o niczym
powiedzieć coś o pustce
pustce prawdziwej i monumentalnej
gdzie nawet światło się nie załamuje
gdzie jeden-wielki-brak budzi rozpacz
a zaniechanie to klucz do sukcesu
chciałbym powiedzieć o pustce
o zwykłym braku czasu
oczach wpatrzonych za ścianę
pustce w kieszeniach i w głowie
próżnej butelce
w stanie pustki lustro robi grymasy
udaje że nie jest lustrem
chciałbym powiedzieć o niczym
takim zwykłym przeciętnym nic-a-nic
gdzie echo odpowiada milczeniem
a słowo jest dopiero zygotą
ja nielot
naiwnie i po ludzku obrastałem w piórka
wtedy nie wiedziałem jeszcze, że niebo nie musi być
niebieskie, a moje halo widać z drugiego końca dnia
wprawdzie już nie mam skrzydeł, za to władam cieniem
tu możesz ukryć swoje zaklęcia, motki, suszone kwiaty
zwiastuję ci poranek bez deszczu i wieczór bez rechotu
wciąż liczę, że na samym zwiastowaniu się nie skończy
strzeż mnie od nadużywania mojej świętości i samogonu
jednak jeśli nie wierzysz w anioły, to nic tu po mnie
spojrzenie inaczej
cisza w Czarnym Kocie
wygięcie dłoni — pauza
nad krzyczącymi włosami
jak poza rodem z d’Orsay
marzy mi się
by nie poznać cię bardziej
wyobrażać sobie
wzbierające źrenice
wyprostowanie palców
czekam na akt
przymkniętych powiek
S E K U N D A
myślę o tym zdaniu z radia Stuttgart: przygotowaliśmy dla niewiernych ogień płonący
kawiarniany szept, półmrok ukrywa szczegóły, jedynie wyraźnie widać zegar
podejrzanie duży zegar, ba, olbrzymi zegar na przeciwległej ścianie, jest dokładnie
dziewiętnaście sekund po dwudziestej — położenie wskazówek to jak celownik mercedesa
tak się zastanawiam, a co jeśli sekundnik przeskoczy o jedną kreskę, a mechanizm
zewrze elektryczne styki, te styki zainicjują zapalnik prawdziwej bomby tam w środku
gdyby tak ładunek wybuchowy rozsadził zegar na drobne ostre ponadczasowe kawałki
wskazówki poszybują w kierunku moich oczu, drzazgi i części metalowe powbijają się
w policzki i usta, a co jeśli runie ściana i przygniecie rozmawiających beztrosko ludzi
zasypie gruzem ich kawę i ciasteczko gratis, skąd wzięła się bomba w zegarze
dlaczego tutaj, w przemiłej kawiarence przy Königstraße o tej godzinie eksploduje
może umieścił ją szaleniec ale inteligentny, jakiś wschodni miłośnik zachodniej motoryzacji
skąd ta perfidia ze wskazówkami, nie odpowiem na to pytanie, w takiej chwili człowiek
przeważnie robi podsumowanie, żałuje, bo tyle jeszcze zostało do zrobienia, modli się
lub tylko woła matko boska, może nie zdążę nawet paść na podłogę jak uczą, bo zostało
za mało czasu do wybuchu, Chryste, na sekundę zamykam oczy, kawa o posmaku krwi
radio, kiełbasa i koparko-ładowarka
stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise
dojeżdżał ze dwadzieścia kilometrów rowerem
cięcie rapyt piłowanie zębów wynoszenie gówien
muzyka leciała z tranzystora
gdy go przygniatała koparko-ładowarka marki volvo
zajadle konsumował bułkę z kiełbasą rzeszowską
smak tracił powoli jako miłośnik wędlin krajowych
zdążył jeszcze usłyszeć holenderskie przepraszam
stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise
tak napisano w akcie zgonu w trzech egzemplarzach
rower украина przekazano rodzinie z wyrazami
w sumie to świnie też szykowały się do pogrzebu
nie było orkiestry — muzyka leciała z tranzystora
podróż
ten rok jest jakiś płaczliwy
uciec przed pochmurnością
GPS niezdecydowany
przestajemy liczyć krople
na szybie dzieło Pissarra
bulwar Montmartre w nocy
szkło pełzających świateł
to tylko mokry Budapeszt
noc w hotelu Omnibusz
zdecydowanie suszymy flaszkę
my
w stanie zbliżonym do deszczu
nie wiersz mi
kochana Ewo, czuję się osaczony, bezradny jak skazaniec
który, by dostać pióro i papier do celi, musi napisać podanie
nie wierz mi, że długo czekałem na ten tekst
rytmem tłukł się po obszczanym mieście błądziłem
po wymiętych zdjęciach, twarze ludzi dźwigały fałszywe wyrazy
korygowana kofeiną i deszczem powstała chora i krwawa abominacja
dobrze, że noc nie czyta w otwartych oczach
wiesz, Ewo, gram ze sobą w szachy
przewiduję sto posunięć do przodu, a i tak ogarnia mnie strach
czy dotrze mój goniec do ciebie
nie wiersz mi potrzebny, lecz ty
moda na łyse włosy
jako dobra chrześcijanka nadstawia drugi pośladek
raz dziennie zachodzi w ciążę z jednorękim bandytą
podobnie jak wszystkie współczesne żyjątka
nie zawraca sobie głowy tendencjami w pogodzie
wystarczy że słońce zaświeci przez ślepą kuchnię
zaczynają się wtedy poszukiwania faktora
drenaż środków do tycia wliczając w to smakowe kondomy
malutkie zawieszki do telefonu w kształcie serduszka
wieczorami czas na przygładzenie rozczochranych myśli
