E-book
39.38 27
drukowana A5
60.51
OBSERWATORKA
30%zniżka

Bezpłatny fragment - OBSERWATORKA


Objętość:
140 str.
ISBN:
978-83-8431-571-2
E-book
za 39.38 27
drukowana A5
za 60.51

Ludzie kłamią. To ich codzienność, ich tarcza i miecz. Kłamią, gdy się boją. Kłamią, żeby coś ukryć, zyskać przewagę, nie dopuścić do prawdy. A przede wszystkim kłamią przed sobą samymi to najgroźniejsze i najdoskonalsze kłamstwo.

Nie ma jednak kłamstwa doskonałego. Zawsze zostaje ślad: spojrzenie, które ucieka w bok, oddech złamany w połowie zdania, dłoń, która napina się o sekundę za wcześnie. Ludzie wierzą, że ich maski są szczelne. A przecież maska zawsze ma pęknięcie.

Prawda nie potrzebuje słów. Wystarczy cisza i cierpliwość. Wystarczy patrzeć, aż kłamstwo samo się odsłoni, jak rana, której nie da się zabandażować. To co ukryte, zawsze znajdzie drogę na powierzchnię. Czasem w słowie wypowiedzianym nie w porę. Czasem w ruchu tak drobnym, że inni uznają go za przypadek. A czasem w spojrzeniu, które mówi więcej niż cała spowiedź. Każdy człowiek nosi w sobie prawdę. Różnica polega tylko na tym, kto potrafi ją dostrzec.

Mówili o niej różnie. Medium. Wiedźma. Psycholożka z obsesją. Ale ona wiedziała jedno: nie miała daru nadprzyrodzonego. Miała umiejętność, której inni się bali. Patrzyła i rozumiała. To wszystko.

Najgorsze było to, że czasem chciała nie widzieć. Żyć w nieświadomości. Nie słyszeć kłamstw, nie widzieć zdrad, nie czuć strachu, który krył się w spojrzeniach przypadkowych ludzi na ulicy. Chciała normalności. Ale normalność była luksusem, na który nie było jej stać.


Nazywała się Laura Ostrowska. Miała trzydzieści cztery lata i spojrzenie, które potrafiło sprawić, że nawet najbardziej pewny siebie człowiek zaczynał się wiercić na krześle. Studiowała psychologię, ale już na pierwszym roku wiedziała, że teoria to tylko tło. Jej prawdziwym nauczycielem było życie obserwacja, rozmowy, chwile, kiedy potrafiła wyczytać więcej z milczenia niż z całego monologu.


Po studiach nie trafiła do gabinetu terapeuty ani do korporacyjnego działu HR, jak wielu jej znajomych. Zamiast tego podjęła pracę w zakładzie karnym. Dzień po dniu rozmawiała z ludźmi, których świat nazywał zbrodniarzami. Nie bali się niczego poza własnymi wspomnieniami. To właśnie tam nauczyła się najwięcej. Zrozumiała, że każdy kłamca ma swój znak. Że nawet morderca, który patrzy bez emocji, gdzieś w głębi ciała drży, gdy wspomina dziecko, którego już nigdy nie zobaczy.

Ale więzienne mury coś więcej niż spokój powoli wypalają człowieka od środka. Laura odeszła nagle, bez planu. Spakowała walizkę i wyjechała do Zakopanego, miasta, które znała tylko z dziecięcych wakacji. Liczyła, że góry dadzą jej oddech, że turystyczny zgiełk przykryje ciszę, której bała się najbardziej ciszę własnych myśli.


Los jednak nie znał słowa „ucieczka”.


Teraz była psychologiem kryminalnym w zakopiańskiej komendzie policji. Miała etat, własne biurko i zakres obowiązków, który brzmiał banalnie: profilowanie sprawców, analiza zachowań, wsparcie śledztw. W praktyce — siedziała z przestępcami w jednym pokoju i rozbierała ich na czynniki pierwsze jednym spojrzeniem.


Jedni policjanci ją podziwiali, inni traktowali jak dziwadło. Wiedzieli, że czasem mówiła rzeczy, które nie miały prawa być prawdą – a jednak zawsze się sprawdzały. Laura nie potrzebowała dowodów, żeby wiedzieć, kto kłamie. Potrzebowała tylko chwili obserwacji.


Był zimowy poranek śnieg sypał gęsto, a kaloryfer w jej gabinecie syczał jak stary samowar. Laura notowała coś w zeszycie, gdy nagle telefon na biurku dyżurnego rozdzwonił się gwałtownie. Policjant podniósł słuchawkę, wysłuchał kilku zdań i zamarł.

— Zgłoszenie — powiedział po chwili, patrząc w stronę Laury.

