Motto:
„Największym zagrożeniem dla naszej planety jest myślenie, że ktoś inny ją uratuje.” [Einstein]
Wnukom moim poświęcam…
Wstęp
Niegdyś wielki naukowiec, noblista Paul Dirac rzucił pomysł aby ktoś napisał książkę pod tytułem „Fizyka dla wieśniaków”. Dirac zdawał sobie sprawę z tego, że to czym zajmują się naukowcy nie jest w żaden sposób zrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Z tego powodu przeciętnego obywatela nie interesuje praca naukowców. Nurtował go ten problem ale on sam tej książki nie napisał, napisali inni. Podobno wielu ich było.
Niestety nie znalazłem takiej książki. Zatem udałem się z tym pytaniem do mojej przyjaznej redakcji CCPress w Krakowie. Odpowiedź przyszła natychmiast, odpowiadał dr Łukasz Lamża: Roger Penrose „Droga do rzeczywistości”. Profesor Penrose, dawny współpracownik Stephena Hawkinga? — Chyba to jakiś żart. Kiedy jednak książkę kupiłem i otworzyłem, okazało się, że dr Lamża wcale nie żartował ze mnie. To faktycznie był przewodnik po prawach rządzących Wszechświatem, napisany zrozumiale i przystępnie. Przewodnik dla normalnego wędrowca, akurat takiego jakim ja byłem i nadal jestem. Wędrowałem po nauce niejednokrotnie potykając się o różne problemy, a tu zjawia się doskonały przewodnik.
Z czasem jednak i ta książka w wielu fragmentach okazała się niezbyt zrozumiała, szczególnie w działach dotyczących mechaniki kwantowej. Tu już nie było potykania się, tu były bolesne upadki, upadki z powodu niewiedzy, niezrozumienia. Wielka ulga nastąpiła kiedy okazało się, że ta bolączka nie dotyczy tylko mnie.
Wśród tych co mają trudności znajduje się wielu fizyków i to tych z najwyższej półki.
Dziś mechanika kwantowa jest jedną z najlepiej sprawdzonych teorii naukowych. Działa z zadziwiającą precyzją. A mimo to… nikt nie potrafi powiedzieć z całą pewnością, czym ona właściwie jest. Taki paradoks.
Mówimy o mechanice kwantowej — dziedzinie, która powstała ponad sto lat temu, gdy Max Planck w 1900 roku zaproponował, że światło nie jest ciągłe, lecz wysyłane w porcjach — kwantach. Niedługo potem Albert Einstein wprowadził pojęcie fotonu. A potem zaczęło się — lawina idei, eksperymentów, zachwytów, a także — wątpliwości i sporów.
Fizycy spierają się o jej interpretację: czy świat istnieje tylko jako prawdopodobieństwo, dopóki go nie zmierzymy? Czy cząstki wpływają na siebie natychmiast, niezależnie od odległości — łamiąc zasady, które obowiązywały od czasów Newtona? Czy jesteśmy obserwatorami świata, czy jego współtwórcami?
Współcześni fizycy, jak Carlo Rovelli, Sean Carroll, Lee Smolin, Roger Penrose czy Sabine Hossenfelder prezentują różne podejścia. Nawet filozofowie, jak Markus Gabriel czy David Chalmers, zaczynają włączać się do dyskusji. Biolodzy próbują odnaleźć ślady zjawisk kwantowych w mózgu czy w komórkach. A matematycy od dawna tworzą język, którym ta dziwna rzeczywistość próbuje się z nami porozumieć.
Jest to Wielka Orkiestra, z którą możemy zagrać i tylko w ten sposób zagwarantujemy sobie dostatnie i mądre życie. Staniemy się świadomymi współtwórcami naszej Ziemi. Kiedy jednak zechcemy wybiegać przed orkiestrę czekają nas kłopoty, duże kłopoty. To właśnie w ostatnich czasach ludzkość uzbrajając się w niecierpliwość ciągle stara się wybiegać przed orkiestrę. Natura powiada: Nic z tego mały człowieku! Zwolnij albo poniesiesz tego konsekwencje.
Właśnie z tymi tezami, które mówią, że tylko w harmonii z naturą, żadne przyspieszenia niosące klęski i to, że cała nadzieja w Mechanice Kwantowej — z tymi dwoma tezami postanowiłem się uporać.
Nie będzie to jednak rozprawa „dla wieśniaków” jak proponował noblista Paul Dirac. To będzie rozprawa z pozycji wieśniaka, czyli ja stanę się tym wieśniakiem i spróbuję opisać to co jakoś rozumiem. To czego nie zrozumiałem zakończę pytaniami. Może ktoś kiedyś podejmie moje pytania i odpowie na nie. Jest taka nadzieja bowiem nauka ciągle się rozwija i sama odpowie na wiele moich pytań.
Postanowiłem zacząć od czasów najdawniejszych a dokładnie od mitycznej Atlantydy, który to kontynent istniał pomiędzy Europą a Ameryką. Wiedza o nim jest znikoma bo Atlantyda zniknęła pod wodą w ciągu jednej nocy. Zatem należało się cofnąć kilkanaście tysięcy lat wstecz i podeprzeć się fikcją literacką.
Zbliżając się stopniowo i powoli do naszych czasów odwiedzimy największe cywilizacje, o których mamy już nieco więcej informacji. Będzie o rozwoju nauki a szczególnie matematyki i rachunku różniczkowym. Będzie też o największej bolączce naszych czasów, czyli o globalnym ociepleniu. Będzie w końcu o największej nadziei naszej przyszłości, czyli o mechanice kwantowej.
Część 1 — Do źródeł wszystkiego co ludzkie
1.1. Atlantyda: Nauka mityczna czy zapomniana?
Zanim pojawiły się wielkie miasta i państwa, zanim ludzkość zapisała pierwsze zdania na glinianych tabliczkach, a kamień zamieniła w narzędzie, w dziejach Ziemi mogło istnieć coś jeszcze. Coś, co nie zostawiło śladów takich, jakie lubią współcześni naukowcy, ale co przetrwało w opowieściach, legendach i snach. To „coś” nosi jedno z najbardziej znanych nazw: Atlantyda.
To słowo wywołuje emocje. Dla jednych to tylko mit, dla innych — zagadka, którą nauka jeszcze nie potrafi rozwiązać. Atlantyda pojawia się wśród tematów dziwnych, niepewnych, takich, o których boimy się mówić poważnie, ale które wciąż gdzieś w nas tkwią. Czy mogła istnieć cywilizacja, która opanowała sztukę poznania świata na długo przed tym, jak pojawiły się Egipt, Sumer czy Chiny? A jeśli tak — co się z nią stało? I czy przypadkiem nie zostawiła po sobie czegoś więcej niż tylko mit?
Jeżeli Atlantyda istniała, to wszystkie swoje tajemnice zabrała do morza — w ciągu jednej nocy. W rejonie, w którym istniała nie znaleziono niczego poza gładką taflą wody przepastnego oceanu, który potem nazwano Oceanem Atlantyckim.
Pierwszą osobą, która opisała Atlantydę w sposób poważny i dokładny, był Platon — grecki filozof. Uczynił to w dwóch swoich dziełach: Timajos i Kritias. To właśnie tam czytamy, że Atlantyda była potężnym państwem, które istniało dawno, bardzo dawno temu — mniej więcej 9000 lat przed czasami Solona, greckiego mędrca. Miał się o niej dowiedzieć od egipskich kapłanów, którzy przechowywali bardzo stare zapiski. Według nich Atlantyda leżała „za Słupami Heraklesa”, czyli za Cieśniną Gibraltarską. Była wielką wyspą, bogatą, rozwiniętą, z potężną flotą i armią. Ale Atlantydzi stali się chciwi i dumni. Za to zostali ukarani — w ciągu jednego dnia i jednej nocy ich wyspa zniknęła w morzu.
Brzmi jak bajka? Może. Ale warto się zatrzymać. Platon nie opisywał tego żartem. Wplótł historię Atlantydy w dyskusję o państwie idealnym. Nie jako ozdobnik, ale jako ostrzeżenie. Co ciekawe — Atlantyda nie była Grecją. Była kimś obcym. Potężnym. I zniszczonym.
Niektórzy uważają, że Platon wymyślił Atlantydę jako przypowieść. Inni — że przekazał stary, zapomniany zapis rzeczywistych wydarzeń. Tych, którzy uważają Atlantydę za mit, jest wielu. Ale są i tacy, którzy szukają jej w głębinach oceanu, w starych legendach, a nawet w DNA ludzkości.
Znaleziono ślady w kamieniu, których nie da się łatwo wyjaśnić, bo dziwne to ślady których wyjaśnienie nie poddaje się naszym obecnym tokiem rozumowania.
Skoro Atlantyda istniała, powinna zostawić po sobie ślady. Ale może te ślady nie są takie, jakich oczekujemy? Może patrzymy, ale nie widzimy?
Weźmy Göbekli Tepe — kompleks świątyń w dzisiejszej Turcji, datowany na około 9600 rok p.n.e., czyli na czas, kiedy według Platona Atlantyda miała istnieć. Ten obiekt zadziwia: ogromne kamienne kolumny, perfekcyjnie ustawione, z rzeźbami zwierząt. Wygląda to jak świątynia, ale zbudowana na długo przed powstaniem miast. A może przez ludzi, którzy nie powinni jeszcze nic takiego umieć. Skąd ta wiedza?
Albo Bimini — podwodne struktury u wybrzeży Bahamów. Przypominają drogi, płyty, fundamenty. Wielu naukowców uważa je za formacje naturalne, ale nie brakuje głosów, że to pozostałości czegoś sztucznego. Czy to tylko złudzenie? Czy może coś więcej?
Są też tajemnicze mapy, jak choćby mapa Piri Reisa z XVI wieku, która pokazuje linie brzegowe Antarktydy — ale takie, jakie są pod lodem. Czy ktoś mógł je znać wcześniej?
Jeśli przyjąć, że Atlantyda istniała, ale została całkowicie zniszczona, to może nie ma co szukać jej murów czy przedmiotów. Może trzeba patrzeć głębiej — w to, co ludzie wiedzieli, zanim powinni coś wiedzieć.
Skoro posiadali wielką wiedzę, to jak ją utrwalali i gdzie ją zostawili? A może to była nauka bez szkła powiększającego, bez ksiąg. Może była zapisana jedynie w naturze, w kosmosie?
Czym byłaby nauka Atlantydy? Trudno powiedzieć, ale możemy próbować sobie to wyobrazić. Może nie była to nauka, jaką znamy dziś — pełna wzorów, dowodów, eksperymentów. Może była inna: oparta na odczuciach, intuicji, wewnętrznym widzeniu.
Czy można znać ruchy gwiazd, nie licząc ich dokładnych pozycji? Można — jeśli się je obserwuje przez wiele lat. Czy można leczyć, nie znając anatomii? Można — jeśli zna się rytmy natury i siłę roślin. Może Atlantydzi nie mieli mikroskopów, ale mieli umiejętność wczuwania się w to, co żyje i drga. Nauka mogła być nie tyle chłodnym badaniem, co współodczuwaniem.
Możliwe, że używali dźwięku do leczenia. Może znali kamienie, które „pamiętały” energię ludzi. Może obserwowali ruchy Ziemi nie przez lunety, lecz przez drżenie wody w misy. Czy to brzmi dziwnie? Tak — ale czy nasza nauka zawsze wszystko rozumiała?
Zanim człowiek nauczył się pisać, znał las, gwiazdy i deszcz. Umiał rozpoznać czas, kiedy sarny przechodzą przez rzekę, i moment, kiedy trzeba siać zboże. Atlantydzi mogli być mistrzami takiej wiedzy — żywej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, zaszytej w pieśniach i gestach.
Być może naukę zapisywali tylko w pamięci i przekazywali swoim potomkom. Kiedy jednak zniknęli pod wodą oceanu, zabrali wszystko ze sobą. Uchowały się tylko strzępy.
Dzisiejsza nauka opiera się na zapisie, dowodzie, powtórzeniu. Ale zanim powstał papier, nauka była pamięcią. Żyli kiedyś ludzie, którzy potrafili wyrecytować tysiące wersów — całe opowieści, poematy, instrukcje. Tak samo mogło być z Atlantydą. Może ich wiedza nie była nigdzie zapisana, ale przetrwała w pamięci ich dzieci.
Co jeśli grecka mitologia, z całą swoją głębią, to echo dawnych opowieści Atlantydów? Co jeśli boscy Herosi — Posejdon, Atlas, Kronos — to nie bogowie, lecz dawni władcy, nauczyciele, mędrcy? Czy wtedy mity przestają być bajką, a stają się historią?
Kto wie, ile naszej dzisiejszej wiedzy pochodzi z miejsc, o których nie pamiętamy? Co jeśli igła w kompasie to cień tamtych obserwacji nieba? Co jeśli trójkąt Pitagorasa istniał, zanim go nazwano? Może nauka Atlantydy nie przepadła — tylko rozproszyła się, jak dym po wietrze. I dotarła do Greków, Egipcjan, Indusów — niby nowa, ale w rzeczywistości bardzo stara.
Po dość dokładnym opisie Platona padło podejrzenie, że to właśnie Grecy są potomkami Atlantydów i nadal kultywują i rozwijają ich dorobek.
W „Kritiasie” Platon pisze, że Grecy — w szczególności Ateńczycy — stawili opór Atlantydzie i jako jedyni przetrwali katastrofę. To dziwne zdanie, ale warto się nad nim pochylić. Co, jeśli część mieszkańców Atlantydy ocalała? Gdzie mogli się udać?
Jedna z hipotez mówi, że część uciekła do Afryki, inni — do Europy. Mieli z czasem zmieszać się z miejscową ludnością i przekazać jej swoją wiedzę. Gdy minęły tysiące lat, pamięć o tym pochodzeniu zatarła się. Ale może nie całkiem?
