Podziękowania
Dziękuję swojej ukochanej żonie Ewie, przez której cierpliwość i wspaniałomyślność mogłem poświęcić czas na rozpoczęcie realizacji trudnego pomysłu. Opisanie cząstki mojego życia, korzystając z doświadczeń zebranych na kopalni Bolesław Śmiały i nie najweselszych przeżyć w czasie pracy na kopalni Szczygłowice.
Górniczych wzlotów i upadków uzależnionych od kaprysów ustrojowych Polski Ludowej. Wdzięczność wyrażam za chwile duchowej inspiracji, kiedy wspierając mimo pozostawienia mnie w fizycznej samotności, pozwoliła mi doprowadzić ten wysiłek do udanego, mam nadzieję, zakończenia.
W dowód wdzięczności dedykuję owoc tej duchowej współpracy, czyli książkę, którą daję czytelnikom.
Dziękuję swoim przyjaciółkom i przyjaciołom z liceum za częste pobudzanie moich rzekomych zdolności pisarskich, co zaowocowało późnym, bo w wieku lat siedemdziesięciu, ale być może niezłym debiutem literackim, dzięki któremu powstała ta książka.
Dziękuję Paniom Wandzie Lenc, Mariannie Borawskiej oraz Halinie Czajkowskiej, polonistkom, za poświęcenie czasu na korektę mojej ułomnej prozy i przyjazne uwagi redakcyjne.
Pani Halinie ponadto za twórcze inspiracje dotyczące uzupełnienia treści mej książki o zwyczaje związane z górnictwem i regionem śląskim oraz stosowną ilustrację tekstu.
Koledze Andrzejowi dziękuję za udostępnione zdjęcia z głębin kopalni oraz obrazujące obchody Święta Barbórki, które ubarwiły opisy w tej książce zawarte.
Pani Mariannie Borawskiej szczególne podziękowanie za pierwszą na temat tej książki twórczą recenzję, która uzmysłowiła mi stopień realizacji zamierzonego celu.
Wstęp
Filozoficzna rzecz ujmując, dzisiejsze poglądy na powojenne czasy w Polsce, nazywane ówcześnie „ludową demokracją” można skwitować skrótem — „Nie pamięta woł jak cielęciem boł” — (gwarowe). Na ogół są one czarno-białe i albo wynikają z przekonań oraz osobistych doświadczeń, albo są wynikiem koniunkturalizmu wyrachowanych osobników. Takich było niemało wtedy, nie brakuje teraz i nie zabraknie nigdy. Niezależnie od ustroju, stanowiska w nim zajmowanego i stopnia niezależności, na jaki tenże daje glejt, lub udaje, że daje. Brak obiektywizmu w ocenie okresu realnego socjalizmu w Polsce jest kwintesencją wielu przyczyn. Między innymi wynikających z niedostatku popularnych publikacji oceniających ten okres historyczny, w oparciu o pogłębione badania społeczne, polityczne i gospodarcze. Brak również w literaturze beletrystycznej tematyki obrazującej wielowątkowość tych ponurych dni, oraz nieobecność obiektywnych programów edukacji społecznej w szkolnictwie podstawowym i średnim. Dotychczasowe wykorzystywanie do celów politycznych przejaskrawionych problemów i zdarzeń ujmowanych zwykle w skrótowe formy: „Żołnierze wyklęci”, „tajni współpracownicy SB -TW”, lub „teczki”. Negowano także historyczną ciągłość Państwa Polskiego, a badania naukowe w tym zakresie były ograniczone między innymi z powodu wadliwie działającego Instytutu Pamięci Narodowej. Poważnym cieniem na obiektywizmie poglądów Polaków położyła się również nasza skomplikowana historia od XVIII-tego wieku. Czasy I Rzeczpospolitej nacechowaną butą i prywatą warstwy szlachecko-magnackiej oraz poddaństwem chłopów, brakiem świadomości narodowej szerokich warstw społecznych uzewnętrzniającej się zarówno w czasie powstań narodowych, jak i po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1918. Rozbiory z rusyfikacją i zaprogramowanym konfliktowaniem warstw społecznych, wspólnot religijnych, grup narodowościowych tworzących przedrozbiorową, wielonarodową społeczność Rzeczypospolitej w zaborze rosyjskim, germanizacją społeczności ziem zaboru pruskiego, wynaradawianiem i przeciwstawianiem sobie Polaków i Ukraińców, mieszkańców Galicji Wschodniej w zaborze austriackim uniemożliwiały skutecznie tworzenie społeczeństwa obywatelskiego. Czasy rosnącego oporu przeciw rządom zaborców z jednej strony pozwalały przetrwać Polakom we względnej świadomości narodowej, z drugiej utrwalały mentalny podział świadomości społecznej, na my rządzeni i oni rządzący. Podział ten kładzie się do dziś cieniem na obywatelskim zaangażowaniu w życie polityczne państwa. Do tego czasy drugiej Rzeczpospolitej nacechowane trudami scalenia państwa, odbudowy gospodarki po zaborczej i wojennej dewastacji Rzeczpospolitej nieradzącej sobie z rozwarstwieniem społecznym, polityką narodowościową, otoczeniem politycznym i inklinacjami autorytarnymi szefa państwa. Był to czas zaniechań i błędów w organizacji edukacji społeczeństwa skutkujący wysokim analfabetyzmem i niską świadomością narodową przeważających grup społecznych. Po dwudziestu latach — kolejny kataklizm. Ponowna utrata niepodległości, okupacja hitlerowska z jej spektakularnymi skutkami gospodarczymi, politycznymi, utratą elit, oraz wzrostem patologii i demoralizacji powodowanej warunkami życia i przeżycia w okupowanym kraju.
Rok 1945 — koniec hitlerowskiej gehenny i następny cios historii, wynikiem którego były straty terytorialne, jałtańskie oddanie Polski pod wpływy Rosji Radzieckiej, wędrówka ludów spowodowana przesunięciem granic na zachód. Lata oporu zbrojnego przeciw okupantowi niemieckiemu, a potem przeciw narzuconej dominacji sowieckiej, kolejne straty elit narodowych, oraz utrata niezależności i swobód demokratycznych. Oto pakiet przyczyn rozchwiania poglądów społeczeństwa polskiego na własną historię. Przez lata skutkował brakiem utożsamiania się jednostek z państwem, słabym wyrobieniem odruchów demokratycznych, oraz brakiem zasad sprawowania władzy, jako służby społecznej wśród elit ją sprawujących. Skłonnością do poddawania się indoktrynacji i do utożsamiania posiadanej władzy z wszechwiedzą, niezależnie od posiadanej wiedzy faktycznej. Ponadto, normą było utożsamianie się władz z wyrocznią w zakresie wartości, niezależnie od rzeczywistych kwalifikacji moralnych. Przyczyn skutkujących tym, że w okresie tzw. realnego socjalizmu do narzuconych z zewnątrz wynaturzeń ustrojowych dochodziły wynaturzenia nabyte od pokoleń przez rządzących i społeczeństwo. Tworzyły one mozaikę dobra i zła w ustrojowych działaniach państwa mieniącego się być ludową demokracją i w czynach jego licznych obywateli. Działo się tak, gdy pełniąc jakieś funkcje byli zaangażowani w realizację ustrojowych wynaturzeń. Jednak zdarzało się też, że niezwiązani z władzą czynili zło z asekuranctwa, czy niskich pobudek, korzystając z ochrony patologicznych cech państwa, we własnym interesie.
Zresztą cechy te do dziś pokutują w wielu sferach politycznych, w otoczeniu rządzących i mogą zaistnieć, z braku ugruntowanej demokracji, pod przykrywką formalnych cech i słowa demokracja nadużywanego w nazwie ustroju państwa. Trudno, więc określić wszystko, co działo się w latach realnego socjalizmu, jako absolutnie czarne. Były działania Państwa, które trudno było jednoznacznie potępiać. Były też działania ludzi, których nikt nie wiązał z ciemną stroną ustroju, a daleko im było do społecznej bieli. Ta historycznie ukształtowana mozaika czynów i zdarzeń, aby kształtowała poprawne poglądy społeczne, wymagała też mozaikowych opisów. Względność tych powszechnych czarno-białych opinii należało nieco pokolorować, w oparciu o własne obserwacje poczynione w środowisku pracy, w górnictwie skupiającym zjawiska polityki i życia codziennego w kalejdoskopie zdarzeń aby ukazać niejednoznaczność tamtych czasów.
Ponieważ akcja rozgrywa się na Górnym Śląsku, nie sposób pominąć szczególnie skomplikowanej historii tego regionu z uwzględnieniem najnowszych lat. Ziemia śląska znalazła się w granicach polskiego państwa Piastów już za panowania Mieszka I pod koniec X w. Bogactwa naturalne, wczesne osadnictwo miejskie, i korzystne położenie stały się przyczyną, że ziemie te były areną wielu krwawych najazdów i terenem krzyżowania się polskich, niemieckich, czeskich i austriackich wpływów. Te wpływy są widoczne do dziś w kulturze i gospodarce regionu. Wpływy zarówno pozytywne jak i niszczące.
Na początku XII wieku rozbicie dzielnicowe Polski rozpoczęło okres oddalania się Śląska od Królestwa Piastów, trwający nieprzerwanie do zakończenia drugiej wojny światowej. Wskutek nieporozumień dynastycznych, utraty ziem na rzecz silniejszych sąsiadów, rozwoju miast na prawie niemieckim rosły wpływy niemieckie, a zanikały kontakty z Polską i świadomość piastowskiego rodowodu. W XIII wieku nastąpił podział książąt śląskich na Piastów górnośląskich i dolnośląskich, zanikła świadomość ongisiejszej przynależności obydwu tych linii do książąt śląskich. Górny Śląsk uległ znacznemu rozdrobnieniu. Na początku XIV wieku było tu około 18 księstewek, których książęta uważali się za niezależnych władców tych ziem. Miejsce wychowania naszego bohatera Kazimierza, wieś Ornontowice istniało już prawdopodobnie pod koniec XII w. Potwierdzenie istnienia znalazło na początku wieku XIII pod zmienioną nazwą Renoltowitz. w spisie wsi z roku 1305, z których należała się dziesięcina biskupowi diecezji Wrocławskiej.