degustację dojrzewających chwil z marketingowym mottem
bądź ogólnie dostępna bądź jedną z nich
Templum
wierzę, że na początku były usta
dym z papierosa unosił się nad gazetą
szanowny panie Bruegel
malarstwo? to zwyczajna zdrada słowa
podkolorowana wymowna cisza
pod koniec człowiek odnawia freski
Wielkiej Wytwórni Kijów Do Mrowiska
wyciekanie wina przez dziurę w boku
rozmazana ślina, odrzucony kamień
oto krzyż, a może zwykła litera T
po krótkim namyśle
starzy ludzie gadają
że ten czas zbliża wszystkich
do końca
cały rok do opowiedzenia
umówić by się na ulicy
przecież czynna całą dobę
przysiąść w ciepłej kolekturze
czekając na kumulację
mam już temat milczenia
gesty będą na chybił-trafił
nie chowaj się za uśmiechem
mogę pójść o zakład
wierz mi
pośpiech niepotrzebny
zima poradzi sobie bez nas
nieświeże wiadomości
od czasu, gdy kiwanie głową przebiega poziomo
jedyną pewną rzeczą jest brak pewności
bardzo przykro jest, gdy najświeższa wiadomość
z kuchni to przeterminowany obiad z garmażu
jedyny świeży gulasz pędzi łąką na Animal Planet
pozostaje przylgnąć uchem do wolnej Europy
pod Gazą wdało się pustynne zakażenie
pełne obłożenie stolików przy grobie pańskim
ziomkowie Goldy proszą wzgórza na wynos
w tym roku już tylko jaja lecą na południe
pijana gorączka niedzielnych nocy
buduje zapory ogniowe pląsom języka
tylko drzewa ocieplają atmosferę spotkań
przy kominkach ordnung muss nicht sein
podciągamy paski o jedną dziurkę
żegnając spasionego kota gasimy światło
przysiadamy pod wielkim totemeM
w upodleniu pałaszując zaborczego wieśmaka
kończymy skecz hrabi w barze turystycznym
na koniec pójdziemy jak zwykle tam, gdzie
elektryczne gwiazdy mają zawsze komplet
kopyta i grzywy przypływu zdobywają pałac
po pewnym czasie wszystkim maski stygną
spada bagaż zwisający kamieniem w przełyku
mogę poczuć się bezwzględnym masochistą
marzeniem gondoliera o charonowej twarzy
jeszcze gołębie są po kostki w wodzie
kałuże uświadamiają ulotną fotogeniczność
prowokując obiektywy i resztki hamburgerów
il messaggero donosi o ławicach ptaków bez portu
wysuszonym przez diablęta Canal Grande
rdzewiejącym złocie z różnych stron świata
nad tłumem posiwiałych peruk
chmury zbierają się na mozaikach bazyliki
targam krwawiące walizy na przystań
szczurze mordy szeregiem na falochronie żegnają
ostatni autokar z turystami tonący w lagunie
rzucam ciche przekleństwo przypływowi
wiersz
uznany poeta schodzi niespiesznie do piwnicy
wybiera kilka ziemniaków z ciemności bo nie świeci
z kredensu wyjmuje specjalny nóż do obierania
wydłubuje oczka kroi myje pod bieżącą wodą
leżą ułożone w garnku z dawno obitą emalią
odkłada tomik wyławia kurczaka z gromadki
rzucone trochę ziaren pszenicy na zwabienie
gdy ptak zajmuje się dziobaniem poeta chwyta go
głowa przyciśnięta do pieńka siekiera wzniesiona
kurczakowi przelatuje całe życie przed oczami
chciałby jeszcze uciec lecz tylko nogami przebiera
uznany poeta wydostaje kapustę z beczki
dodaje oleju lnianego marchewki pokrojonej cebuli
powstaje wiersz o uznanym poecie szykującym obiad
przegląda adresy kilku obiecujących wydawnictw
czuje ssanie w dołku
zmyślenie
przed burzą
bąki tną a stare baby grymaszą
że gdzie im tam do Emmanuelle Seigner
ostentacyjnie walą packami po muchach
tymczasem mężowie przytulają weny
przed burzą wiatr nerwowo zamiera
wszelki przeciąg oddech wstrzymuje
wilgoć dziewczynom włosy skręca
przelotne klucze wędrownych żurawi
otwierają kufry puchnących obłoków
gdy burza nadchodzi
autochtoni sprawdzają kurs obola
wszczynają serię wyuczonych bojaźni
wyciągając wtyczki ładowarek z gniazdek
wzywają nadaremno imiona
z pierwszych stron nieświeżych gazet
tuż przed wszyscy popierdoleni poeci
wykupują dodatkowe ryzy papieru
wydzwaniają do wydawców
zmyślają tytuły
Siódemka pik
Nieznany Pokój. Ustawiony pośrodku stół, na którym leży równo talia kart.
Ktoś ułożył karty idealnie; jedna na drugiej, by było widać tylko jedną.
Niezależny obserwator powie, że to zwykła talia kart. Być może taka
z wizerunkami nieznanych nam osób i znakami zwróconymi ku dołowi.
Widzę już, jak wyciągam rękę po kartę i czas się zatrzymuje.
Jeśli odkryję pierwszą kartę, a będzie na niej symbolika z przesłaniem,
wszystko stanie się wiadome — trzeba będzie z tym żyć aż do następnej
Odsłony.
A co, jeśli ta pierwsza karta zdeterminuje moje działania, wywróży,
odczytam jej znaczenie, wbiję sobie do głowy nieuchronność znaków?
Później już tylko będę czekał na wypełnienie przepowiedni, karmę,
na realizację zamówienia policzonych z dokładnością do sekundy dni.
