E-book
4.73
drukowana A5
60.39
OBSERWATOR

Bezpłatny fragment - OBSERWATOR


Objętość:
259 str.
ISBN:
978-83-8384-735-1
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 60.39

o niczym

powiedzieć coś o pustce


pustce prawdziwej i monumentalnej

gdzie nawet światło się nie załamuje

gdzie jeden-wielki-brak budzi rozpacz

a zaniechanie to klucz do sukcesu


chciałbym powiedzieć o pustce

o zwykłym braku czasu

oczach wpatrzonych za ścianę

pustce w kieszeniach i w głowie

próżnej butelce


w stanie pustki lustro robi grymasy

udaje że nie jest lustrem


chciałbym powiedzieć o niczym

takim zwykłym przeciętnym nic-a-nic

gdzie echo odpowiada milczeniem

a słowo jest dopiero zygotą

ja nielot

naiwnie i po ludzku obrastałem w piórka

wtedy nie wiedziałem jeszcze, że niebo nie musi być

niebieskie, a moje halo widać z drugiego końca dnia


wprawdzie już nie mam skrzydeł, za to władam cieniem

tu możesz ukryć swoje zaklęcia, motki, suszone kwiaty


zwiastuję ci poranek bez deszczu i wieczór bez rechotu

wciąż liczę, że na samym zwiastowaniu się nie skończy


strzeż mnie od nadużywania mojej świętości i samogonu

jednak jeśli nie wierzysz w anioły, to nic tu po mnie

spojrzenie inaczej

cisza w Czarnym Kocie

wygięcie dłoni — pauza

nad krzyczącymi włosami

jak poza rodem z d’Orsay


marzy mi się

by nie poznać cię bardziej

wyobrażać sobie

wzbierające źrenice

wyprostowanie palców


czekam na akt

przymkniętych powiek

S E K U N D A

myślę o tym zdaniu z radia Stuttgart: przygotowaliśmy dla niewiernych ogień płonący

kawiarniany szept, półmrok ukrywa szczegóły, jedynie wyraźnie widać zegar

podejrzanie duży zegar, ba, olbrzymi zegar na przeciwległej ścianie, jest dokładnie

dziewiętnaście sekund po dwudziestej — położenie wskazówek to jak celownik mercedesa


tak się zastanawiam, a co jeśli sekundnik przeskoczy o jedną kreskę, a mechanizm

zewrze elektryczne styki, te styki zainicjują zapalnik prawdziwej bomby tam w środku

gdyby tak ładunek wybuchowy rozsadził zegar na drobne ostre ponadczasowe kawałki

wskazówki poszybują w kierunku moich oczu, drzazgi i części metalowe powbijają się

w policzki i usta, a co jeśli runie ściana i przygniecie rozmawiających beztrosko ludzi

zasypie gruzem ich kawę i ciasteczko gratis, skąd wzięła się bomba w zegarze


dlaczego tutaj, w przemiłej kawiarence przy Königstraße o tej godzinie eksploduje

może umieścił ją szaleniec ale inteligentny, jakiś wschodni miłośnik zachodniej motoryzacji

skąd ta perfidia ze wskazówkami, nie odpowiem na to pytanie, w takiej chwili człowiek

przeważnie robi podsumowanie, żałuje, bo tyle jeszcze zostało do zrobienia, modli się

lub tylko woła matko boska, może nie zdążę nawet paść na podłogę jak uczą, bo zostało