Laura zamknęła notes. Nie potrzebowała pytań ani wyjaśnień. Wiedziała, że to nie będzie zwykła sprawa. Śnieg skrzypiał pod butami, gdy Laura wyszła przed komendę. Mróz szczypał w policzki, a oddech zamarzał w powietrzu, tworząc obłoki pary. Samochód czekał na nią już przy krawężniku — nieoznakowana skoda, której wnętrze pachniało benzyną i zimowym płynem do szyb.


W środku siedziało dwóch funkcjonariuszy. Komisarz Marek Rogowski, mężczyzna po czterdziestce, z twarzą pooraną zmarszczkami i spojrzeniem, które widziało zbyt wiele, zajął miejsce kierowcy. Obok niego młody sierżant, Piotr Kulesza, dopiero uczył się, że w górach zima potrafi być bardziej bezlitosna niż człowiek.


– Olcza – mruknął Rogowski, kiedy Laura wsiadła. – Las za starym pensjonatem. Facet dzwonił z komórki, mówił o krzyku i śladach. Połączenie się urwało.


Laura skinęła głową zapinając pas. Nie zadawała pytań wiedziała, że resztę zobaczy na miejscu.


Droga wiła się wśród zasypanych drzew. Zakopane o poranku wyglądało jak pocztówka biel, drewno i dym unoszący się z kominów. Turyści pewnie jeszcze spali, nieświadomi, że kilka ulic dalej ktoś krzyczał o pomoc.


Kiedy dotarli, radiowóz już stał przy krawędzi lasu. Światła migotały w mlecznej mgle, a kilku policjantów chodziło nerwowo między drzewami. Ślady na śniegu były wyraźne – głębokie, prowadzące od drogi w głąb lasu. Kończyły się nagle, jakby ktoś rozpłynął się w powietrzu.


– To tutaj – powiedział Rogowski, gasząc silnik.


Laura wysiadła i rozejrzała się. Mróz chwytał za płuca, a w powietrzu unosił się ciężki zapach żywicy zmieszanej z czymś innym – ostrym, metalicznym.


Pochyliła się nad śladami. Było ich kilka, różnej wielkości. Jeden z butów zostawiał głębsze wgniecenia, jakby właściciel utykał albo niósł coś ciężkiego. Ślady urywały się nagle przy dużym drzewie.


– Wygląda na to, że ktoś tu zniknął – powiedział młody sierżant.


– Nikt nie znika tak po prostu – odpowiedziała cicho Laura, dotykając ręką zmarzniętej kory drzewa.


W jej głowie układał się już obraz – ktoś szedł szybko, prawdopodobnie w panice. Ktoś inny podążał za nim. I coś się wydarzyło dokładnie tutaj, gdzie ślady się kończyły.


Rozejrzała się jeszcze raz, powoli, uważnie. W oddali dostrzegła niewielką plamę ciemniejszego śniegu. Krople. Małe, nieregularne, tworzące ścieżkę, której nikt jeszcze nie zauważył.

Jej serce przyspieszyło. To nie była zwykła ucieczka.

To było wezwanie.

Laura przykucnęła przy śladach, a chłód wgryzł się w kolana. Zsunęła rękawiczkę i dotknęła zmarzniętego śniegu. Był zbyt twardy, by mówić o świeżych odciskach, a jednak plamy krwi obok wciąż miały intensywną barwę.


– Zrobione w nocy – mruknęła. – Między trzecią a piątą nad ranem.


Rogowski spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Skąd wiesz?


– Śnieg był wtedy bardziej sypki. Widzisz te krawędzie? – wskazała linię odcisku. – Teraz już zamarzły, ale początkowo musiały się rozpływać. I krew nie zdążyła ściemnieć.


Młody sierżant parsknął pod nosem, ale ucichł, gdy Laura uniosła wzrok. Miała w spojrzeniu coś, co uciszało najgłośniejszych.


Przeszła kilka kroków dalej, obserwując miejsce. Drzewa zasłaniały widok od strony drogi, ale nie od strony pensjonatu. Ktoś, kto patrzył z okna, mógł widzieć wszystko.


Zauważyła też drobiazgi: kawałek oderwanej nici na gałęzi, kilka igiełek sosny przygniecionych butem, papierowy bilet z herbaciarni leżący pod śniegiem.


– To nie było przypadkowe spotkanie – powiedziała półgłosem. – Ktoś kogoś śledził. A potem coś poszło nie tak.


– Ślady się urywają – przypomniał Rogowski. – A zgłaszający?


– Jeszcze go nie ma – odpowiedział sierżant. – Mówią, że telefon był zarejestrowany na turystę z Warszawy. Ale od momentu zgłoszenia cisza.