Zapewne, gdy już wypełni się to, co wyznaczone przez pierwszą kartę,
łapczywie sięgnę po drugą. Chyba, że następnego „odkrycia” nie dożyję,
bo zabraknie dni. A może jako starzec podjadę na wózku do blatu stołu
w Nieznanym Pokoju i sięgnę po kartę z talii leżącej wyjątkowo równo…
Czy czas zatrzyma się ponownie, bym nie zdążył umrzeć?
pejzaż mojej twarzy
po południu sitowie bywa zatopione w myślach
konsekwentnie ignoruję wszelkie zmiany w pogodzie
ducha nie tracę jedynie ciało oddala się stopniowo
trzeba się wychylić by dowieść że ma się twarz
powierzchnia wody zmarszczona na myśl o konfrontacji
trochę wódki i punkt widzenia zgrabnie sięga dna
przyłapuję się na marzeniach o deszczu i burzy
po których powrócę tęczą w tygodniku wieczornym
czarno na białym uskrzydlone wersy miną się z prawdą
wydając łoskot guana kaczek dziennikarskich
nocą lampa przed wejściem zapala się automatycznie
przynajmniej wiem że ktoś na mnie czekał
strategiczne milczenie — zapachowa świeczka próbuje
odwrócić uwagę od pogorzeliska
pytasz gdzie w tym wszystkim jest haczyk
myślę że nawet nie dbam o to czy był
czoło gęstnieje od dymu na horyzoncie wbity wzrok
podświadomie wracam nad jezioro bo nocą nie widać
czy ma jeszcze warunki brzegowe
gra w ciemność
kleszcz używa wielu wyrazów
żeby czegoś nie powiedzieć
kładzie ci głowę na ramieniu
potem uśmiecha się do środka
spijasz słowa wypływające z nocy
pełzające cicho po podłodze
kleszcz wpija kły w sumienie
uśmiech kleszcza jest mroczny
niedopowiedziane zaszczyty
chłoniesz tępo brzmiące kryształy
ochłapy z jego prywatnej kolekcji
nie chciej przygarniać mroku
najlepiej wyjść poza cudzysłów
wygrać parę jaśniejszych metafor
jak Emily Dickinson
gdyby tak mogła
dzisiejsze myśli odłożyć na jutro
byłoby szczęśliwiej
kobieta samotna ma wiele książek
i jest w tym naprawdę dobra
modli się do wiatru
by dał spokój jej włosom
kobieta samotna mówi dzień dobry
resztę słów przechowuje w lustrze
kiedy spotkasz kobietę samotną
rzuć jej dwa pensy uśmiechu
powróci do domu
przytuli geranium w zamian za
chwilę amnezji
dzienny raport o zabiciu
wersy na kartce to dla nich cały habitat
podmiot liryczny, autor i czytelnik
spotykają się tutaj właśnie, w tym tekście
wiadomo, że autor uśmierci podmiot liryczny
być może powodem jest chwilowy kaprys
wewnętrzny imperatyw lub rozsądny wybór
nie wiem, bo jestem tylko narratorem
mam, wbrew pozorom, najmniej do powiedzenia
lecz mój współudział w zbrodni jest oczywisty
uśmiercenie to niełatwa decyzja dla poety
w utworze lirycznym jest to całkiem legalne
wprawdzie budzi oburzenie — w końcu jednak
wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu sprawy
śmierci wywołują odruch litości i empatii
dla czytelnika najważniejsze jest użalenie się
bez jakiegoś zgonu nie byłoby tematu
gdy podmiot liryczny szykuje się do likwidacji
czasem, nie daj boże, zacznie prosić o odroczenie
czytelnik chce krzyknąć „zamknij się, podmiocie!
pan autor wie, co robi”, jednak tego nie czyni
przemilczenie to ważna dla dramaturgii sprawa
właśnie wtedy zlatują się wrony naszych sumień
wiem, że anioł stróż to płatny zabójca
od pierwszego kłamstwa
bóg stracił wiarę w nas
posłańcy zawracają
nie jest już tak samo
leczę wspomnienia
kartkuję przykazania
albumy tracą liście
z wędrówek po bezdrożach
pozostały odciski
wiosennie nastaje jesień
a póki co
zamiatam trupy pod dywan
A W I Z O
niechętnie otwieram skrzynkę na listy
tym razem w głębi widać jedynie karteczkę
małą kartkę z ogromnymi wyrazami
ZAWIADOMIENIE/ZAWIADOMIENIE POWTÓRNE*
wezwanie by wyjść pójść i odebrać list
celowo świstek papieru nazwałem „wezwanie”
bo tam przecież gdzieś na poczcie czeka
chytrze polecony z wieścią dobrą lub złą
dobre wiadomości przekazuje się osobiście
by zasłużyć na wdzięczność odbiorcy
pismo z zawiadomieniem o czymś przykrym
czymś okropnym — chorobie lub zgonie
to nie choroba bo w jej sprawie dzwonią
chodzi o śmierć — co ja wiem o śmierci
boże przecież jeszcze żyję
będą współczuć wypytywać patrzeć w oczy
szukać łez na które nie zawsze jest chęć
wyciągam kartkę jakby była trędowatą
nie czytam nie patrzę na krzyżyk w kratce
tam gdzieś na poczcie może czekać koniec
wyciągam zapałkę i ocieram o draskę
płonąca zapałka i zadrukowana kartka
a jeśli to jakiś przekaz
wyglądasz jak przez okno
teraz przy oknie, Elwiro, odreagowujesz utwory agro-rocka i sprośne przyśpiewki
sama widzisz, że wesela ci nie służą — zwalmy to na niepogodę, cieszmy się jak dzieci
nawet wtedy, gdy chmury układają się na kształt politowania,
zaczerpniesz z Vivaldiego parę oddechów, poskręcanych dymem myśli, kontemplujesz oralne wspomnienia, gdy rozdawałaś słowa ubogim duchem,
na próżno ciałem wchłaniasz widoki na przyszłość
wybieram się do sklepu — sakramentalne „czy coś ci kupić?” bez odzewu
odżyjemy po chudych latach, to nic, że lovely Rita okazała się parkingową suką