Wrocław już w X wieku wyrósł na stolicę ziem śląskich.
W XVIII wieku w wyniku wojen śląskich prowadzonych przez Austrię i Prusy Śląsk podzielono na austriacki — obejmujący niewielki skrawek południowy wokół Cieszyna i pozostałą część Górnego i Dolny Śląsk, które pozostały pod panowaniem pruskim. Polska nie wykorzystała zdarzeń związanych z wojnami śląskimi i pozwoliła się bezkarnie usadowić na Śląsku Prusom. Trzeba przy tym przyznać, że to Prusacy doprowadzili Górny Śląsk do niezwykłego rozkwitu przemysłu i urbanizacji. Wykorzystując bogactwa naturalne tej ziemi rozwinęli tu przede wszystkim górnictwo i przemysł ciężki, który bogacił głównie sprowadzanych Niemców, kosztem ciężkiej pracy Ślązaków.
W roku 1914 tuż przed wybuchem I wojny światowej na terenie pruskiego Śląska było czynnych 67 kopalń węgla. Jedną z pierwszych kopalń na terenie Górnego Śląska wzniesiono w Murckach w rejonie obecnych Katowic w roku 1768 pod nazwą EMANUELSSEGEN-GRUBE. (Błogosławieństwo Emanuela)
W umyśle Kazka dzieje tej ziemi znalazły swój realny obraz w chwili, gdy jego świadomość dojrzała do samodzielnego poznawania otoczenia. Zanim to nastąpiło większość ziem śląskich straciła swój piastowski, polski rodowód. Na drodze wypierania pierwotnych władców, wprowadzania języka niemieckiego w administracji, zakazu używania języka polskiego w szkołach i kościołach to głównie zaborca pruski doprowadził do takiego stanu, że pod koniec wieku XVIII na silnie zgermanizowanym Dolnym Śląsku ludność polska stanowiła już tylko 20% ogółu. Natomiast Górny Śląsk zamieszkiwało wtedy jeszcze około 72% Polaków.
Taki Śląsk stał się przedmiotem starań władz odradzającego się państwa polskiego. Po zakończeniu wojny w 1919 roku alianci w traktacie wersalskim ustalili, że o przynależności Górnego Śląska zadecyduje plebiscyt. Agresywne działania wojsk niemieckich w stosunku do śląskich działaczy propolskich doprowadziły do wybuchu trzech kolejnych powstań. W roku 1919 pierwszego, 1920 drugiego i trzeciego już po plebiscycie, w którym 41% mieszkańców oddało głosy za Polską w roku 1921. To Trzecie było protestem przeciwko decyzji aliantów przydzielającej Polsce zbyt mały obszar ziem objętych plebiscytem. W rezultacie do polski trafiło 43,8 % powierzchni Górnego śląska z 53-ma spośród 67 istniejących tam kopalń węgla kamiennego i znaczną liczbą dużych miast jak Katowice, Chorzów czy Tarnowskie Góry, w których głos za Polską oddało w plebiscycie 61% ludności.
Ornontowice znalazły się, ku radości ich mieszkańców, w granicach Polski. W odległości zaledwie 15 km od granicy z Niemcami. Wtedy jednak nikt nie dostrzegł niebezpieczeństwa z tą odległością związanego. Był to dla tej ziemi okres zamętu. Plebiscytu, tłamszonych powstań, podziału na Śląsk polski i niemiecki po roku 1921 wraz z konsekwencjami społecznymi tych procesów dla Ślązaków, w umysłach, których rodzi się wtedy, lub pod wpływem dziejów utrwala świadomość śląska, niemiecka, lub polska. Były naciski germanizacyjne w części niemieckiej i polonizacyjne w części należącej do Polski, bo tak w swoim interesie za słuszne uważały rządy po obu stronach granicy, nie respektując historycznych przyczyn zaistniałego stanu rzeczy. Z okazywaniem przez władze braku zaufania, skutkującego niszczeniem więzi społecznych, odcinaniem od możliwości zajmowania kierowniczych stanowisk, rozżaleniem tej części Ślązaków, która w plebiscycie głosowała za Polską.
Przykrym policzkiem dla Ślązaków było prześladowanie Wojciecha Korfantego przywódcy Powstań Śląskich, polityka zasłużonego w odzyskanie części Śląska, bohatera ludu górnośląskiego przez Józefa Piłsudskiego i jego polityczne otoczenie. Po przewrocie majowym i rozwiązaniu Sejmu Śląskiego osadzono go w Berezie Kartuskiej, torturowano, następnie zmuszono do emigracji w Pradze, potem we Francji, a po powrocie do kraju w 1939 r. osadzono na Pawiaku.
Niestety, polityka władz państwa ludowego w odniesieniu do Ślązaków, po odzyskaniu niepodległości, nie różniła się od tej za sanacji. Wręcz była znacznie bardziej represyjna. Do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, chociaż wysiedlono z Górnego Śląska ok. 300 tysięcy osób, pozostałych Górnoślązaków, mimo że posługiwali się polszczyzną, uważano za zgermanizowanych, ukrytych Niemców. W następnych latach skutkowało to licznymi emigracjami do RFN. Państwo nie przeciwstawiało się też wywózkom tysięcy górników do niewolniczej pracy w ZSRR. Pozbawiono Śląsk autonomii.
W latach stalinizmu widoczne były naciski na komunizację Śląska. Po śmierci Stalina w 1953 roku stolicę Górnego Śląska — Katowice przemianowano na Stalinogród, a województwo katowickie na stalinogrodzkie. Historyczne nazwy przywrócono dopiero w roku 1956. Kazek zapamiętał, jak to któregoś dnia w 1955 roku zamierzał kupić w kasie dworcowej w Ornontowicach, mimo tej zmiany nazwy, bilet kolejowy do Katowic, a kasjerka odpowiedziała, że biletów do Katowic nie ma. Zdezorientowany Kazek odszedł od kasy i dopiero uwaga innego podróżnego, że Katowic przecież nie ma, pozwoliła mu kupić bilet do Stalinogrodu. Ponieważ trudno było z pamięci Ślązaków wymazać historyczne nazwy, władze stosowały takie dziwne zakazy. W innych regionach Polski władze nie odważyły się na takie ekscesy. Toteż Ślązacy traktowali te zmiany, jako policzek w ich przywiązanie do ojczystej, śląskiej ziemi.
Podobnie negatywny był stosunek mieszkańców innych regionów Polski, którzy masowo przyjeżdżali na Śląsk za pracą. To oni zajmowali wyższe stanowiska, nawet nie mając kwalifikacji. To oni mówiących gwarą śląską nazywali szwabami. To oni szabrowali rejony, które w międzywojniu należały do Niemiec. Niezależnie od tego, czy dobra stanowiły własność deportowanych do Niemiec, górników wywożonych do syberyjskich kopalń, czy autochtonów mówiących gwarą. Kazek pamięta, jaką traumę przeżywał z mamą, która wracając z podróży pociągiem do Katowic płakała, opowiadając jak to eleganckie paniusie — gorolki zwracały się ostentacyjnie do Ślązaczek rozmawiających gwarą: „Szwabki nauczyłybyście się języka polskiego i tak darmo jecie ten polski chleb”
Pierwsza wizyta u fundatora stypendium
Już po wakacjach. Zbliżają się jesienne słoty. Pogoda jednak raczej przypomina lato. Kazek leniuchuje. Gapi się w niebo. Przepływające pierzaste chmury uspokajają jego zakręcony ostatnimi zdarzeniami galop myśli. Wrócił z praktyki dyplomowej. Odmienna od postrzeganej przez ostatnie lata zieleń otoczenia. Niebieska po horyzont kopuła jego sklepienia i ten wolniutki ruch pierzaków sprawiają wrażenie, że płynie zanurzony w nieważkość. Odpoczywa. Kołysany łagodnym wietrzykiem. Byłoby sielsko, gdyby nie ten natłok spraw do rozwiązania. Nieskończona praca dyplomowa i jej obrona z odległą perspektywą realizacji. Stypendium fundowane, które od dwóch lat jest jego materialną ostoją lada moment się skończy. Nie wie, czy granicą jego wypłaty jest moment zakończenia studiów, uzyskanie absolutorium, czy obrona pracy magisterskiej. Swoisty węzeł gordyjski. Nie wie, a wynikają z tego ważkie konsekwencje. Zobowiązanie podjęcia pracy u fundatora i problem środków do życia.
Nie może korzystać z utrzymania przez rodziców. To oni teraz oczekują wsparcia, co dodatkowo kłóci się z jego zamiarem założenia rodziny.
Myśli Kazka kołyszą się więc, mimo spokoju wędrówki przestworzy, coraz większą amplitudą. Trzeba podjąć decyzje i zaplanować działania.
Tymczasem z postępującym zachodem słońca, zmianą koloru horyzontu z niebieskiego w pomarańcz i purpurę, Kazek zmienia tok rozważań. Ucieka od zdeterminowanej teraźniejszości we wspomnienia. W historię czasu, który odmienił jego los. Sprawił, by niemożliwe stało się faktem, mimo że nic nie sprzyjało, by ta wyboista droga doprowadziła go tu, gdzie jest w tej chwili.
Swobodnie pozwala sobie na analizę zdarzeń. Szuka źródeł swojego umysłowego zapętlenia w zamierzchłych czasach.
Wspomina opowiadania mamy z czasów szczęśliwego dzieciństwa, kiedy to, jako niemowlak w wózeczku był chwalony przez sąsiadki za dziecięcy urok, wzbudzając w niej rodzicielską dumę. Dlatego pewnie zapamiętała te ulotne chwile i opowiadała dorastającemu synowi i te opowieści mamy z bliższego okresu życia, ale mimo anegdotycznego zabarwienia noszące już znamiona wojennej grozy.
Jest 1 września 1939 roku późny poranek. Kazek ma dwa latka. Niemcy bez walki zajmują Ornontowice. Spodziewając się zatrzymania frontu, zajmują budynki. Wypędzają z domów mieszkańców do doliny potoku Ornontowickiego w północnej części wsi. Mama wiezie dwuletniego Kazka w wózeczku. W dolinie tłum przestraszonych ludzi. Spotyka kuzynkę Jadzię z rówieśniczką synka, Marysią, na rękach. Ta zmęczona narzeka — Zapomniałam w pośpiechu zabrać wózka.
