E-book
36.23
drukowana A5
39.43
drukowana A5
Kolorowa
59.55
Obrazki z Wrocławia

Bezpłatny fragment - Obrazki z Wrocławia


Objętość:
97 str.
ISBN:
978-83-8155-925-6
E-book
za 36.23
drukowana A5
za 39.43
drukowana A5
Kolorowa
za 59.55

Smutny to był krajobraz tego dnia, a może nawet nie tyle smutny, co mocno poszarzały przez dym, kłębiący się nad budynkami. Środek miasta. Restauracja zaraz za Rynkiem, zaraz za Mostem Uniwersyteckim, pobliże centrum. Czy ja zauważyłam pierwsza ten dym nad miastem czy on — to nie ma znaczenia. Zdziwiło to nas i zaskoczyło — nigdy wcześniej nie zwracaliśmy na to uwagi, po prostu szliśmy do tej restauracji, aby coś zjeść, najczęściej były to omlety z serem pleśniowym. Niby tanio, ale w sumie drogo. „Nie mam nic do powiedzenia!” — powiedział wtedy, a właściwie mówił to zawsze, kiedy tylko kończyliśmy jeść i mieliśmy czas dla siebie, na to, aby porozmawiać. „Nie mam nic do powiedzenia!” — powtarzał ciągle, a jednocześnie uparcie milczał. Ja może i miałam coś do powiedzenia, zawsze przecież miałam coś do powiedzenia, ale ostatecznie nie mówiłam nic. Zawsze miałam coś do powiedzenia, ale ciągle łapałam się na tym, że to, co mówię, może nie mieć żadnego sensu. Pytanie, kto ten sens wyznaczał?

I znalazłem się w środku tego wiru i poczułem, jak kręci mną całkowicie, jak bezładnie daję pchać siebie samego dalej, jak coś świdruje mnie od środka. To znaczy chciałem się tam znaleźć i chciałem się tak poczuć, gdybym tylko mógł. Gdybym mógł oderwać się od tego piekielnego jestestwa, od — ograniczającego moją duszę — ciała. Cóż, było to jednak jedynie wyobrażenie, wizualizacja, ulotna fantazja, wywołana widokiem przypadkowego dymu nad miastem, a może nie przypadkowego, ale takiego, który kopcił tu od zawsze, a ja nigdy go nie zauważyłem — ślepota, taka moja przypadłość, która teraz się ujawniła. No to siedzę na ławce przy Moście Uniwersyteckim, przy rzece Odrze, i wgapiam się w to szarawe niebo, w te smugi, w te kłęby, w te kołtuny. Wgapiam się w to i nagle myślę o całym swoim życiu, że to może być jakaś paralela. I tak, jak nigdy nie myślałem o całym swoim życiu, tak teraz po raz pierwszy o nim myślę. Że upływa tak szybko jak ten dym szybko leci. Górnolotne spostrzeżenie, ba. Moje życie nie jest chyba ani dobre, ani złe. Zrobiłem w nim to, co zrobili inni i to, co sam chciałem zrobić. Studiowałem, pracowałem, bumelowałem, doszedłem do wszystkiego i jednocześnie do niczego. Mam to, co mówią, że warto mieć, a jednocześnie nie mam nic, bo sam siebie nie czuję, dlatego chciałem wejść w ten dym, aby wreszcie coś móc poczuć, aby w końcu się w tym życiu zaczęło dziać coś prawdziwego, a nie sztucznego, wywołanego przez system szkolny czy pracowniczy. Lubię bezstronność, bezosobowość, obiektywność tego dymu, nie lubię tego, że nie mogę zrealizować wszystkich swoich marzeń. Cierpię, ale to minie.

Ja mówiłam, mówiłam, mówiłam już wszystkim moim znajomym i krewnym, że miasto jest zanieczyszczone. Ja widziałam te kłęby dymu wypływające z kominów. Czy to miejskie ogrzewanie czy fabryka, nie wiem i nie ma to tu znaczenia. Liczy się jedynie efekt. Co oni robią z tym miastem, co oni robią z nami, zniszczą nam zdrowie! Chciałam gdzieś to zgłosić, ale nie wiem gdzie. Nikt mnie nie wysłucha, nikt nie pomoże. Będą dalej robić po swojemu. A środowisko? Nikt nie dba o środowisko, nikt nie dba o powietrze! Jeszcze zobaczą, jak ten dym im się przeciwstawi, jak zacznie wchodzić im w nozdrza, w uszy, w oczy! Nie chcę nic mówić, ale jak widzę dym, przypomina mi się wiadomo co. Piece, palenie, ludzie. I to tak w środku miasta. Czy ja mam zbyt dużą wyobraźnię, zbyt dużą wrażliwość? Stoję na Moście Uniwersyteckim i patrzę na ten dym i myślę o tych ludziach i czuję ten ciężar ich nieszczęścia na sobie, choć to było już tak dawno temu. Gdzieś to musi wisieć w powietrzu, gdzieś to musi się materializować ciągle, jak hologram. Dusze domagają się zadośćuczynienia, dlaczego nikt z tym nic nie robi?