ty jesteś inna, kupię ci pudełko z pralinkami w Marks&Spencer
odśwież więc swoje ego pudrem i szminką od Rimmela; uważaj na pyłki z ulicy;
w końcu i tak przelecę cię spektakularnie — zasłużyłaś na sztukę i fetę po
wymienimy się naszymi cząstkami elementarnymi, by było jak w raju, jak w reaktorze
atomowym; potem jak zwykle rozstaniemy się i nie z przyzwyczajenia,
ale z czystej głupoty
póki co uszczypnij mnie, Elwiro, bo tak pięknie wyglądasz, że aż się wierzyć nie chce
i odejdź od tego cholernego okna
nie każda noc się kończy
co robić na wypadek, gdy przyśni się bombardowanie Drezna
szukać piwnicy-schronu, dziury w całym, może biec nad Łabę
szansa przeżycia — nad rzeką nie powinno być żadnych bomb
nawet dziecko wie, że atak na wodę nie ma głębszego sensu
co robić w przypadku, gdy przyśnią się rozstrzelane latarnie
uciekać, bo pod nimi po człowieku nie pozostanie nawet cień
w powietrzu pełnym dynamitu nie da się oddychać spokojnie
sen wciska w poduszkę opuchnięte powieki tomów z nalotem
gdy przyśni się, że wysiadasz z jeszcze ciepłego bombowca
nie patrz w dół — powiedz żonie, że do twarzy jej w norkach
że weźmiesz ją w podróż po Europie wyciszonych nekropolii
do hoteli w gwiazdach; przejdziecie mostem na drugą stronę
spotkacie przyjaciół, którzy na razie śpią po schronach
Poproszę z sali kobietę i mężczyznę
mała scena kabaretowa, dwa krzesła, stolik, pusty kąt
on w wieku chrystusowym; ona też jeszcze dobrze wygląda
na blacie reżyser położył dwie kartki scenariusza
wiesz, Janusz, powinniśmy się w końcu postarać o telewizor
ale Asiu, to masa pieniędzy, że głowa boli
no bo, Januszku, mam pustkę w kącie
ale Asiu, czy to odpowiedni moment
miałam okres bezwypadkowy, zaoszczędziłam na ubezpieczeniu
ale rozumiesz, że nie będzie czasu na oglądanie
bo praca, obiady u mamusi, twoje korki
wiesz, Janusz, czuję pustkę w kącie
ale czy nie możesz wstawić tam czegoś innego
słuchaj, czy możesz skończyć z tym kurewskim „ale”
na ich szczęście wchodzi na scenę pyzaty stand-uper
w przebraniu obwoźnego sprzedawcy telewizorów
z wyuczonym zawodem lekarza ginekologa-położnika
i, jak sam mówi o sobie, tu w środku czuję się bogiem
koncert smyczkowy x-dur
Primavera to takie ładne imię
daję ponieść się urokowi błota
we włosach wierzb, w narzeczu
przemawiają do kwitnących uszu
z Primaverą świat jest teatrem
siadasz z nią w pierwszym rzędzie
nie wiesz, czy cię już pokochała
czy jednak odejdzie z innym
powiewem — powie ci banalnie
„nie kocham cię, bo wolałeś lipiec”
skowronki na pięciolinii wysokiego
napięcia przeciągasz do świtu
uprawiasz wczesne poranki
w strunach wilgotnych skrzypiec
tramwaj-arka
szarość po ulicach deszcze niespokojne
pożądany tramwaj pozwala wskoczyć
lecimy na drutach po świeże konstelacje
kobieta z korbą nawija słowa na zakręty
moje odbicie w szybie facet z kotem
w taką pogodę zatopić się w lekturze
gdyby to było dwadzieścia lat wcześniej
nie czytałbym obłędu czterdzieści cztery
zamiast słuchać tyrady tego z kotem
może rzuciłbym palenie i kościół też
do pierwszego wrócę do drugiego nie
w kadrze kobieta z dzieckiem w brzuchu
embrion kopie i czeka na światło w tunelu
odliczam kiedy kanary w drzwi załomocą
bo nie dbam o bilet marszałkowską
podejrzliwe łypnięcia faceta z kotem
kiedyś wybierzemy chińskie linie lao che
dwie kumoszki z kipiącym słownikiem
po wciągnięciu serialu n jak nienawiść
przestają narzekać „pani, tu coś zgrzyta”
przez okna przyglądamy się nowemu światu
każdy za uszami ma swój tramwaj niewinny
obiekt eskapizmu rzekł facet od kota
załzawionej szybie wciąż zadaję pytanie
czy są jakieś słowa niezatapialne
resztkami lata
nawiewają smuty przez rozszczelniony las
iglasty gotyk przerastany spasionym barokiem
na ganku komarzyce sięgają wąsami dna piwnic
zapuszczają macki w słoiki i beczki z zapachem
domu o wyjątkowo łzawej porze
wdeptuję czas w błoto licząc na łaskawość cienia
już nie śnię że niebo wlatuje mi do kałuży
fałszującej błękit i spojrzenie rozmokłej madonny
z wichrem przepada pieśń nad pleśniami
w lustrach kobiety czeszą włosy
piorą koszule spoconych mężów
gotują późne kartofle dzieciom
astmatyczne organy wyciskają toccatę z fugi
na polach wrona za resztkami lata po zagonach
przeklinając kombajny
litania neolityczna
oto ja, car płytkiego komentarza
apostata jedynej prawdy o suchej nitce
intelektualny wieprz z korytem do popisu
zmiłuję się nad wami
oto ja, stały bywalec barów mlecznych
który na pytanie menela „czy będzie pan
jeszcze jadł” odpowiadam — bierzcie i jedzcie
oto ja, wielki mistrz na budowie
regularnie gwałcący worki z cementem
mam w sobie coś, gdy przekraczam
plan niedzielnego czynu — zmiłuję się nad wami
oto ja, madonna monopolowego społem
bogu ducha winna kurewka, której serce pęka
na siedem połówek na widok małego kotka
zmiłuję się nad wami
oto ja, domorosły astronom
wpływający na suchego przestwór oceanu