— Jadziu połóż Marysię obok niego w wózku — proponuje mama Kazia.
Jadzia kładzie córeczkę obok Kazka i uśmiechając się mówi — to będzie ich pierwsza randka.
Tak rodzi się legenda o pierwszej „łóżkowej” randce tych dwojga dzieciaków. Mama Kazimierza Przez wiele lat wspominała tą anegdotyczną historię. Ale dzień nie skończył się dla Marysi i jej mamy wesoło. Ojciec Marysi, kolejarz, wracając opłotkami z pracy do domu, został przypadkiem lub świadomie zastrzelony przez niemiecki patrol. Była to pierwsza ofiara II wojny światowej w Ornontowicach.
Tak od wspomnień mamy i tego nieświadomego snu w wózeczku, w roku 1939, wśród dorosłych, wypędzonych z domów przez wermachtowców, co dopiero przekroczyli polską granicę, po rok 1944, kiedy jego dziecięcy jeszcze umysł zanurzał się w stworzonym przez barbarzyńską nieciągłość historii, horendum zdarzeń, bałagan językowy gwary śląskiej kultywowanej w rodzinnej, nasyconej już polskością atmosferze i przymusie językowym niemieckim, narzuconym przez okupantów w administracji, nauczaniu szkolnym i za pomocą tabliczki o treści „POLNICHE SCHWEINE” noszonej za karę, w razie użycia tej gwary na terenie szkoły, do której jako sześciolatek zaczął uczęszczać w 1943 roku.
Co ciekawe, to to, że owo karanie nie rozpoczęło się od początku nauki, a dopiero od chwili, gdy do Kazka klasy zaczął uczęszczać prawie dorosły syn kolaborantów okupanta z Generalnej Gubernii, którzy zmuszeni stamtąd uciekać, osadzeni zostali w Ornontowicach ( na przechowanie). Sam nie znał języka niemieckiego, ale donosił na rozmawiających gwarą śląską kolegów.
Prawie dwa lata nauki w szkole niemieckiej zaowocowało tym, że Kazek, jako dojrzały już mężczyzna, w listopadzie 1989 roku, w dniu upadku muru berlińskiego spotkawszy w hotelu Marriott w Warszawie grupę delegacji rządowej RFN, na pytanie w języku niemieckim o windę potrafił ją wskazać, a na komplement ministra zdrowia w rządzie Kohla, skąd tak dobrze zna język niemiecki odpowiedzieć: „An der Deutschen Unter Schule während der Besetzung in Oberschlesien während des Zweiten Weltkriegs“. Co po polsku znaczy: — „W niemieckiej szkole podstawowej, w czasie okupacji na Górnym Śląsku w okresie II wojny światowej”. Na to pan minister odpowiedział, że on był wtedy w Krakowie i nauczył się w języku polskim tylko słów: — „Boli, boli”.
Że rozmawiał z ministrem zdrowia, Kazek dowiedział się z telewizji już po powrocie do domu i wtedy skojarzył jego słowa: „boli, boli”
Echa dalekiej wojny obserwowane w postaci mruczących i błyszczących srebrzyście malutkich krzyżyków alianckich bombowców na bezchmurnym niebie lecących bombardować zakłady chemiczne Heydebreck — Kędzierzyn, zbierane wiązki folii zrzucane przez te samoloty dla zmylenia niemieckich radarów, oglądanie przemarszów propagandowych Hitler-Jugend — hitlerowskiego związku młodzieży przez obrazy barbarzyństwa roku 1945, co ze styczniowych zasp kolejowych, do tego dygoczącego mózgu docierały z nieludzkim wyciem umierającym z głodu i zimna, nie wiadomo gdzie wiezionych szkieletów żydowskich, nie dotlałych w Oświęcimiu. Łuny frontu na horyzoncie. Gleiwitz, Gliwice. Szachta kaputt. Pojęcia zwiastujące kres zbyt pewnych siebie troglodytów.
Zmiana warty zbrodniarzy — zaborców na złoczyńców — wyzwolicieli. Równie barbarzyńskie łapanie i rozstrzeliwanie przegranych przez triumfujących zwycięzców. Wrzucanie ich półżywych pod sunące gąsienice czołgów, niby zamysł happeningu sztuki zabijania. Trupy leżące w śniegu z wyłamanymi palcami, na których jeszcze wczoraj były obrączki.
Już po przejściu frontu hucpa strzelania w drzwi i rzucanie granatami w obejścia wyzwolonych w poszukiwaniu rzekomych giermańców.
Spalenie dla zabawy szkoły i dworca.
Popłoch Kazka, przestraszonego strzelaniem przez pijanych ruskich sołdatów pod jego nogi, gdy wracał po zaniesieniu, na prośbę babci, krupnioków ze świniobicia, do domu cioci.
Dalej nieusłany cywilizacyjnymi różami dar wyzwolicieli — Polski. Wolność pod „braterskim butem”. Trzy razy „tak”. Polska szkoła podstawowa. „Dziady” w szkolnym teatrze. Plecaki z taśmy górniczej. Liceum. Stalinogród. Akademia Górniczo Hutnicza. Kraków. Krótki film zdarzeń po dzień dzisiejszy, tu gdzie wyrósł i jest, jakiego go wypichciła ta skomplikowana dwudziestotrzyletnia zaledwie, chwila czasu.
A jeszcze śmierć dziadka Jana na kopalni Makoszowy w roku 1918. Kalectwo dziadka Karola — pamiątka po pracy na kopalni Knurów z roku 1921 — z dożywotnią rentą. Praca ojca Franciszka na kopalni Knurów z epizodem pracy przymusowej w Essen, w zastępstwie górników niemieckich poległych na frontach. Jego rozstanie z górnictwem w roku 1945, pod przymusem nalegań mamy.
Taki skomplikowany skrót losu, który kształtował osobowość młodego Kazka w kalejdoskopie zdarzeń.
Pofilozofujmy teraz nad początkami jego życia zawodowego. Skąd to się wzięło, że Kazek, wiejski chłopak ze śląskiej rodziny górniczej znalazł się w dobrym liceum, a następnie w Akademii Górniczo-Hutniczej. Trzeba przy tym wiedzieć, że wtedy w śląskich rodzinach panował, a często i dziś panuje, kult pracy. Gdy chłopak kończył szkołę podstawową, to matka — ojciec nie miał w tej sprawie wiele do gadania — wybierała mu zawód i stosowną szkołę zawodową. Sama zwykle nie pracowała, była gospodynią domową. Syn kształcił się na ślusarza, masarza, budowlańca, a najczęściej na górnika, by po trzech latach w szkole zawodowej, czy czterech w technikum, iść do roboty. Miał obowiązek wspomagać ojca w utrzymaniu rodziny.
Gdy uczeń był zdolny i pracowity, a na dodatek złapał bakcyla nauki, to uczył się dalej, równocześnie pracując. Ale bywało i tak, że nawet w rodzinach, które stać było (bez wyrzeczeń) na studia dla syna, który był świetnym uczniem w technikum, to i tak wolał on pójść do pracy zarabiać na własne utrzymanie.
Takie myślenie panowało tu od pradziejów, utrwalane przez kolejnych władców tej ziemi, traktujących jej mieszkańców jak siłę roboczą, do czego przyczyniała się też słaba znajomość języków urzędowych zaborców. Kiedy już Śląsk wrócił do upragnionej przez wielu jego mieszkańców ojczyzny — Polski — ta nie lepiej traktowała ludność tego regionu, wykorzystując jej pracowitość i utrwalając cnotę robola.
Tak było w międzywojniu, jak i za czasów PRL-u, gdy pewnie „z szacunku dla klasy robotniczej”, a naprawdę z braku zaufania do polskości Ślązaków wyższe stanowiska w administracji i przemyśle obsadzano przybyszami z Zagłębia i innych regionów kraju. Z taką tylko różnicą, że w tak zwanym państwie robotniczo-chłopskim był łatwiejszy dostęp do nauki, gdyż preferowano dzieci proletariackiego i chłopskiego pochodzenia.
Kazek miał szczęście, ponieważ mama była ambitna, a on był świetnym uczniem. W chwili ukończenia szkoły podstawowej dyrektor wytypował go, w gronie jeszcze dwojga dobrych uczniów, zgodnie z ówczesnym prawem, do liceum ogólnokształcącego w Mikołowie. Z preferencji pochodzeniowych zapewnianych przez ludową ojczyznę nie skorzystał więc wprost. Tak zgłoszony kandydat przyjmowany był bez egzaminu wstępnego. Przechodził jedynie rozmowę kwalifikacyjną z języka polskiego i matematyki. Jej wynik nie miał jednak wpływu na przyjęcie do liceum. Jego udziałem były jakieś inne urzędowe fory. Mama Kazka, mimo bardzo złych warunków finansowych rodziny, wolę dyrektora uszanowała rozumując, że jakoś te cztery lata przetrwają, a jak się warunki życia poprawią, to może uda się Kazkowi nawet i studia skończyć. Jeśli nie, to i po maturze jakaś robota się znajdzie.