Znajomi wyrwali mnie na miasto. Dzień był słoneczny i pochmurny jednocześnie, jak to możliwe? No wszystko jest możliwe. Szliśmy wzdłuż Odry, zadowoleni z tego, że w końcu wybraliśmy się na spacer, aż dotarliśmy do Mostu Uniwersyteckiego i kilku budynków, w których z tego, co wiem, mieszczą się jakieś restauracje i kawiarnie. Nad nimi przyuważyliśmy kłębiący się dym. Jakaś fabryka lub miejskie centrum ogrzewania pracowało. Wydało nam się to ciekawym elementem tego miasta, wcześniej jakoś nie zwracaliśmy na to uwagi. Dym ładnie się kłębił i stwarzał szare smugi na niebie. Było czuć w tym moc i magię miasta. Innym razem w ogóle nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale tego dnia byliśmy jakoś tak bardziej wyczuleni na wszystko. Pokręciliśmy się potem jeszcze po samym rynku, posiedzieliśmy godzinę w kawiarni Kalaczakra i ponownie poszliśmy na Most Uniwersytecki, aby obejrzeć ten dym. Był naprawdę inspirujący. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą szkicownika, mógłbym oddać go na papierze, w rysunku, w jakiś szczególny sposób. Zmysłowy był ten dym bardzo i pociągający.

Ten dzień mógłby mieć zupełnie inny przebieg, gdyby nie to, co się w nim wydarzyło. Oblałem egzamin, rzuciła mnie dziewczyna, tramwaj nagle zmienił trasę, nie miałem pieniędzy, aby zrobić zakupy, pies sąsiada nasikał na moją wycieraczkę itd. itp. Miałem wszystkiego już serdecznie dość i po południu postanowiłem udać się na wyciszający spacer. Idąc od Ołbina, gdzie mieszkam, dotarłem do rynku. Nie do końca wiedziałem, w którą stronę się skierować, jaką kawiarnię odwiedzić, gdzie się odnaleźć i wtedy, zaraz nad Mostem Uniwersyteckim, zobaczyłem ten dym. Był niesamowity, kłębił się intensywnie ponad budynkami aż po samo niebo. „Super!” — pomyślałem i od razu zrobiłem kilka zdjęć, na których starałem się wyeksponować właśnie ten dym. „To jest szkodliwe.” — pomyślałem znowu. „Ale i tak piękne!” — dodałem po chwili. Poczułem chwilowy przypływ radości — oto po dniu pełnym życiowych porażek, nagle dotknęło mnie piękno natury zmieszane z industrialnością miasta, niby nic szczególnego, a jednak chociaż na chwilę poprawiło mi to nastrój. Teraz, zawsze, kiedy będę patrzył na te zdjęcia, będę wiedział, że można wyrwać się z zapaści, że wszystko mija i że kalejdoskop życia układa się na nowo — jeszcze nie wiedziałem, jaka będzie moja przyszłość, na razie cieszyłem się kłębami dymu i przez kilka minut byłem ponownie szczęśliwy.


Było nam dość miło siedzieć na jednej z ławek na Skwerze na Ostrowie Tumskim, niedaleko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. W zasadzie to ja chciałam cały czas siedzieć — on zaczął nagle beztrosko chodzić wytyczonymi w trawniku ścieżkami, tworzącymi labirynt. Spodobała mu się ta zabawa do tego stopnia, że nie chciał już ponownie usiąść i nie chciał mnie słuchać, chodził tylko. Mówił, że dzięki temu chodzeniu wytycza nowe ścieżki w swoim życiu, że jest to taka paralela, taka metafora życia. Że posuwając się tymi wąskimi korytarzykami, czuje, jak w środku jego głowy pojawiają się nowe połączenia neuronowe, czuje, że napływają mu do głowy nowe idee, że nie myśli już o życiu w sposób standardowy, a to, o czym myślał dotychczas zostaje przekształcone w nowy wzór myślenia. „Tak, tak, tak!” — zachwyciłam się w końcu. „Masz rację, to działa! Złammy stereotypowe, standardowe myślenie o życiu, to, w czym nas wiele lat tresowali, czego nas uczyli, czym nas zaprogramowali! Myślmy o życiu w inny, własny, awangardowy sposób! Teraz nie wiemy, gdzie to nas zaprowadzi, ale mając zaufanie do przestrzeni, możemy wierzyć, że to właściwa droga.” — stwierdziła.