z meduzą na talerzu i lornetą w „jubileuszowej”
zmiłuję się nad wami
oto ja, syn cieśli z ziemi miodem płynącej
tej ziemi, a może syn kamieniarza, zecera na zasiłku
nie daruję wam tego
oto ja, rysunek naskalny, wtopiony w opokę
projektant wykałaczki i kroju rachitycznej czcionki
bez wyrazu czekający z drżeniem na noc
impresja bożej śmierci
zapowiadali na dzisiaj pogorszenie pogody
zabrzmiało to jak jakieś proroctwo
od godziny ósmej mrok ogarnął całą ziemię
pomyślałem sobie że to już i po nim
razem z horyzontem przemierzam kalendarze
niepogodę wysyłam do diabła
zresztą i bóg w ostatniej godzinie pokazał rogi
moje credo to nie wiem nie wiem bo
wiedza sprowadza na ludzi nieszczęście
ostatnio nawet przestałem uważać
że właśnie góra przyjdzie do Mahometa
półka z książkami to jak rzeka gnuśnych mądrości
wyłowiłem za grzbiet przekład księdza Wujka
pisany przez wielu zbyt wielu
niedowierzanie zatacza coraz ciaśniejsze kręgi
ogrodnik światła purpurowy wyciął rajską jabłoń
nie pomogły wyrżnięte ostatnie deski ratunku
chmury ze wszystkimi świętymi ekranami przepływają
a ja z horyzontem przemierzam kalendarze
Alexanderplatz
prawie ślinię się na samą myśl
o graffiti twoich reklam
nie chciałem zobaczyć a ujrzałem
nie chciałem usłyszeć a wybrzmiało
dosadne déjà vu
chciałem pojąć wydarzenia
ale język okazał się oszustem
smród zaczął mieć ręce i nogi
bezpieczne to niewypowiedziane
przychodzą na myśl celne słowa
to nie miało tak wyglądać
to nie po to burzyło się mury
nie po to matki nuciły kołysanki
zieleń stała się szarością brudu
wypaliły się oczy wyśmiały usta
ślina tworzy mozaiki
tej zimy wszelkie bałwany staną na głowie
niepokój zagnieździł się gdzieś w okolicach karku od czasu
gdy jedynie bociany nie odwołały lotów na południe
telewizyjne lisy i okrętowe szczury bukują bilety do raju
tylko zegarowi z kurantem wszystko wisi o każdej porze
nakręcam się na konsumpcję, która wróży nieświeży oddech
zawodzi asertywność, gdy sam Pan Bóg proponuje kielicha
wzorem Mistrza nie oddalam naczynia małej martyrologii
rano zmartwychwstaję, a ludzie pytają dlaczego ich opuszczam
zamykam się w sobie komponując listę dla Świętego Mikołaja
hej, moja droga — ostatecznie to czarny piątek, a nie wtorek
ludzie rzucają się w dół z mniejszą stratą na zdrowiu i koncie
gdyby ktoś wygrzebał w tym bałaganie czarną skrzynkę po mnie
usłyszy coś, co nie nadaje się na cytat, ale może poprawić humor
czuję, że tej zimy chyba wszelkie bałwany staną na głowie
by odśnieżyć kij i marchewkę — potem już nastanie „cicha noc”
bez sukcesu próbuję odkręcić zegar ścienny, by zyskać na czasie
gdybym
gdy nie było mnie jeszcze na świecie
a wody płodowe unosiły się nade mną
przyszedł do mnie Biały Pan
gadał przez mrygające światełko w tunelu
i to było dobre
rzekł: mój ty słodziutki embrionku zagięty
życie to książka która ma tylko dwie strony
dobrą i złą
musisz przeczytać ją od deski do deski
zdobędziesz niebosiężne szczyty
tylko rób notatki na marginesie
żeby potem nie było że to tamto i sramto
żebyś mi później nie gdybał Zygusiu
wślizgiem pojawiłem się na świecie
zapytałem matkę swą: mamciu mamciu
a wiesz ty wczesno był u mnie Biały Pan
gadał mrygającym światełkiem w tunelu
i wciąż myślę bo nie wiem
na to matka rzekła z nieskrywaną emfazą
to ten pijanica Sawczak
poszłam na USG a ten mi coś do cipki
minął czas jak siedemnaście mgnień wiosny
kończę czytać książkę czekam na światełko
gdzie te nieprzebrane kurwa zaszczyty
gdybym tak robił notatki na marginesie
l’impression
mówisz pan że impresja
pierwsze wrażenie
zachwyt i tak dalej
to promień światła
z dziurki od klucza
łamie się w kieliszku wódki
cała niedorzeczność
z tym umieraniem po
mówisz pan że Degas
Manet i tak dalej
im promień też się łamał
tylko mieli wrażenie
zmartwychwstania
jeszcze jedna cegła
udaję, że mnie nie ma
śmierć jako dodatek do życia
odskrzydla wszystkich ikarów
deszcz tęczowej chmury wzbiera
zaciek na ścianie coraz większy
przesłania marsowe czoła i oczy
wlewa się w usta człowieka z azbestu
po drugiej stronie
udaję, że podałem cegłę
bo mury pną się po rękach
przodowników bezrobocia
zrywam z Robertem
jeśli ktoś jeszcze pamięta Jezusa Chrystusa, to wie
że prezentował płomienne serce w cierniach
i dziurawe dłonie, bo dał się wystawić do wiatru
za późno pojął, że nie był to dobry geszeft
nawet jako superstar nie zrobił większej kariery
a ostatnio, według badań, przytył i zatrudnił fryzjera
Iron Man jako emanacja pseudo-hiper-zbawiciela
plazmowe serce i światła repulsorów w dłoniach
zgubiła go zbyt nachalna reklama w remakach
tylko parę nieistotnych różnic pomiędzy firmami
Roman Catholic Church versus Stark Industries
dlatego zrywam z Robertem Downeyem Jr. zdjęcie
z drzwiczek od szafki z bielizną termoaktywną
bo obaj przegrywamy walkę z czasoprzestrzenią
ratując się domowej roboty rozrusznikami serca
i krwią ze stygmatów produkcji Warner Bros.