za mało czasu do wybuchu, Chryste, na sekundę zamykam oczy, kawa o posmaku krwi

radio, kiełbasa i koparko-ładowarka

stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise

dojeżdżał ze dwadzieścia kilometrów rowerem

cięcie rapyt piłowanie zębów wynoszenie gówien

muzyka leciała z tranzystora


gdy go przygniatała koparko-ładowarka marki volvo

zajadle konsumował bułkę z kiełbasą rzeszowską

smak tracił powoli jako miłośnik wędlin krajowych

zdążył jeszcze usłyszeć holenderskie przepraszam


stary Prosiecki pracował w świniarni Enterprise

tak napisano w akcie zgonu w trzech egzemplarzach

rower украина przekazano rodzinie z wyrazami

w sumie to świnie też szykowały się do pogrzebu


nie było orkiestry — muzyka leciała z tranzystora

podróż

ten rok jest jakiś płaczliwy

uciec przed pochmurnością

GPS niezdecydowany

przestajemy liczyć krople


na szybie dzieło Pissarra

bulwar Montmartre w nocy

szkło pełzających świateł

to tylko mokry Budapeszt


noc w hotelu Omnibusz

zdecydowanie suszymy flaszkę

my

w stanie zbliżonym do deszczu

nie wiersz mi

kochana Ewo, czuję się osaczony, bezradny jak skazaniec

który, by dostać pióro i papier do celi, musi napisać podanie


nie wierz mi, że długo czekałem na ten tekst

rytmem tłukł się po obszczanym mieście błądziłem

po wymiętych zdjęciach, twarze ludzi dźwigały fałszywe wyrazy

korygowana kofeiną i deszczem powstała chora i krwawa abominacja


dobrze, że noc nie czyta w otwartych oczach


wiesz, Ewo, gram ze sobą w szachy

przewiduję sto posunięć do przodu, a i tak ogarnia mnie strach

czy dotrze mój goniec do ciebie

nie wiersz mi potrzebny, lecz ty

moda na łyse włosy

jako dobra chrześcijanka nadstawia drugi pośladek

raz dziennie zachodzi w ciążę z jednorękim bandytą


podobnie jak wszystkie współczesne żyjątka

nie zawraca sobie głowy tendencjami w pogodzie

wystarczy że słońce zaświeci przez ślepą kuchnię


zaczynają się wtedy poszukiwania faktora

drenaż środków do tycia wliczając w to smakowe kondomy

malutkie zawieszki do telefonu w kształcie serduszka


wieczorami czas na przygładzenie rozczochranych myśli

degustację dojrzewających chwil z marketingowym mottem

bądź ogólnie dostępna bądź jedną z nich

Templum

wierzę, że na początku były usta

dym z papierosa unosił się nad gazetą


szanowny panie Bruegel

malarstwo? to zwyczajna zdrada słowa

podkolorowana wymowna cisza


pod koniec człowiek odnawia freski

Wielkiej Wytwórni Kijów Do Mrowiska


wyciekanie wina przez dziurę w boku

rozmazana ślina, odrzucony kamień

oto krzyż, a może zwykła litera T

po krótkim namyśle

starzy ludzie gadają

że ten czas zbliża wszystkich

do końca


cały rok do opowiedzenia

umówić by się na ulicy

przecież czynna całą dobę

przysiąść w ciepłej kolekturze

czekając na kumulację


mam już temat milczenia

gesty będą na chybił-trafił

nie chowaj się za uśmiechem

mogę pójść o zakład


wierz mi

pośpiech niepotrzebny

zima poradzi sobie bez nas

nieświeże wiadomości

od czasu, gdy kiwanie głową przebiega poziomo

jedyną pewną rzeczą jest brak pewności

bardzo przykro jest, gdy najświeższa wiadomość

z kuchni to przeterminowany obiad z garmażu

jedyny świeży gulasz pędzi łąką na Animal Planet


pozostaje przylgnąć uchem do wolnej Europy

pod Gazą wdało się pustynne zakażenie

pełne obłożenie stolików przy grobie pańskim

ziomkowie Goldy proszą wzgórza na wynos

w tym roku już tylko jaja lecą na południe


pijana gorączka niedzielnych nocy

buduje zapory ogniowe pląsom języka

tylko drzewa ocieplają atmosferę spotkań

przy kominkach ordnung muss nicht sein


podciągamy paski o jedną dziurkę

żegnając spasionego kota gasimy światło

przysiadamy pod wielkim totemeM

w upodleniu pałaszując zaborczego wieśmaka


kończymy skecz hrabi w barze turystycznym

na koniec pójdziemy jak zwykle tam, gdzie

elektryczne gwiazdy mają zawsze komplet

kopyta i grzywy przypływu zdobywają pałac

po pewnym czasie wszystkim maski stygną

spada bagaż zwisający kamieniem w przełyku

mogę poczuć się bezwzględnym masochistą

marzeniem gondoliera o charonowej twarzy


jeszcze gołębie są po kostki w wodzie

kałuże uświadamiają ulotną fotogeniczność

prowokując obiektywy i resztki hamburgerów

il messaggero donosi o ławicach ptaków bez portu

wysuszonym przez diablęta Canal Grande

rdzewiejącym złocie z różnych stron świata

nad tłumem posiwiałych peruk


chmury zbierają się na mozaikach bazyliki

targam krwawiące walizy na przystań

szczurze mordy szeregiem na falochronie żegnają

ostatni autokar z turystami tonący w lagunie

rzucam ciche przekleństwo przypływowi

wiersz

uznany poeta schodzi niespiesznie do piwnicy

wybiera kilka ziemniaków z ciemności bo nie świeci

z kredensu wyjmuje specjalny nóż do obierania

wydłubuje oczka kroi myje pod bieżącą wodą

leżą ułożone w garnku z dawno obitą emalią


odkłada tomik wyławia kurczaka z gromadki

rzucone trochę ziaren pszenicy na zwabienie

gdy ptak zajmuje się dziobaniem poeta chwyta go

głowa przyciśnięta do pieńka siekiera wzniesiona

kurczakowi przelatuje całe życie przed oczami

chciałby jeszcze uciec lecz tylko nogami przebiera


uznany poeta wydostaje kapustę z beczki

dodaje oleju lnianego marchewki pokrojonej cebuli

powstaje wiersz o uznanym poecie szykującym obiad

przegląda adresy kilku obiecujących wydawnictw

czuje ssanie w dołku

zmyślenie

przed burzą

bąki tną a stare baby grymaszą

że gdzie im tam do Emmanuelle Seigner

ostentacyjnie walą packami po muchach

tymczasem mężowie przytulają weny


przed burzą wiatr nerwowo zamiera

wszelki przeciąg oddech wstrzymuje

wilgoć dziewczynom włosy skręca

przelotne klucze wędrownych żurawi

otwierają kufry puchnących obłoków


gdy burza nadchodzi

autochtoni sprawdzają kurs obola

wszczynają serię wyuczonych bojaźni

wyciągając wtyczki ładowarek z gniazdek

wzywają nadaremno imiona

z pierwszych stron nieświeżych gazet


tuż przed wszyscy popierdoleni poeci

wykupują dodatkowe ryzy papieru

wydzwaniają do wydawców

zmyślają tytuły

Siódemka pik

Nieznany Pokój. Ustawiony pośrodku stół, na którym leży równo talia kart.

Ktoś ułożył karty idealnie; jedna na drugiej, by było widać tylko jedną.

Niezależny obserwator powie, że to zwykła talia kart. Być może taka

z wizerunkami nieznanych nam osób i znakami zwróconymi ku dołowi.


Widzę już, jak wyciągam rękę po kartę i czas się zatrzymuje.

Jeśli odkryję pierwszą kartę, a będzie na niej symbolika z przesłaniem,

wszystko stanie się wiadome — trzeba będzie z tym żyć aż do następnej

Odsłony.

A co, jeśli ta pierwsza karta zdeterminuje moje działania, wywróży,

odczytam jej znaczenie, wbiję sobie do głowy nieuchronność znaków?

Później już tylko będę czekał na wypełnienie przepowiedni, karmę,

na realizację zamówienia policzonych z dokładnością do sekundy dni.