Laura zmrużyła oczy. Zbyt wiele szczegółów nie pasowało. Zgłoszenie bez dalszego kontaktu. Ślady, które prowadziły donikąd. Plamy krwi, które sugerowały walkę, ale brak ciała.


To nie była zwykła sprawa.


Przez chwilę poczuła znajome mrowienie w karku. Instynkt, który nie mylił się nigdy. Ktoś w tej historii kłamał i ona miała to odkryć.

To co tu mamy? — Rogowski skrzyżował ręce na piersi i wbił spojrzenie w śnieg. — Albo facet poszedł w górę, albo ktoś go zabrał.


– Albo w ogóle nikogo tu nie było – wtrącił młody Kulesza. – Może pijany turysta, jakieś bójki, panika…


Laura podniosła wzrok.


– Ślady nie kłamią. Ktoś się poruszał szybko, prawdopodobnie w panice. Ktoś inny był blisko. Różnica w głębokości odcisków wskazuje, że jedna osoba była cięższa albo niosła coś dodatkowego. – Mówiła spokojnie, tonem wykładowcy, ale każde zdanie miało ciężar faktu. – To nie wygląda na zabawę pijanych turystów.


Rogowski westchnął i zapalił papierosa, mimo zakazu.


– Dobrze. Co twoim zdaniem mogło się wydarzyć?


Laura powoli podniosła się ze śniegu i rozejrzała po lesie, jakby układała puzzle, które ktoś porozrzucał.


– Pierwszy scenariusz: ofiara uciekła przed kimś, kto ją śledził. Dopadł ją tutaj, być może doszło do szamotaniny, krew świadczy o obrażeniach. Potem napastnik zaciągnął ofiarę w inne miejsce – być może samochód czekał na drodze.


– Drugi? – spytał Rogowski.


– Drugi: ktoś upozorował tę scenę. – Jej głos zrobił się twardszy. – Krew mogła zostać podłożona. Ślady zostawione celowo. To tłumaczyłoby ich nagłe urwanie. To gra – ktoś chciał, żebyśmy uwierzyli w porwanie.


– Trzeci? – mruknął Kulesza sceptycznie.


Laura spojrzała na niego tak intensywnie, że zamilkł.


– Trzeci: zgłaszający sam jest w to zamieszany. – Jej słowa zawisły w mroźnym powietrzu. – Dlatego zadzwonił w panice, a potem zniknął. Wtedy krzyk, który słyszał, mógł być prawdziwy… albo spreparowany.


Policjanci wymienili spojrzenia. Każdy scenariusz był równie możliwy – i każdy prowadził w inną stronę.


– Który wydaje ci się najbardziej prawdopodobny? – spytał Rogowski.


Laura nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego przykucnęła przy śladach i zamknęła oczy na moment, jakby słuchała echa, które wciąż krążyło wśród drzew.


— Ktoś tutaj kłamał — powiedziała w końcu. — Jeszcze nie wiem kto, ale już wiem, że ta sprawa nie jest tym, czym się wydaje.

Sprawdźcie właściciela numeru — polecił Rogowski, wypuszczając dym z płuc. — Musimy wiedzieć, kto dzwonił.


Kulesza już coś wystukiwał w telefonie służbowym. Po chwili podniósł głowę.


– Numer zarejestrowany na Michała Króla. Trzydzieści dziewięć lat, Warszawa. Według systemu zameldowany w hotelu „Tatry Premium” przy Krupówkach.


– Turysta – podsumował Rogowski. – I to taki, który miał kasę, skoro wybrał tamten hotel.


Laura przyglądała się twarzy młodego sierżanta. Jego ton był obojętny, ale źrenice rozszerzyły mu się na dźwięk nazwiska. Zapisane.


– Jeśli był świadkiem, powinniśmy go przesłuchać – powiedziała spokojnie. – Jeśli kłamał… też powinniśmy.


Ruszyli z powrotem do samochodu. Droga prowadziła w dół, do centrum miasta. Im bliżej Krupówek, tym więcej ludzi pojawiało się na chodnikach – turyści z aparatami, dzieci w kolorowych kombinezonach, sprzedawcy oscypków nawołujący z budek. Życie toczyło się normalnie, jakby kilka kilometrów dalej nie kończyły się ślady we krwi.


Hotel „Tatry Premium” był nowoczesny, ze szklanymi drzwiami i błyszczącym lobby. W recepcji pachniało kawą i polerowanym drewnem.


– Szukamy Michała Króla – powiedział Rogowski, pokazując legitymację.