wzywam na świadka wszystkie wygasłe stacje
wyślijcie polecone spojrzenia na krawędź
pomiędzy Mogadiszem a martwym Sudanem
przekażcie otwarte ramiona z pragnieniem
dla wieżyczek Babilonu i pieczar Matery
niech częstotliwość przekazu jak bicie serca
nie skąpi fatamorgan od Kabulu po Kuwejt
nigdy nie zasnąć od czekania na krawędzi
gdy już wypełnią się wszystkie bulwarówki
a obcy zasiądzie przy północnej kawie
powstańcie wszystkie wygasłe rozgłośnie
włączcie generatory i podnieście anteny
niech ktoś wykopie z grobów sprawozdawców
by zaczęli mówić wszystkimi językami o tym
co widzą polecone spojrzenia na krawędzi
cichostan
cisza nie ziewa
do niej potrzeba kawy
zakrada się po północy
przychodzi nieubrana
sianie maku
usadawia się w uchu
słychać ćwierkanie
ptaki należą do niej
cisza się zastanawia
segreguje myśli
unika spojrzeń tych bez uszu
nie wdaje się w dysputy
o wyższości dźwięku nad kolorem
w ogóle nie lubi fal
gdy już kogut nabiera powietrza
cisza markotnieje
opuszcza dom woskowiny
rzuca się do studni
Monastyr Nowodziewiczy
każdego ranka Andriej Nikołajewicz przelicza kruchość istnienia
kolosy Instytutu Awiacji łypią z tym samym szyderczym oczekiwaniem
badaniom pomaga podparcie przegrody nosowej wskazującym palcem
takim prywatnym wektorem co to pokazuje gdzie kończą się myśli
a może skąd przychodzą na świat
gdzieś tam Maria Pietrowna zgłębia latające spodki i przepływ cieczy
trzeba wyciągnąć mufkę z szafy bo dłonie zbyt zimne do całowania
nieprawomyślna fantazja to spacer z Konstruktorem po parku monastyru
pozbycie się przed dwudziestym piątym uwierającej błony dziewiczej
wreszcie wieczorem spotyka potrójnego bohatera socjalistycznego trudu
powiedz towarzyszu Tupolew czemu wy tacy smutni i rozdarte serce
w końcu może pozbędziecie się tej okropnej nieustępliwej grawitacji
co ty wiesz Maszeńko co ty wiesz
jak do tej pory liście brzozy spadają wciąż z jednakowym pośpiechem
gdy wszystko jasne, zaczynasz malować ciemność
wierzę, że to tylko sen — wchodzi się do niego od podwórka
starej obdartej kamienicy czynszowej, w stróżówce siedzi Mistrz Krajobrazu
z twarzą popękaną od przemilczeń, przeżuwa gniew jak niedogotowane żołądki
na czyjś widok paznokcie mu przyspieszają
w stróżówce jest jedno okno — można zobaczyć turkusowe pola i planety
nie znajdziesz tam ludzi, bo ostatecznie to wielki Mistrz Krajobrazu
władca znikających perspektyw, eminencja ciemnego błysku w oku
do mojego snu wchodzi się od podwórka
na piętrze rodzice leżą w kołyskach — ślinią się, bo okien nikt nie otwiera
można ominąć stróżówkę i Mistrza; biec na ratunek małemu ojcu i matce
ale po co — wierzę, że to tylko sen
przejrzystość dnia poprzedniego
setki podają w coraz to mniejszych literatkach
ubywa zanim się doniesie a czas nieubłaganie przecieka
żeby tak break on through to the other side wreszcie
drzwi bujają się kwicząc w przeciągu ostatniej godziny
niewyraźny gość po drugiej stronie sali robi za sztafaż
dla mało widowiskowej bo smętnej scenerii upodlenia
przeglądamy się w lustrach — powieść „butelki i ludzie”
obcinam na faceta bo lampi się w moje szkło ratunkowe
skonfundowany przekierowuje patrzałki na swoje szpony
przekrwione ślepia czarny gang białe piórka na kołnierzu
białe piórka jak jakiś nawalony anioł stróż z bożej łaski
może to jego facjatę widziałem jak lądowałem w dole
rzuca na blat kasę zaczyna pakować skrzydła do futerału
retoryczne pytanie do kelnerki czy można się napalić
czy można tu zaczekać aż się pieprzona wojna skończy
odpowiedź pozbawia złudzeń — można ale jest jedno ale
tylko do dwudziestej trzeciej bo zamykamy
kurwa mać — jedyny wniosek przychodzi mi do głowy
przechylam lunetę na dobicie wrażam widelec w meduzę
szykuję się do natarcia na to co po drugiej stronie drzwi
falsyfikaty
to były czasy — chomik żył jeszcze
odwrotnie wisiało się na trzepaku
po lekcjach odmian przez przypadki
bułka i butelka mleka — sielanka
zaufanie do spojrzeń matki i ojca
nikt nie wspominał o upływie czasu
kapitan Żbik nikogo jeszcze nie zabił
coś jednak korciło, by sprawdzić
czy kryształ w kredensie prawdziwy
wierzyłem
w magiczne wniebowzięcie chomika
wiedziałem o wieczności istnienia
że kapitan dostanie w końcu awans
potem coś pękło
nasze dawne miejsca i słowa mruczą
ginąc obłudnie jak kot Schrödingera
a czas osacza
prasa
gdzieś tak od godziny dziewiątej trzydzieści
nagłówki zaczynają pachnieć drożdżówkami
po dwunastej czuć już tylko przypalony olej
na sąsiednim dziale kusi czysty spiritus
wódka bocian zapewnia odlot na południe
ciepło wypełnia kości omijając palące sprawy
wieczorne tytuły przytłaczają realizmem fikcji
uszczypnięcie nie pomaga w ucieczce