Zapewne, gdy już wypełni się to, co wyznaczone przez pierwszą kartę,

łapczywie sięgnę po drugą. Chyba, że następnego „odkrycia” nie dożyję,

bo zabraknie dni. A może jako starzec podjadę na wózku do blatu stołu

w Nieznanym Pokoju i sięgnę po kartę z talii leżącej wyjątkowo równo…

Czy czas zatrzyma się ponownie, bym nie zdążył umrzeć?

pejzaż mojej twarzy

po południu sitowie bywa zatopione w myślach

konsekwentnie ignoruję wszelkie zmiany w pogodzie

ducha nie tracę jedynie ciało oddala się stopniowo

trzeba się wychylić by dowieść że ma się twarz

powierzchnia wody zmarszczona na myśl o konfrontacji

trochę wódki i punkt widzenia zgrabnie sięga dna


przyłapuję się na marzeniach o deszczu i burzy

po których powrócę tęczą w tygodniku wieczornym

czarno na białym uskrzydlone wersy miną się z prawdą

wydając łoskot guana kaczek dziennikarskich


nocą lampa przed wejściem zapala się automatycznie

przynajmniej wiem że ktoś na mnie czekał

strategiczne milczenie — zapachowa świeczka próbuje

odwrócić uwagę od pogorzeliska

pytasz gdzie w tym wszystkim jest haczyk

myślę że nawet nie dbam o to czy był

czoło gęstnieje od dymu na horyzoncie wbity wzrok

podświadomie wracam nad jezioro bo nocą nie widać

czy ma jeszcze warunki brzegowe

gra w ciemność

kleszcz używa wielu wyrazów

żeby czegoś nie powiedzieć

kładzie ci głowę na ramieniu

potem uśmiecha się do środka


spijasz słowa wypływające z nocy

pełzające cicho po podłodze

kleszcz wpija kły w sumienie


uśmiech kleszcza jest mroczny

niedopowiedziane zaszczyty

chłoniesz tępo brzmiące kryształy

ochłapy z jego prywatnej kolekcji


nie chciej przygarniać mroku

najlepiej wyjść poza cudzysłów

wygrać parę jaśniejszych metafor

jak Emily Dickinson

gdyby tak mogła

dzisiejsze myśli odłożyć na jutro

byłoby szczęśliwiej

kobieta samotna ma wiele książek

i jest w tym naprawdę dobra


modli się do wiatru

by dał spokój jej włosom

kobieta samotna mówi dzień dobry

resztę słów przechowuje w lustrze


kiedy spotkasz kobietę samotną

rzuć jej dwa pensy uśmiechu

powróci do domu

przytuli geranium w zamian za

chwilę amnezji

dzienny raport o zabiciu

wersy na kartce to dla nich cały habitat

podmiot liryczny, autor i czytelnik

spotykają się tutaj właśnie, w tym tekście


wiadomo, że autor uśmierci podmiot liryczny

być może powodem jest chwilowy kaprys

wewnętrzny imperatyw lub rozsądny wybór

nie wiem, bo jestem tylko narratorem

mam, wbrew pozorom, najmniej do powiedzenia

lecz mój współudział w zbrodni jest oczywisty


uśmiercenie to niełatwa decyzja dla poety

w utworze lirycznym jest to całkiem legalne

wprawdzie budzi oburzenie — w końcu jednak

wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu sprawy

śmierci wywołują odruch litości i empatii

dla czytelnika najważniejsze jest użalenie się

bez jakiegoś zgonu nie byłoby tematu


gdy podmiot liryczny szykuje się do likwidacji

czasem, nie daj boże, zacznie prosić o odroczenie

czytelnik chce krzyknąć „zamknij się, podmiocie!

pan autor wie, co robi”, jednak tego nie czyni


przemilczenie to ważna dla dramaturgii sprawa

właśnie wtedy zlatują się wrony naszych sumień

wiem, że anioł stróż to płatny zabójca

od pierwszego kłamstwa

bóg stracił wiarę w nas

posłańcy zawracają

nie jest już tak samo


leczę wspomnienia

kartkuję przykazania

albumy tracą liście

z wędrówek po bezdrożach

pozostały odciski


wiosennie nastaje jesień

a póki co

zamiatam trupy pod dywan

A W I Z O

niechętnie otwieram skrzynkę na listy

tym razem w głębi widać jedynie karteczkę

małą kartkę z ogromnymi wyrazami

ZAWIADOMIENIE/ZAWIADOMIENIE POWTÓRNE*

wezwanie by wyjść pójść i odebrać list

celowo świstek papieru nazwałem „wezwanie”

bo tam przecież gdzieś na poczcie czeka

chytrze polecony z wieścią dobrą lub złą


dobre wiadomości przekazuje się osobiście

by zasłużyć na wdzięczność odbiorcy

pismo z zawiadomieniem o czymś przykrym

czymś okropnym — chorobie lub zgonie

to nie choroba bo w jej sprawie dzwonią

chodzi o śmierć — co ja wiem o śmierci

boże przecież jeszcze żyję


będą współczuć wypytywać patrzeć w oczy

szukać łez na które nie zawsze jest chęć

wyciągam kartkę jakby była trędowatą

nie czytam nie patrzę na krzyżyk w kratce

tam gdzieś na poczcie może czekać koniec


wyciągam zapałkę i ocieram o draskę

płonąca zapałka i zadrukowana kartka

a jeśli to jakiś przekaz

wyglądasz jak przez okno

teraz przy oknie, Elwiro, odreagowujesz utwory agro-rocka i sprośne przyśpiewki

sama widzisz, że wesela ci nie służą — zwalmy to na niepogodę, cieszmy się jak dzieci

nawet wtedy, gdy chmury układają się na kształt politowania,

zaczerpniesz z Vivaldiego parę oddechów, poskręcanych dymem myśli, kontemplujesz oralne wspomnienia, gdy rozdawałaś słowa ubogim duchem,

na próżno ciałem wchłaniasz widoki na przyszłość

wybieram się do sklepu — sakramentalne „czy coś ci kupić?” bez odzewu


odżyjemy po chudych latach, to nic, że lovely Rita okazała się parkingową suką

ty jesteś inna, kupię ci pudełko z pralinkami w Marks&Spencer

odśwież więc swoje ego pudrem i szminką od Rimmela; uważaj na pyłki z ulicy;