Recepcjonistka, młoda dziewczyna w eleganckiej koszuli, spojrzała najpierw na dokument, potem na Laurę. Zawahała się, a jej ręka lekko drgnęła, gdy odsuwała książkę meldunkową.


Laura uśmiechnęła się lekko. – Coś nie tak? – spytała miękko, tonem, który bardziej przypominał przyjacielską rozmowę niż przesłuchanie.


– On… – zaczęła dziewczyna. – On wymeldował się dziś rano. W pośpiechu. Zostawił klucz i wyszedł.


– O której godzinie? – dopytał Rogowski.


– O siódmej, może kilka minut później. Byłam przy ladzie, pamiętam. Wydawał się… zdenerwowany.


Laura zapisała jedno słowo w notesie: ucieczka.


– A zostawił jakiś bagaż? – spytała.


– Nie. Wyszedł tylko z torbą.


Przez chwilę w lobby zapadła cisza. Laura poczuła znajome mrowienie w karku. To nie był przypadek. Człowiek, który zadzwonił, nie zniknął, bo nie miał wyboru. On chciał zniknąć.


— Albo się boi — powiedziała cicho — albo ma coś do ukrycia.

Wracali z hotelu w milczeniu. Rogowski prowadził, a Kulesza przeglądał telefon, próbując ustalić, czy Michał Król zostawił jakikolwiek ślad po wymeldowaniu. Laura siedziała z tyłu, wpatrzona w biel za oknem.


– To co o nim myślisz? – odezwał się w końcu komisarz. – Facet przyjeżdża do Zakopanego, dzwoni z lasu, a potem znika.


Laura odchyliła głowę i zamknęła oczy. – Zacznijmy od tego, co wiemy.


Przez chwilę mówiła spokojnie, prawie jakby prowadziła wykład:


– Mężczyzna, trzydzieści dziewięć lat. Hotel klasy premium, a więc ktoś z pieniędzmi. Nie rodzina z dziećmi, nie studenci na ferie – samotny gość albo w towarzystwie kogoś bliskiego. Skoro dzwonił w środku nocy z lasu, to znaczy, że był tam z własnej woli. Turyści nie wychodzą sami o trzeciej nad ranem na Olczę. To nie jest miejsce na romantyczne spacery.


– Może się zgubił – mruknął Kulesza.


– Nie – pokręciła głową. – Ton głosu. Dyżurny mówił, że był urywany, panikował. To nie brzmiało jak turysta, który źle skręcił. To brzmiało jak ktoś, kto widział coś, czego nie powinien widzieć.


Rogowski zerknął na nią w lusterku. – A jego zniknięcie?


– Jeśli uciekł rano z hotelu, to znaczy, że wiedział, że ktoś może go szukać. Strach. Ale równie dobrze to może być próba zmylenia tropów. Wymeldowanie się w pośpiechu daje nam jasny sygnał: albo chciał ukryć, co widział, albo nie chciał, by ktoś powiązał go z miejscem zdarzenia.


Zapisała w notesie trzy hasła:


1. Świadek w panice – widział coś, boi się o życie.


2. Uczestnik zdarzenia – zamieszany, dlatego uciekł.


3. Manipulator – celowo wciągnął policję w grę, a teraz obserwuje z boku.


– Który scenariusz najbardziej prawdopodobny? – spytał Rogowski.


Laura otworzyła oczy. — Jeszcze za wcześnie. Ale jedno wiem na pewno — jeśli Król żyje, to teraz albo ucieka, albo czeka. I w obu przypadkach nie możemy stracić czasu. Komenda pachniała starym linoleum i kawą parzoną w zbyt wielu termosach. Rogowski zaraz po powrocie wezwał dyżurnego.


– Monitoring – powiedział krótko. – Hotel „Tatry Premium”, okolice Krupówek, dworzec, wszystkie kamery miejskie. Szukamy mężczyzny: czarna kurtka, granatowa czapka, średniego wzrostu, trzydzieści dziewięć lat. Michał Król.


Policjant skinął głową i zaczął działać.


Laura stanęła przy tablicy, na której przypinano notatki i wydruki ze spraw. Z boku wyglądała na zamyśloną, ale w jej głowie układała się mapa: człowiek, który dzwonił, uciekł z hotelu, zniknął w mieście. To nie przypadek. To decyzja.


Kilka godzin później przyszły pierwsze nagrania.


Na ujęciu z kamery przy hotelowym lobby widać było, jak Król wychodzi tuż po siódmej rano. Szybkie kroki, głowa lekko pochylona, w ręku torba podróżna. Nie czekał na taksówkę, nie rozglądał się – od razu skręcił w boczną ulicę.


– Wygląda na kogoś, kto spieszy się na pociąg – zauważył Kulesza.