Grecka kultura była wyjątkowa. Pojawiła się nagle — jakby znikąd — i od razu z potężnym ładunkiem wiedzy. Geometria, filozofia, muzyka, astronomia. Oczywiście — można to wyjaśniać stopniowym rozwojem. Ale czy nie da się też przyjąć, że Grecy odziedziczyli coś więcej? Jakieś wspomnienie, zaszyte głęboko w ich mitach i praktykach?
To nie dowód. Ale intuicja. A intuicja, choć niepewna, często prowadzi do rzeczy ważnych.
Scenka: „Świątynia Światła”.
Szklane światło zachodu spływało przez wąskie okno świątyni, rysując smugę na kamiennej podłodze. Powietrze drżało od śpiewu kryształów zawieszonych pod kopułą — nie miały dźwięku, a jednak brzmiały w duszy.
Kapłanka, odziana w długą, białą szatę, uniosła rękę nad misą wykutą z przezroczystego kamienia. Woda w niej nie była zwykła — była jak żywe srebro. Poruszała się, jakby oddychała. Kapłanka nachyliła się i szepnęła coś, czego nie sposób było usłyszeć.
Z powierzchni misy uniósł się delikatny blask. Na tafli pojawiły się kręgi — a potem linie, jakby rysunki nieba. Ruchy gwiazd. Przesilenia. Zmierzchy. Wszystko, co miało nadejść.
„To nie proroctwo” — powiedziała cicho. — „To pamięć. To zapis. Wiedza to oddech bogów. Strzeż się jej, jeśli nie jesteś gotów oddychać głęboko”.
Za nią milczący chłopiec patrzył z otwartymi oczami. Jeszcze nie rozumiał. Ale zapamiętał każde słowo.
1.2. Egipt: Nauka służąca nieśmiertelności
Gdy wędrujemy wzdłuż Nilu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Egipt był stworzony po to, by człowiek mógł uczyć się od rzeki. Nil nie tylko dawał życie — użyźniał pola, nawadniał zboża, zapewniał ryby — ale także uczył porządku. Płynął spokojnie i przewidywalnie, podnosząc się każdego roku o mniej więcej tej samej porze. W tym porządku kryło się coś więcej niż natura — kryła się myśl, która stała się początkiem egipskiej nauki.
Najciekawsze i najpiękniejsze okazało się być niebo nad Nilem.
Egipcjanie nie wynaleźli koła, ale wynaleźli coś równie przełomowego — kalendarz słoneczny. Ich życie było odmierzone ruchem Słońca, gwiazd i rzeki. Kluczową rolę odegrała obserwacja pojawiania się na niebie gwiazdy Syriusz, którą Egipcjanie nazywali Sopdet. Jej pierwszy poranny blask zwiastował wylew Nilu — najważniejsze wydarzenie w egipskim roku.
Na tej podstawie zbudowano rok składający się z 365 dni — 12 miesięcy po 30 dni i 5 dni świątecznych. Kalendarz ten był tak dokładny, że przez wiele wieków wystarczał do regulowania pracy rolników, kapłanów, urzędników i budowniczych świątyń.
Astronomia egipska nie była tylko obserwacją nieba — była rytuałem. Kapłani, szczególnie ci służący w Heliopolis, studiowali niebo z dachów świątyń. W dzień mierzyli czas za pomocą gnomonów (rodzaj prymitywnego zegara słonecznego), a nocą obserwowali ruchy gwiazd, które zapisywali na zodiakalnych mapach nieba.
Teraz o tym jak to wylewy Nilu nauczyły Egipcjan geometrii. Rzadki to przypadek w ludzkim świecie.
Wylew Nilu był błogosławieństwem, ale też problemem. Po każdej powodzi granice pól uprawnych znikały. Trzeba je było wyznaczać od nowa. Wtedy wkraczał mierniczy, zwany „ropemaker” — „ciągnący sznur”. Miał ze sobą liny z węzłami i prosty kij mierniczy. Dzięki tym narzędziom odtwarzano powierzchnię działek. Tak narodziła się egipska geometria praktyczna — nauka zrodzona z potrzeby porządku i sprawiedliwości.
Geometria służyła też przy budowie świątyń i piramid. Egipcjanie nie znali wzorów Pitagorasa, ale potrafili posługiwać się trójkątem 3-4-5 do wyznaczania kąta prostego. Mieli także jednostki miar: łokieć królewski, dłoń, palec, krok. Byli w tym niezwykle precyzyjni.
Budowle, które wznosili — piramidy, kolumnady, sarkofagi — wymagały wiedzy nie tylko inżynierskiej, ale także astronomicznej. Piramida Cheopsa była ustawiona niemal idealnie względem kierunków świata. Czy to możliwe, że posługiwali się gwiazdami jako kompasem? A jednak tak było.
W zasadzie pojęcie medycyna pojawiło się dopiero 5 wieków przed naszą erą za przyczyną Hipokratesa i wiązało się ze sztuką leczenia chorych. Medycyna w tamtych czasach nie nosiła znamion dyscypliny naukowej.
Egipcjanie traktowali ciało jako dom duszy, który można naprawiać — tak jak naprawia się dom czy łódź. Najlepszym dowodem na rozwój ich medycyny są papirusy medyczne, w szczególności dwa z nich: Papirus Ebersa (najobszerniejszy, zawiera ponad 800 receptur) i Papirus Kahun (dotyczący głównie ginekologii).
Znajdziemy tam opisy chorób serca, układu pokarmowego, skóry. Są także opisy zabiegów chirurgicznych, takich jak opatrywanie ran, unieruchamianie kończyn, a nawet usuwanie guzów. Lekarze egipscy znali tętnice i żyły, a ich wiedza anatomiczna wynikała z praktyki balsamowania zwłok — nikt inny nie miał takiego dostępu do wnętrza ciała ludzkiego.
Medycyna egipska łączyła praktykę fizyczną z magią. Często leczenie opierało się na ziołach, okładach, olejkach, ale również na zaklęciach i modlitwach do bogów. Dla nich choroba nie była tylko fizycznym brakiem równowagi, lecz zakłóceniem harmonii między człowiekiem, bogami a światem.
Lekarz był więc nie tylko rzemieślnikiem, ale także kapłanem, często wykształconym w specjalnych szkołach przy świątyniach — tzw. Domach Życia (Per Ankh). To tam przechowywano zwoje, kopiowano teksty, uczono się czytania hieroglifów i studiowano dawne receptury.
Dzisiaj mamy czasopisma o zasięgu światowym, takie jak: „Nature”, „Science”, „The Lancet” i wiele innych, w których każdy naukowiec chce opublikować swoje dokonania. Jak było w starożytnym Egipcie?
Wiedza w Egipcie była nie tylko użyteczna — była święta. W starożytnym świecie nauka nie była dostępna dla wszystkich. Umiejętność czytania i pisania hieroglifów posiadało tylko około 1% społeczeństwa. Byli to kapłani, skrybowie i urzędnicy — elita, która przekazywała wiedzę w zamkniętym kręgu.
Najważniejsze ośrodki nauki znajdowały się w świątyniach, zwanych już wcześniej Domami Życia (Per Ankh). Tam nie tylko leczono, ale również uczono, przechowywano zwoje, zapisywano obserwacje, odtwarzano stare receptury. Można powiedzieć, że świątynia była biblioteką, laboratorium i uniwersytetem jednocześnie.
Wiedza miała charakter inicjacyjny — żeby ją zdobyć, trzeba było przejść przez rytuały oczyszczenia, wykazać się pokorą, cierpliwością, a nierzadko i znajomością mitologii, astrologii, rytuałów pogrzebowych. Nauka nie była celem samym w sobie — miała służyć harmonii między bogami, człowiekiem i światem.
Kapłani, którzy znali tajniki astronomii, geometrii czy medycyny, byli nie tylko uczonymi — byli pośrednikami między ludźmi a bogami. Wiedzieli, kiedy Nil wyleje, jak wytyczyć idealny plan świątyni, jak przygotować ciało zmarłego na życie po śmierci.
To właśnie wiara w życie wieczne — nieśmiertelność duszy — sprawiała, że nauka w Egipcie była tak zaawansowana. Trwałość piramid, precyzja mumifikacji, dokładność kalendarza — wszystko to było podporządkowane jednej idei: przetrwać po śmierci. Nauka nie służyła tu postępowi, lecz utrwaleniu porządku.
Dzięki znajomości nauki kapłani utrzymywali w ryzach cały lud egipski, który służył nie tyle bogom co im samym. Tym sposobem mogli się bogacić jak również rozwijać swoją tajemną wiedzę.
Kim byli dalecy sąsiedzi Egipcjan — Etruskowie.
Teraz zestawimy z Egiptem cywilizację, która była znacznie oddalona ale miała z Egiptem wiele wspólnego. Byli to Etruskowie zamieszkujący środkową Italię zanim jeszcze powstała potęga Rzymu.
Choć Egipt i Etruria dzieliły tysiące kilometrów i całe tysiąclecia, warto zestawić te dwie cywilizacje pod kątem nauki — a zwłaszcza sposobu jej używania.
Etruskowie, zamieszkujący środkową Italię przed Rzymianami, nie pozostawili po sobie równie wielkiej liczby tekstów, co Egipcjanie. Jednak archeologia i pisma Greków i Rzymian pozwalają odtworzyć pewne elementy ich wiedzy.
Ich nauka była głęboko związana z religią i wróżbiarstwem. Szczególnie znana była praktyka haruspicji — wróżenia z wnętrzności zwierząt, zwłaszcza wątroby. Specjalnie sporządzone gliniane modele wątroby (jak słynna „wątroba z Piacenzy”) służyły do nauki tej sztuki. Można powiedzieć, że było to pewnego rodzaju „eksperymentowanie z boskimi znakami”.
Etruskowie prowadzili też obserwacje meteorologiczne, zwracając uwagę na burze, grzmoty, opady — nie w celu poznania przyczyn zjawisk, ale po to, by zinterpretować je jako znaki bogów. Nauka była więc formą rytuału, służącego interpretacji i przewidywaniu przyszłości.
A jednak Etruskowie potrafili także planować przestrzeń, odwadniać grunty, budować kanały i organizować cmentarze w sposób świadczący o technicznej wiedzy. Znane są wykopaliska, które pokazują zaawansowane systemy irygacyjne, brukowane drogi, a nawet ślady podziału działek rolnych.
Można więc powiedzieć, że Etruskowie — podobnie jak Egipcjanie — łączyli rytuał z praktyką. W obu przypadkach wiedza miała związek z sacrum, ale w Egipcie była bardziej zhierarchizowana i podparta tysiącami lat tradycji, tekstów i szkół świątynnych. U Etrusków nauka była intuicyjna, fragmentaryczna, ale też bardzo zakorzeniona w codziennym życiu.
Etruskowie nie zginęli nagle. Nie zostali wymordowani, nie doszło do katastrofy naturalnej. Zostali po prostu wchłonięci przez Rzym — przez silniejszego sąsiada, który najpierw podbijał ich miasta (jak Weje w 396 p.n.e.), a potem zaczął przejmować ich język, wierzenia i organizację społeczną. Około III wieku p.n.e. ostatnie niezależne miasta etruskie przestały istnieć. Młodsze pokolenia przyjmowały łacinę, służyły w rzymskim wojsku, budowały rzymskie drogi i akwedukty. Etruskowie stali się Rzymianami.
I choć ich język zanikł — a dziś jest częściowo nieodczytany — ich dzieło nie znikło. Przeciwnie: Rzym stał się jego kontynuatorem.
Rzymianie przejęli od Etrusków wiele:
Religię rytualną — wróżbiarstwo, auspicje i haruspicje działały w Rzymie aż do czasów cesarzy.
Inżynierię — budowę dróg, kanałów, odwodnień i mostów.
Architekturę — łuki, sklepienia, plan urbanistyczny.
Symbolikę władzy — słynne fasces, czyli pęk rózg z toporem, który nosili rzymscy urzędnicy, to etruski znak władzy.
Pismo — alfabet łaciński pochodzi od etruskiego, który z kolei był uproszczoną wersją greckiego.
Scenka: Edfu — „Serce, które bije jak Nil”.
Na kamiennych schodach świątyni Edfu, w cieniu wysokich kolumn, słychać było cichy śpiew modlitwy. Kapłanka, złożona na łożu z lnu i cedru, oddychała coraz płycej. Obok niej klęczał lekarz-uzdrowiciel, ubrany w biały strój, z małym koszykiem ziół przy boku.
Położył palce na jej szyi. Czuł puls — słaby, ale równy. Skłonił głowę z szacunkiem.
— Jej serce bije jak Nil — spokojnie, powiedział do młodego ucznia. — Ciało odpłynie… jak każda łódź. Ale wiedza zostaje.
Uczniowie wokół zapisali ostatnie słowa mistrza na papirusie. Nie dlatego, że były poetyckie. Ale dlatego, że mówiły prawdę o Egipcie: to kraj, gdzie śmierć była tylko przejściem, a nauka — mostem między światem żywych i umarłych.
Scenka etruska — „W cieniu pioruna”.
Wzgórza wokół miasta Veii pachniały wczesnym latem. Czerwień ziemi mieszała się z zapachem oliwek i gorzkiej mięty. W świętym gaju, otoczonym kamiennymi stelami, zasiadło trzech starców. Ich białe tuniki zdobione były cienką, purpurową lamówką — znak, że należą do kolegium haruspiców, wróżbiarzy, których powoływał sam senat miasta.
Pośrodku — na ołtarzu z popielatego tufu — leżała młoda owca. Jej oczy były już zamknięte, a nogi zwiotczały. Złożona została zgodnie z rytuałem — w ciszy, bez rozlewu krwi, niemal jakby zasnęła.
Główny haruspica — mężczyzna o imieniu Velthur — wziął w dłonie srebrne narzędzie przypominające łyżkę. Jego dłonie nie drżały. Przeciął skórę zwierzęcia wzdłuż brzucha i — z niezwykłą precyzją — wyjął wątrobę. Położył ją na kamiennej desce z wyrytym schematem nieba. Tu nie było papieru ani papirusu. Tu każdy zakątek wątroby — jej kolor, kształt, wypukłość — mówił o jednym z bogów.
Velthur milczał. Wskazał palcem jedną z ciemnych plam przy brzegu organu.