w końcu i tak przelecę cię spektakularnie — zasłużyłaś na sztukę i fetę po

wymienimy się naszymi cząstkami elementarnymi, by było jak w raju, jak w reaktorze

atomowym; potem jak zwykle rozstaniemy się i nie z przyzwyczajenia,

ale z czystej głupoty

póki co uszczypnij mnie, Elwiro, bo tak pięknie wyglądasz, że aż się wierzyć nie chce

i odejdź od tego cholernego okna

nie każda noc się kończy

co robić na wypadek, gdy przyśni się bombardowanie Drezna

szukać piwnicy-schronu, dziury w całym, może biec nad Łabę

szansa przeżycia — nad rzeką nie powinno być żadnych bomb

nawet dziecko wie, że atak na wodę nie ma głębszego sensu


co robić w przypadku, gdy przyśnią się rozstrzelane latarnie

uciekać, bo pod nimi po człowieku nie pozostanie nawet cień

w powietrzu pełnym dynamitu nie da się oddychać spokojnie

sen wciska w poduszkę opuchnięte powieki tomów z nalotem


gdy przyśni się, że wysiadasz z jeszcze ciepłego bombowca

nie patrz w dół — powiedz żonie, że do twarzy jej w norkach

że weźmiesz ją w podróż po Europie wyciszonych nekropolii

do hoteli w gwiazdach; przejdziecie mostem na drugą stronę

spotkacie przyjaciół, którzy na razie śpią po schronach

Poproszę z sali kobietę i mężczyznę

mała scena kabaretowa, dwa krzesła, stolik, pusty kąt

on w wieku chrystusowym; ona też jeszcze dobrze wygląda

na blacie reżyser położył dwie kartki scenariusza


wiesz, Janusz, powinniśmy się w końcu postarać o telewizor

ale Asiu, to masa pieniędzy, że głowa boli

no bo, Januszku, mam pustkę w kącie

ale Asiu, czy to odpowiedni moment

miałam okres bezwypadkowy, zaoszczędziłam na ubezpieczeniu

ale rozumiesz, że nie będzie czasu na oglądanie

bo praca, obiady u mamusi, twoje korki

wiesz, Janusz, czuję pustkę w kącie

ale czy nie możesz wstawić tam czegoś innego

słuchaj, czy możesz skończyć z tym kurewskim „ale”


na ich szczęście wchodzi na scenę pyzaty stand-uper

w przebraniu obwoźnego sprzedawcy telewizorów

z wyuczonym zawodem lekarza ginekologa-położnika

i, jak sam mówi o sobie, tu w środku czuję się bogiem

koncert smyczkowy x-dur

Primavera to takie ładne imię

daję ponieść się urokowi błota

we włosach wierzb, w narzeczu

przemawiają do kwitnących uszu


z Primaverą świat jest teatrem

siadasz z nią w pierwszym rzędzie

nie wiesz, czy cię już pokochała

czy jednak odejdzie z innym

powiewem — powie ci banalnie

„nie kocham cię, bo wolałeś lipiec”


skowronki na pięciolinii wysokiego

napięcia przeciągasz do świtu

uprawiasz wczesne poranki

w strunach wilgotnych skrzypiec

tramwaj-arka

szarość po ulicach deszcze niespokojne

pożądany tramwaj pozwala wskoczyć

lecimy na drutach po świeże konstelacje

kobieta z korbą nawija słowa na zakręty


moje odbicie w szybie facet z kotem

w taką pogodę zatopić się w lekturze

gdyby to było dwadzieścia lat wcześniej

nie czytałbym obłędu czterdzieści cztery

zamiast słuchać tyrady tego z kotem


może rzuciłbym palenie i kościół też

do pierwszego wrócę do drugiego nie

w kadrze kobieta z dzieckiem w brzuchu

embrion kopie i czeka na światło w tunelu


odliczam kiedy kanary w drzwi załomocą

bo nie dbam o bilet marszałkowską

podejrzliwe łypnięcia faceta z kotem

kiedyś wybierzemy chińskie linie lao che


dwie kumoszki z kipiącym słownikiem

po wciągnięciu serialu n jak nienawiść

przestają narzekać „pani, tu coś zgrzyta”

przez okna przyglądamy się nowemu światu

każdy za uszami ma swój tramwaj niewinny

obiekt eskapizmu rzekł facet od kota


załzawionej szybie wciąż zadaję pytanie

czy są jakieś słowa niezatapialne

resztkami lata

nawiewają smuty przez rozszczelniony las

iglasty gotyk przerastany spasionym barokiem

na ganku komarzyce sięgają wąsami dna piwnic

zapuszczają macki w słoiki i beczki z zapachem

domu o wyjątkowo łzawej porze


wdeptuję czas w błoto licząc na łaskawość cienia

już nie śnię że niebo wlatuje mi do kałuży

fałszującej błękit i spojrzenie rozmokłej madonny

z wichrem przepada pieśń nad pleśniami


w lustrach kobiety czeszą włosy

piorą koszule spoconych mężów

gotują późne kartofle dzieciom


astmatyczne organy wyciskają toccatę z fugi

na polach wrona za resztkami lata po zagonach

przeklinając kombajny

litania neolityczna

oto ja, car płytkiego komentarza

apostata jedynej prawdy o suchej nitce

intelektualny wieprz z korytem do popisu

zmiłuję się nad wami


oto ja, stały bywalec barów mlecznych

który na pytanie menela „czy będzie pan

jeszcze jadł” odpowiadam — bierzcie i jedzcie


oto ja, wielki mistrz na budowie

regularnie gwałcący worki z cementem

mam w sobie coś, gdy przekraczam

plan niedzielnego czynu — zmiłuję się nad wami


oto ja, madonna monopolowego społem

bogu ducha winna kurewka, której serce pęka

na siedem połówek na widok małego kotka

zmiłuję się nad wami


oto ja, domorosły astronom

wpływający na suchego przestwór oceanu

z meduzą na talerzu i lornetą w „jubileuszowej”