– Albo na kogoś, kto ucieka – poprawiła Laura. – Zauważ, jak zaciska dłoń na pasku torby. To gest kontrolny – jakby musiał upewniać się, że coś, co niesie, wciąż jest z nim.


Kolejne nagranie – kamera przy dworcu. Król pojawił się na peronie, ale zamiast wejść do pociągu do Warszawy, przeszedł obok i zniknął między straganami.


– I co teraz? – Rogowski zmrużył oczy. – Chciał wyjechać, ale zmienił zdanie?


Laura podeszła bliżej ekranu. – Nie. On nie chciał wyjechać. On chciał, żebyśmy uwierzyli, że wyjechał.


Na trzecim nagraniu – z kamery przy miejskim deptaku – Michał Król już bez torby, w innej kurtce, kupionej prawdopodobnie w jednym z otwartych sklepów. Przebranie. Zmiana wizerunku.


– On nie uciekł – powiedziała cicho Laura. – On się ukrywa. Wciąż tu jest.


W pokoju zapadła cisza. Policjanci patrzyli na ekran, ale tylko ona dostrzegała w tym coś więcej niż obraz.


— I jeśli zostaje — dodała — to znaczy, że ma powód. A my musimy dowiedzieć się, jaki. W powietrzu unosił się zapach smażonych oscypków i grzanego wina. Policjanci poruszali się powoli w tłumie, rozglądając za czymś, co mogło przypominać twarz z nagrania.


Rogowski zatrzymał się przy jednej z budek, gdzie starszy góral sprzedawał skórzane rękawice i wełniane czapki. Mężczyzna miał ostre rysy, policzki czerwone od mrozu i oczy, które widziały więcej, niż chciał zdradzić.


— Szukamy tego człowieka — powiedział komisarz, pokazując wydruk z monitoringu. — Widział go pan?


Góral zmrużył oczy, przyjrzał się zdjęciu, potem podniósł wzrok na Laurę.


– A widziałem – odparł powoli. – Rano był. Kupił kurtkę. Pospiesznie. Nie patrzył na cenę, tylko wziął, co pierwsze chwycił.


Laura pochyliła się lekko do przodu. – Jaki był?


Mężczyzna wzruszył ramionami. – Zmęczony. Oczy jakby nie spał całą noc. Trząsł się, ale nie z zimna. Pytał o najbliższy sklep spożywczy.


– Po co? – dopytał Rogowski.


– Mówił, że musi kupić coś „na szybko”. Nie wiem co. – Góral zawahał się, a jego palce zaczęły bębnić po ladzie.


Laura zauważyła to natychmiast. – Ale coś pan pamięta – powiedziała miękko. – Coś, co pana zdziwiło.


Starszy mężczyzna spojrzał na nią z ukosa, jakby niechętnie zdradzał sekret. – Zapłacił gotówką. Stówką. A potem wyrwał paragon, zanim zdążyłem mu go dać. Kto tak robi?


Zapadła cisza. Laura uniosła brwi, notując w myślach każdy detal.


– Dziękujemy – odezwał się Rogowski. – Jeśli pan sobie coś przypomni…


– Nie zapomnę tej twarzy – uciął góral. – On czegoś się bał. I to bardzo.


Laura odwróciła się i spojrzała na zatłoczone Krupówki. W tłumie przewijały się dziesiątki twarzy – wesołych, rozbawionych, nieświadomych. Ale gdzieś pomiędzy nimi mógł być on. Michał Król. Człowiek, który widział coś, czego widzieć nie powinien.


I który teraz desperacko próbował się ukryć.


Ślad ze straganu zaprowadził ich do małego sklepu spożywczego przy bocznej uliczce, tuż obok góralskiej karczmy. W środku pachniało świeżym chlebem i wędliną. Za ladą stała kobieta po pięćdziesiątce, w grubym swetrze, z twarzą zmęczoną jakby zima trwała w niej od lat.


Rogowski pokazał jej zdjęcie. – Ten mężczyzna. Był tu dzisiaj rano?


Sprzedawczyni zerknęła i od razu przytaknęła. – O, był. Zapamiętałam go.


Laura zrobiła krok w przód. – Dlaczego?


Kobieta zawahała się, pocierając dłonie o fartuch. – Bo się spieszył. Nie czekał, aż wydam mu resztę, tylko zostawił pieniądze i wybiegł. A poza tym… – urwała, a jej wzrok uciekł gdzieś w bok.


– Proszę – Laura powiedziała cicho, miękko, jakby oferowała pomoc, nie nacisk. – Coś panią zaniepokoiło.


Sprzedawczyni przełknęła ślinę. – On kupił… trzy butelki wody i paczkę zapałek. Nic więcej. Taki facet, w tak drogim ubraniu… nie pasowało to.