Chyba nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem — dwa małe żuczki przesuwające się po ścieżce wyznaczonej dla… no właśnie, dla kogo? Tego nie wiedziałem, musiałbym spytać miejskiego architekta, jaki miał zamysły, projektując, na Ostrowie Tumskim, ten, nazwijmy to, spacerownik. Chociaż na tym spacerowniku spacery mogły być raczej krótkie i kręcące człowieka w kółko. W każdym bądź razie moja uwaga skupiona była na tych żuczkach, tak małych, że ledwo dostrzegalnych. Tak jak ostatnio moja uwaga skupiona była na dwóch wróbelkach, oba kąpały się tu w kałuży, trzepały o wodę swoimi małymi skrzydełkami. Jakże było to urocze! A jakie przesłodkie! No, ale tym razem nie było tu ani kałuż ani wróbelków, tylko te żuczki. Po chwili odwróciłem od nich wzrok i zacząłem przesuwać nim po tym trawiastym labiryncie, ale niewiele mi to dało, oprócz chwilowego oczopląsu. Rozparłem się więc na ławce i pomyślałem: „Co za nuda. Co za nudny dzień!” Wokół nie było żadnych ludzi, choć dochodziła godzina dziesiąta rano i przynajmniej wydawało się, że o tej porze ktoś tu powinien się pojawić. Nie wiedziałem, co zrobić z czasem, tak jak i nie wiedziałem do końca, co zrobić ze swoim życiem — prawie każdego dnia przychodziłem tutaj i siadałem naprzeciwko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku bez większego planu. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, czy powinienem mieć ten plan, czy raczej żyć tym, co się w życiu pojawia i robić niewiele. I nie potrafiłem dać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Nie podoba mi się to miejsce. Jest to rodzaj niby to skweru, niby to placu, niby to dla dorosłych, niby to dla dzieci, niby to gra, niby to labirynt. Nie podoba mi się to, bo uważam, że jest to tandetne i proste, że mogli w tym miejscu stworzyć prawdziwy park z małymi drzewkami, że mogli tu postawić nawet kilka rzeźb albo fontannę. Nie podoba mi się to, bo widziałam lepiej zaprojektowane skwery, place, parki. W ogóle uważam, że wszystkie te kościoły w obrębie Ostrowa Tumskiego powinni przemalować na biało. To by w znacznie większym stopniu wkomponowywało się w to miejsce, pasowałoby do kolorowych budynków i do zieleni. Siedzę często na tym skwerze tylko dlatego, że zawsze zbyt wcześnie przychodzę na mszę, wtedy kiedy jeszcze poprzednia się nie kończy. Czekam tu, chociaż nie chcę, chociaż to miejsce w ogóle mi się nie podoba. Ja bym na całym tym placu posadziła trawę, kilka takich niskich, grubaśnych krzewów i kilka choinek. Na Boże Narodzenie można by je nawet ozdabiać bombkami, a tak co? Przecież nikt normalny nie będzie chodził w kółko po tym labiryncie! To głupie.

Razem ze znajomymi spotkaliśmy się na Ostrowie Tumskim, tym razem na małym skwerze blisko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. Przyznam, że znam Wrocław dość dobrze, ale jakoś nigdy wcześniej tu nie byłem, nie miałem takiej potrzeby. Znajomi wymyślili, że — korzystając z trawiastego labiryntu — możemy spróbować pograć w taką grę: kto w szybszym tempie kijem golfowym przepchnie piłeczkę przez cały labirynt. Gra była wbrew pozorom dość trudna, piłeczka wciąż uciekała z pola gry na trawę, trzeba było ją popychać bardzo delikatnymi, krótkimi ruchami, wtedy to dawało pewien efekt. Graliśmy tak w pięć osób przeszło dwie godziny i w sumie muszę stwierdzić, że mieliśmy z tego dużo frajdy — mogliśmy dopingować siebie nawzajem, liczyć czas. Ja nie wygrałem, ale może stanie się to następnym razem. Ogólnie oceniłem przydatność tego trawnika w kształcie labiryntu jako wysoką społecznie. Nie wiem, kto to wymyślił, ale jak dla mnie jest to strzał w dziesiątkę.