zmiłuję się nad wami


oto ja, syn cieśli z ziemi miodem płynącej

tej ziemi, a może syn kamieniarza, zecera na zasiłku

nie daruję wam tego


oto ja, rysunek naskalny, wtopiony w opokę

projektant wykałaczki i kroju rachitycznej czcionki

bez wyrazu czekający z drżeniem na noc

impresja bożej śmierci

zapowiadali na dzisiaj pogorszenie pogody

zabrzmiało to jak jakieś proroctwo

od godziny ósmej mrok ogarnął całą ziemię

pomyślałem sobie że to już i po nim


razem z horyzontem przemierzam kalendarze

niepogodę wysyłam do diabła

zresztą i bóg w ostatniej godzinie pokazał rogi


moje credo to nie wiem nie wiem bo

wiedza sprowadza na ludzi nieszczęście

ostatnio nawet przestałem uważać

że właśnie góra przyjdzie do Mahometa


półka z książkami to jak rzeka gnuśnych mądrości

wyłowiłem za grzbiet przekład księdza Wujka

pisany przez wielu zbyt wielu


niedowierzanie zatacza coraz ciaśniejsze kręgi

ogrodnik światła purpurowy wyciął rajską jabłoń

nie pomogły wyrżnięte ostatnie deski ratunku

chmury ze wszystkimi świętymi ekranami przepływają

a ja z horyzontem przemierzam kalendarze

Alexanderplatz

prawie ślinię się na samą myśl

o graffiti twoich reklam

nie chciałem zobaczyć a ujrzałem

nie chciałem usłyszeć a wybrzmiało

dosadne déjà vu


chciałem pojąć wydarzenia

ale język okazał się oszustem

smród zaczął mieć ręce i nogi

bezpieczne to niewypowiedziane


przychodzą na myśl celne słowa

to nie miało tak wyglądać

to nie po to burzyło się mury

nie po to matki nuciły kołysanki


zieleń stała się szarością brudu

wypaliły się oczy wyśmiały usta

ślina tworzy mozaiki

tej zimy wszelkie bałwany staną na głowie

niepokój zagnieździł się gdzieś w okolicach karku od czasu

gdy jedynie bociany nie odwołały lotów na południe

telewizyjne lisy i okrętowe szczury bukują bilety do raju

tylko zegarowi z kurantem wszystko wisi o każdej porze


nakręcam się na konsumpcję, która wróży nieświeży oddech

zawodzi asertywność, gdy sam Pan Bóg proponuje kielicha

wzorem Mistrza nie oddalam naczynia małej martyrologii

rano zmartwychwstaję, a ludzie pytają dlaczego ich opuszczam

zamykam się w sobie komponując listę dla Świętego Mikołaja


hej, moja droga — ostatecznie to czarny piątek, a nie wtorek

ludzie rzucają się w dół z mniejszą stratą na zdrowiu i koncie

gdyby ktoś wygrzebał w tym bałaganie czarną skrzynkę po mnie

usłyszy coś, co nie nadaje się na cytat, ale może poprawić humor


czuję, że tej zimy chyba wszelkie bałwany staną na głowie

by odśnieżyć kij i marchewkę — potem już nastanie „cicha noc”

bez sukcesu próbuję odkręcić zegar ścienny, by zyskać na czasie

gdybym

gdy nie było mnie jeszcze na świecie

a wody płodowe unosiły się nade mną

przyszedł do mnie Biały Pan

gadał przez mrygające światełko w tunelu

i to było dobre


rzekł: mój ty słodziutki embrionku zagięty

życie to książka która ma tylko dwie strony

dobrą i złą

musisz przeczytać ją od deski do deski

zdobędziesz niebosiężne szczyty

tylko rób notatki na marginesie

żeby potem nie było że to tamto i sramto

żebyś mi później nie gdybał Zygusiu


wślizgiem pojawiłem się na świecie

zapytałem matkę swą: mamciu mamciu

a wiesz ty wczesno był u mnie Biały Pan

gadał mrygającym światełkiem w tunelu

i wciąż myślę bo nie wiem


na to matka rzekła z nieskrywaną emfazą

to ten pijanica Sawczak

poszłam na USG a ten mi coś do cipki


minął czas jak siedemnaście mgnień wiosny

kończę czytać książkę czekam na światełko

gdzie te nieprzebrane kurwa zaszczyty

gdybym tak robił notatki na marginesie

l’impression

mówisz pan że impresja

pierwsze wrażenie

zachwyt i tak dalej


to promień światła

z dziurki od klucza

łamie się w kieliszku wódki

cała niedorzeczność

z tym umieraniem po


mówisz pan że Degas

Manet i tak dalej

im promień też się łamał


tylko mieli wrażenie

zmartwychwstania

jeszcze jedna cegła

udaję, że mnie nie ma

śmierć jako dodatek do życia

odskrzydla wszystkich ikarów


deszcz tęczowej chmury wzbiera

zaciek na ścianie coraz większy

przesłania marsowe czoła i oczy

wlewa się w usta człowieka z azbestu

po drugiej stronie


udaję, że podałem cegłę

bo mury pną się po rękach

przodowników bezrobocia

zrywam z Robertem

jeśli ktoś jeszcze pamięta Jezusa Chrystusa, to wie

że prezentował płomienne serce w cierniach

i dziurawe dłonie, bo dał się wystawić do wiatru

za późno pojął, że nie był to dobry geszeft

nawet jako superstar nie zrobił większej kariery

a ostatnio, według badań, przytył i zatrudnił fryzjera


Iron Man jako emanacja pseudo-hiper-zbawiciela

plazmowe serce i światła repulsorów w dłoniach

zgubiła go zbyt nachalna reklama w remakach

tylko parę nieistotnych różnic pomiędzy firmami

Roman Catholic Church versus Stark Industries


dlatego zrywam z Robertem Downeyem Jr. zdjęcie

z drzwiczek od szafki z bielizną termoaktywną

bo obaj przegrywamy walkę z czasoprzestrzenią

ratując się domowej roboty rozrusznikami serca

i krwią ze stygmatów produkcji Warner Bros.