Rogowski skrzywił się. – I to wszystko?


– Nie – dodała szybko kobieta. – Kiedy podawałam mu reklamówkę, spojrzał na drzwi. Tak, jakby się bał, że ktoś zaraz wejdzie. I wtedy powiedział coś dziwnego. – Zniżyła głos. – „Oni mnie znajdą. Zawsze znajdują.”


Laura poczuła dreszcz na plecach. Te słowa brzmiały jak wyrok, jak echo czegoś większego, czego jeszcze nie rozumieli.


– I co zrobił potem? – spytała.


– Wybiegł. Nie patrzył, gdzie idzie.


W sklepie zapadła cisza. Nawet stary zegar nad kasą tykał teraz głośniej.


Laura zapisała w notesie jedno zdanie: Król nie tylko ucieka. On wie, że jest ścigany. Śnieg na Krupówkach sypał coraz gęściej. Turyści krążyli między stoiskami, dzieci piszczały na sankach, a gdzieś w tym zgiełku krył się Michał Król.


Laura szła wolniej niż reszta ekipy. Nie biegła, nie rozpychała się w tłumie. Patrzyła. Twarze, spojrzenia, dłonie trzymające reklamówki. Ktoś, kto się ukrywa, zawsze popełnia błąd – odwraca wzrok za szybko, chowa się zbyt gwałtownie, zaciska usta, gdy inni się śmieją.


– Mamy go? – syknął Kulesza, rozglądając się nerwowo.


– Nie szukaj twarzy – powiedziała cicho Laura. – Szukaj zachowania.


I wtedy zobaczyła. Mężczyzna w czapce naciągniętej głęboko na czoło. Stał przy kiosku z pamiątkami, udając, że ogląda drewniane figurki. Ale jego ramiona były zbyt spięte, a oczy uciekały w bok, jakby sprawdzał, czy ktoś go obserwuje.


– Tam – wskazała ledwo zauważalnym ruchem dłoni.


Rogowski skinął głową. Ruszyli powoli, udając turystów. Ale zanim zdążyli podejść bliżej, mężczyzna odwrócił się i ruszył w stronę bocznej uliczki.


– Przyspieszył – mruknął Rogowski. – On nas widzi.


Laura poczuła, jak adrenalina zaczyna buzować w żyłach. Biegli teraz wąską uliczką, gdzie śnieg był bardziej ubity, a turyści rzadszy. Król przyspieszył, odwracając się co chwilę. W ręku trzymał reklamówkę, którą ściskał tak mocno, że aż marszczyła się w jego dłoni.


– Michał! – krzyknął Rogowski. – Policja!


Mężczyzna nie zatrzymał się. Zamiast tego skręcił w jeszcze węższą alejkę między kamienicami.


Laura biegła za nimi, czując, że dystans się zmniejsza. Ale coś w jego ruchach ją zaniepokoiło. To nie był tylko strach. To była desperacja.


Nagle Król zatrzymał się na chwilę, spojrzał wprost na Laurę. Jego oczy były szeroko otwarte, wypełnione czymś, co przypominało mieszankę paniki i błagania.


— Oni już tu są — wyszeptał, a potem rzucił się biegiem w stronę lasu.

Michał wbiegł w ślepy zaułek, gdzie śnieg zasypał sterty drewnianych skrzyń. Zatrzymał się gwałtownie, a kiedy zobaczył, że Laura stoi kilka metrów od niego, nie próbował już uciekać. Dyszał ciężko, drżał cały, jakby każda komórka jego ciała walczyła o powietrze.


– Proszę… niech mnie pani nie oddaje – wyszeptał. – Oni mnie znajdą.


Laura powoli uniosła dłonie w uspokajającym geście. – Nikt cię nie skrzywdzi, Michał. Chcę tylko zrozumieć, co się wydarzyło.


– Pani nie rozumie – potrząsnął głową. – Ja nie powinienem tam być. Nie powinienem tego widzieć.


Zrobiła krok w jego stronę, ostrożnie, jakby zbliżała się do rannego zwierzęcia.


– A jednak tam byłeś. I dzwoniłeś. Dlaczego?


Michał przełknął ślinę, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – Bo… ona krzyczała. Była tam… kobieta. Krzyczała tak, że… – urwał, zaciskając dłonie w pięści. – Nie mogłem tego zignorować.


– A potem? – Laura mówiła spokojnie, ale każde słowo wbijało się jak igła.


– Potem… pojawili się oni. Dwóch mężczyzn. Ciągnęli ją w stronę lasu. – Jego głos załamał się. – A ja uciekłem.