walenie głową tylko budzi sąsiadów
niejeden człowiek od pióra stracił pracę
matka boska z zacieku na murze robi ombre
nie ma komu spisywać nowych wniebowzięć
stany skupienia
lekkość dnia to jak trzymanie palcami za czubek wieży Eiffla
w porywach wiosennych przeciągów znika ulotny styl sukienki
ciężar śmierci można sobie darować paląc wspólnego papierosa
dym przejrzany na wylot ewakuuje się przez niedomknięte słowa
płynność poranka to jak wojny plemienne w ciekłym krysztale
za późno na lunch w hotelowej kuchni słychać skwierczenie dań
ruch za oknem spływa po nas bez pośpiechu szukania przyczyn
bezbarwnej cieczy w butelce do twarzy byłaby raczej musztardówka
spojrzeniami bez cenzury rozpłynąć się nad grzankami z marmitem
nieodwracalność rzeczy to gdy anioł upada i wbija piszczele w glebę
któreś z nas wypowiada bez przekonania na głos „oto ciało moje”
wieczorna grawitacja wciągnęła całą krew między klepki parkietu
prostujesz sukienkę jakbyś przypomniała sobie o głodnym kocie
wypowiadamy sakramentalne drzazgi wbijamy wzrok gdzieś za drzwi
po wyłączeniu światło pozostawia pokruszone promienie w dłoniach
Prosto z mostu
Rzeki nie lubią sztucznych barier
Pieniąc się nanoszą muł i zwłoki
Wchłaniamy kamień mostu palcami
Nie wierząc że to już tyle lat upłynęło
Jak niewidomi czytamy go brajlem
My wyznawcy ‘tego, co będzie’
Wełtawa zmywa malowane lata
Tak jakby wczoraj nie było czasu
Nie było kanonady głodnych armat
Nie było królów nie było bogów
Wsłuchani w walca wysokiej częstości
Przez chwilę światem rządzi bezdomny
Grający na elektrycznych kieliszkach
Z nieświadomą niczego wodą
Dziura w głowie się rozrasta
By pomieścić krzyk Nepomucena
Wzywającego trójcę nadaremno
Na potrzeby przemarszu wojsk
Rozpędzonych cząstek z CERN
Twoich gorzkich od prawdy słów
Na fali I’m begging you for mercy
Przemknęło przez myśl „chyba
Oszalałem” na jakieś trzy sekundy
Więc prosto z mostu Karola
Biegniemy do Làvki na piwo
Z dobrą nowiną że boga już nie ma
Rzeki nie znoszą sztucznych barier
Pienią się żłobią po dnie jak ludzie
TOAST
wypijmy za to, żeby nie umrzeć z wyuczoną bezradnością
ludziom brakuje czasu, by stawać się następnymi świętymi
zresztą po co; świętości używa się do podlewania paprotki
tuczenia kotów i tłumaczenia, że się nie jest wielbłądem
wypijmy za to, żeby zawsze było na stole darmowe placebo
by dziewczyny wciąż uśmiechały się, gdy tysiące spojrzeń
zwisa u ich biustu i oczu o domyślnym kolorze okienek
przekuwając szarość dnia powszedniego na chęć do jutra
wypijmy za to, by nie brakło siły do przeżycia wśród śledzi
lornet i meduz w tym przepełnionym zbiorniku
wiadro
nadchodzi pora czarów-marów
Andrzejek mówi lejcie
wlewamy wosk do dna
aż powstaje embrion marzeń
całe wiaderko pobożnych życzeń
Andrzejek mówi dobrze lejcie
lejemy przez klucz — wychodzi klucz
panie odlewają żeby było dziecko
bierzemy dziwoląga w ręce i lecimy
przywitać sto lat pomyślności
w życiu zawodowym i pracy osobistej
póki nas zawał nie rozdzieli
Andrzejek mówi polejcie
wszyscy już witają przyszłość
sprawę trzeba oblać po naszemu
wosk woskiem ale najlepsza jest czysta
przyjemność bez zbędnych intencji
a wiadro no cóż
obchodzi kolejną rocznicę chrztu
późność
noc przygarnia tych ze światowstrętem. świt
pora, gdy barmanka nie przynosi już
szklanki do piwa; nerwowo obgryza paznokcie
zadymione kąty, że prawie bym nie zauważył
płaczącej dziewczyny — węgiel spływa jej z oczu
błądzenie kciuka po świeżych wiadomościach
trzeba już wydukać ułamek pożegnania. czas
w końcu zapłacić — sięgam do górnej kieszeni
bezwiednie robię znak krzyża do połowy. po co
nadzieja jak kreska światła wpadającego
przez uchylone drzwi do dziecięcego pokoju
otwieram noc na oścież. uwiera myśl o kresce
COŚ
Alan nie wie, że jest śmiertelnie chory; zresztą jak wszyscy ludzie
znajomi mówią, że to Ktoś przerywa czas pomiędzy dzisiaj a jutro
niektórym udaje się dotrwać do zgrzybienia i światełka w tunelu
Alan odkrył, że to rządzi nie Ktoś, a Coś z brakiem cech ludzkich
to raczej jest coś, co nie nosi krawata, nie dłubie w małżowinie
z lękiem przed odebraniem telefonu, nie całuje żony na do widzenia
Coś jest kapryśne jak huragan, z konsekwencją czwartego wymiaru
to Coś poleca budować witraże, wydobywać uran, ukrywać trupy
przyczaja się na święta, by upozorować poczucie bezpieczeństwa
później to Coś wygasza piece, nasyła pleśń na chleb, plącze języki
gardzi ojcem i matką; Alan sprawdził na własnej skórze i już wie
tchnienie
coraz częściej słyszę „oddychać, nie oddychać”
czyżby sztuka pranajamy wtargnęła bez pukania
czasem zadręczam się sam, tak z przyzwyczajenia
gdy akurat nie ma nic nieświętego w telewizji