Rozmowa kwalifikacyjna poszła Kazkowi świetnie. Pytającą była nauczycielka języka polskiego, a tematem rozmowy Mickiewicz i literatura romantyzmu. Jej wynikiem zdziwiona była polonistka, a jeszcze bardziej sam Kazek. Nie zdawał sobie, bowiem sprawy, że w Ornontowicach, przy nieprzygotowanych pedagogicznie, słabych kadrach nauczycielskich można było przygotować ucznia, by tak śpiewająco odpowiadał na trudny przecież temat. Wyjaśnić to mogła jedynie pozaszkolna aktywność kilku nauczycieli, w której uczestniczył. W szkole było kółko teatralne, harcerstwo, były wyjazdy do kina i teatru organizowane przez tych „niedouczonych, młodych pedagogów”. Było ich trzech muszkieterów, pełnych zapału. Uczyli języka polskiego, historii i języka rosyjskiego. Kółko teatralne wystawiało nawet tak trudny dramat jak „Dziady” część II Adama Mickiewicza. W Ornontowicach w latach pięćdziesiątych była to sensacja. Popularność tego spektaklu sięgała granic całego powiatu. Dali pokaz kunsztu aktorskiego we wszystkich jego szkołach. Nawet dorosła publiczność była zachwycona. Dzięki tym nauczycielom po raz pierwszy w życiu Kazek pojechał też do — prawdziwego — teatru na „Balladynę” Słowackiego. Jego zauroczenie tym dramatem było po tym spektaklu tak intensywne, że w wieku 12 lat zaczął czytać poezję romantyczną, a przez dość długi czas chciał nawet zostać aktorem. Zaowocowało to również jego rolą w drugiej części „Dziadów” Mickiewicza, którą wystawiali w szkolnym kółku teatralnym. Inspirowani, samodzielnie prowadzili szkolne gazetki, pisząc do nich teksty i wykonując ilustracje. Kazek napisał nawet w wieku 13 lat swój pierwszy wiersz, który zamieszczono w jednej z gazetek. Jako harcerze wyjeżdżali na obozy, ćwicząc samodzielność. Pod nadzorem tych muszkieterów, urządzili harcówkę zradiofonizowaną, pozwalającą przekazywać harcerskie informacje i przeprowadzać konkursy. To wszystko rozwijało młodzież znacznie skuteczniej, niż wynikałoby ze statusu wiejskiej szkoły. Samodzielnie z kuzynem jeździli do Katowic, wykonując na zlecenie dyrektora zakupy przyborów naukowych.
Wracając do rozmowy kwalifikacyjnej, okazała się przyszłościowa. Przesłuchująca Kazka polonistka została nauczycielką i wychowawczynią klasy, do której go zapisano. Zapamiętała rozmowę, a to dało mu niezwykłe u niej fory na całe cztery lata liceum. Faktycznie był dobrym uczniem o zainteresowaniach raczej humanistycznych, dodatkowo przez nią kształtowanych.
Kiedy jednak zbliżała się matura i trzeba było wybrać kierunek studiów, stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie tylko nie wybierze kierunku humanistycznego, jak sugerowała, ale dzienne studia nie znajdą się w jego zasięgu z powodów materialnych. Mama stwierdziła z bólem serca, ale kategorycznie: „Nie stać nas Kaziu na twoje studia. Po maturze pójdziesz do pracy.” Poczyniła nawet starania przez kuzynkę pracującą w gastronomii, która obiecała, że zrobi Kazka swoim zastępcą — była kierownikiem dużej restauracji.
W tym czasie dyrektor liceum robił wśród uczniów klasy maturalnej przegląd zainteresowań rodzajem planowanych studiów. Kiedy dotarł z tym pytaniem do Kazka, ten zakłopotany odpowiedział: „Ja się na studia nie wybieram.” „Kazek, jak to się nie wybierasz?” — spytał zdziwiony dyrektor: „To, kto się ma wybierać” — dodał.
W odpowiedzi Kazek opisał stan materialny rodziny i decyzję mamy. Zaskoczony dyrektor wypytał jeszcze o zarobki ojca, liczbę osób w rodzinie i wreszcie po namyśle zaproponował: — „poproś mamę, żeby ponownie przemyślała sprawę i przyjechała do mnie na rozmowę.
Rozmowa miała dla Kazka dobry skutek. Na jego mamę najistotniejszy wpływ wywarła informacja dyrektora o studiach jego synów na Wydziale Geodezji Górniczej AGH w Krakowie, o dobrych zarobkach syna, który już te studia skończył, oraz o łatwiejszym dostępie do stypendium i jego wyższej wartości na tej uczelni. Według dyrektora wybór studiów na AGH zwolniłby rodzinę od ponoszenia kosztów na studia oraz zmniejszyłby liczbę członków rodziny do wyżywienia. Podkreślił także, że Kazek jest bardzo dobrym uczniem i należałoby to wykorzystać. Mama zmieszana i onieśmielona rozmową z tak ważną personą, trochę się pogubiła. Kiedy dotarły do niej argumenty dyrektora, wzięła się w garść i oprzytomniawszy, powiedziała mu, że sytuacja materialna rodziny jest kiepska, a ma jeszcze dwie córki, które też trzeba wykształcić. Gdyby Kazek poszedł do pracy, byłoby to łatwiejsze. Dyrektor poprosił o rozważenie jego argumentów i zmianę decyzji. Po rozmowie, mama jeszcze bardziej przygnębiona wróciła do domu. W pociągu przypominała sobie słowa dyrektora, półgłosem je powtarzała, przekonując siebie do ich słuszności. Wróciwszy nawet nie odpoczęła, lecz uśmiechnięta poprosiła Kazka na rozmowę i głośno, choć drżącym ze wzruszenia głosem, powiedziała: „Idziesz na studia. Na Wydział Geodezji Górniczej AGH. Przygotuj dokumenty”. Rozpłakała się i mocno go przytuliła. Kazimierz z radości zaniemówił i tak ją uścisnął, że krzyknęła. Łkając ze wzruszenia, poszła do sypialni wypłakać resztę emocji. Kazek zaś siadł w kącie kuchni zdezorientowany i gapił się dłuższą chwilę niewidzącymi od łez oczami w zalane słońcem okno.
Była jeszcze rozmowa Kazka z polonistką. Ta przekonana, że Kazek powinien pisać, a obserwowani dyplomaci zwykle pisali, zaproponowała mu starania do Wyższej Szkoły Służby Dyplomatycznej w Warszawie obiecując, że pomoże w dostaniu się.
Było jednak przesądzone, że jest to nierealne. Tak, więc niezależnie od zainteresowań i zauważonych w liceum uzdolnień do pisania, Kazek został inżynierem geodezji górniczej. Trzeba też dodać, że było to możliwe dzięki tej „czerwonej hydrze”, ustrojowi, który zniewalał, hamował istotnie rozwój gospodarki i wnosił wiele zła w życie społeczne, ale dzięki bezpłatnej nauce i systemowi stypendiów pozwolił takim jak Kazek, niezamożnym, ukończyć studia wyższe bez nakładów finansowych rodziny.
Po obaleniu komuny i ustanowieniu demokratycznego, ale kapitalistycznego ustroju byłoby to dla niego niedostępne. Córkę mógł wykształcić w tym nowym ustroju tylko dlatego, że mając zdobyte za komuny kwalifikacje, mógł sobie pozwolić na finansowanie jej studiów.
Skończyło się życie w rajskim ogrodzie oddzielonym beztroską od spraw dnia powszedniego. Nie było ideałem, ale nawet te najbardziej kłopotliwe objawy cechujące ten najweselszy, bądź, co bądź, barak w obozie rządzonym przez „przedstawicieli” ludu pracującego, widać było stamtąd, z perspektywy rezerwatu młodości, piękna architektury Krakowa i przez filtr towarzyszącego im młodzieńczego humoru. Było, lecz się skończyło.
Trzeba było wrócić do swojej małej, szarej ojczyzny, której specyficzne piękno utrwalili Broniewski w wierszu „Zabrze” i Tuwim w wierszu „Śląsk śpiewa”. Trzeba było podjąć pracę i zakosztować trudów codzienności.
Piękna, słoneczna pogoda, jak na koniec października, na zakopconym Śląsku towarzyszyła mu w te ostatnie, przedłużone już wakacje. Przed podjęciem pracy czekał go jeszcze wypad na kurs inspektorów spisu powszechnego w Szczyrku. Związał się, bowiem umową z komisją zaplanowanego na ten rok spisu powszechnego. Zrobił to ze względu na dodatkowy dochód do pobieranego stypendium, by nie obciążać już rodziców kosztami utrzymania aż do skończenia pracy dyplomowej. Trzeba było jednak pomyśleć o stałej pracy i obronie pracy magisterskiej, której termin jakoś się oddalał z powodów organizacyjnych.
Po uporządkowaniu tych pędzących przez lata i zdarzenia myśli powziął wreszcie postanowienie. Jutro jedzie na kopalnię Bolesław Śmiały, żeby sprawdzić, jaki jest jego status stypendysty w sytuacji, gdy piąty rok akademicki minął przed kilkoma miesiącami, a on nadal nie obronił pracy dyplomowej i korzysta ze stypendium zakładowego fundowanego przez tę kopalnię. Ciekawiło go też, czy kopalnia, fundując stypendium, faktycznie na absolwenta czeka, czy traktuje to tylko, jako spełnienie odgórnych poleceń partyjnych, nakazujących pomoc potrzebującym wsparcia studentom. Wolałby, aby na niego czekano.
Miał na głowie niedokończoną pracę magisterską i zbędnym balastem byłaby, w tym momencie, konieczność poszukiwania innej pracy. Praca magisterska już dawno mogła być skończona, gdyby nie fakt, że pisał ją w części razem z kolegą Jasiem. Wykonali wspólne pomiary w trakcie praktyki dyplomowej w kopalni Niwka Modrzejów, po czym kolega podjął tam pracę, a Kazek po skończeniu praktyki musiał się ewakuować z domu górnika do domu rodzinnego odległego o jakieś 60 km. Mógł wprawdzie również podjąć tam pracę, ale wiązało go to wspomniane stypendium zakładowe. Wzajemna komunikacja ze względu na odległość i pracę Jasia nie była łatwa. Był rok 1960 i takie ułatwienia jak telefon komórkowy, komputer i Internet istniały tylko w wyobraźni. Do finału, obrony dyplomu, było ciągle daleko, a sprawę stypendium trzeba było wyjaśnić, choćby i ze względu na jeszcze możliwe rozpoczęcie pracy w kopalni Niwka Modrzejów, zagwarantowane w umowie o praktykę dyplomową. Gdyby kopalnia Bolesław Śmiały nie była zainteresowana jego pracą, to istniała nawet możliwość zwrotu stypendium przez nowego pracodawcę. Kazek nie był wprawdzie zachwycony poznaną w czasie praktyki kopalnią, ale byłoby to rozwiązanie ułatwiające zrobienie dyplomu. Przed planowaną wizytą w kopalni Bolesław Śmiały zadzwonił jeszcze do Jasia, by się upewnić, jak mu się pracuje i jakie są możliwości kontynuowania pracy dyplomowej. Jasio jakoś się plątał. Nie wyglądało to zbyt dobrze, więc rozmowę odłożyli do wyjaśnienia problemów z zatrudnieniem. Kazek nie wyjaśnił, więc niczego, co mogło być pomocne w podjęciu jakiejś decyzji.