Laura spojrzała na niego uważnie. W jego oczach było autentyczne przerażenie, ale ciało zdradzało coś więcej – ramiona uniesione zbyt wysoko, gesty gwałtowne, spojrzenie uciekające w bok.


– Michał… – powiedziała cicho. – Ty nie uciekłeś tylko ze strachu. Ty uciekłeś, bo wiedziałeś, że ktoś może cię rozpoznać.


Zamarł. Na chwilę wyglądał, jakby chciał zaprzeczyć. Ale potem tylko odwrócił wzrok.


— Ja… — wyszeptał. — Ja ich znam.

Znasz ich? — Laura zrobiła jeszcze pół kroku w jego stronę, głos miała spokojny, ale oczy ostre jak nóż. — Michał, to bardzo ważne. Kim oni są?


Mężczyzna przetarł twarz dłonią. Cały drżał, a para z jego ust mieszała się z mroźnym powietrzem.


– To nie byli obcy – wychrypiał w końcu. – Ja… ja spotkałem ich już wcześniej. W Warszawie. Wiedziałem, że prędzej czy później mnie znajdą.


– Dlaczego? – Laura patrzyła wprost na niego, nie odrywając wzroku. – Co ich z tobą łączy?


Michał spuścił głowę. – Pieniądze. Złe pieniądze. Myślałem, że uda się wyplątać. A potem zobaczyłem ich tutaj, w Zakopanem. Z nią… z tą kobietą.


– Kim ona była? – Laura pochyliła się, jakby chciała złapać każde słowo.


– Nie wiem. – Głos mu się załamał. – Ale krzyczała tak, że ten dźwięk nie opuści mnie nigdy.


Na sekundę zapadła cisza, którą przerwał tylko wiatr hulający między kamienicami. Laura chciała zadać kolejne pytanie, ale wtedy Michał zesztywniał. Jego spojrzenie przeskoczyło ponad jej ramieniem, w stronę wejścia do zaułka.


– Oni… – wyszeptał, a oczy rozszerzyły mu się ze strachu. – Oni tu są.


Laura odwróciła się błyskawicznie. Na końcu wąskiej uliczki stała sylwetka. Wysoka, w ciemnym płaszczu, nieruchoma jak cień w śniegu. Twarzy nie było widać, tylko błysk papierosa rozżarzającego się w mroku.


Serce Laury przyspieszyło. Poczuła, jak jej ciało automatycznie napina się do walki lub ucieczki.


Michał cofnął się o krok, jego plecy uderzyły w drewniane skrzynie. — Oni mnie zabiją — wydyszał. — Przysięgam, oni mnie zabiją.

Sylwetka w płaszczu zrobiła powolny krok naprzód. Papieros rozbłysł jeszcze raz, potem zniknął w śniegu. Cisza gęstniała, jakby całe miasto wstrzymało oddech.


Laura patrzyła uważnie. Sposób, w jaki mężczyzna się poruszał – zbyt pewnie, zbyt płynnie. To nie był przypadkowy turysta, nie był to też ktoś, kto bał się konfrontacji. Ramiona luźne, krok równy, głowa lekko pochylona – klasyczna postawa drapieżnika.


– Michał – wyszeptała, nie odrywając wzroku od nieznajomego. – Słuchaj mnie uważnie. On chce, żebyś się bał. Nie patrz na niego jak na kata. Patrz jak na człowieka. Każdy człowiek ma słabość.


Ale Michał już drżał, jego dłonie zaciskały się w pięści, potem puszczały – gest człowieka rozbitego, gotowego do panicznej ucieczki.


– Oni mnie zabiją… – powtarzał.


Nieznajomy wszedł głębiej w zaułek. Śnieg skrzypiał równomiernie pod jego butami. Kiedy minął lampę, Laura dostrzegła twarz – spokojną, prawie bez emocji, ale oczy miał zimne, skupione, jak u człowieka, który już dawno podjął decyzję.


– Widzisz? – powiedziała cicho do Michała. – On się nie spieszy. To znaczy, że wie, że ty już jesteś w pułapce.


W tym samym momencie Rogowski i Kulesza wbiegli do zaułka od strony Krupówek.


– Policja! – krzyknął komisarz. – Stać!


Mężczyzna zatrzymał się, powoli uniósł ręce. Ale Laura widziała coś, czego inni nie dostrzegali – mikroruch mięśnia przy ustach, ledwie zauważalne drgnięcie dłoni. To nie była kapitulacja. To była gra na czas.


– On nie jest tu sam – powiedziała nagle. – To przynęta.