— Tinia się gniewa — powiedział spokojnie. — W tym roku nie wolno rozpoczynać budowy nowej bramy. Kto złamie zakaz, sprowadzi burzę na miasto.
Jeden z młodszych słuchaczy odetchnął z ulgą. Właśnie jego rodowi przypadło zadanie budowy bramy. Teraz miał czas — miesiąc, dwa, aż kolejna wróżba wskaże inny znak.
Nad świętym gajem rozległ się cichy grzmot. Jeszcze odległy, ale prawdziwy.
Haruspicowie spojrzeli w niebo. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia.
— Dziękujemy ci, Tinia. Twoja wola została rozpoznana.
Nie było tam słów o fizyce, nie było wzorów. Ale była logika czasu, rytmu i znaku. W tej dziwnej, milczącej scenie działał inny rodzaj nauki — rytualna, uświęcona obserwacja natury, która — jak w Egipcie — miała zapewnić przetrwanie świata.
1.3. Mezopotamia: Nauka w glinie i gwiazdach
Wielkie rzeki mają to do siebie, że przyciągają ludzi, jak światło przyciąga ćmy. Tam, gdzie spotykają się Eufrat i Tygrys, powstał jeden z najstarszych ogrodów ludzkości — Mezopotamia. To nie była kraina z bajki, choć mogła nią być. Żyzne ziemie zalewowe, słońce, woda i człowiek. To wystarczyło, by rozkwitła pierwsza cywilizacja z prawdziwego zdarzenia. A z nią — coś, co dzisiaj nazwalibyśmy zaczątkami nauki.
Gliniane początki — czyli Sumerowie
Nie byłoby Sumeryjczyków, gdyby nie glina. To z niej budowali domy, świątynie, a przede wszystkim — zapisywali swoje myśli. Na miękkich tabliczkach odciskali znaki rylcem z trzciny. Pismo klinowe — tak je nazwano — to pierwszy krok człowieka ku wiedzy, która mogła trwać dłużej niż jego życie.
Sumerowie nie pisali jednak dla samego pisania. Musieli rejestrować zbiory, rozliczenia handlowe, składki świątynne. Ale z czasem glina stała się miejscem zapisu praw, modlitw, mitów, a nawet… obserwacji nieba. W mieście Ur, gdzie — jak głosi tradycja — urodził się Abraham, patrzono nie tylko w gwiazdy dla piękna, lecz po to, by zrozumieć rytm czasu.
Ich kalendarz był księżycowy. Wiedzieli, że miesiąc zaczyna się z nowym księżycem, i że dwanaście takich miesięcy nie pokrywa się dokładnie z rokiem słonecznym. Dlatego od czasu do czasu trzeba było dodać „miesiąc przestępny”. Nie była to jeszcze matematyka jak u Greków, ale już początek myślenia systemowego.
Co ciekawe, ich system liczenia oparty był na sześćdziesiątkach. To dzięki nim dziś mamy 60 minut w godzinie i 360 stopni w kole. Gdybyśmy zamiast tego liczyli według dziesiątek, mapa świata i zegary wyglądałyby zupełnie inaczej.
Sumerowie nie tylko patrzyli w niebo — oni je katalogowali. Pierwsze mapy gwiazd, zidentyfikowane przez archeologów, pokazują, że niebo było dla nich jak księga. Widocznie wierzyli, że bogowie nie tylko mieszkają w niebie, ale i przemawiają przez ruchy gwiazd i planet.
Nie chodziło tylko o podziw — chodziło o porządek. Zrozumienie nieba miało dać władzę nad ziemią. Jeżeli w danym roku planeta Mars (czyli Nergal) pojawiała się zbyt wcześnie, można się było spodziewać wojny albo zarazy. Takie interpretacje stawały się częścią oficjalnych zapisków świątynnych.
I tu wkracza kolejny ważny wątek: wiedza była podporządkowana religii. Nie było „świeckich” naukowców. Skryba, kapłan, lekarz, astrolog — to często ta sama osoba, służąca świątyni. Nauka, jeśli ją tak można już nazwać, była narzędziem interpretowania woli bogów.
W Bibliotece w Niniwie — stolicy Asyrii — odnaleziono tysiące glinianych tabliczek. Tam właśnie odkryto słynny „Epos o Gilgameszu”, ale i traktaty medyczne, opisy zaćmień, przepowiednie. Nauka była teraz jeszcze ściślej powiązana ze świątyniami. To kapłani decydowali, co warto wiedzieć — i kto ma prawo wiedzieć.
Służyła przede wszystkim do przewidywania. Nawet jeśli dzisiejsze słowo „prognoza” brzmi nowocześnie, jego duch narodził się właśnie tu — w cieniu budowli świątynnych — zigguratów.
Abraham wyszedł z Ur. Abraham to postać biblijna i należy o nim również wspomnieć w tym momencie. On tu się narodził i nasiąknął tymi zwyczajami.
Wspomniany już wcześniej Abraham, którego Bóg miał wyprowadzić z Ur do ziemi Kanaan, jest mostem między światem sumeryjskim a późniejszą tradycją hebrajską. Choć Biblia nie opisuje Ur jako miasta nauki, wiemy, że było ono centrum kultu księżyca i zarazem miejscem potężnej administracji.
Abraham opuścił Ur, zabierając w sercu nie tylko wiarę, ale i pamięć miasta pełnego zapisków, świątyń i tajemniczego języka pisanego. Można śmiało powiedzieć, że gdy powstał późniejszy judaizm, a z nim księgi Tory, to korzenie owej kultury piśmienniczej sięgały właśnie tych pierwszych glinianych tabliczek.
Kanały, irygacja i praktyczna mądrość.
Nie byłoby Mezopotamii bez wody. Ale Eufrat i Tygrys miały swoje kaprysy — raz wylewały zbyt mocno, innym razem nie było ich wcale. Dlatego Mezopotańczycy budowali kanały irygacyjne, tamy, zbiorniki i systemy nawadniające pola.
To wymagało wiedzy praktycznej: trzeba było znać spadki terenu, zrozumieć jak się rozchodzi woda, zaplanować przestrzeń. Wiedza ta była przekazywana ustnie i pisemnie, gromadzona w świątyniach i używana nie tylko do rolnictwa, ale i do kontroli społecznej. Kto rządził wodą, ten rządził ludźmi.
Tabliczki z miast takich jak Nippur czy Lagasz zawierają zapiski o rozmiarach kanałów, miarach zboża, a nawet… o awariach. Tak, już wtedy rejestrowano błędy i uczono się na nich.
Babilońska kontynuacja i wieża Babel
Po upadku Sumerów pałeczkę przejęli Babilończycy. Ich imperium nie tylko przetrwało dziedzictwo glinianych tabliczek, ale je rozwinęło. Matematyka babilońska, choć nadal sześćdziesiątkowa, pozwalała na złożone obliczenia. Ich astronomowie przewidywali zaćmienia i ruchy planet z zadziwiającą dokładnością.
W Biblii Babilon jawi się jako miasto pychy — to tam miała powstać wieża Babel. Niezależnie od tego, czy opowieść tę potraktujemy dosłownie czy symbolicznie, pokazuje ona, jak mocno ówczesne ludy widziały w wiedzy nie tylko dobro, ale i zagrożenie. Próbując „dotknąć nieba”, człowiek miał przekroczyć granice, które ustalił Bóg. I dlatego został rozproszony, a jego język zamącony.
To bardzo ciekawa metafora: czy nauka bez pokory może się obrócić przeciwko człowiekowi? Babilon upadł, ale jego wiedza nie zginęła. Została przejęta przez innych — Persów, Greków, Arabów. Ale też przez Żydów, którzy po niewoli babilońskiej powrócili do Judei bogatsi o nowe spojrzenie na świat i księgę.
Niewola i księgi — duchowy pożytek z katastrofy dla zniewolonych Żydów
Żydzi trafili do Babilonu po zburzeniu Jerozolimy w VI wieku p.n.e. Nie byli tam z własnej woli, ale jak to często bywa — przymus może stać się okazją. Tam, w obcym kraju, zaczęli spisywać swoje księgi, porządkować tradycje, tworzyć to, co potem stanie się Biblią hebrajską.
Czy patrząc na niebo, które oglądali również babilońscy astrologowie, szukali nie znaków losu, lecz głosu Boga? Może. Ale z całą pewnością korzystali z dorobku tamtejszych pisarzy, skrybów, a nawet nauczyli się, jak ważna jest księga jako narzędzie pamięci.
To w Babilonie powstała koncepcja pisma prorockiego, a także sposób porządkowania wiedzy, który wkrótce stanie się podstawą edukacji w synagogach i szkołach rabinicznych. Czyż nie można zaryzykować twierdzenia, że Żydzi trafili do Babilonu aby nauczyć się od tamtejszych ludzi tego, czym szczycą się do dnia dzisiejszego. Mamy na myśli Biblię czyli Stary Testament.
Ogrody i marzenia — wiedza jako piękno. Wielka wiedza posłużyła tym razem tylko pokazaniu piękna.
Nie możemy pominąć jednego z cudów świata: Wiszących Ogrodów Semiramidy. Choć do dziś trwają spory, czy istniały naprawdę, sam opis tych ogrodów pokazuje, jak zaawansowana musiała być wiedza inżynieryjna i botaniczna. Zasilanie tarasów wodą z Eufratu, rozmieszczenie roślin, mikroklimat — wszystko to musiało być dokładnie zaplanowane.
Czasem wiedza nie służy tylko przetrwaniu. Czasem służy zachwytowi.
Scenka: „Gliniany szept”.
W zgaszonym świetle świątyni w Uruk, stary skryba nachyla się nad jeszcze mokrą tabliczką. Zanurza trzcinę w glinie, po czym zapisuje datę i krótką notatkę: „Zorza przyszła za wcześnie. Trzeba to zapisać — może znaczy głód, a może… nadzieję.”
Za jego plecami chłopiec patrzy w niebo i pyta:
— A skąd wiadomo, że to coś znaczy?
Skryba się uśmiecha. — Gdyby nic nie znaczyło, nie byłoby potrzeby zapisywać. Ale skoro pamiętamy, to znaczy, że uczymy się słuchać.
1.4. Indie: Nauka w służbie wyzwolenia
Na indyjskich równinach i w dolinach, gdzie Ganges niesie swe wody od Himalajów aż do Zatoki Bengalskiej, od tysięcy lat toczy się życie pełne tajemnic. W Indiach człowiek nigdy nie patrzył na świat tylko po to, by go ujarzmić. Patrzył, by zrozumieć. Nauka nie była tam jedynie narzędziem przetrwania, ale też drogą duchowego wyzwolenia. Dla mieszkańców tej pradawnej krainy świat nie był maszyną — był wielką pieśnią, iluzją, snem boga, w którym jednak można się czegoś nauczyć. Dlatego wiedza i duchowość w Indiach rosły razem, jak splątane pędy lotosu.
Najstarsze teksty indyjskiej kultury — Wedy — zawierają nie tylko hymny religijne i filozoficzne przypowieści, ale także ziarna wiedzy naukowej. Choć na pierwszy rzut oka wydają się one poetyckie i pełne metafor, wprawne oko dostrzega w nich zalążki astronomii, matematyki i medycyny. Wedy, spisywane sanskrytem, były recytowane przez pokolenia kapłanów — braminów, dla których nauka była częścią rytuału.
To właśnie z tych świętych tekstów, z upaniszad, sutr i komentarzy, rodziły się zalążki nauki, które z czasem rozkwitły w wielkich ośrodkach intelektualnych, takich jak Taxila czy Nalandā. Tam, gdzie dziś tłumy pielgrzymów kłaniają się przed relikwiami Buddy, niegdyś uczeni debatowali o ruchu planet, naturze zmysłów i właściwościach liczby zero.
Wielu matematyków świata coś wynajdywało, tak było również w Indiach. Tak, tu wynaleziono zero „0”, czyli jak powiadają wynaleźli nic.
W Europie przez wiele wieków matematyka posługiwała się cyframi rzymskimi — topornymi, nieprzyjaznymi obliczeniom. W Indiach tymczasem już w pierwszych wiekach naszej ery rozwinęła się matematyka oparta na dziesiętnym systemie pozycyjnym — z cyframi, które dziś nazywamy… arabskimi. Tak, to indyjscy matematycy wynaleźli „zero” — nie tylko jako symbol pustki, ale jako potęgę. Bez zera nie byłoby ani algebry, ani komputerów, ani rachunku różniczkowego.
W III wieku pojawia się Brahmagupta — genialny matematyk i astronom, który nie tylko zapisał zasady działania z zerem, ale także zaczął traktować liczby ujemne jako coś realnego. To, co w innych cywilizacjach długo uważano za nonsens, tutaj stało się narzędziem logicznego rachunku.
W tekstach indyjskich matematyków znajdziemy już nie tylko arytmetykę, ale też podstawy algebry i geometrii. Aryabhata — żyjący w V wieku — stosował ułamki, obliczał przybliżenie liczby pi i opisywał związki między sinusami a kątem. Bhāskara II w XII wieku pisał traktaty, które jeszcze dziś zachwycają subtelnością i precyzją.
Aryabhata nie był tylko matematykiem. Był też astronomem, który próbował zrozumieć, jak poruszają się ciała niebieskie. Co ciekawe — już wtedy zauważył, że Ziemia się obraca, choć nie potrafił jeszcze wytłumaczyć tego do końca. Jego model kosmosu był niedoskonały, ale śmiały. Widział w niebie nie tylko sferę bogów, ale też układ, który można badać.
W indyjskiej astronomii niebo było niczym księga — otwarta, ale zakodowana. Wymagała cierpliwości, powtarzalnych obserwacji i systematycznych obliczeń. Wedy już wcześniej zawierały wskazówki do obliczania przesileń i zaćmień, ale to dopiero późniejsi uczeni zrobili z tego naukę w pełnym tego słowa znaczeniu.
Wielu astronomów w Indiach łączyło obserwacje nieba z duchową interpretacją zjawisk. Kiedy Mars znajdował się w szczególnej koniunkcji, mędrcy nie tylko zapisywali datę — wplatali ją w rytm świąt i medytacji. Gwiazdy były bowiem częścią wielkiej harmonii świata.