Takie myśli i możliwe rozwiązania buszowały w jego głowie, gdy rano dnia następnego wsiadał do pociągu na trasie prawie nostalgicznej, znanej mu z dojazdów do liceum. Czekała go jazda pociągiem z przesiadką i dodatkowo półgodzinna jazda autobusem z dworca kolejowego w Łaziskach Górnych do Łazisk Średnich, siedziby kopalni.
Na stacji przesiadkowej przypomniał sobie niedawny incydent. Przyjechawszy z Krakowa, czekał na przesiadkę na dworcu Orzesze. Wychodząc z poczekalni, zobaczył, jak mu się zdawało, odjeżdżający z peronu pociąg, do którego właśnie się spieszył. Wpadł na niedozwolone przejście przez tory, by skrócić dojście. Stwierdziwszy jednak, że pociąg się zatrzymuje, a nie odjeżdża, wrócił grzecznie i poszedł przejściem podziemnym, chlupiąc letnimi butami w wodzie zalewającej tunel pod torami. Kiedy wszedł już na właściwy peron i miał wsiąść do pociągu, dopadł go wrzeszczący milicjant i zażądał dokumentów. Podał legitymację studencką i zadał pytanie o powód zatrzymania. Dodał jeszcze, że pociąg mu odjedzie. Wtedy milicjant zaczął go wyzywać od studenckich warchołów i chuliganów, z którymi należy raz na zawsze skończyć i zamachnął się wyjętą zza pasa pałką. Bez namysłu Kazek ją złapał zanim go dosięgła i wyrzucił bezwiednie na tory. Poleciała jak bumerang, ale nie wróciła. Milicjant zaczął gwizdać i wzywać pomocy diabli wiedzą, kogo. Kazek tymczasem stał zdezorientowany obok i starał się uspokoić sytuację. Nie wziął jednak pod uwagę momentu historycznego. Był październik 1957 w naszym „wesołym baraku”, ukazującym okresami bardziej ponure oblicze. W Warszawie odbywały się wiece protestacyjne studentów przeciwko zamknięciu przez władze liberalnego tygodnika „Po Prostu”. Przez kilka dni trwały starcia milicji z manifestantami. Kazek usiłował, nadal naiwny, odebrać swoją legitymację. Tymczasem rozjuszony milicjant schował ją do kieszeni i pociągnął go do budynku dyżurnego ruchu. Tam, podając legitymację dyżurnemu, zażądał od niego spisania Kazka personaliów i przekazania ich do ukarania, jako warchoła, chuligana i do tego studenta, z podkreśleniem napaści na milicjanta. Mogło być niedobrze. Włącznie z kłamliwą informacją o występku, przekazaną na uczelnię.
Jednak dyżurnym ruchu okazał się jego wujek. Nie dając żadnych sygnałów, spisał personalia na odpowiednim formularzu, z określonym przez milicjanta przewinieniem, który następnie z uśmiechem podarł i w popielniczce spalił, kiedy ten zadowolony wyszedł. Tymczasem pociąg czekał na sygnał dyżurnego do odjazdu i dzięki temu Kazek ucieszony z rozwoju sytuacji zdążył jeszcze pożegnać wujka, wsiąść do wagonu i pojechać jakby nie było incydentu.
A wracając do rzeczywistości, autobus dowiózł Kazka na duży plac, na wprost bramy kopalni. Wokół stały rzędy autobusów czekających na koniec szychty. Resztę placu zajmowały stragany, co przypominało odpust w wiejskiej parafii. Zawartości jednak nie stanowiły makrony, futermeloki, zozwory i inne słodkości, a towary, które były rzadkością w sklepach. Tutaj zaś w dzień wypłaty miały ułatwić górnikom nabycie potrzebnych do życia produktów, takich jak wędliny i mięso, czy wykorzystanie bonów górniczych na telewizory i różne inne towary, bez dodatkowego mitrężenia czasu i sił.
Takie kupowanie górników nie było w czasach komuny nadzwyczajnym wydarzeniem. Deputat węglowy, premie kwartalne z tzw. „karty górnika”, sklepy górnicze, specjalne górnicze książeczki oszczędnościowe, przydziały motocykli, samochodów dla przodowników pracy, a kiedy brakowało pieniędzy na wypłaty stosowano metodę powszechnych odznaczeń państwowych rozdzielanych setkami w Barbórkowe święto. Nie było łatwo o górników. Było wiele lżejszych i bezpieczniejszych zawodów, a węgiel był niezbędny, bo zastępował dewizy w handlu z Zachodem. Ponieważ coraz trudniej było o wzrost finansowej gratyfikacji pracy górniczej, wymyślono inny atrakcyjny sposób ich pozyskiwania. Część dolarów pochodzących z eksportu węgla poświęcono na import atrakcyjnych towarów zagranicznych, by górnicy mieli na co wydać zarobione ciężką pracą pieniądze w czasach permanentnego niedoboru wszystkiego.
W 1981 roku stworzono system oszczędnościowych książeczek górniczych, na które górnicy odkładali pieniądze zarobione w przepracowane niedziele i święta. Za zgromadzone tam oszczędności mieli prawo kupować towary w specjalnych sklepach górniczych „G”, dostępnych tylko górnikom i ich rodzinom. Górnicy w ten sposób pozyskiwali atrakcyjne towary importowane i polskie wysyłane na eksport lub sprzedawali je z dużym zyskiem znajomym, zarabiając dodatkową gotówkę. Czy to były w oczach górników i ich rodzin prawdziwe przywileje? Nie tak to widziano. Była to, ich zdaniem, łapówka za utratę zdrowia, przemęczenie, przepracowane niezgodnie z przepisami pracy niedziele i święta, pracę miesiącami bez wypoczynku, zwiększoną liczbę wypadków. Takie rozważania Kazka przy zetknięciu się z miejscem pierwszej pracy.
Mieszkając już w Słupsku Kazek też skorzystał ze znajomości w środowisku górniczym i swój pierwszy telewizor kolorowy kupił na Śląsku w sklepie G za oszczędności zgromadzone na książeczce górniczej przez szwagra sztygara górniczego. Oczywiście rewanżując się stosownie.
Zanim dotarł do bramy jeszcze jedno zdarzenie związane z decyzją o przyszłej pracy miało miejsce. Zauważył w jej okolicy jakiś tłok i zamieszanie. Kiedy zamierzał wejść, podjechała sanitarka, a w jej kierunku, również do wejścia, ale z przeciwnej strony, pędziło czterech górników w hełmach, ubiorach roboczych, niosących nosze z jakimś okrwawionym tobołem. Kiedy natknęli się na Kazka, jeden z niosących nosze wrzasnął: „Spierdalaj, nie widzisz, że trupa niesymy”.
To pierwsze spotkanie z przyszłym miejscem pracy nie było więc zbyt urocze. Popchnięty, po odzyskaniu równowagi przeprosił niosących nosze, ale ci byli już w drzwiach sanitarki. Okazało się, że nie nieśli trupa, ale ciężko poszkodowanego w wypadku górniczym. Przeprosiny zaś, w warunkach górniczych obyczajów, pasowały do sytuacji jak pięść do nosa.
Tego jeszcze nie wiedział, a ostre przeżycie, na wstępie do planowanych rozmów o pracy, nie było zachęcające.
Otoczenie też — szarobure. Stare, niektóre prawie dwustuletnie, budynki kopalniane z poczerniałej cegły i skrzypiące koła na wieży szybowej też nie nastrajały pomyślnie. Było to miejsce stanowiące kwintesencję wczesnej, bo już osiemnastowiecznej intensywnej industrializacji Górnego Śląska. W 1779 roku powstała na terenie dzisiejszej eksploatacji kopalni Bolesław Śmiały pierwsza kopalnia węgla kamiennego Szczęście Henryka. Eksploatowało tu węgiel z około dziewiętnastu kopalń, skutecznie niszcząc środowisko i tworząc skomplikowany obraz organizacyjny współczesnej kopalni powstałej z połączenia tych małych zakładów, które przetrwały do czasów powojennej Polski, oraz bałagan urbanizacyjny okolicznych miejscowości.
Tuż za bramą Kazka zatrzymano. Głos z okienka portierni wołał: „Te Kaj leziesz? Robisz tukei, abo co? Jak sam nie robisz, to musisz mieć przepustka. Mosz, to pokoż”. Znając gwarę, Kazek odpowiedział: „Nie mam przepustki. Chcę pójść do działu mierniczo-geologicznego w sprawie pracy”. „J-a-a, do miernictwa. To dowej dowod” — bąknął portier. Kazek podał dowód i usłyszał pytanie: „To skond ty żeś jest? Z Krakowa czy z Ornontowic”: . „Z Ornontowic” — powiedział krótko. „A skond tyn Krakow?” — spytał jeszcze ciekawski portier.: „Tam mieszkałem w akademiku” — odpowiedział. „J-a-a, a godosz jak gorol. Ja, piykne miasto tyn Krakow. Był żech tam na tym Wawelu”.
Kazkowe samopoczucie było coraz gorsze. Wreszcie dostał kartkę papieru o rozmiarach 10 cm x 10 cm, z poleceniem oddania jej w drodze powrotnej. Portier wychylił się jeszcze z okienka i powiedział życzliwie: „A ty wiysz, że tam w inwestycjach robi chop z Ornontowic”.
Kazek nie wiedział, ale dla dobrego wrażenia zablefował i odpowiedział, że wie, po czym spytał, jak dojść do miernictwa.
Trafiwszy na podstawie precyzyjnej informacji do rzeczonego miernictwa, stremowany nieco zapukał do drzwi kierownika działu. W odpowiedzi usłyszał głośne: „Proszę” i wszedł, niezbyt pewny siebie, do gabinetu. „Z panem kierownikiem chciałem” — powiedział, lekko się jąkając ze zdenerwowania: „Słucham” — usłyszał przyjaźnie brzmiący głos: „Panie kierowniku, jestem Kazimierz…” „Wiem, wiem” — przerwał kierownik: „Stypendysta naszej kopalni, absolwent Geodezji Górniczej AGH. Wszystko wiem od pana kolegi Jarka. Był wczoraj u mnie, przejrzałem dokumenty. Cieszę się, że się poznajemy”. Podał rękę na powitanie i kordialnie dodał: — „Proszę siadać. Jestem do dyspozycji”.