Jakby na potwierdzenie jej słów, z drugiego końca zaułka rozległ się trzask – jakby ktoś nadepnął na kawałek lodu. Michał spojrzał w tamtą stronę i w jednej chwili puściły mu nerwy. Rzucił się biegiem między skrzynie, próbując uciec w stronę zaplecza kamienicy.


– Michał! – krzyknęła Laura, ale już wiedziała, że nie dogoni go słowami.


Nieznajomy w płaszczu uśmiechnął się lekko, jakby o to właśnie chodziło.

Michał rzucił się między skrzynie, przewracając jedną z nich na bok. Drewno huknęło o bruk, rozsypując śnieg w powietrzu jak biały pył. Rogowski zaklął pod nosem i pobiegł za nim, a Kulesza podążył kilka kroków później, wyciągając broń.


Laura nie ruszyła od razu. Zamiast tego odwróciła głowę w stronę mężczyzny w płaszczu. Stał spokojnie, ramiona wciąż uniesione, jakby całe zamieszanie nie dotyczyło jego. I to właśnie było najbardziej podejrzane.


Za spokojny. Za pewny. Wiedział, że on ucieknie.


Ruszyła szybkim krokiem w przeciwną stronę, nie spuszczając go z oka, ale nasłuchując, co dzieje się z tyłu. Śnieg dudnił pod butami uciekającego Michała. Kroki były nierówne, ciężkie – panika zawsze odbierała rytm. To nie był bieg człowieka przygotowanego do ucieczki. To był bieg kogoś, kto nie miał planu.


On się zgubi. Sam. Nie będą musieli go nawet łapać.


– Laura! – wrzasnął Rogowski gdzieś z przodu. – Pomóż go zatrzymać!


Ale ona wiedziała już coś, czego oni nie rozumieli. Michał nie uciekał tylko przed nimi. Uciekał przed całym obrazem, który go gonił w głowie – twarzami mężczyzn, krzykiem kobiety, wspomnieniem nocy.


Spojrzała jeszcze raz na nieznajomego. Ten uśmiechnął się lekko, prawie niedostrzegalnie.


Tak, on wiedział. On chciał, żeby Michał uciekł. To nie była panika – to był scenariusz.


Pobiegła w końcu za policjantami. Śnieg uderzał w jej twarz, a oddech palił gardło. Przed nimi widać było sylwetkę Michała, zataczającą się w ciemności, jakby każdy krok był walką z własnym strachem.


Nagle rozległ się trzask gałęzi. Michał potknął się i upadł w śnieg. Leżał chwilę, jakby stracił siły.


Laura zbliżyła się szybciej niż reszta. Uklękła obok niego. Jego oczy były szeroko otwarte, a usta drżały bezgłośnie.


– Oni… – wydyszał. – Oni mnie znajdą, choćbyście mnie zamknęli w sejfie.


Laura patrzyła mu prosto w twarz. W tym spojrzeniu widziała coś, czego inni jeszcze nie dostrzegli – rezygnację. On już się poddał.


– Michał – powiedziała cicho. – Jeśli chcesz przeżyć, musisz mówić. Nie uciekać.


Ale zanim zdążył odpowiedzieć, echo kroków dobiegło z lasu. Ciężkich, równych, spokojnych.

Śnieg tłumił dźwięki, ale kroki zbliżały się nieubłaganie. Laura podniosła głowę i spojrzała w stronę ciemnych sylwetek wyłaniających się spomiędzy drzew. Dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, szeroki w ramionach, drugi niższy, ale poruszający się pewnie, jak ktoś, kto zna każdy krok, który postawi.


Rogowski i Kulesza zdążyli dobiec w ostatniej chwili. – Policja! – krzyknął komisarz, wyciągając legitymację, jakby papier mógł zatrzymać ludzi, którzy nie uznawali żadnego prawa. – Stać!


Tamci nie odpowiedzieli. Szli dalej, równym tempem. Nie spieszyli się. To nie była pogoń, to był marsz ludzi pewnych swojej przewagi.


Laura uniosła rękę, jakby chciała powstrzymać Rogowskiego. – Nie krzycz. Oni się nie boją policji – wyszeptała.


Przyglądała się uważnie. Ten wyższy – rozluźnione barki, wzrok wbity w Michała. To nie był zwykły zbir, to był ktoś, kto traktował swoją pracę jak rutynę. Drugi – zaciśnięta szczęka, lekko drżąca lewa dłoń. Impulsywny. Niebezpieczny, bo nieprzewidywalny.


– Michał Król – odezwał się wyższy, głos miał spokojny, prawie uprzejmy. – Powinieneś wiedzieć, że nie uciekniesz.


Michał szarpnął się, próbując wstać, ale Laura przytrzymała go dłonią na ramieniu.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.38 27
drukowana A5
za 60.51