wzywam na świadka wszystkie wygasłe stacje

wyślijcie polecone spojrzenia na krawędź

pomiędzy Mogadiszem a martwym Sudanem

przekażcie otwarte ramiona z pragnieniem

dla wieżyczek Babilonu i pieczar Matery


niech częstotliwość przekazu jak bicie serca

nie skąpi fatamorgan od Kabulu po Kuwejt

nigdy nie zasnąć od czekania na krawędzi


gdy już wypełnią się wszystkie bulwarówki

a obcy zasiądzie przy północnej kawie

powstańcie wszystkie wygasłe rozgłośnie


włączcie generatory i podnieście anteny

niech ktoś wykopie z grobów sprawozdawców

by zaczęli mówić wszystkimi językami o tym

co widzą polecone spojrzenia na krawędzi

cichostan

cisza nie ziewa

do niej potrzeba kawy

zakrada się po północy

przychodzi nieubrana

sianie maku


usadawia się w uchu

słychać ćwierkanie

ptaki należą do niej

cisza się zastanawia

segreguje myśli


unika spojrzeń tych bez uszu

nie wdaje się w dysputy

o wyższości dźwięku nad kolorem

w ogóle nie lubi fal


gdy już kogut nabiera powietrza

cisza markotnieje

opuszcza dom woskowiny

rzuca się do studni

Monastyr Nowodziewiczy

każdego ranka Andriej Nikołajewicz przelicza kruchość istnienia

kolosy Instytutu Awiacji łypią z tym samym szyderczym oczekiwaniem

badaniom pomaga podparcie przegrody nosowej wskazującym palcem

takim prywatnym wektorem co to pokazuje gdzie kończą się myśli

a może skąd przychodzą na świat


gdzieś tam Maria Pietrowna zgłębia latające spodki i przepływ cieczy

trzeba wyciągnąć mufkę z szafy bo dłonie zbyt zimne do całowania

nieprawomyślna fantazja to spacer z Konstruktorem po parku monastyru

pozbycie się przed dwudziestym piątym uwierającej błony dziewiczej


wreszcie wieczorem spotyka potrójnego bohatera socjalistycznego trudu

powiedz towarzyszu Tupolew czemu wy tacy smutni i rozdarte serce

w końcu może pozbędziecie się tej okropnej nieustępliwej grawitacji

co ty wiesz Maszeńko co ty wiesz


jak do tej pory liście brzozy spadają wciąż z jednakowym pośpiechem

gdy wszystko jasne, zaczynasz malować ciemność

wierzę, że to tylko sen — wchodzi się do niego od podwórka

starej obdartej kamienicy czynszowej, w stróżówce siedzi Mistrz Krajobrazu

z twarzą popękaną od przemilczeń, przeżuwa gniew jak niedogotowane żołądki

na czyjś widok paznokcie mu przyspieszają


w stróżówce jest jedno okno — można zobaczyć turkusowe pola i planety

nie znajdziesz tam ludzi, bo ostatecznie to wielki Mistrz Krajobrazu

władca znikających perspektyw, eminencja ciemnego błysku w oku

do mojego snu wchodzi się od podwórka


na piętrze rodzice leżą w kołyskach — ślinią się, bo okien nikt nie otwiera

można ominąć stróżówkę i Mistrza; biec na ratunek małemu ojcu i matce

ale po co — wierzę, że to tylko sen

przejrzystość dnia poprzedniego

setki podają w coraz to mniejszych literatkach

ubywa zanim się doniesie a czas nieubłaganie przecieka

żeby tak break on through to the other side wreszcie

drzwi bujają się kwicząc w przeciągu ostatniej godziny


niewyraźny gość po drugiej stronie sali robi za sztafaż

dla mało widowiskowej bo smętnej scenerii upodlenia

przeglądamy się w lustrach — powieść „butelki i ludzie”


