmiesz stamtąd wiatrówkę. Ja w tym czasie pójdę szukać psa.

Dziewczyna spojrzała na Maksa z ulgą, że wymyślił jakiś plan, a jednocześnie z niepokojem, bo jednak plan zakładał krwawe rozwiązanie.

— Co dokładnie zamierzasz zrobić? — zaniepokoiła się. — Wiatrówka do odstraszenia chłopaka… no cóż… jesteś pewien?

— Spokojnie — odpowiedział. — Przejdziesz z nią przez bramę do równoległego sadu. Ja z jednej strony, ty z drugiej. Kiedy dam ci znak, ty strzelisz w niebo, on się przestraszy. Ja w tym czasie spuszczę Pompona, który pogoni nieproszonego gościa.

— A czy nie wystarczy nasłać na niego psa?

— Wtedy nie będzie się tak bał. Jeśli się wystraszy bardziej, to większa szansa, że już nie wróci… Przynajmniej w najbliższym czasie.

Róża kiwnęła głową ze zrozumieniem, po czym obydwoje rozeszli się wykonać swoją części zadania.

***

Maks wyszedł już z sadu. Zamyślony, kruszył butami suchą, wypaloną słońcem trawę, przemierzając bezkresne pola. Wiatr mierzwił mu włosy. „Skoro pies pobiegł za grubasem na zachód” — zastanawiał się — „a najczęściej po swojej gonitwie zatrzymuje się obok sadu wiśniowego, to tam powinienem go znaleźć”. Gdy wszedł na niewielkie wzniesienie, szybko odnalazł wzrokiem pas domów po swojej stronie. Zaś za ulicą rozciągał się mały sad wiśniowy. Poszedł w jego kierunku.

***

Tymczasem Róża zakradała się powoli do warsztatu. Wtedy dopiero sobie uświadomiła, że brat Maksa potrafił przesiedzieć tam cały dzień, więc co zrobić, jeśli nie wyjdzie w ciągu kilkunastu najbliższych minut? Po chwili jednak, na jej szczęście, z pomieszczenia wyszedł mężczyzna z zaciśniętą pięścią, lecz nie jak do walki, tylko jakby coś w niej trzymał. Gdy wszedł do domu, po drugiej stronie podwórka, dziewczyna bez wahania wbiegła do warsztatu. W powietrzu unosił się pył i wióry. Zakaszlała. Wszędzie panował bałagan. Po chwili Róża dostrzegła magazynek, wypełniony gazem i kulkami, znajdował się na szafce obok noży i stert papieru, pod którymi leżała wiatrówka. Zadowolona dziewczyna już miała wybiec na podwórko, kiedy nagle skamieniała. Brat Maksa zmierzał z kopertą w ręku w jej kierunku, w jej kierunku… odcinając jej jedyną drogę wyjścia, była w pułapce.

***

Chłopiec stał już obok sadu. Widział swojego psa. Zwierzę również spostrzegło swojego przyjaciela i zaczęło radośnie merdać ogonem. Maks kucnął:

— No chodź, Pompuś. Masz jeszcze jedną osobę do przestraszenia.

Pies zaczął biec radośnie do chłopca, gdy nagle rozległ się głośny, przenikliwy huk. Maks obrócił się w stronę domów, z której doszedł go niepokojący dźwięk. Gdy ponownie spojrzał na psa, zwierzaka już nie było. Przerażony chłopak pognał w głąb lasu, rozglądając się wokoło, ale Pompon jakby zapadł się pod ziemię.

***

Róża gorączkowo myszkowała po pomieszczeniu. Chciała znaleźć miejsce do ukrycia się. Mogłaby w tamtym momencie przesiedzieć w jednej pozycji aż do nocy, byle brat Maksa jej nie nakrył w warsztacie. Gdy mężczyzna był już na tyle blisko, że mógł ją zauważyć, ona znalazła ostatnią szansę ucieczki. Za półką na siekiery znajdował się składzik węgla, wyjście z niego było otwarte, więc wystarczyło przejść za półkę. Tylko to nie było takie proste. W ostatniej chwili weszła na pniaczek, z którego skoczyła na stertę złomu przykrytą płachtą. Metalowe odpadki osunęły się pod jej ciężarem i spadła na twardą kamienną podłogę do pozycji leżącej, przy okazji obdzierając sobie kolano. Na szczęście upadła w idealnej pozie, by nie zostać zauważona. Młodzieniec w tej właśnie chwili wszedł do warsztatu. Dziewczyna była przekonana, że rumor, który wywołała, zdradzi jej kryjówkę. Brat Maksa usiadł przy stole, pisząc coś na kopercie.

— Wiem, że tu jesteś — odezwał się po chwili.

Róża zamarła.

— Tak łatwo mnie nie wystraszysz. Widać jutro pełnia, to jesteś w pełni sił, ale nie na długo. — zarechotał. — Jutro wszystko się skończy.

Po tych słowach wyszedł, trzymając w dłoni kopertę ze świeżo napisanym adresem.

Dziewczyna nie wiedziała zbytnio, co się właśnie stało. Nie obchodziło jej to. Miała szansę wyjść niepostrzeżenie i to właśnie uczyniła.

***

Maks przebiegał przez sad, szukając psa. W końcu zauważył Pompona, który jakby nigdy nic gryzł patyk pośrodku małej polanki zarośniętej krzakami. Na ten widok chłopak odetchnął z ulgą, lecz też zdenerwował się na zwierzę, że mu uciekło. Pies, widząc poirytowanie właściciela, wstał i podszedł do niego. Chłopiec pogłaskał go, po czym cały strach zniknął i razem udali się na pole.

***

Obydwoje stali już na wyznaczonych miejscach, gotowi do wypełnienia planu, i tu pojawił się problem. Nieproszony gość już sobie poszedł. Dzieci podeszły na miejsce, gdzie po raz ostatni widziały intruza.

— No cóż, tyle pracy na marne — odezwała się Róża.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 28.78