Miałem mocne wątpliwości co do tego, czy powinienem siedzieć o dwunastej w nocy na tym skwerku koło tego kościoła przy Ostrowie Tumskim, którego to kościoła nazwy nigdy nie mogłem zapamiętać, więc i teraz jej nie podam, ale alkohol, który buzował mi w głowie, wyraźnie naciskał mnie ku temu, abym na chwilę tam przysiadł. Właśnie wracałem z kolejnej imprezy w Art Cafe Kalambur. Impreza jak impreza, poznało się nowych znajomych, zarwało się kilka dziewcząt, które jednak później całkowicie gdzieś pouciekały. Nie miałem siły myśleć, nie miałem siły iść dalej, całkowicie poddany działaniu trzech, różnych trunków, które zmieszałem ze sobą: wina, wódki i piwa. Wcale nie był to celowy zabieg, po prostu co chwilę stawiano mi coś innego. Mam tam kilku stałych znajomych, ale jak przychodzi co do czego — jestem sam. Dziwny to fakt: choć niemożliwie kołowało mi w głowie, równocześnie wydawało mi się, że jestem jakby bardziej świadomy siebie niż zazwyczaj. Zacząłem też zastanawiać się, po co ktoś wykuł w trawie labirynt, który niczemu nie służy, no może jedynie dzieci lubią chodzić jego ścieżkami. Pomyślałem, że sam mógłbym przejść przez ten labirynt, ale zbyt się chwiałem na nogach, a labirynt dziwnie się kołysał, dałem więc sobie spokój. Chciałem odpocząć chwilę, ale bałem się, że zasnę na tej ławce, więc zmobilizowałem się do dalszego ruchu i ruszyłem w kierunku domu.


Plątaliśmy się po rynku, właściwie nie mogąc odnaleźć się w żadnej z ulic, upstrzonych kawiarniami i restauracjami. Wszystkie te lokale gastronomiczne wydawały nam się równie ładne i równie obiecujące dobry posiłek czy popołudniową kawę, ale przy żadnym z nich nie mogliśmy jakoś zagrzać miejsca na dłużej. Ciągnęło nas to, tu to tam. Tu wypiliśmy delikatną latte, tam znów herbatę korzenną, tu zjedliśmy sernik, tam znów szarlotkę. Przesuwając się tak z miejsca na miejsce, przyuważyliśmy nie tylko to, w jaki sposób kamienice odbijają się w sklepowych szybach, ale również zauważyliśmy manekiny, w co poniektórych sklepowych witrynach. Jeden z nich był na wpół nagi — miał na sobie tylko czarną bieliznę. Pomyśleliśmy wówczas, że takie manekiny ładnie ozdabiają miasto, tyle że nie powinny być tak nagie. Uderzyło to nas, uznaliśmy to za jakiś rodzaj prowokacji wymierzonej w seksualną sferę człowieka. Pytaliśmy się nawzajem dlaczego tak, po co tak, czemu to służy, ale nie odnaleźliśmy odpowiedzi na to pytanie.

Co by miało to mnie interesować? Życie zamrożone w plastiku, nieruchome, martwe. Przechodziłem obok pewnego manekina tysiące razy i za każdym razem myślałem to samo: życie ludzkie tyle jest warte, co życie manekinów, choć o życiu tych ostatnich nie wiem prawie nic. Znałem spektakle teatralne, w których wykorzystywano manekiny, w których zastępowały one na scenie prawdziwych ludzi, dając obraz czegoś martwego, sztucznego, przedziwnego. Oglądając te spektakle, nie mogłem się od nich oderwać, a z drugiej strony trochę mnie to przerażało. Ale manekin, tak w środku miasta, do tego na wpół nagi, nie prezentujący sobą nic ponad bieliznę, to bezsensu! Tak, myślę, że wprowadzenie elementu sztucznego w design miasta jest w jakiś sposób bez sensu. Mnie ten manekin w ogóle nie pociąga. Tyle, że jak myślę o nim, to przypominają mi się dawne spektakle, zwłaszcza te w reżyserii Tadeusza Kantora — oto esencja artystycznego wykorzystania manekinów, dystansu do materii, zabawy z materią w inny sposób! A tu, tak w środku miasta? Wywołuje to we mnie skrajne emocje. Tak jakby nie można było zrobić jakieś lepszej, funkcjonalnej, rzeczywiście interesującej wystawy. Nie działa to na mnie, po prostu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.23
drukowana A5
za 39.43
drukowana A5
Kolorowa
za 59.55