obcinam na faceta bo lampi się w moje szkło ratunkowe

skonfundowany przekierowuje patrzałki na swoje szpony

przekrwione ślepia czarny gang białe piórka na kołnierzu

białe piórka jak jakiś nawalony anioł stróż z bożej łaski

może to jego facjatę widziałem jak lądowałem w dole

rzuca na blat kasę zaczyna pakować skrzydła do futerału


retoryczne pytanie do kelnerki czy można się napalić

czy można tu zaczekać aż się pieprzona wojna skończy

odpowiedź pozbawia złudzeń — można ale jest jedno ale

tylko do dwudziestej trzeciej bo zamykamy

kurwa mać — jedyny wniosek przychodzi mi do głowy


przechylam lunetę na dobicie wrażam widelec w meduzę

szykuję się do natarcia na to co po drugiej stronie drzwi

falsyfikaty

to były czasy — chomik żył jeszcze

odwrotnie wisiało się na trzepaku

po lekcjach odmian przez przypadki

bułka i butelka mleka — sielanka


zaufanie do spojrzeń matki i ojca

nikt nie wspominał o upływie czasu

kapitan Żbik nikogo jeszcze nie zabił

coś jednak korciło, by sprawdzić

czy kryształ w kredensie prawdziwy


wierzyłem

w magiczne wniebowzięcie chomika

wiedziałem o wieczności istnienia

że kapitan dostanie w końcu awans

potem coś pękło


nasze dawne miejsca i słowa mruczą

ginąc obłudnie jak kot Schrödingera

a czas osacza

prasa

gdzieś tak od godziny dziewiątej trzydzieści

nagłówki zaczynają pachnieć drożdżówkami

po dwunastej czuć już tylko przypalony olej


na sąsiednim dziale kusi czysty spiritus

wódka bocian zapewnia odlot na południe

ciepło wypełnia kości omijając palące sprawy


wieczorne tytuły przytłaczają realizmem fikcji

uszczypnięcie nie pomaga w ucieczce

walenie głową tylko budzi sąsiadów


niejeden człowiek od pióra stracił pracę

matka boska z zacieku na murze robi ombre

nie ma komu spisywać nowych wniebowzięć

stany skupienia

lekkość dnia to jak trzymanie palcami za czubek wieży Eiffla

w porywach wiosennych przeciągów znika ulotny styl sukienki

ciężar śmierci można sobie darować paląc wspólnego papierosa

dym przejrzany na wylot ewakuuje się przez niedomknięte słowa


płynność poranka to jak wojny plemienne w ciekłym krysztale

za późno na lunch w hotelowej kuchni słychać skwierczenie dań

ruch za oknem spływa po nas bez pośpiechu szukania przyczyn

bezbarwnej cieczy w butelce do twarzy byłaby raczej musztardówka

spojrzeniami bez cenzury rozpłynąć się nad grzankami z marmitem


nieodwracalność rzeczy to gdy anioł upada i wbija piszczele w glebę

któreś z nas wypowiada bez przekonania na głos „oto ciało moje”

wieczorna grawitacja wciągnęła całą krew między klepki parkietu

prostujesz sukienkę jakbyś przypomniała sobie o głodnym kocie

wypowiadamy sakramentalne drzazgi wbijamy wzrok gdzieś za drzwi

po wyłączeniu światło pozostawia pokruszone promienie w dłoniach

Prosto z mostu

Rzeki nie lubią sztucznych barier

Pieniąc się nanoszą muł i zwłoki

Wchłaniamy kamień mostu palcami

Nie wierząc że to już tyle lat upłynęło

Jak niewidomi czytamy go brajlem

My wyznawcy ‘tego, co będzie’


Wełtawa zmywa malowane lata

Tak jakby wczoraj nie było czasu

Nie było kanonady głodnych armat

Nie było królów nie było bogów


Wsłuchani w walca wysokiej częstości

Przez chwilę światem rządzi bezdomny

Grający na elektrycznych kieliszkach

Z nieświadomą niczego wodą


Dziura w głowie się rozrasta

By pomieścić krzyk Nepomucena

Wzywającego trójcę nadaremno

Na potrzeby przemarszu wojsk

Rozpędzonych cząstek z CERN

Twoich gorzkich od prawdy słów

Na fali I’m begging you for mercy

Przemknęło przez myśl „chyba

Oszalałem” na jakieś trzy sekundy


Więc prosto z mostu Karola

Biegniemy do Làvki na piwo

Z dobrą nowiną że boga już nie ma

Rzeki nie znoszą sztucznych barier

Pienią się żłobią po dnie jak ludzie

TOAST

wypijmy za to, żeby nie umrzeć z wyuczoną bezradnością

ludziom brakuje czasu, by stawać się następnymi świętymi

zresztą po co; świętości używa się do podlewania paprotki

tuczenia kotów i tłumaczenia, że się nie jest wielbłądem


wypijmy za to, żeby zawsze było na stole darmowe placebo

by dziewczyny wciąż uśmiechały się, gdy tysiące spojrzeń

zwisa u ich biustu i oczu o domyślnym kolorze okienek

przekuwając szarość dnia powszedniego na chęć do jutra


wypijmy za to, by nie brakło siły do przeżycia wśród śledzi

lornet i meduz w tym przepełnionym zbiorniku

wiadro

nadchodzi pora czarów-marów

Andrzejek mówi lejcie

wlewamy wosk do dna

aż powstaje embrion marzeń

całe wiaderko pobożnych życzeń


Andrzejek mówi dobrze lejcie

lejemy przez klucz — wychodzi klucz

panie odlewają żeby było dziecko

bierzemy dziwoląga w ręce i lecimy

przywitać sto lat pomyślności

w życiu zawodowym i pracy osobistej

póki nas zawał nie rozdzieli


Andrzejek mówi polejcie

wszyscy już witają przyszłość

sprawę trzeba oblać po naszemu

wosk woskiem ale najlepsza jest czysta

przyjemność bez zbędnych intencji


a wiadro no cóż

obchodzi kolejną rocznicę chrztu

późność

noc przygarnia tych ze światowstrętem. świt

pora, gdy barmanka nie przynosi już

szklanki do piwa; nerwowo obgryza paznokcie


zadymione kąty, że prawie bym nie zauważył

płaczącej dziewczyny — węgiel spływa jej z oczu

błądzenie kciuka po świeżych wiadomościach


trzeba już wydukać ułamek pożegnania. czas

w końcu zapłacić — sięgam do górnej kieszeni

bezwiednie robię znak krzyża do połowy. po co


nadzieja jak kreska światła wpadającego

przez uchylone drzwi do dziecięcego pokoju

otwieram noc na oścież. uwiera myśl o kresce

COŚ

Alan nie wie, że jest śmiertelnie chory; zresztą jak wszyscy ludzie

znajomi mówią, że to Ktoś przerywa czas pomiędzy dzisiaj a jutro

niektórym udaje się dotrwać do zgrzybienia i światełka w tunelu


Alan odkrył, że to rządzi nie Ktoś, a Coś z brakiem cech ludzkich

to raczej jest coś, co nie nosi krawata, nie dłubie w małżowinie

z lękiem przed odebraniem telefonu, nie całuje żony na do widzenia


Coś jest kapryśne jak huragan, z konsekwencją czwartego wymiaru

to Coś poleca budować witraże, wydobywać uran, ukrywać trupy

przyczaja się na święta, by upozorować poczucie bezpieczeństwa


później to Coś wygasza piece, nasyła pleśń na chleb, plącze języki

gardzi ojcem i matką; Alan sprawdził na własnej skórze i już wie

tchnienie

coraz częściej słyszę „oddychać, nie oddychać”