Ajurweda to nie nazwisko uczonego, to sztuka leczenia i równowagi.
Gdy w Europie jeszcze królowały zioła i przesądy, w Indiach rozwijała się ajurweda — jedna z najstarszych nauk o zdrowiu i leczeniu. To nie była tylko medycyna w naszym współczesnym rozumieniu, ale całościowy system wiedzy o człowieku. Ciało, umysł i duch — wszystko musiało być w równowadze.
Ajurweda opierała się na szczegółowej klasyfikacji typów ciała, ziół, dolegliwości. Opisywano choroby serca, układu pokarmowego, zaburzenia psychiczne. Prowadzono zabiegi chirurgiczne — w tym, uwaga, rekonstrukcje nosa, co czyni z indyjskich lekarzy pionierów chirurgii plastycznej.
W tekstach takich jak „Sushruta Samhita” znajdujemy opisy narzędzi chirurgicznych, technik szycia ran i przetaczania krwi. To nie była magia, lecz praktyczna wiedza, zdobywana przez pokolenia lekarzy, często w klasztorach lub aszramach, gdzie leczenie łączyło się z modlitwą.
Świat jako iluzja — ale zrozumiała. Zatem jak się z niego wyzwolić.
To, co wyróżnia indyjską naukę spośród wielu innych tradycji, to jej głęboki związek z duchowością. Dla Europejczyka, przyzwyczajonego do oddzielania nauki od religii, może to być zaskakujące. A jednak, w Indiach człowiek nie poznaje świata po to, by go kontrolować — ale by się z niego wyzwolić.
W filozofii hinduskiej świat jest māyā — złudzeniem, zmienną, nietrwałą grą zmysłów. Ale ta iluzja ma swoje prawa. I warto je poznać, by się z niej uwolnić. Nauka — czy to astronomia, czy medycyna — jest więc również narzędziem duchowym. Pomaga rozpoznać, co jest prawdziwe, a co przemijające.
Dlatego też wielu uczonych indyjskich było równocześnie poetami, mistykami, reformatorami. Ich dzieła to nie tylko traktaty, ale też hymny, przypowieści, mantry. Nauka w Indiach nigdy nie była „zimna” — była zawsze osobista, zanurzona w doświadczeniu i kontemplacji.
Indie to kraj ogromny stanowiący mozaikę narodów, kultur jak również religii, które istnieją obok siebie od wieków.
Nie można zapomnieć, że Indie nigdy nie były jednym państwem. To była mozaika języków, religii, szkół i tradycji. Od buddyjskich klasztorów w Ladakhu po tamilskie świątynie na południu, od perskich wpływów w czasach Wielkich Mogołów po wpływy greckie po podbojach Aleksandra — wszędzie tam rozkwitała nauka.
W muzułmańskich ośrodkach uczono geometrii, astronomii i logiki. Na południu Indii rozwijała się matematyka dravidyjska, osobna i często niedoceniana. Wschód kraju znał chińskie i tybetańskie tradycje medyczne, Zachód kontaktował się z arabskim światem.
To wszystko sprawiło, że Indie stały się rodzajem intelektualnej dżungli — bujnej, dzikiej, ale też niesłychanie bogatej.
Kastowość w Indiach to coś charakterystycznego tylko dla tego kraju, coś co istnieje od wieków do dnia dzisiejszego.
Indie to kraj wielkich filozofii, wspaniałej matematyki i subtelnej duchowości. Ale to także kraj, gdzie od tysięcy lat obowiązywał sztywny podział społeczny — system kastowy. To nie była tylko forma organizacji społecznej, jak klasy w średniowiecznej Europie. Kastowość była jak niewidzialna siatka, która trzymała ludzi w ściśle określonych ramach — od narodzin aż po śmierć. Właściwie, według tradycyjnych wierzeń, nawet poza śmierć — bo reinkarnacja miała przywracać duszę do takiej kasty, na jaką „zasłużyła”.
Początki kastowości sięgają bardzo dawnych czasów, jeszcze przed narodzinami Buddy. System ten został usankcjonowany w Wedach — świętych księgach hinduizmu, gdzie opisano tzw. cztery warny, czyli główne grupy społeczne: Bramini — kapłani, nauczyciele, strażnicy wiedzy. Kszatrijowie — wojownicy, królowie, rządzący. Wajśjowie — kupcy, rzemieślnicy, rolnicy. Śudrowie — słudzy, robotnicy, wykonujący najniżej cenione prace.
Ale był jeszcze piąty „nieoficjalny” poziom: niedotykalni — dziś nazywani dalitami. To ci, którzy wykonywali „nieczyste” zawody: grabarze, garbarze, czyściciele latryn. Przez wieki nie wolno im było mieszkać w miastach, dotykać świętych przedmiotów ani wejść do świątyni.
Z czasem ten podział rozrósł się w tysiące kast lokalnych (dźati) — powiązanych z konkretnymi zawodami, rodzinami, regionami. Kasta stawała się częścią tożsamości — dziedziczoną jak nazwisko. Nie wybierało się jej — rodziło się w niej.
Dlaczego stan ten przetrwał tak długo? Pewnie nie trudno się domyślić. Otóż interes grupy najsilniejszej podpartej „porządkiem boskim” wyjaśnia wszystko.
W Indiach wiele rzeczy łączy się z religią. A skoro podział kastowy był wspierany przez święte teksty, łatwo było go uzasadnić jako „porządek boski”. Do tego dochodziła kwestia kontroli społecznej — elity, zwłaszcza bramini, miały interes w utrzymaniu systemu, który dawał im autorytet i dostęp do wiedzy.
Szkoły, zawody, małżeństwa — wszystko było regulowane przez kastę. Wyłamanie się z niej było traktowane jako przestępstwo przeciwko porządkowi świata.
Nawet gdy w Indiach pojawili się muzułmanie i później Brytyjczycy, kastowość nie znikła. Przeciwnie — kolonizatorzy często ją wzmacniali, tworząc rejestry kast i opierając administrację na tym systemie.
W XIX i XX wieku zaczęły się poważne zmiany. Pojawili się reformatorzy — m.in. Rama Mohan Roy, Swami Vivekananda, czy później Mahatma Gandhi, który zwalczał pojęcie „niedotykalnych” i nazywał ich harijanami — „dziećmi Boga”.
Ale najważniejszą postacią był Bhimrao Ambedkar, dalit, który zdobył wykształcenie, został prawnikiem, ministrem i głównym twórcą konstytucji niepodległych Indii w 1947 roku. To on wprowadził prawo zakazujące dyskryminacji kastowej.
Konstytucja Indii uznała wszystkich obywateli za równych. Wprowadzono system tzw. rezerwacji — odpowiednik pozytywnej dyskryminacji — który zapewniał m.in. miejsca dla dalitów i innych marginalizowanych grup w szkołach, urzędach i parlamencie.
A dziś? Dziś kasty zakazano a praktyka idzie w swoim kierunku. Przepisy sobie a życie sobie.
Formalnie kastowość jest zakazana. W rzeczywistości — nadal istnieje, zwłaszcza na wsi. Zdarzają się małżeństwa międzykastowe, ale wiele rodzin wciąż szuka partnerów przez „kastowe” portale matrymonialne. Część zawodów nadal kojarzy się z określonymi kastami. W mediach co jakiś czas wybuchają skandale o przestępstwach na tle kastowym — przemoc wobec dalitów, nieprzyjęcie do świątyni, zemsta za „nieposłuszeństwo” wobec starszej kasty.
Ale jednocześnie, rośnie liczba ludzi wykształconych, którzy odrzucają te podziały. W miastach, wśród młodzieży, kasty coraz mniej znaczą. Dalici mają już swoich liderów, polityków, profesorów. Powstają filmy, książki i sztuki teatralne ukazujące ich historię i głos.
Niełatwo wyrwać się z tysiącletnich korzeni. Ale zmiana postępuje. Być może największe wyzwanie polega nie na likwidacji samej idei kast, ale na przemianie myślenia. Czy można z duchowości Indii wydobyć to, co uniwersalne i otwarte, a porzucić to, co dzieli i hierarchizuje?
Być może odpowiedzią będzie… wiedza. Bo im więcej ludzi czyta, uczy się, bada świat — tym trudniej wmówić im, że urodzili się, by służyć innym.
Jak powiedział Ambedkar:
„Wykształcenie to brama do wolności. Otwórz ją dla wszystkich.”
Scenka: „Młody bramin”.
Młody bramin siedzi w cieniu świętego drzewa. Przed nim — tabliczka z miękkiej gliny, na której zapisał położenie Marsa względem gwiazdozbioru Skorpiona. Obok jego nauczyciel recytuje mantrę o kosmicznym rytmie. Chłopiec patrzy w niebo, potem na tabliczkę, i cicho mówi:
„Każdy obrót planety to echo pieśni Wszechświata — trzeba tylko słuchać”.
1.5. Chiny: Nauka harmonii i ładu
Chiny. Kraj tak rozległy, że można w nim spotkać wszystkie pory roku naraz. Kraj stary jak pamięć. Przesiąknięty rytuałami, obrzędami, tradycjami — i niezwykle wrażliwy na porządek. Nie był to porządek wojskowy, jak u Rzymian. Nie był to porządek logiczny, jak u Greków. To był porządek naturalny, płynący z samej struktury świata — z układu gwiazd, ruchu rzek, zmienności pór roku, obrotu niebios. Chińczycy od tysiącleci starali się go nie tyle ujarzmić, co zrozumieć i wpisać się weń bez zgrzytu, bez gwałtu, bez hałasu.
Tutaj nauka miała inne zadanie niż w innych wielkich cywilizacjach. Nie miała służyć władzy (jak w Mezopotamii), nie miała prowadzić do nieśmiertelności (jak w Egipcie), nie miała wyzwalać duszy (jak w Indiach). Miała przede wszystkim utrzymać harmonię. I właśnie dlatego rozkwitła tu wiedza tak osobliwa, tak inna, a zarazem tak praktyczna, że jej echa docierają do dziś — choćby w kompasach, papierze, medycynie chińskiej czy kalendarzach księżycowo-słonecznych.
Liczne wynalazki chińskie, takie jak: kompas, sejsmograf, papier czy znana do dnia dzisiejszego słynna medycyna chińska, to wielkie osiągnięcia tego państwa i narodu. Omówimy je po kolei:
— Kompas: wiedzieć, gdzie jesteśmy
Zacznijmy od czegoś, co dziś wydaje się nam oczywiste. Kompas. Dla nas to igła na papierowej tarczy. Dla Chińczyków — jedno z najgłębszych narzędzi harmonii. Pierwszy kompas w Chinach nie służył nawigacji, ale wróżbiarstwu. Miał kształt łyżki z magnetytu, umieszczonej na gładkiej, miedzianej płycie oznaczonej kierunkami świata.
Czemu służył? Otóż Chińczycy wierzyli, że świat ma swoje linie energii — „qi” — które przepływają przez krajobrazy, domy, ludzkie ciała. Kompas pomagał ustawić budynki zgodnie z tymi liniami, by człowiek żył w zgodzie z niebiosami i ziemią. Z czasem to urządzenie trafiło na statki i otworzyło morza. Ale u źródła leżała nie potrzeba podróży, lecz potrzeba ładu.
— Sejsmograf: jak słuchać drżenia smoków
Zhang Heng, uczony z II wieku naszej ery, zbudował pierwszy znany sejsmograf. To urządzenie przypominało ogromną wazę z głowami smoków, z których pysków zwisały kule. Wokół wazy ustawiono żaby z otwartymi paszczami.
Gdy ziemia zadrżała, kula wypadała z pyska smoka — zawsze z tego, który był zwrócony w stronę epicentrum trzęsienia ziemi — i wpadała do żabiej paszczy. Niesamowite? Tak. I niesłychanie skuteczne.
Zhang Heng nie znał teorii fal sejsmicznych. Nie miał komputerów ani laserów. Ale miał genialny umysł, cierpliwość i potrzebę zrozumienia, jak ziemia mówi do człowieka. Bo dla Chińczyków nawet trzęsienie ziemi nie było „katastrofą”, ale sygnałem, że cesarz źle rządzi — że harmonia niebios została zakłócona.
— Papier i druk: słowa, które nie więdną
Papier — coś, co dziś zmiatamy ze stołu i wrzucamy do kosza. Dla Chińczyków był to wynalazek równie wielki jak ogień. Cai Lun, urzędnik na dworze dynastii Han, udoskonalił technikę wytwarzania papieru około roku 105 naszej ery. Użył do tego kory drzew, resztek konopi, szmat i popiołu.
Papier był lekki, tani i chłonny — idealny do pisania pędzlem. W przeciwieństwie do bambusa czy jedwabiu, papier pozwalał pisać taniej i szybciej. A skoro już można było pisać — pojawił się druk. Najpierw drzeworyt, potem ruchome czcionki.
Na długo przed Gutenbergiem Chińczycy drukowali książki, podręczniki, buddyjskie sutry. Ale i tu druk nie był tylko narzędziem wiedzy — miał porządkować społeczeństwo, przekazywać mądrość, utrwalać zasady moralne. Słowo pisane było jak nić — łączyło pokolenia, związywało przeszłość z teraźniejszością.
— Alchemia taoistyczna: między złotem a nieśmiertelnością
Zachodnia alchemia szukała kamienia filozoficznego. Chińska — eliksiru nieśmiertelności. W IV wieku naszej ery taoistyczni mistrzowie zaczęli eksperymentować z rtęcią, siarką, cyną i innymi pierwiastkami. Szukali substancji, która mogłaby zatrzymać śmierć.
Oczywiście — nie znaleźli jej. Wielu z nich zmarło z powodu własnych mikstur. Ale przy okazji odkryli setki reakcji chemicznych. Wynaleźli proch strzelniczy. Zrozumieli fermentację, destylację, krystalizację. Powstały pierwsze laboratoria.