Kazek okazał radość z wizyty Jarka, nabrał głęboko powietrza i usiadłszy, rozpoczął przygotowaną przemowę: „Przyjechałem, panie kierowniku, sprawdzić, czy mogę liczyć na pracę i kiedy będę potrzebny. Nie obroniłem jeszcze pracy magisterskiej, ciągle pobieram stypendium fundowane przez kopalnię. Dlatego chciałem wyjaśnić, co dalej do obrony mam robić”.
„Panie Kazimierzu” — przerwał kierownik: „Czekamy na was jak na zbawienie. Robota czeka”. „Dobrze” — powiedział Kazimierz zaskoczony. „Ale piszę dopiero pracę dyplomową. Potrzebny mi jeszcze czas na jej dokończenie i dopiero po dyplomie mogę rozpocząć pracę”.
„E tam, panie Kazimierzu, będzie pan pisał, pracując. Są jakieś przepisy o urlopie płatnym na pisanie pracy. Damy sobie radę”. „No to może od nowego roku” — bąknął nieco przerażony Kazek: „Nie będziemy czekać do stycznia. Proponuję od jutra.” Zripostował szef.
„Nie, to niemożliwe” — odpowiedział Kazio, licząc na sukces tej ostatniej przeszkody do natychmiastowego podjęcia pracy: „Jestem zaangażowany do spisu powszechnego. W listopadzie czeka mnie kurs i potem udział w spisie”.
„Człowieku, co za problem” — odparł kierownik: „Na te cele przewidziane są płatne urlopy. To już mój problem. Przyniesiesz akt powołania i sprawa z głowy. Ty jedziesz na kurs, a kopalnia płaci pensję”.
„Nie znam takich możliwości, bo się z nimi nie zetknąłem” — odparł, coraz bardziej zagubiony Kazek.
„Wszystkiego się nauczysz, chłopie. Praca uczy życia, a my tu mamy zgrany zespół i we wszystkim pomożemy” — stwierdził, już nieco zniecierpliwiony naiwnością petenta, szef.
Kazek spróbował jeszcze polemiki, przestraszony koniecznością natychmiastowego podjęcia decyzji, a co gorsza, pracy od jutra: „Pobieram stypendium fundowane do obrony pracy. Co mam z tym fantem zrobić, jak zacznę pracować?” Dodał jeszcze nieśmiało: „Brać, co dają” — zarechotał przyszły szef: „Zgodnie z umową. Obronisz, przestaną płacić. Jutro koło dziesiątej z wnioskiem o przyjęcie, życiorysem i umową stypendialną zgłaszasz się do mnie i idziemy do dyrektora. Ja nas zaanonsuję. Będziemy w trójkę z panem Jarkiem. Reszta według uzgodnień. Cześć, do jutra”. Podał rękę i przepraszająco oznajmił: „Spieszę się do Urzędu Górniczego”.
Jak się później po miesiącach pracy okazało, Kazek rozmawiał właśnie z byłym kadrowym pracownikiem UB, szefem działu mierniczo-geologicznego, z wątpliwymi kwalifikacjami, ale pracodawcą wyśmienitym, dbającym o podległych pracowników i dotrzymującym słowa. W sprawie każdego ze słownych uzgodnień również. Nazajutrz spotkali się we trójkę w pokoju kierownika. Po wylewnym przywitaniu ponaglani, poszli do dyrektora. Sekretarka wprowadziła całą trójkę do gabinetu i ku ich zdziwieniu powiedziała do kierownika: „Leon, poczekajcie chwilę przy kawie. Towarzysz Czechowicz zaraz wróci”.
Faktycznie zobaczyli stolik zastawiony filiżankami i ciasteczkami. Dyrektor rzeczywiście wrócił szybko i zdążył dołączyć do zaczętej kawy. Nastąpiła prezentacja nowych z podkreśleniem, że to stypendyści kopalni i absolwenci AGH. Dyrektor dość autentycznie wyraził radość z tego, że zatrudnia pierwszych po naczelnym inżynierze absolwentów AGH i pogratulował Leonowi — po imieniu — inicjatywy stypendialnej. Potem wypytał o oczekiwania i po ogólnikowych odpowiedziach zapewnił gotowość do pomocy w sprawach zawodowych i socjalnych. Opisał też w skrócie skomplikowany stan techniczny kopalni i zagrożenia na niej występujące. Następnie z nadzieją na długą współpracę i zawodowe awanse, życzył powodzenia i pożegnał towarzystwo. Wszystko było rzeczowe, krótkie, bardzo miłe i stanowiło dobrą prognozę na przyszłość, potwierdzoną zresztą dalszymi zdarzeniami. Jedyne, co zaskakiwało, to wielokrotnie usłyszane słowo „towarzysz”, do tej pory znane tylko z filmów o współczesnej tematyce lub czytane w prasie. Pracę na etacie stażysty, wbrew swoim oczekiwaniom, wraz z kolegą Jarkiem podjęli od następnego dnia, czyli pierwszego listopada. Staż miał trwać rok. Wszystkie te uzgodnienia, potem realizowane, pachniały kryminałem. Jednak były możliwe do spełnienia, bo to była epoka socrealizmu ekonomicznego, a twarze jej funkcjonariuszy, jak skóra kameleona, raz mogły mieć maskę ubowca, a drugi raz świetnego kumpla. Pierwszy dzień pracy rozpoczął się od prezentacji. Najpierw Leon — tak kazał na siebie mówić — przedstawił nowym przyszłych współpracowników. Rozpoczął od swojego zastępcy Wojtka, inżyniera z uprawnieniami mierniczego górniczego, faktycznego szefa działu. Następnie dwóch inżynierów geologów, technika geologa, jednego technika geodetę, dwie kreślarki i sekretarkę. Każdej osobie poświęcił kilka ciepłych słów, a sekretarkę nawet opisał, jako córkę byłego, emerytowanego już dyrektora kopalni. Dyrektora z awansu społecznego, uprzednio górnika przodowego. Wspomniał jeszcze o jednym techniku geodecie prowadzącym filię działu mierniczego na Szybie Powstańców, który miał być na powitaniu, ale z powodu nagłej potrzeby wykonania pilnych prac mierniczych był zmuszony zjechać na dół.
W tym momencie Kazek uświadomił sobie powód pośpiechu ich zatrudnienia. Otóż na tak dużą kopalnię w dziale mierniczo-geologicznym pracowało tylko dwóch techników mierników i jeden inżynier mierniczy górniczy, pełniący techniczną funkcję kierownika działu. Niezwykle mało. Wiele prac na dole kopalni wykonywali, więc sami pomiarowi z dłuższą praktyką, co było niezgodne z przepisami prawa górniczego. Po prezentacji przeszli do następnej, prawie rytualnej czynności, czyli wizytacji działów kopalni mieszczących się w tzw. dyrekcji, poza ruchem górniczym. Szef zaczął od „najważniejszego”, według niego, miejsca w kopalni — komitetu zakładowego partii. Przedstawił z imienia i nazwiska starszego pana o niezbyt sympatycznej prezencji. Był to pierwszy sekretarz komitetu zakładowego, oczywiście PZPR. Po tej prezentacji pochwalił się „nowym nabytkiem”, jak określił obu towarzyszących mu stażystów, prosto z Akademii Górniczo-Hutniczej. Sekretarz zwrócił się do nich, oczywiście, per towarzysze, wyraził zadowolenie, że kopalnia zyskała inżynierów po tak wyśmienitej uczelni i zapytał, czy są już członkami partii. Usłyszawszy negatywną odpowiedź wyraził nadzieję, że towarzysz Leon nad tym popracuje i szybko uświadomi nowicjuszom taką potrzebę.
Kolejnym na tej drodze poznawania kopalni okazał się przewodniczący Związku Zawodowego Górników. To miejsce wizyty szef zareklamował, podpowiadając, że dobrze jest mieć z nim dobre stosunki, bo stąd można czerpać różne dobroci takie jak: wycieczki, wczasy, zapomogi i pożyczki. Odwiedzili jeszcze dział inwestycji, dział BHP, dział ekonomiczny i dział księgowości.
Pozostał naczelny inżynier, który okazał się wysokim, dobrej prezencji mężczyzną. Przywitał nowicjuszy kawą, a po prezentacji wdał się w dyskusję na temat AGH, którą sam przed siedmioma laty ukończył. Zainteresował się również ich miejscem zamieszkania, warunkami dojazdu i możliwościami otrzymania mieszkania w budowanych blokach dla dozoru górniczego. Opowiedział też ogólnie o specyfice kopalni. Była to bardzo miła rozmowa.
Po jej zakończeniu wrócili do działu mierniczego, gdzie czekała niespodzianka. Szef zarządził koniec pracy. Poprowadził nowy nabytek działu do pokoju, gdzie stał nakryty stół, kawa, zagrycha i butelka koniaku. Okazało się niejedna. Były toasty, bruderszafty i opowieści o kopalni. Pierwszy dzień pracy skończył się wesoło, tak jak każdy prawie ostatni dzień miesiąca w czasie pracy w tej kopalni. Potem zawieziono Kazka, Jarka oraz szefa i jego zastępcę do Mikołowa samochodem służbowym. Tu Jarek z szefami wysiedli pod restauracją, żeby kontynuować dobry nastrój. Kazek pod pretekstem konieczności złapania pociągu odmówił udziału i z udawanym żalem pozwolił się odwieźć na dworzec. Był to pierwszy dysonans w jego towarzyskich układach z zastępcą.