czyżby sztuka pranajamy wtargnęła bez pukania

czasem zadręczam się sam, tak z przyzwyczajenia

gdy akurat nie ma nic nieświętego w telewizji

walczę o tlen z oparami dnia powszedniego


przy zarazie staram się być otwarty na wieczność

na przeszkodzie stoi zawsze brak czasu

broń mnie panie boże od światełek w tunelu

a jeśli już, to niech to będzie sportowy samochód

pompatyczna toccata i fuga rozpiera ściany świątyń

tymczasem ja robię sobie głębszy wdech


zostawię ci puste dłonie, parę pytań bez odpowiedzi

dość mam gorącego blaszanego dachu, Maggie

zamruczę na pożegnanie przed ostatnim życiem

poszukam sposobu na tajemnicę Wiecznej Respiracji

panny prawie z Avignon

oko mistrza daje nieśmiertelność

modelki przeważnie kończą na płótnie

dorabiają na boku często na plecach


atelier: woda powietrze obłąkane motyle

głównie to ciepłe ugry pomarańcze brązy

jedyny materiał chłodzący to błękit


belle epoque wyje we włosach

słone piersi rzucają płaskie cienie

zdeformowane fale omal nie płaczą


panny kończą się martwą naturą

kolce Jacopic Typ W160

krakowskie gołębie budzą się po nocach

by druty z nierdzewnej stali nie zaszły za głęboko

przecież nie ma czegoś takiego jak podłość i zło

jest tylko ulotna bezdomność niebieskich ptaków


wyją przeciągle jak obolałe wyrzuty sumienia

na wspomnienie kiedyś pełnych empatii dłoni


prześwietlone gołębie budzą się po nocach

bo miasto przerabia wnętrzności na stalowe arterie

pytasz mnie gdzie podziała się słynna cisza nocna

rozkładając nową szpaltę starych wiadomości


zaniechano badań nad właściwościami powietrza

akustyk połknął analizator w rocznym raporcie

pozostał samotny decybel z ostatniego tchnienia


ponad dachami wzlatuje świetlisty krzyk

ptak skowyczy na swoją nieprzemyślaną modłę

kolejne ujęcie

lubię powroty do źródeł

tam linie giętkich rzek

strugi wysokiego napięcia

echo powielające ptaki


w stop-klatce martwa gołębica

to mało powiedziane

zamiast chrystusa frasobliwego

krasnal ogrodowy


usta zalepione nagłówkami

odliczam ślady w odwrocie

czas wykrada mi kadry

to mało powiedziane

biczowanie z pasją

mniej więcej ile razy zajączek musi zakicać

a baranek tryknąć pisankę by dostąpić łaski guru

mniej więcej ile razy rzeżucha musi skiełkować

ile jeszcze krwawiąca kukła prześpi bezsennych nocy


mniej więcej ile razy jakiś-tam-mistrz i małgorzaty

wyruszą z bicza na piekłowstąpienie do świętej góry

wypłakując godzinkami przywiązanie do wieczności


ile to razy jeszua ha-nocri musi przejrzeć na oczy

by zrozumieć że to wtedy nie był dobry interes

odloty

w środku pustyni na kartkach rysuję drzewa

genealogiczne monstra z dalekimi korzeniami

rozwartymi palcami przeczesuję skotłowane wersje


próbuję nauczyć się malować oddechem na szybie

kartkowanie ważniejszych dat, w których nic nie zaszło

wiatr namolnie wygwizduje „kotki dwa” na trzy głosy

a ja zmyślam coraz to bardziej niestworzone opowieści

pieśni o wyprawach po mieszkaniu z misją pokojową

składam ci w ofierze ściętą głowę chrzciciela w zamian

za litr kofeiny — a ty ze zdziwieniem „ja chyba śnię”

bardziej ufałbym snom niż jawie, bo są prawdziwsze


ostatnio nie mogę doliczyć się kompletu godzin

przeciekają na drugą stronę dnia lub w okolice drzemki

kioskarka pyta, czemu mnie nie ma, a zamyślony ojciec

dziwi się, że już wróciłem stamtąd, gdzie nie byłem

specjaliści nazywają to klasycznym odlotem bez wódy


noc karmi mnie przypowieściami o srebrnikach

za które można by kupić mnóstwo papierowych kartek

do rysowania drzew gdzieś na środku pustyni

biorę się za genealogiczne monstra z korzeniami

przeczesuję kotłujące się wersje

dzieje jednego umysłu

wiadomo że stary Miguel ma nierówno pod sufitem

nie jest to wina murarzy a tradycji rodzinnej

była taka bieda że nawet nie miała siły piszczeć

matka kupczyła wdziękami wdzięcząc się do kupców

najpierw szumy uszne mówił „a morze to nie we mnie”


coś w jego spojrzeniu co nie pozwala popatrzeć znowu

być może rozum zbyt często zasypia

wtedy dziurką od klucza sączy się towarzystwo

zgrzytają karnisze na źrenicach a usta łapczywie

próbują podtrzymywać życiowe funkcje — wtedy wyje


stary Miguel siaduje pod sklepem i śpiewa z uśmiechem

bo wówczas jego alter ego ma sjestę

obaj nie wiedzą nic o sobie choć jedzą z jednego talerza

jedynie psy skowytem potrafią ich odróżnić


myślę że zawsze gdzieś pocisk czeka na spłonkę

Granada 2015

chanson de geste

przestaję być aniołem stróżem

resztkę piór zużywam na moczenie w inkauście

zapełniam słowem niezbadane połacie czasu

pytają się, czy wszystko dobrze leci

może by skłamać, choć wiem, że kłamać nieładnie


gdy dowiadujesz się, że anioły też umierają

oddajesz kewlarową zbroję i termoaktywną bieliznę

na czerwony krzyż — w sumie to nie żal tych rzeczy

kłamię, choć wiem, że kłamać nieładnie


pożegnanie wypisane palcem na zaparowanej szybie

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 60.39