walczę o tlen z oparami dnia powszedniego
przy zarazie staram się być otwarty na wieczność
na przeszkodzie stoi zawsze brak czasu
broń mnie panie boże od światełek w tunelu
a jeśli już, to niech to będzie sportowy samochód
pompatyczna toccata i fuga rozpiera ściany świątyń
tymczasem ja robię sobie głębszy wdech
zostawię ci puste dłonie, parę pytań bez odpowiedzi
dość mam gorącego blaszanego dachu, Maggie
zamruczę na pożegnanie przed ostatnim życiem
poszukam sposobu na tajemnicę Wiecznej Respiracji
panny prawie z Avignon
oko mistrza daje nieśmiertelność
modelki przeważnie kończą na płótnie
dorabiają na boku często na plecach
atelier: woda powietrze obłąkane motyle
głównie to ciepłe ugry pomarańcze brązy
jedyny materiał chłodzący to błękit
belle epoque wyje we włosach
słone piersi rzucają płaskie cienie
zdeformowane fale omal nie płaczą
panny kończą się martwą naturą
kolce Jacopic Typ W160
krakowskie gołębie budzą się po nocach
by druty z nierdzewnej stali nie zaszły za głęboko
przecież nie ma czegoś takiego jak podłość i zło
jest tylko ulotna bezdomność niebieskich ptaków
wyją przeciągle jak obolałe wyrzuty sumienia
na wspomnienie kiedyś pełnych empatii dłoni
prześwietlone gołębie budzą się po nocach
bo miasto przerabia wnętrzności na stalowe arterie
pytasz mnie gdzie podziała się słynna cisza nocna
rozkładając nową szpaltę starych wiadomości
zaniechano badań nad właściwościami powietrza
akustyk połknął analizator w rocznym raporcie
pozostał samotny decybel z ostatniego tchnienia
ponad dachami wzlatuje świetlisty krzyk
ptak skowyczy na swoją nieprzemyślaną modłę
kolejne ujęcie
lubię powroty do źródeł
tam linie giętkich rzek
strugi wysokiego napięcia
echo powielające ptaki
w stop-klatce martwa gołębica
to mało powiedziane
zamiast chrystusa frasobliwego
krasnal ogrodowy
usta zalepione nagłówkami
odliczam ślady w odwrocie
czas wykrada mi kadry
to mało powiedziane
biczowanie z pasją
mniej więcej ile razy zajączek musi zakicać
a baranek tryknąć pisankę by dostąpić łaski guru
mniej więcej ile razy rzeżucha musi skiełkować
ile jeszcze krwawiąca kukła prześpi bezsennych nocy
mniej więcej ile razy jakiś-tam-mistrz i małgorzaty
wyruszą z bicza na piekłowstąpienie do świętej góry
wypłakując godzinkami przywiązanie do wieczności
ile to razy jeszua ha-nocri musi przejrzeć na oczy
by zrozumieć że to wtedy nie był dobry interes
odloty
w środku pustyni na kartkach rysuję drzewa
genealogiczne monstra z dalekimi korzeniami
rozwartymi palcami przeczesuję skotłowane wersje
próbuję nauczyć się malować oddechem na szybie
kartkowanie ważniejszych dat, w których nic nie zaszło
wiatr namolnie wygwizduje „kotki dwa” na trzy głosy
a ja zmyślam coraz to bardziej niestworzone opowieści
pieśni o wyprawach po mieszkaniu z misją pokojową
składam ci w ofierze ściętą głowę chrzciciela w zamian
za litr kofeiny — a ty ze zdziwieniem „ja chyba śnię”
bardziej ufałbym snom niż jawie, bo są prawdziwsze
ostatnio nie mogę doliczyć się kompletu godzin
przeciekają na drugą stronę dnia lub w okolice drzemki
kioskarka pyta, czemu mnie nie ma, a zamyślony ojciec
dziwi się, że już wróciłem stamtąd, gdzie nie byłem
specjaliści nazywają to klasycznym odlotem bez wódy
noc karmi mnie przypowieściami o srebrnikach
za które można by kupić mnóstwo papierowych kartek
do rysowania drzew gdzieś na środku pustyni
biorę się za genealogiczne monstra z korzeniami
przeczesuję kotłujące się wersje
dzieje jednego umysłu
wiadomo że stary Miguel ma nierówno pod sufitem
nie jest to wina murarzy a tradycji rodzinnej
była taka bieda że nawet nie miała siły piszczeć
matka kupczyła wdziękami wdzięcząc się do kupców
najpierw szumy uszne mówił „a morze to nie we mnie”
coś w jego spojrzeniu co nie pozwala popatrzeć znowu
być może rozum zbyt często zasypia
wtedy dziurką od klucza sączy się towarzystwo
zgrzytają karnisze na źrenicach a usta łapczywie
próbują podtrzymywać życiowe funkcje — wtedy wyje
stary Miguel siaduje pod sklepem i śpiewa z uśmiechem
bo wówczas jego alter ego ma sjestę
obaj nie wiedzą nic o sobie choć jedzą z jednego talerza
jedynie psy skowytem potrafią ich odróżnić
myślę że zawsze gdzieś pocisk czeka na spłonkę
Granada 2015
chanson de geste
przestaję być aniołem stróżem
resztkę piór zużywam na moczenie w inkauście
zapełniam słowem niezbadane połacie czasu
pytają się, czy wszystko dobrze leci
może by skłamać, choć wiem, że kłamać nieładnie
gdy dowiadujesz się, że anioły też umierają
oddajesz kewlarową zbroję i termoaktywną bieliznę
na czerwony krzyż — w sumie to nie żal tych rzeczy
kłamię, choć wiem, że kłamać nieładnie
pożegnanie wypisane palcem na zaparowanej szybie