Dwaj panowie K i J — wspólna praca
Z Jarkiem znali się od pierwszej klasy liceum. Nigdy jednak nie należeli do tej samej paki. Kazek w latach liceum był trochę wycofany, trochę intelektualista. Najlepszy uczeń w klasie, humanista, ale bez dystansu do matematyki i nauk przyrodniczych. Za to z dystansem do sportu i wszelkich używek. Brak zainteresowania sportem wynikał z kłopotów zdrowotnych we wczesnej młodości i spowodowane złamaniem lewej nogi pewne upośledzenie ruchowe. To wycofanie zaś było pewnie skutkiem nieuświadomionego kompleksu chłopaka z wiochy. Ponieważ jego wygląd nie wskazywał na jakieś problemy. Był wysokim, przystojnym młodzieńcem. Nauczyciele i koledzy traktowali to jak zarozumialstwo. Na wywiadówkach zwracali mamie uwagę, że mógłby być bardziej elastyczny i przystępny. Jarek z dystansem do przedmiotów humanistycznych, za to matematyk perfekcyjny. Mniej uzdolniony w zakresie fizyki, bo ta wymagała już więcej wyobraźni. Kiedy koledzy szukali pomocy w matmie, to jednak z nich dwóch wybierali Kazka, a nie Jarka. Ze względu na umiejętność przekazania wiedzy. Jarek robił wrażenie człowieka prymitywnego Na lekcjach języka polskiego zapytany o cokolwiek, wstawał i stał jak zamurowany. Nie był w stanie sklecić żadnej odpowiedzi. Podpowiedzi Pani profesor uzupełniał zwykle jednym słowem. Nie lepiej było z wypowiedziami pisemnymi. Zwykle w jego wydaniu były to skróty myślowe, nie zawsze własne i nie koniecznie związane z tematem. Za to był dobrze zbudowany, wysoki, przystojny i sprawny fizycznie. Wolał współpracę bezsłowną i tu odnalazł się wyśmienicie w sportach zespołowych. Był świetnym koszykarzem i siatkarzem. Najlepszym w klasie i okolicznych rocznikach liceum. Jako uczeń wypadał słabo. Z klasy do klasy woził się na matematyce i fizyce. Reszta to były osiągnięcia na miarę trój lub trój z minusem. Podobnie wypadał w rozmowie z kolegami. Posługiwał się stereotypami, a dla zaistnienia w towarzystwie używał prymitywnych, wyświechtanych kawałów. Tylko dzięki wychowawczyni, zresztą polonistce, która potrafiła docenić ukierunkowane zdolności ucznia, dopchnięto go do matury. Egzamin wstępny na studia geodezyjne AGH w Krakowie zdawał z matematyki i fizyki. To dzięki zdolnościom i wysokiemu poziomowi tych przedmiotów w liceum zdał wśród czterech osób z naszej klasy, które zostały studentami tego trudnego wydziału. Dodatkowo bez egzaminu przyjęty został Kazek, jako piąty. Taki fart spotkał go dzięki zdanej z wyróżnieniem maturze. Trójką z tej ferajny dobrnęli do mety. I tak przedłużając dziewięcioletnią znajomość, spotkali się z Jarkiem ponownie na kolejnym etapie życia. Rozpoczęli pracę. Jarek już, jako magister inżynier, a Kazek kończący pisanie pracy magisterskiej. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, prawie natychmiast, urlopowany na kurs instruktorów spisu powszechnego. Szczyrk. Wprawdzie już listopad, ale pogoda słoneczna i ciepła. Babie lato, cudowne w słońcu kolory jesieni i atmosfera prawie wczasowa. Zamieszkał w jednym pokoju z sympatycznym panem, który okazał się miłym kompanem, a na dodatek kimś prawie z rodziny. Był bratem żony ulubionego Kazkowego wujka i równocześnie bratankiem proboszcza w Ornontowicach. Zaprzyjaźnili się. Jednak nie na długo. Janek, tak mu było na imię, chorował na ostrą niewydolność serca i niedługo potem odszedł na wiecznie zielone pastwiska. W czasie pobytu w Szczyrku prowadzili wiele ciekawych rozmów. Między innymi o plotkach w sprawie rzekomych konszachtów proboszcza z polityką w roli „księdza patrioty” .
Warunki pozwalały jeszcze na chwilę zapomnieć o podjętych zobowiązaniach. Potem kilka dni pracy, ale bez szczególnego angażowania się w wykonywanie obowiązków pracowniczych i udział w spisie powszechnym. Tak minął listopad, pierwszy miesiąc niby pracy. Za tymi niezamierzonymi przez niego zdarzeniami stał szef. W grudniu trzeba się było jednak spotkać oko w oko z niełatwymi zadaniami geodety na kopalni. A w tych sprawach zadania dzielił już nie kierownik Leon, a jego zastępca Wojtek. Temu zaś względy okazywane Kazkowi przez szefa wydawały się zbyt stronnicze i trochę niebezpieczne ze względu na konkurencję zawodową.
Jarek w międzyczasie zadzierzgnął dobre stosunki z panem Wojtkiem. Znaleźli łączącą ich skłonność do towarzyskich drinków w drodze do Mikołowa i kontynuowali je od wspólnej jazdy pierwszego dnia pracy. Jarek nie był pijakiem. Alkohol ożywiał nieco jego wyobraźnię i pozwalał ukryć braki wynikające z nieoczytania. Dlatego oferowane mu przez pana Wojtka zbliżenie towarzyskie okraszone wódeczką przyjmował z wdzięcznością. I nie było w tym ani chęci wygrywania zastępcy przeciwko Kazkowi, ani świadomego zamiaru lizusostwa. Zastępca też raczej poszukiwał jakiejś wspólnoty również z Kazkiem. Zapamiętał jednak jego niechęć do udziału we wspólnej wizycie w restauracji pierwszego dnia pracy. Do tego potraktował ją jako lekceważenie swojej osoby. Pierwsze zadanie do wykonania dla Kazka mogło więc wyglądać na nieco podlane złośliwością. Pan Wojtek wezwał Kazka tuż po powrocie z urlopu spisowego i ze złośliwym uśmieszkiem przemówił: — panie Kazimierzu, przy spisie się pan nie napracował, więc jest pan wypoczęty. Ponieważ nie przydzielono panu jeszcze stałego zajęcia, zajmie się pilnym pomiarem kontrolnym wysokości reperu na budynku dyrekcji. Niwelację trzeba wykonać z reperu położonego poza zasięgiem eksploatacji i jest to sprawa pilna. Przeanalizujemy skąd taki pomiar można wykonać i do roboty.
Trzeba było pilnie wykonać tą niwelację na dużej odległości z Mikołowa do kopalni w Łaziskach Średnich. Ważną, bo konieczną dla obserwacji osiadania terenu spowodowanego szkodami górniczymi. W tej chwili pilną, ale nie wiadomo dlaczego zwlekano z jej wykonaniem od kilku miesięcy, gdy pogoda była sprzyjająca.
Praca ta wymagała specjalnego sprzętu, stosowanego w niwelacji precyzyjnej, którego na kopalni nie było, a warunki pogodowe właściwie ją wykluczały. Świeżo po studiach, teoretycznie Kazio znał wymagania techniczne takiej niwelacji. Z praktycznym wykonaniem było gorzej. Tym bardziej, że jej dystans był niezwykle długi. Wynosił około osiem km. Kopalnia dysponowała tylko niwelatorem o niewystarczającej dokładności, a warunki pogodowe były fatalne. Przekazał zastępcy swoje zastrzeżenia i uwagi, co do sprzętu i pogody, ale bez rezultatu. Zastępca zareagował: -„Robimy tym, co mamy, a pogody nie wybieramy”.
Padał obfity śnieg, a grunt lekko przymarzał. Kazek usiłował zachować warunki, jak najbardziej zbliżone do wymagań. Wykonywał na każdym stanowisku dwa odczyty ze wzruszeniem niwelatora i zachowaniem dopuszczalnych różnic między nimi. Niestety przymarzający grunt powodował obsunięcia statywu niwelatora, a ten jego brak stabilności i zła widoczność dały zbyt duże różnice odczytów. Czas pomiaru na stanowisku wydłużał się okropnie. Ręce marzły, samopoczucie było coraz gorsze. Goniony terminem zastępca szefa, niepałający do Kazka miłością, postanowił chyba wykorzystać sytuację i nieco go zdołować za niedotrzymanie terminu. Pewnie sam zdawał sobie doskonale sprawę z trudności pomiaru w tych warunkach i właściwie jego bezsensu. Mimo tego sprowadził go do biura po to tylko, by go na pokaz zbesztać. Kazek próbował się tłumaczyć, ale zastępca nazwał jego wywody studenckimi teoryjkami i polecił praktyczne podejście do zleconej pracy. Zaś praktyczne podejście mogło jedynie oznaczać wykonanie roboty niezgodnie z przepisami, a to zwiastowało kolejny konflikt. Po skończeniu tej pierwszej, dołującej roboty Kazek dostał jeszcze drugą, podobną. Na pierwszą w podziemiach kopalni pracę został wysłany w miejsce, gdzie panowały bardzo trudne warunki. Trzeba było mieć dużą wprawę, by im sprostać. Plątanina lin, skrzyżowanie chodników i ścieków odprowadzających wodę, oraz wyciągów, które przesuwały wagony z węglem. Gdy uruchomiano wyciąg, lina się naprężała na wysokości około 20 cm powyżej spągu chodnika. Kiedy go zatrzymywano, lina wpadała do ścieku. Kazek nowicjusz, wspomagany wprawdzie przez pomiarowych, skończył tę drugą lekcję niefortunnie. Idąc tyłem i nie patrząc pod nogi, potknął się o naprężoną nagle linę. Wpadł do ścieku. Mokry, narażony na kpiny górników, wyjechał na powierzchnię nie skończywszy zadania. Była to kolejna nauczka wskazująca możliwe skutki jego niefortunnych kontaktów z zastępcą. Kazek jednak odpuszczać nie lubił.