Wiedza ta miała wymiar duchowy — alchemik nie był tylko chemikiem, był też mędrcem, który przez manipulację substancjami poznawał zasady rządzące światem. Substancje nie były martwe — miały swoje energie, przemiany, wzajemne powiązania. Alchemia była nie tylko początkiem chińskiej chemii — była także metafizyką w praktyce.
— Medycyna chińska: ciało jako krajobraz
W Europie ciało było analizowane jak maszyna. W Chinach — jak krajobraz. Krew była rzeką. Serce było cesarzem. Nerki — filarami życia. A całe ciało — mapą energii. Medycyna chińska powstała z obserwacji przyrody i przekonania, że człowiek jest częścią natury.
Podstawą leczenia była równowaga. Dwa pierwiastki — „yin” i „yang” — musiały być w stanie dynamicznej równowagi. Gdy dominował jeden — pojawiała się choroba.
Stąd akupunktura — sztuka przywracania przepływu energii przez meridiany. Stąd ziołolecznictwo — każda roślina miała swoje „ciepło”, „smak”, „kierunek działania”. Stąd dietetyka, masaże, ćwiczenia qi gong. Medycyna była częścią filozofii życia. Nie chodziło tylko o „leczenie”, ale o życie w zgodzie z rytmem wszechświata.
— Kalendarze i astronomia: cesarz pod gwiazdami
Chińczycy bardzo wcześnie zaczęli obserwować niebo. Już w III tysiącleciu p.n.e. znali zaćmienia Słońca, fazy Księżyca, ruchy planet. Ale astronomia nie była tu nauką „czysto poznawczą” — miała wpływ na rządy, decyzje polityczne, kalendarz, rytuały.
Cesarz nie był tylko politykiem. Był Synem Niebios. Musiał znać wolę niebios — a ta objawiała się w układzie gwiazd. Każdy rok, każdy miesiąc, każdy dzień miał swoje miejsce w cyklu natury. Dlatego opracowano niezwykle złożone kalendarze, łączące cykl księżycowy z solarnym, uwzględniające zaćmienia, przesilenia, pory roku.
Być może najważniejsze w chińskiej nauce było to, że nie oddzielała ona wiedzy od etyki. Wiedzieć — znaczyło działać właściwie. Wiedza miała służyć harmonii: w rodzinie, w państwie, we wszechświecie.
— Filozofia porządku: Konfucjusz, Laozi i inni
Chińska nauka nie powstałaby bez dwóch gigantów: Konfucjusza i Laozi.
Konfucjusz mówił: „Ucz się, by służyć”. Wiedza była obowiązkiem moralnym. Miała prowadzić do poprawnego życia, a nie do sławy czy bogactwa. Dla niego nauka to był trening duszy. Zasady etyczne, rytuały, obowiązki wobec rodziny — wszystko to miało tworzyć ład społeczny.
Laozi z kolei głosił, że najgłębsza mądrość to zgoda na bieg rzeczy. Nie walcz, nie wymuszaj — płyń jak woda. Nauka była dla niego narzędziem dostrojenia się do tao — drogi wszechświata. Nie chodziło o to, by „rozumieć” świat, ale by z nim współbrzmieć.
Te dwie postawy — aktywna i bierna, konfucjańska i taoistyczna — przez wieki przenikały się w chińskim podejściu do wiedzy.
Scenka: „Mistrz Lao i zegar wodny”.
Zbliżał się świt. Mgła unosiła się nad rzeką Jangcy jak woal ciszy. W ogrodzie pełnym kamieni, bonsai i herbacianych krzewów siedział starzec w lnianej szacie. Obok stał misternie zbudowany zegar wodny — pojemnik, z którego rytmicznie kapała woda, odliczając czas nie tykaniem, ale milczeniem.
Mistrz Lao pochylał się nad zegarem i wlewał doń wodę. Jego uczeń, młody skryba z Kantonu, zapytał:
— Mistrzu, czy naprawdę czas można zmierzyć kroplami?
Mistrz spojrzał łagodnie.
— Czas nie płynie, mój chłopcze. To my wpadamy w jego nurt. A każda kropla przypomina nam, by płynąć z nim — nie pod prąd.
Zegar milczał. Woda kapała. Słońce powoli wyłaniało się zza wzgórz. I wszystko było na swoim miejscu.
To co teraz przeczytamy będzie być może nieco ryzykowne, ale czyż nie jest prawdą, że to, co dzisiaj Chiny osiągnęły nie zawdzięczają konfucjanizmowi? To nie epoka Mao Tse-Tunga i komunizm stały się źródłem ich obecnych sukcesów. Ta nieszczęsna epoka raczej pokazała, że Chiny są nie do zniszczenia. Mimo skrajnego upodlenia ten naród przetrwał i otrząsnął się.
Obecny ustrój, mimo iż komunistyczny ale uwzględniający naukę Konfucjusza pozwolił na to, że na przestrzeni ostatnich dwóch dekad Chiny wyszły na czołówkę. Dlatego też w naszych rozważaniach poświęcimy nieco więcej uwagi właśnie Konfucjuszowi.
Konfucjusz i nauka harmonii — to filozofia, która przetrwała cesarzy i rewolucje, dlatego poświęcimy mu nieco więcej uwagi.
Kiedy w Europie powstawały pierwsze zalążki nauki opartej na eksperymencie i logice Arystotelesa, w Chinach kształtowała się zupełnie inna droga. Nie tyle nauka jako metoda odkrywania praw rządzących przyrodą, ile raczej mądrość jako narzędzie tworzenia ładu w świecie. U jej podstaw leżała filozofia Konfucjusza — myśliciela, który nie był uczonym w naszym dzisiejszym rozumieniu, a mimo to jego myśl miała ogromny wpływ na rozwój nauki w Chinach. I co równie zadziwiające — ma ten wpływ do dziś, także w nowoczesnym, komunistycznym państwie.
Konfucjusz (Kong Fuzi), żyjący w VI wieku p.n.e., był urzędnikiem, nauczycielem i etykiem. Nie pisał traktatów filozoficznych w stylu zachodnim. Jego nauczanie miało charakter praktyczny, oparte było na przykładach, sentencjach, rozmowach i anegdotach. Zamiast zadawać pytania w stylu: „Z czego składa się świat?”, pytał: „Jak żyć, by zachować porządek?”. Dla niego najwyższą wartością była harmonia społeczna — zbudowana na szacunku, tradycji, obowiązku i hierarchii.
Wbrew pozorom nie był ani konserwatystą, ani buntownikiem. Był realistą i pragmatykiem. Jego słynne powiedzenie: „Rządzić znaczy dawać przykład” uczyło, że władza nie opiera się na strachu ani sile, lecz na moralnym autorytecie. To od mądrego władcy zaczyna się porządek — bo jeśli on postępuje sprawiedliwie, to ludzie będą naśladować jego cnotę.
Konfucjusz cenił naukę, ale nie dla samej ciekawości. W jego oczach wiedza była narzędziem moralnego kształtowania człowieka. Nauka miała sens tylko wtedy, gdy służyła wspólnemu dobru, a nie pysze uczonego. Pisał: „Uczenie się bez myślenia jest próżne; myślenie bez uczenia się — niebezpieczne”.
Z tego podejścia wynikał ogromny szacunek do edukacji. W Chinach już w starożytności powstał system egzaminów państwowych dla urzędników — pierwszy taki system na świecie. Młodzi ludzie uczyli się przez lata, by wykazać się znajomością klasycznych tekstów, moralnością i umiejętnością rozwiązywania konfliktów. Nauka była ścieżką awansu społecznego, a nie tylko narzędziem produkcji czy walki o władzę.
Ten model przetrwał przez wieki. Nawet kiedy Chiny padały ofiarą wojen, rewolucji czy inwazji, system egzaminacyjny i etos urzędniczy oparty na konfucjanizmie trwał. Cesarze, wojownicy, a nawet komuniści — wszyscy w jakimś sensie musieli się z nim liczyć.
Chyba tylko komuniści Mao Tse-Tunga przestali się z nim liczyć ale o dziwo, nie zniszczyli Konfucjusza ani nie odrzucili lub zabronili jego nauki. Chrześcijaństwo zostało zakazane ale nie konfucjanizm.
Dlaczego komuniści nie zniszczyli Konfucjusza? To bardzo ważne pytanie. Wydawałoby się, że to prostacy a jednak dostrzegli w konfucjanizmie pozytywne cechy i postanowili przejąć i wykorzystać jego dobro.
W XX wieku, po zwycięstwie rewolucji komunistycznej, wydawało się, że stara filozofia Konfucjusza odejdzie w niepamięć. Mao Zedong mówił o potrzebie „zburzenia czterech starych rzeczy”: starych idei, kultury, zwyczajów i nawyków. W czasie tzw. rewolucji kulturalnej uczniowie w czerwonych chustach palili konfucjańskie księgi, niszczono świątynie i groby dawnych mędrców.
Ale… nie udało się. Bo nawet komuniści potrzebowali porządku, dyscypliny i autorytetu. A te wartości najlepiej opisywała właśnie filozofia Konfucjusza. Z czasem rząd zaczął nie tylko tolerować konfucjanizm, ale na nowo go promować jako część „chińskiej tożsamości”. Władze uznały, że nie mogą opierać legitymacji jedynie na ideologii marksistowskiej — potrzebowały głębszego zakorzenienia w historii. Konfucjusz wrócił więc na pomniki, do szkół i podręczników.
Dziś mówi się wręcz o „renesansie konfucjanizmu”. Uniwersytety otwierają instytuty Konfucjusza, prowadzi się badania nad jego tekstami, a chińska polityka zagraniczna lubi powtarzać, że świat powinien być harmonijną wspólnotą, a nie polem walki interesów — co brzmi bardzo w duchu Konfucjusza.
Nie trzeba szukać dowodów na poparcie konfucjanizmu, wystarczy popatrzeć na efekty gospodarcze Chin, szczególnie na ostatnią dekadę.
Wielu, do dnia dzisiejszego zadaje sobie bardzo ważne pytanie: Czym różni się konfucjanizm od zachodniego rozumienia nauki?
To ważne pytanie. Dla Europejczyków nauka to przede wszystkim metoda: obserwacja, eksperyment, hipoteza, weryfikacja. Dla Chińczyków, przynajmniej przez wiele wieków, była to raczej część ogólnego systemu kształcenia mędrców — czyli ludzi, którzy potrafili zarządzać światem zgodnie z zasadami ładu moralnego.
Dlatego tak wiele chińskich wynalazków (kompas, papier, druk, proch) powstawało nie jako efekt badań akademickich, ale jako odpowiedź na konkretne potrzeby praktyczne — często wspierane przez państwo lub świątynie. Próżno szukać w starożytnych Chinach odpowiednika Arystotelesa czy Newtona. Ale nie znaczy to, że brakowało tam myśli — wręcz przeciwnie. Po prostu była ona podporządkowana innym celom: społecznym, moralnym, administracyjnym.
Konfucjanizm nie dzieli i nikogo nie odrzuca, on stał się „spoiwem” chińskiej nauki.
Chińczycy, bardziej niż inne cywilizacje, potrafili zintegrować wiedzę techniczną z porządkiem społecznym i etycznym. To konfucjanizm pozwalał im łączyć astrologię z rolnictwem, alchemię z medycyną, a kaligrafię z wychowaniem. To on mówił: „Człowiek szlachetny bada siebie — i niebo”. Dzisiaj można powiedzieć, że łączyli wiedzę z praktyką, lub po prostu z życiem.
W tym sensie Konfucjusz był nauczycielem nauki, choć nie pisał podręczników. Uczył, jak być człowiekiem, który wie, kiedy mówić, co robić i jak działać w harmonii z całością świata. I dlatego przetrwał, nawet komunistom się nie oparł. Nie potrzebował zapisków i środków łączności Bo nauka bez moralności to tylko narzędzie. Narzędzie niekiedy wysoce szkodliwe dla człowieka. A Konfucjusz uczył, jak być godnym jego używania.
1.6. Grecja: Nauka jako pytanie o istotę
Kiedy myślimy o Grecji, często w wyobraźni pojawiają się białe marmurowe kolumny, błękitne morze i amfiteatry pełne ludzi słuchających mówców. Ale Grecja to nie tylko mitologia i igrzyska olimpijskie. To także moment w historii ludzkości, kiedy nauka po raz pierwszy zaczęła pytać nie tylko „jak?”, lecz także „dlaczego?”. To był czas, gdy umysły zaczęły błądzić dalej niż codzienny połów ryb, uprawa oliwek czy walka o granice polis.
Grecy — przynajmniej ci, którzy mieli czas i możliwość myślenia — zapragnęli zrozumieć samą istotę rzeczy. I to nie po to, by natychmiast coś zbudować, ulepszyć czy sprzedać, ale z czystej ciekawości.
Tacy oni byli i takimi wspomina ich cały świat do dnia dzisiejszego. Takie nazwiska jak: Tales z Miletu, Pitagoras, Heraklit czy Arystoteles każdy uczeń szkoły podstawowej potrafi wymienić, nieprawdaż? No, może o jedno lub dwa nazwiska przesadziłem, nie każdy uczeń wymieni.
Uznajmy, że najlepiej o Grecji będzie opowiadać wymieniając nazwiska najważniejszych jej obywateli. Nie będą to jednak władcy.
Zatem jako pierwszy niech będzie Tales — początek filozofii przyrody.
Zaczniemy od Talesa z Miletu — człowieka, o którym mówi się, że był pierwszym filozofem w Europie. Tales nie szukał odpowiedzi w micie o bogach, ale w naturze. Pytał: „Z czego wszystko powstało?”. I sam odpowiadał: „Z wody”. Dziś może się to wydawać dziwne — przecież wiemy, że materia jest zbudowana z atomów — ale Tales zrobił coś przełomowego: oderwał myślenie o świecie od opowieści religijnych.
To on pierwszy zaczął patrzeć na zjawiska naturalne jak na procesy rządzące się własnymi prawami, a nie wynik gniewu czy kaprysu Zeusa. Podobno przewidział zaćmienie Słońca. Dla Greków musiało to być niemal czarodziejskie — ktoś obiecał, że Słońce się „schowa” i to się stało!
Po Talesie był jego uczeń Anaksymander — ojciec kosmologii?
Uczeń Talesa, Anaksymander, poszedł krok dalej. Powiedział, że początkiem wszystkiego nie jest konkretna substancja, ale coś bezkresnego — „apeiron”. Brzmi to jak wstęp do współczesnych teorii kosmologicznych. Myślał o świecie jako o czymś, co rodzi się i ginie w nieustannym cyklu, a ludzie — podobnie jak wszystkie stworzenia — są częścią tej wielkiej przemiany.
Anaksymander zrobił też pierwszą mapę znanego świata i jako pierwszy narysował schemat mechanicznego modelu nieba. To był krok od mitu ku nauce w czystej postaci.
Pitagoras i harmonia wszechświata. Tu jestem przekonany, że nie ma ucznia w szkole podstawowej, który by nie znał tego matematyka.
Pitagorasa każdy kojarzy z pewnym twierdzeniem. Większość z nas pamięta go z lekcji matematyki, kiedy nauczyciel rysował na tablicy trójkąt prostokątny i mówił o jego słynnym twierdzeniu. Ale Pitagoras był kimś więcej niż matematykiem — był filozofem, który wierzył, że cała rzeczywistość jest muzyką i liczbą.
Dla niego liczby nie były tylko narzędziem rachunku, ale esencją bytu. Gdy patrzył na struny instrumentu, dostrzegał, że długości strun i wysokość dźwięku są powiązane proporcjami. Dla niego to znaczyło, że kosmos jest uporządkowany według matematycznych zasad. Można powiedzieć, że Pitagoras nadał nauce ton — dosłownie i w przenośni.
Heraklit — wszystko płynie czyli słynne „panta rhei”. Również każdy słyszał.
Kolejny myśliciel, Heraklit z Efezu, nie szukał stałości, lecz zmiany. „Panta rhei” — wszystko płynie — to jego słowa. Heraklit wierzył, że świat jest w nieustannym ruchu i że to napięcie między przeciwieństwami — gorącym i zimnym, życiem i śmiercią — napędza całą rzeczywistość.
Jego myśl była trudna i surowa, ale to on położył fundamenty pod późniejsze rozważania o procesach i dynamice w przyrodzie. Można powiedzieć, że w pewnym sensie przeczuwając fizykę, mówił o równowadze i przemianie, zanim Newton czy Einstein przyszli na świat.
Euklides — pozbierał, poukładał, skutecznie dopasował i zrobił wielki porządek w geometrii.
Kiedy mówimy o greckiej nauce, nie sposób pominąć Euklidesa. Jego „Elementy” to jedna z najważniejszych książek w historii — była używana przez ponad dwa tysiące lat jako podręcznik geometrii i dzisiaj nadal jest wydawana. „Elementy” to książka, która stała się najczęściej kopiowanym dziełem po Biblii.
Euklides zebrał i uporządkował całą ówczesną wiedzę geometryczną w spójny, logiczny system. Zaczął od kilku oczywistych twierdzeń — aksjomatów — i z nich wyprowadzał kolejne wnioski. Ta metoda dedukcyjna stała się wzorem dla późniejszych nauk: jeśli coś można jasno zdefiniować i dowieść, to można na tym budować całą teorię.
Co ciekawe, Elementy były nie tylko podręcznikiem dla uczniów. W średniowieczu, gdy ktoś chciał pokazać, że potrafi myśleć logicznie, często zaczynał od nauki geometrii Euklidesa. Nawet w czasach nowożytnych Newton posługiwał się podobną metodą w swojej „Matematycznych zasadach filozofii przyrody”.
Tak oto pojawił się Euklides z Aleksandrii — architektem rozumu go nazywali. Jego dzieło nie była zbieraniną faktów, lecz był to matematyczny system. Zaczął od praw oczywistych zwanych aksjomatami. Potem przeprowadził dowody pozostałych twierdzeń w sposób absolutnie ścisły nie budzący żadnych wątpliwości.
Tak Euklides budował całość, krok po kroku. Za to właśnie nazwany został architektem rozumu.
Dlaczego to takie ważne? Bo Euklides pokazał, że wiedza może być pewna, jeśli oprzemy ją na solidnych fundamentach i będziemy myśleć logicznie. To był wzorzec dla całej nowożytnej nauki — od Kartezjusza, przez Newtona, po współczesną matematykę komputerową. Na przestrzeni lat powstało jeszcze kilka rodzajów geometrii, jednak geometria Euklidesowa się obroniła i nadal wiedzie prym w szkołach nie tylko podstawowych. Nawet najnowsze programy komputerowe się jej nie wstydzą.
Gdy w XVI i XVII wieku Europa zaczęła rodzić naukę nowożytną, Galileusz, Kepler czy Newton wracali do greckiej metody: od jasnych założeń do ścisłych wniosków.
Kartezjusz pisał, że chciałby oprzeć filozofię na metodzie Euklidesa. Newton w swoich „Principiach” posługiwał się stylem geometrycznym, aby jego prawa ruchu wyglądały tak niepodważalnie, jak twierdzenie Pitagorasa.
Wreszcie zjawia się Arystoteles — nazywają go katalogiem świata.
Jedni nazywają go katalogiem świata inni nazywają go pierwszym „uniwersytetem w jednej osobie” — to właśnie Arystoteles. Uczeń Platona, nauczyciel Aleksandra Wielkiego, autor dzieł o logice, etyce, biologii, meteorologii, polityce i sztuce.
Arystoteles miał obsesję na punkcie porządkowania wiedzy. Badał wszystko — od ruchu gwiazd po zwyczaje zwierząt. Opisywał rośliny, tworzył pierwsze systematyki biologiczne. To on stworzył formalne zasady logiki, które pozwalały stwierdzić, czy argument jest poprawny.
Co ważne — Arystoteles wierzył, że świat można poznać, obserwując go. Nie opierał się tylko na rozumowaniu, jak wielu jego poprzedników, ale również na doświadczeniu. Można więc powiedzieć, że był jednym z ojców metody naukowej, chociaż w jego czasach eksperymenty były jeszcze rzadkością.
Pewnie dzisiaj nazwano by ich kosmologami: Eudoksos, Hipparch, Ptolemeusz.
Grecja patrzyła też w górę. Eudoksos z Knidos próbował opisać ruch planet za pomocą systemu współśrodkowych sfer. Choć jego model był skomplikowany, był pierwszym poważnym matematycznym podejściem do astronomii.
Potem przyszedł Hipparch, który zrobił katalog ponad tysiąca gwiazd i odkrył precesję osi ziemskiej — fakt, że kierunek, w którym wskazuje oś Ziemi, powoli się zmienia.
Na koniec Ptolemeusz stworzył w II wieku naszej ery model geocentryczny — Ziemia w centrum, a wokół niej krążą Słońce, Księżyc i planety. Ten model przetrwał ponad 1300 lat, aż do Kopernika. Choć z dzisiejszej perspektywy był błędny, był jednak ogromnym osiągnięciem — próbą matematycznego opisania całego kosmosu.
Tak, to nasz Kopernik obalił model geocentryczny chociaż nie bez oporów sobie współczesnych.
Wielką nowością greckiej myśli było to, że nauka nie musiała być od razu praktyczna. W Mezopotamii czy Egipcie wiedza służyła głównie władzy, rolnictwu, budowie czy medycynie. W Grecji można było pytać o istotę rzeczy dla samej radości rozumienia.
To dlatego powstawały szkoły filozoficzne — Akademia Platona, Liceum Arystotelesa — w których uczono nie tylko rzemiosła, ale i myślenia. Grecy wierzyli, że człowiek jest w pełni sobą wtedy, gdy rozumie świat.
Grecy potrafili badać świat, nie pytając „po co?”. Wymyślili teorię atomów (Demokryt), choć nie mieli narzędzi, by to sprawdzić. Tworzyli modele kosmosu, które nie służyły rolnikom ani wojsku, ale umysłowi.
Ta swoboda myślenia była ich największym wynalazkiem: w nauce można pytać nie tylko „jak?”, ale i „dlaczego?”.
Bez tego ducha pytania — nie byłoby nowoczesnej fizyki, matematyki, ani filozofii nauki.
Scenka: „Archimedes i błysk odkrycia”.
Słońce stało wysoko nad Syrakuzami, a powietrze było tak przejrzyste, że z ogrodów królewskiego pałacu widać było dalekie, połyskujące w słońcu morze. Archimedes, ubrany w prostą tunikę, powoli szedł w stronę sadzawki w ogrodzie. Nie było tu tłumu uczniów ani zgiełku warsztatów — tylko cisza, przerywana śpiewem cykad.
Długo myślał nad problemem, który dał mu król Hieron: jak sprawdzić, czy złotnik nie oszukał, dodając srebra do królewskiej korony. Dni mijały, a odpowiedź wciąż wymykała się jego rozumowi. Aż do tej chwili.
Zanurzył stopę w chłodnej wodzie i poczuł, jak tafla drży. Obserwował, jak poziom wody podnosi się wraz z jego ciałem. W jego umyśle dwie odległe dotąd myśli — o ciężarze i objętości — nagle połączyły się w jedną jasną całość.
— Eureka! — wyszeptał, jakby mówił do samej wody. Nie krzyczał, bo odkrycie było zbyt delikatne, by je spłoszyć. To nie była radość tłumu na stadionie. To był ten cichy, nagły błysk, którego się nie planuje, który jest jak przebicie się promienia słońca przez chmury w zimowy poranek.
Zamknął oczy i w tej krótkiej chwili zrozumiał, że jest częścią większej tradycji. Widział w wyobraźni Talesa wpatrzonego w gwiazdy, Euklidesa kreślącego idealne linie w piasku, Arystotelesa pochylonego nad pergaminem. Wszyscy oni stawiali pytania nie po to, by zbudować lepszą machinę wojenną czy szybciej zasiać zboże, lecz by dotknąć samej istoty rzeczy.
Archimedes wstał i odszedł od sadzawki. Wiedział, że jutro wytłumaczy królowi, jak ważyć koronę bez jej niszczenia. Ale dla niego samego to, co zaszło, było czymś więcej. Było dowodem, że prawdziwe odkrycie jest jak rzadkie, nieuchwytne zjawisko na niebie — pojawia się nagle, ale tylko dla tego, kto długo patrzy i nie przestaje pytać.
1.7. Rzym: Nauka organizacji i praktyki
Rzym uczy nas przede wszystkim jednego: nauka może być narzędziem porządku. Nie zawsze zaczyna się od pięknej teorii; czasem zaczyna się od drogi, mostu, rury, które muszą działać dla ludzi tu i teraz. Rzymianie nie byli pierwsi, którzy mierzyli, liczyli czy rysowali plany. Jednak nikt przed nimi nie połączył tylu umiejętności — inżynierii, prawa, administracji — w jeden system, który potrafił zorganizować wielkie państwo i utrzymać funkcjonowanie życia codziennego na ogromną skalę. Ich drogi — viae — to nie tylko kamienne pasy prowadzące z punktu A do B. To była logistyka w konkretnej postaci: warstwy tłucznia i żwiru, starannie ułożone kamienne płyty, spadki zaplanowane tak, by deszcz nie niszczył konstrukcji; wszystko po to, by wojsko, poczta, kupcy i urzędnicy mogli dotrzeć tam, gdzie trzeba, szybko i pewnie. Droga rzymska dawała imperium mobilność.
Mosty z łukami przenosiły drogi nad rzekami i dolinami, a akwedukty doprowadzały wodę do miast, fontann, łaźni i domów; woda była warunkiem życia i zdrowia, i Rzym to rozumiał. Potrafili konstruować akwedukty na setki kilometrów, z użyciem precyzyjnego spadku, kamiennych mostów i, tam gdzie trzeba było, rur ołowianych lub kamiennych. Umieli też połączyć materiał z myślą techniczną: odkrycie i szerokie stosowanie betonu z dodatkiem popiołu wulkanicznego (pozzolana) dało im możliwość budowania kopuł i wielkich hal, jak ta w Panteonie, gdzie betonowa kopuła przetrwała tysiąclecia. To, co dla Greka było pięknem formy, Rzymianin przekuwał w trwałość formy. Ich architektura jest praktyczna i monumentalna zarazem — uczy Trwania. Ten pragmatyzm techniczny przełożył się też na system urządzeń i rzemiosł: mosty i drogi budowali specjaliści, pomiary prowadziła grupa gromatici, używano groma — prostego przyrządu do wytyczania prostopadłości i osi dróg. Centuriazione — system podziału ziemi kolonialnej — była sposobem nie tylko gospodarczym, ale i politycznym; przez planowanie terenów Rzym kontrolował kolonizację i nadawał krajowi ramy administracyjne.
Prawo rzymskie to druga wielka siła, która uczyniła Rzym tak efektywnym. Prawo nie było tam jedynie zbiorem nakazów; stało się nauką społeczną, z własną logiką, terminologią i praktyką. Pojęcie ius, prawa, zaczęło organizować relacje między ludźmi: własność, umowy, spadki, zobowiązania. Od Praw Dwunastu Tablic po późniejsze komentarze jurystów, Rzym rozwijał instytucje prawne, które dawały przewidywalność i możliwość rozstrzygania sporów.
Był to system praktyczny — prawo regulowało podatki, obowiązki wojskowe, prawa obywateli i obcokrajowców — ale też schładzało społeczne napięcia, bo dawało procedury, a procedury dawały porządek. W Senacie i w urzędach prawo funkcjonowało jako narzędzie państwowego myślenia: decyzje administracyjne miały opierać się na regułach, a prawnicy-rzeczoznawcy formułowali opinie, które potem stawały się precedensami.
Ta tradycja praktycznej logiki prawnej, systematycznego rozumowania o sprawiedliwości i prawie, dotrwała w europejskim systemie prawnym aż do czasów nowożytnych; codzienna myśl prawnicza — interpretacja tekstów, formułowanie argumentów i skrupulatne rozumowanie — to spuścizna Rzymu.
Ustrój polityczny Rzymu — zwłaszcza w okresie republiki — miał elementy, które przypominają dziś demokrację, choć w znaczeniu daleko ograniczonym. Senat rzymski nie był organem uchwałodawczym w dzisiejszym sensie, nie był też władzą absolutną, lecz przez wieki stał się miejscem, gdzie doradzano, kierowano polityką zagraniczną, rozdzielano środki na wojsko i publiczne przedsięwzięcia, a także zatwierdzano nominacje. Senat miał wpływ na politykę zagraniczną, finanse i administrowanie prowincjami; jego decyzje miały wagę moralną i polityczną.
W praktyce rządziła elita — magistraci, konsulowie i trybuni — a parlamentarne zgromadzenia ludowe (comitia) miały prawa uchwałodawcze i wyborcze, ale cały system opierał się na mieszance tradycji arystokratycznej i procedur republikańskich. Był to model, w którym nauka organizacji społecznej i praktyczna administracja wchodziły w dialog: aby utrzymać Imperium, potrzebny był plan, procedura, rachunek pieniędzy i logiczny łańcuch odpowiedzialności. Ktoś musiał zliczyć ludzi do wojska — i tu wchodził cenzor z przeprowadzanym co pięć lat spisem; ktoś musiał rozdzielić ziemię, zbadać granice i ustalić podatki — i tu pojawiali się agrimensores. To wszystko oznaczało system ministerialny w zarodku: biurokrację opartą na zapisach, prawie i praktykach.
Kalendarz juliański, wprowadzony przez Juliusza Cezara w 45 roku p.n.e., jest kolejnym przykładem rzymskiej myśli praktycznej. Kalendarz przed juliańskim był chaotyczny: miesiące były regulowane przez pontifexów, a interkalacje bywały wykorzystywane politycznie. Juliusz Cezar, wzorując się częściowo na kalendarzu egipskim i astronomicznych obserwacjach, ustalił rok na 365 dni i 6 godzin, co dało regułę dodawania roku przestępnego co cztery lata. To było wielkie uproszczenie i stabilizacja, które ułatwiły planowanie rolnicze, administrację podatkową i rytuały religijne. Choć nie było to rozwiązanie idealne — tropikalny rok ma nieco mniej niż 365,25 dnia, więc kalendarz juliański wprowadzał drobny błąd, który został skorygowany dopiero gregoriańską reformą w XVI wieku — dla Rzymian było to narzędzie porządku. Liczy się praktyczny efekt: czas jako miara, która pozwala gospodarzyć, planować zbiory, obliczać podatki i organizować życie publiczne.
Medycyna wojskowa to kolejna dziedzina, w której Rzym pozostawił ślad. Armia rzymska nie była tylko siłą bojową; była też maszyną zdrowotną. Służba medyczna — medici legionis — to lekarze przydzieleni do oddziałów, wyposażeni w zestawy narzędzi chirurgicznych, szkoleni do pracy na polu bitwy i w obozie. Valetudinaria — szpitale polowe przy fortach — były miejscami opieki nad rannymi, zorganizowanymi i stałymi. Rzymska medycyna wojskowa rozwijała techniki opatrunków, ekstrakcji strzał, szycia ran i rehabilitacji, co przekładało się na niższą śmiertelność i szybszy powrót żołnierzy do służby. Poza tym rozwijano systemy sanitarne: kanalizacja (Cloaca Maxima w Rzymie), umiejętność odprowadzania wody, publiczne łaźnie i toalety — wszystko to wpływało na zdrowie publiczne. Wojenna potrzeba porządku sanitarnego przenosiła się do cywilnego życia: rzymskie miasto miało być uporządkowane, czyste, z wodą i odpływem — a to miało wymiar zdrowotny i społeczny.
Trzeba też przypomnieć, że rzymska nauka nie była dziełem tylko rzymian. To cywilizacja, która umiała czerpać. Grecka myśl, medycyna helleńska, inżynieria etruska — to wszystko wchodziło w skład rzymskiego repertuaru. Etruskowie, żyjący w Italii przed Rzymem, zostawili trwałe ślady: kanalizacyjne systemy, umiejętność odwadniania terenów, urbanistykę, użycie łuku w konstrukcjach i pewne techniki budowlane. To od nich Rzym przejął wczesne rozwiązania kanalizacyjne i wiele elementów rytuału religijnego, a alfabet łaciński ma bezpośredni związek z pismem etruskim, które samo było pochodną greckiej tabeli.
Etruskowie byli w kontakcie z kulturami Morza Śródziemnego — stąd ich techniczna wiedza mogła mieć wpływy greckie, fenickie i miejscowe, a oni sami umieli je przetworzyć i zastosować w praktyce. Poza Rzymem ich wpływy widać w miastach Etrurii: Tarquinia, Cerveteri, Veii, gdzie wielkie nekropolie, dekoracje grobowe i struktury miejskie pokazują techniczną sprawność i artystyczne wyczucie. Rzymska nauka w dużej mierze była więc „przetworzoną” wiedzą przodków: Rzymianie brali to, co działało, ulepszali organizację, standaryzowali procedury i masowo wdrażali rozwiązania.
Ta mieszanka praktycyzmu, prawa i zdolności do adaptacji dała Rzymowi przewagę. Być może największym wkładem Rzymian nie są pojedyncze wynalazki, lecz umiejętność organizacji wiedzy: katalogowania, standaryzacji, tworzenia procedur i instytucji, które potrafiły wdrożyć techniczne rozwiązania na skali imperium. To podejście jest widoczne w każdej dziedzinie — od budowy drogi, przez przepisy prawne, aż po urząd medyczny w obozie. Rzym nauczył ludzi, że nauka nie musi być oderwana od życia; że teoria i praktyka mogą ze sobą współpracować, a porządek administracyjny jest równie cennym narzędziem, co wynalazek.
Patrząc na pozostawione budowle i dokumenty, widzimy też drugą prawdę: trwałość powstaje wtedy, gdy wynalazek ma swoją kulturę wdrożenia. Sam projekt akweduktu jest genialny, ale potrzebne są też zapisy, pracownicy, konserwacja, podatek na utrzymanie i prawo, które chroni infrastrukturę. W tym Rzym był mistrzem. I dlatego, gdy stoimy dziś na kamiennej drodze, pod stopami słyszymy echo tego, co kiedyś było systemem — systemem, który łączył inżynierię z prawem, administracją i opieką zdrowotną.
W ogrodzie przy jednym z nowych akweduktów stoi inżynier. Kładzie ucho na zimnym kamieniu łuku i nasłuchuje, jak biegnie w nim woda. Uśmiecha się i mówi cicho, bardziej do siebie niż do stojącego obok młodego pomocnika: „Słyszysz? Woda mówi — jeśli umiesz ją czytać”.
Taka wielka i piękna cywilizacja a jednak upadła, dlaczego? Do dnia dzisiejszego wielu historyków próbuje dojść przyczyn. Chyba wszyscy oni się skłaniają do twierdzenia, że przyczyny były dwojakie.
Historycy są zgodni co do tego, że upadek Rzymu nie miał jednej przyczyny — to był proces, w którym czynniki zewnętrzne i wewnętrzne nakładały się na siebie i wzajemnie wzmacniały.
Barbarzyńcy mogli Rzym ostatecznie obalić, bo Rzym sam wcześniej mocno się osłabił. Jednak jak na razie oni tylko wywierali silną presję.
Wędrówka ludów w IV–V w. n.e., szczególnie ruch Hunów z Azji, spowodowała lawinę przesiedleń. Germańskie plemiona (Wizygoci, Ostrogoci, Wandalowie, Burgundowie) uciekały przed Hunami… prosto w granice Cesarstwa.
W 410 r. Wizygoci Alaryka zdobyli i splądrowali Rzym — pierwszy taki upokarzający cios od 800 lat. W 455 r. Wandalowie dokonali kolejnego łupieżczego najazdu.
W 476 r. ostatni cesarz zachodniorzymski, Romulus Augustulus, został zdetronizowany przez Odoakra.
Gdyby Rzym był w szczytowej formie, prawdopodobnie poradziłby sobie z tymi najazdami — wcześniej wielokrotnie wygrywał z silniejszymi przeciwnikami. Problem w tym, że w V w. był już politycznie i gospodarczo rozchwiany.
Cesarstwo stało się areną nieustannych walk o władzę. Władcy zmieniali się często po zamachach lub spiskach, co rozbijało stabilność państwa.
Korupcja i brak autorytetów to ogromny ból Rzymu. Senat miał coraz mniejsze znaczenie, armia zaczęła służyć bardziej dowódcom niż państwu, a urzędnicy częściej dbali o swoje kieszenie niż o interes publiczny. Rosnące podatki, inflacja, dewaluacja monet i kryzys handlu (często z powodu braku bezpieczeństwa na drogach).
Nastąpił zupełny zanik obywatelskiego ducha — coraz mniej ludzi chciało służyć w armii (zaciągano barbarzyńców jako najemników), coraz więcej żyło z rozdawnictwa (chleb i igrzyska).
Wreszcie nastąpił podział imperium. Po 395 r. Rzym został formalnie podzielony na część wschodnią i zachodnią. Wschód (Bizancjum) był bogatszy i bardziej zorganizowany, więc przetrwał, ale Zachód został osłabiony i pozbawiony wsparcia.
Wielu dzisiejszych badaczy uważa, że najazdy barbarzyńskie były iskrą, ale „proch” nagromadził się wcześniej. Upadek był więc bardziej skutkiem wewnętrznego rozkładu niż samych sił zewnętrznych.
To trochę jak z wielkim drzewem — może wyglądać na potężne, ale jeśli od środka jest spróchniałe, wystarczy silniejszy wiatr, by runęło.
Jeżeli pada tak wielkie państwo a z nim cała cywilizacja należy przyjrzeć się temu aktowi upadku dla wyciągnięcia wniosków dla siebie, na przyszłość. Czy można temu zapobiec?
W dziejach imperiów jest coś powtarzalnego, niemal matematycznego. Wielkie potęgi rosną, rozkwitają, a potem — gdy same w siebie uwierzą zbyt mocno — zaczynają się rozpadać. Rzym jest tego najgłośniejszym przykładem. Przez wieki dominował nad światem znanym Europejczykom, miał sprawną armię, drogi, prawo, kulturę. A jednak w V wieku po Chrystusie legioniści ustępowali barbarzyńcom, mury miast pękały, a cesarze byli marionetkami w rękach własnych generałów.
Często wskazuje się na Hunów, Wizygotów czy Wandalów — rzeczywiście ich najazdy były ciosem śmiertelnym. Ale to tak, jakby powiedzieć, że dom runął dlatego, że przyszedł huragan, a nie zauważyć, że latami gniły belki i fundamenty. Upadek Rzymu był wynikiem współdziałania dwóch sił: naporu zewnętrznego i erozji wewnętrznej.
Erozja ta miała wiele twarzy: rozrzutność elit, które traktowały państwo jak prywatny folwark; korupcja urzędników; zanik wiary w ideały republikańskie i obywatelskie; nadmierne rozdawnictwo i uzależnienie ludu od „chleba i igrzysk”. Rzymianin z czasów Republiki czuł, że państwo to on sam — obywatel, który ma obowiązki i prawa. Rzymianin z końca Cesarstwa coraz częściej oczekiwał tylko, że państwo da mu spokój, jedzenie i rozrywkę.
Współczesne państwa mogą w tym lustrze zobaczyć swoje odbicie. Polska także stoi dziś przed wyzwaniami zewnętrznymi — rywalizacją mocarstw, presją gospodarczą, wojną informacyjną. Ale nawet największy mur graniczny nic nie da, jeśli od środka społeczeństwo osłabnie, jeśli autorytety przestaną być wzorem, a elity oderwą się od ludzi.
Rzymska lekcja brzmi: potęga zaczyna się w sercach obywateli. Silne państwo to takie, które potrafi utrzymać wspólne wartości, dba o sprawiedliwość, nie marnuje zasobów na kaprysy władzy, a jednocześnie jest gotowe na zagrożenia zewnętrzne. Upadek przychodzi wtedy, gdy obywatele przestają się czuć współodpowiedzialni, a władza zamiast przewodzić — kupuje lojalność prezentami.
Polska może uniknąć losu Rzymu, jeśli będzie pielęgnować zarówno swoje mury, jak i swoje sumienie. Historia pokazuje, że barbarzyńcy zawsze czekają za bramą — ale wchodzą tylko wtedy, gdy drzwi otworzymy od środka.
Nadarza się niezwykła sytuacja aby spojrzeć na nasz kraj poprzez historię Rzymu. Czy i my możemy skorzystać z tej historii, z jej nauk.
Historia jest cierpliwym nauczycielem. Mówi, powtarza, ostrzega — ale uczniowie często zasypiają na lekcji. Los Rzymu to jedna z najgłośniejszych lekcji, jakie ludzkość kiedykolwiek dostała, i jednocześnie jedna z tych, które najchętniej ignorujemy. Bo przecież nam, nowoczesnym, z komputerami, dronami i lotami w kosmos, nie grozi los upadku starożytnego imperium.
— Prawda to?
Tyle, że Rzym też tak myślał.
Rzymianie przez wieki wierzyli w swoją niezwyciężoność. Ich drogi oplatały pół świata, prawo kształtowało życie obywateli w prowincjach oddalonych o tysiące kilometrów, a legiony były symbolem żelaznej dyscypliny. A jednak w V wieku n.e. imperium zachodnie legło w gruzach. Dlaczego? Odpowiedź nie jest prosta — bo nie chodziło o jeden cios, ale o długie, powolne osłabianie organizmu państwowego.
Owszem, najazdy barbarzyńców były ostatnim aktem tej tragedii. Hunowie, Wizygoci, Wandalowie, Ostrogoci — nazwy brzmią jak fragment listy z kronik wojennych. Ale to nie oni sami zniszczyli Rzym. Oni tylko wykorzystali sytuację, w której imperium było już kruche od środka. Zresztą, gdyby państwo było zdrowe, miało sprawne wojsko, silną gospodarkę i jednomyślną elitę, nie dałoby się tak łatwo rozbić.
Wewnętrzna choroba Rzymu była dużo poważniejsza niż zewnętrzne zagrożenia. Elity, zamiast służyć państwu, zajmowały się własnymi interesami. Korupcja i nepotyzm stały się codziennością. Armia, kiedyś dumna i zdyscyplinowana, zaczęła składać się w dużej mierze z najemników — obcych, często nieprzywiązanych do idei Rzymu. Obywatele tracili wiarę w sens wspólnoty. Religijne i polityczne spory rozbijały jedność. Gospodarka kulała, a obciążenia podatkowe rosły. W końcu pojawił się też kryzys demograficzny — coraz mniej ludzi było gotowych walczyć i pracować dla państwa.
Czy coś nam to przypomina? Wydaje się, że wystarczy rozejrzeć się po świecie — i po Polsce. Nie chodzi o to, żeby na siłę porównywać współczesne społeczeństwo z antycznym Rzymem, bo czasy są inne, a realia nieporównywalne. Ale mechanizmy upadku państw bywają zaskakująco podobne.
Kiedy państwo traci zdolność do obrony swoich granic — czy to militarnie, czy gospodarczo — otwiera drzwi dla obcych wpływów. Kiedy elity bardziej dbają o własne kariery niż o dobro wspólne, społeczeństwo traci zaufanie i popada w bierność. Kiedy spory polityczne są tak zaciekłe, że wspólny interes narodowy staje się mglistym pojęciem — to znak, że fundamenty zaczynają pękać.
Polska dziś stoi przed wyzwaniami, które — choć inne w formie — w logice są podobne do tych, przed którymi stał schyłkowy Rzym. Mamy zewnętrzne zagrożenia: presję militarną i polityczną ze strony Rosji, niestabilną sytuację na świecie, kryzysy gospodarcze. Ale mamy też problemy wewnętrzne: niski poziom zaufania społecznego, ostre podziały polityczne, spory o podstawowe wartości, emigrację młodych, słabość demograficzną.
Historia Rzymu uczy, że państwa nie giną nagle — one się rozpadają powoli, czasem niezauważalnie, od środka. Najazdy barbarzyńców tylko kończyły proces, który trwał dekady. I tu pojawia się lekcja: największym zagrożeniem dla państwa nie zawsze jest wróg zewnętrzny. Często jest nim własna obojętność, brak spójnej strategii i rozkład wewnętrzny.
Czy da się tego uniknąć? Oczywiście, ale wymaga to czegoś, co w Rzymie w ostatnich wiekach zanikło — zdolności do myślenia w kategoriach dobra wspólnego, nawet kosztem własnych interesów. To także powrót do inwestowania w infrastrukturę, edukację, naukę i obronę. Wreszcie — dbałość o morale społeczeństwa i odbudowę zaufania między obywatelami a władzą.
Bo jeśli historia czegoś nas uczy, to tego, że imperia i państwa nie są wieczne. Ale mogą trwać znacznie dłużej, jeśli potrafią wyciągać wnioski.
Pytanie tylko, czy my odrobimy lekcję, którą Rzym oblał.
1.8. Bizancjum: Nauka w cieniu ikony
Gdyby historia cywilizacji była symfonią, Bizancjum grałoby w niej partię dziwną, długą, pełną ornamentów, w której główny temat powracał wielokrotnie w coraz to nowych aranżacjach. Pierwszym cesarzem tej niezwykłej muzyki był Konstantyn Wielki, który w 330 roku postanowił przenieść stolicę imperium z Rzymu do miasta nad Bosforem. Ostatnim, który trzymał w dłoni berło, był inny Konstantyn — Konstantyn XI Paleolog — stojący w 1453 roku na murach oblężonego Konstantynopola. Między nimi rozciąga się tysiącletnia opowieść o cesarstwie, które trwało, gdy Zachód pogrążał się w mroku średniowiecza, i które — choć często zapomniane — było pomostem między starożytnym światem a nowoczesną Europą.
Bizancjum, spadkobierca Rzymu, ale i Grecji, było państwem pod wieloma względami wyjątkowy, z obowiązującym językiem greckim. W prawie — rzymskie. W wierze — chrześcijańskie. W sztuce — bizantyjskie, czyli takie, które łączyło złoto mozaik z chłodem marmurów, duchowość z przepychem, symbol z materią. To także kraina, w której nauka rozwijała się w cieniu ikony — podporządkowana teologii, ale nigdy całkowicie przez nią stłumiona.
Kiedy Rzym na Zachodzie upadał pod ciosami barbarzyńców w 476 roku, Bizancjum trwało. Dla cesarzy w Konstantynopolu to oni byli prawdziwym imperium rzymskim. Zachód — ze swoimi królestwami Franków, Ostrogotów czy Wizygotów — był jedynie prowincją, która utraciła kontakt z centrum. Stąd też stosunki na linii Rzym–Bizancjum były pełne napięć. Współpraca mieszała się z rywalizacją, a różnice językowe, kulturowe i teologiczne narastały. Gdy łaciński Zachód mówił o papiestwie jako centrum Kościoła, grecki Wschód podkreślał, że to cesarz w Konstantynopolu jest „Isapostolos” — równy apostołom. Te odmienne spojrzenia na władzę i religię z czasem doprowadziły do wielkiej schizmy w 1054 roku, gdy papiescy legaci i patriarcha Michał Cerulariusz wzajemnie obłożyli się ekskomunikami.
A jednak w dziedzinie nauki i wiedzy istniał stały, choć nie zawsze świadomy, przepływ. Bizantyjczycy byli strażnikami skarbca greckiej myśli — dzieł Arystotelesa, Euklidesa, Hipokratesa, Galena, Ptolemeusza. W zachodniej Europie wiele z tych tekstów zaginęło lub stało się nieczytelnych. W Konstantynopolu — kopiowano je starannie, ozdabiając pięknym pismem i iluminacjami. Bizantyjscy uczeni nie zawsze dodawali nowe teorie — częściej adaptowali, komentowali, porządkowali. Ale w tym porządkowaniu tkwiła ich wielkość.
Weźmy na przykład medycynę. Grecki lekarz Galen, żyjący w II wieku, pozostawił ogromny dorobek, który w średniowiecznej Europie Zachodniej był znany jedynie fragmentarycznie. W Bizancjum jego pisma stanowiły podstawę kształcenia lekarzy. Dodawano do nich własne obserwacje, na przykład w zakresie leczenia ran czy chorób oczu. Lekarze bizantyjscy, tacy jak Oribazjusz czy Pawło z Eginy, tworzyli obszerne kompendia, które później — poprzez tłumaczenia arabskie — trafiły do Bagdadu, a stamtąd znów na Zachód. Tak oto lekarze z Konstantynopola pośrednio kształcili przyszłych medyków w Paryżu czy Padwie.
Astronomia również miała się dobrze. Ptolemeusz, choć żył wieki wcześniej w Aleksandrii, był w Bizancjum autorytetem. Uczeni obliczali kalendarze liturgiczne, wyznaczali daty świąt ruchomych, śledzili ruchy gwiazd. Czasami robili to, aby potwierdzić teologiczne przesłanki — jak choćby przy ustalaniu daty Wielkanocy — ale sama praktyka obserwacji i liczenia wciąż rozwijała umiejętności matematyczne i geograficzne.
Matematyka w Bizancjum rzadko była czystą teorią — częściej narzędziem. Wykorzystywano ją w inżynierii, budowie akweduktów, planowaniu murów miejskich, a także w astronomii i w sztuce perspektywy. Bizantyjscy architekci potrafili łączyć kunszt geometryczny z artystycznym rozmachem, czego dowodem jest Hagia Sophia — świątynia, której kopuła, wzniesiona w VI wieku przez Antemiusza z Tralles i Izydora z Miletu, wciąż budzi podziw inżynierów.
W dziedzinie inżynierii wojskowej Bizancjum miało swój sekret — ogień grecki. Była to substancja zapalająca, której dokładny skład pozostaje tajemnicą do dziś. Można go było wyrzucać z syfonów na wroga, a nawet płonął na wodzie. Dla przeciwników była to broń niemal magiczna. To dzięki niej flota bizantyjska wielokrotnie ratowała stolicę przed arabskimi najeźdźcami. Choć ogień grecki to przede wszystkim wynalazek militarny, pokazuje on, że w Bizancjum istniało miejsce na eksperymenty techniczne i inżynierską pomysłowość.
Urbanistyka Konstantynopola była lekcją zorganizowanego życia miejskiego. Miasto otoczone potrójnym pierścieniem murów Teodozjusza II, z systemem cystern, akweduktów, placów, pałaców i hipodromu, stanowiło wzór dla innych metropolii. To było miasto, w którym codzienność splatała się z ceremonią — procesje religijne przechodziły obok targów, a kupcy z całego świata oferowali towary z Indii, Afryki czy Skandynawii.
Wpływ Bizancjum na naukę arabską był ogromny, choć często pośredni. Gdy Arabowie zdobyli Aleksandrię i inne ośrodki wiedzy, wpadły im w ręce greckie teksty, z których część dotarła tam wcześniej właśnie z Konstantynopola. Bizantyjscy uczeni tłumaczyli dzieła na syryjski — język pośredni, który później ułatwił ich przekład na arabski. W Bagdadzie, w słynnym „Domu Mądrości”, uczeni arabscy studiowali Euklidesa, Galena, Ptolemeusza — autorów, których rękopisy miały swoje kopie w bizantyjskich bibliotekach. W ten sposób w IX i X wieku dokonało się wielkie spotkanie tradycji greckiej i arabskiej, a Bizancjum było jednym z głównych ogniw łańcucha.
Podobnie było z nauką łacińską. W zachodniej Europie dopiero od XII wieku zaczęto na większą skalę odzyskiwać dzieła starożytnych. Część z nich przyszła przez Hiszpanię i świat arabski, część jednak — bezpośrednio z Bizancjum. Szczególnym momentem były czasy wypraw krzyżowych. Choć intencją było „wyzwolenie” Ziemi Świętej, krzyżowcy zetknęli się też z bogactwem kultury bizantyjskiej. Po IV krucjacie (1204), gdy zdobyli i złupili Konstantynopol, wiele rękopisów trafiło do Wenecji, Paryża, Londynu. Niektóre ocalały w zachodnich bibliotekach tylko dlatego, że wyruszyły w tę przymusową podróż.
Teologia w Bizancjum była królową nauk. To ona wyznaczała kierunek myśli, ale też tworzyła ramy, w których rozwijały się inne dziedziny. Uczeni często byli duchownymi, a pisma teologiczne — dyskusjami o naturze Chrystusa czy o Trójcy Świętej — korzystały z logiki i filozofii Arystotelesa. Dla mnicha kopiującego Euklidesa nie było sprzeczności w tym, by obok definicji punktu i prostej znalazł się cytat z Ewangelii. Świat stworzony przez Boga był przecież harmonijny, a matematyka tę harmonię opisywała.
Czy Bizancjum upadło tak jak Rzym? W pewnym sensie tak — zostało zdobyte przez siły zewnętrzne, w tym wypadku przez Turków Osmańskich w 1453 roku. Ale inaczej niż Rzym Zachodni, Bizancjum przez wieki było otoczone przez wrogów i mimo to trwało. Upadek nie był nagłym ciosem barbarzyńców, lecz długotrwałym procesem osłabienia — politycznego, gospodarczego, militarnego. A jednak, gdy ostatni Konstantyn ginął na murach miasta, w Europie Zachodniej zaczynała się epoka renesansu — renesansu, który w dużej mierze zawdzięczał swoje źródła właśnie bizantyjskim rękopisom i uczonym, uciekającym na Zachód przed Turkami.
I tak oto w cieniu złotych ikon, w chłodzie marmurowych pałaców i w zapachu pergaminu rodziła się wiedza, która wędrowała przez wieki. Bizancjum nie było laboratorium w nowoczesnym sensie — ale było skarbcem, redakcją, komentatorem i nauczycielem. Jego dziedzictwo to most, po którym starożytna nauka przeszła do świata arabskiego i łacińskiego, by w końcu znaleźć się w podręcznikach naszych czasów.
Bizancjum było jak mozaika — z daleka widać blask złota, subtelny rytm wzorów, kolory układające się w obraz pełen majestatu. Z bliska jednak dostrzega się pojedyncze kamyki, nieraz chropowate, czasem nierówne, ale każdy na swoim miejscu. Przez ponad tysiąc lat istnienia tej niezwykłej cywilizacji cesarze, uczeni, mnisi i rzemieślnicy układali taką mozaikę — z tradycji greckiej, rzymskiej, chrześcijańskiej i wschodniej. Pierwszym kamieniem był Konstantyn Wielki, który w 330 roku uczynił Bizancjum — przechrzczone na Konstantynopol — stolicą wschodniej części cesarstwa. Ostatnim był Konstantyn XI Paleolog, który w maju 1453 roku zginął na murach broniąc miasta przed Turkami. Pomiędzy nimi rozciąga się dzieje, które zaskakują swoją trwałością — bo oto imperium, które Zachód nieraz uznawał za skostniałe, potrafiło przetrwać dłużej niż samo Cesarstwo Rzymskie, które dało mu początek.
Kiedy w 1453 roku Konstantynopol padł pod naporem armii Mehmeda II, świat zachodni był już w innym miejscu. Włoski renesans rozkwitał, druk zaczynał rewolucjonizować przekazywanie wiedzy. Ale upadek Bizancjum stał się impulsem — uczeni greccy, uciekając z miasta, przywieźli do Italii manuskrypty i znajomość języka greckiego. Można powiedzieć, że bez tego renesans miałby znacznie uboższą bazę źródeł.
Bizancjum pozostawiło więc dziedzictwo nie tylko w sztuce i architekturze, ale także w nauce — jako wierny strażnik i tłumacz wiedzy starożytnych, jako pomost między światem antycznym a średniowiecznym, między Grecją a Rzymem, między chrześcijaństwem a islamem. Było dowodem na to, że cywilizacja może trwać dzięki instytucjom, edukacji i świadomości własnej misji, nawet w obliczu zmieniających się potęg i nieustannego zagrożenia.