Następne prace zlecane Kazkowi zatraciły cechy skutków czającego się między nim i panem Wojtkiem urazu. Okazja do jego odgrzania nadarzyła się jednak niedługo ponownie. Szef dbający o interesy załogi wykombinował dla działu pracę na umowę zlecenie, za dodatkową opłatą. Takie umowy zawierano wtedy na wykonanie pilnych robót, których wykonanie nie mieściło się w etatowym czasie. Było to obliczenie zasobów węgla na podstawie najnowszych wierceń geologicznych. Taki był ten szef Leon, ubecki mierniczy górniczy i dbający o załogę kierownik. Praca zaś była teoretycznie do wykonania po godzinach. Ustalono jednak, że przy odpowiedniej sprawności i zaangażowaniu można ją wykonać w czasie godzin pracy. Żeby jednak zasłużyć na dodatkową płacę należało tę pracę po godzinach, chociaż pozorować. W tym celu podpisywali listy obecności w niedziele. Przyjeżdżali na kopalnię, ale nie po to, by pracować. Szef organizował ten pobyt następująco. Sam jako uczestniczący w płacy bez udziału w realizacji zadania przywoził w niedzielę świąteczną odprawę. Jakiś koniak, czekoladę, zagrychę. Uczestnicy siadali do miłej rozmowy, spożywali dary, robili wrażenie zapracowanych, podpisywali listę i wracali do domów.
W trakcie jednego z takich spotkań zastępca wrócił do problemu Kazkowej niechęci do biesiadowania. Chcąc go ośmieszyć w towarzystwie, powiedział rechocząc: „Kazek by pewnie wypił lampkę koniaku, ale gdyby był bez alkoholu.”
Kazek wyczuł tę złośliwość i odpalił: „Szefie, ja kieliszek koniaku zawsze gotów jestem wypić, ale towarzystwo do tej przyjemności dobieram sam”.
Nie pomyślał i ostro przesadził. Miał to być tylko lekki przytyk do nagabywania o stawianie drinków, ale wyszło nietaktownie. Stosunki z zastępcą stały się już zupełnie zamrożone. Pan Wojtek poczerwieniał i dodał z niby uśmiechem: — „Kaziu z takim balastem to ty w górnictwie nie zagrzejesz”. Wprawdzie zastępca próbował jeszcze przez Jarka namówić Kazka na wspólne wypady, stworzenie jakiejś wspólnej trójki. Kazek jednak, słaby alkoholowo i uparty jak ten przysłowiowy osioł w poglądach towarzyskich, sytuacji nie wykorzystał. Wskazywało to wszak na dobre intencje zastępcy. Jarek, też w dobrej intencji, choć dość nachalnie, wielokrotnie usiłował Kazka namówić do koleżeńskiej wspólnoty z panem Wojtkiem. Tłumaczył Kazkowi, że jego sposób bycia jest przez pana Wojtka traktowany jak ostentacyjne lekceważenie. Wspólny wypad na rozmowę przy drinku wystarczyłby do zamazania tego wrażenia i skutkowałby zawiązaniem bezkonfliktowego koleżeństwa całej trójki. Jarek dodał, że jemu też jest niezręcznie w tej sytuacji, bo przecież są od lat kolegami, a wygląda jakby kosztem Kazka wykorzystywał bliższą znajomość z zastępcą. Tak przejął się tym przeświadczeniem i być może namowami Wojtka, że postanowił przeprowadzić z Kazkiem zasadniczą rozmowę. Oczywiście przy drinku w mikołowskiej knajpie. Wychodząc z biura w towarzystwie Kazka, zaczął przygotowaną zawczasu przemowę: — Kazek czas byłoby wreszcie pogadać — zaczął Jarek — może przy kielichu — dodał — wiem, że nie jesteś trunkowy, ale znasz mnie i wiesz, że będzie mi łatwiej gadać przy drinku. — A cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia? — rzucił zdziwiony Kazek — że nie możesz tego wydusić tutaj. — Chodzi o twoje sprawy z Wojtkiem. Nie ma sensu iść na udry. Próbowałem ci to tłumaczyć, ale ty jesteś jak osioł. Byłoby lepiej dla wszystkich skończyć z tą dziecinadą.-
— No zgoda Jarku, mam trochę wolnego czasu — przerwał mu Kazek tyradę — ja też nie jestem szczęśliwy. Rozmowa nam się przyda, ale skutek nie musi być taki, jak obaj chcielibyśmy by był.-
— Jedziemy — zadowolony Jarek przywołał przygotowany pojazd — wiesz gdzie — dodał jeszcze kierowcy. Zatrzymali się przed znaną knajpą. Weszli. Jarek przywołał kelnera i poprosił.
— Co zawsze, dwa razy — miał na myśli czystą, ale szybko zmienił zdanie: — Podaj dwa koniaki — krzyknął do odchodzącego kelnera.
— No dobrze, że się zreflektowałeś Jarku, bo rozmowa mogłaby być dla mnie mało smaczna — stwierdził westchnąwszy Kazek.
— Wreszcie po tylu miesiącach pracy na jednej kopalni jesteśmy razem i przeczy to słowom Wojtka — nie jest tajemnicą, że jesteśmy na ty — „Nie łudź się Jarek. Nie namówisz Kazka na wspólne wypady.”
— A jednak jesteśmy — prawie krzyknął Jarek, niespodzianie podszedł do Kazka i serdecznie go uścisnął.
— Uważaj, bo mnie uszkodzisz — zareagował zaskoczony nietypowym zachowaniem Jarka Kazek i pomyślał, że musiało mu faktycznie zależeć na tym spotkaniu. — No to siadajmy, bo nam koniak wystygnie — powiedział z zamiarem zakończenia wstępnych umizgów Kazek.
— Mów Jarek, co ci w duszy gra — dodał nieco złośliwie.
— Zacznijmy od toastu — rozpoczął ponaglony Jarek — Za pomyślność naszej trójki AGH-aków — dodał.
— Sprostuję — przerwał mu Kazek — nie widzę trzeciego. — Oj Kazek, Kazek nie bądź małostkowy lub niedomyślny — próbując zamienić w żart wypowiedź Kazka zareagował Jarek i dodał — przecież wiesz, że mamy o tym pogadać.
— Dobrze. Za sukcesy domyślnej trójki — wzniósł toast Kazek małym łyczkiem koniaku.
— Za pomyślność — zawtórował Jarek, wychylając całą zawartość lampki i strząsając resztki koniaku na podłogę machnięciem ręki. — Kazek ja w imieniu Wojtka i swoim. Mnie znasz i wiesz, że mi zależy na koleżeństwie z tobą bardziej niż kumplostwie z Wojtkiem. Czasami może wyglądać, że wykorzystuję swoje układy z Wojtkiem. Że to jest twoim kosztem. Tak nie jest. Mogę przysiąc. Mogę też zapewnić w imieniu Wojtka, że mu bardzo zależy na waszym porozumieniu.
W tym miejscu Kazek przerwał Jarkowi i przekazał własną wizję kontaktów. — Jarku z przyjaźnią między nami nie ma problemów. Jeśli czasami uważam, że wykorzystujesz drinki z panem Wojtkiem, to kładę to na karb mojej wyobraźni. Zdaję sobie sprawę, że nie ty jesteś sprawcą tego, że zastępca obdarza mnie gorszymi przydziałami robót, złośliwie komentuje ich wykonanie, mimo że doskonale zna trudne warunki ich realizacji i stale robi niesympatyczne uwagi na temat picia alkoholu. To są fakty i trudno mi uwierzyć, że robi to z dobrego serca.
— Jarek wysłuchał zakłopotany, a wreszcie odpalił: ty też nie pozostajesz mu dłużny, a on — w końcu to nasz szef — uważa, że ty go lekceważysz.
— Może tak uważa, ale to nie ja zaczynam te złośliwości. Ja się tylko bronię, Nie pozwalam sobie w kaszę dmuchać. Poza tym wy obydwaj mieszkacie w Mikołowie, a ja tracę na przejazd prawie trzy godziny i wieczorem jestem zmordowany. Nie stać mnie na wysiadywanie po knajpach, choćby i bardzo miłe — zripostował Kazek i dorzucił — ponadto moje zdrowie, nie moje chcenie, nie uwielbia alkoholu.
— Wypiłeś — spytał Jarek i nie czekając na odpowiedź Kazka dodał — to może zamówię jeszcze po kielichu?
— O nie — zaprzeczył Kazek — to będzie mój rewanż i koniec licytacji w tej sprawie — poprosił kelnera i zamówił.
— A wracając do rzeczy, Kazku — ciągnął Jarek swoją misję — obydwaj jesteście jednakowo uparci i tkwicie w swoich błędach, choć nic dobrego to nie daje, ani tobie, ani Wojtkowi.
— Obiecuję ci Jarku, że zrozumiałem twoje intencje i sprawę przemyślę — po namyśle zaś dodał — sprawę zostawmy swojemu biegowi, a panu Wojtkowi przekaż, że go nigdy nie lekceważyłem. Raczej go podziwiam.
— Ja myślałem, że dasz się jednak zaprosić na wspólnego z Wojtkiem drinka — podsumował Jarek.
— Może kiedyś — odparł Kazek — gdy będzie dogodna okazja, tymczasem wypijmy zdrowie i kończmy biesiadę.
Rozmowa niewiele dała. Nic nie wróżyło zmian w zapatrywaniach Kazka. Tymczasem wszystko wskazywało, że ten naprawdę szczerze zabiega o koleżeńskie stosunki zarówno z Jarkiem jak z Kazkiem. Kazek nawet przyznawał Jarkowi w jakimś sensie rację. Całe to nieporozumienie było pozbawione sensu. Jednak jego niechęć do alkoholu, warunki dojazdów i uraz do zastępcy z powodu, jak mu się zdawało złośliwości w podziale zadań, uniemożliwiały mu zmianę nastawienia. Taki miał charakter.
Nastąpiły dość niemiłe dla Kazka dni. Szef Leon, dobry obserwator, te pogłębiające się negatywne niuanse towarzyskie wyczuł. Chyba miał też szczere zamiary doprowadzić do ich złagodzenia. Nie lubił bowiem atmosfery konfliktowej w swoim zespole. Wszelako pewnie nie zrozumiał ich przyczyny i jego wysiłki początkowo chybiły. Leon nie byłby jednak sobą, gdyby sprawy nie rozwiązał.
Miernictwo
Zespól pracowników miernictwa na Bolesławie Śmiałym był w momencie zatrudnienia Kazka i Jarka naprawdę zgraną paczką. Od szefa Leona, przez jego zastępcę, do pomiarowego. Kazek i Jarek, nie z własnej winy, nieco w tym zespole namieszali. Ze względu na odmienne nieco od powszechnego w górnictwie podejście Kazka do picia alkoholu, pewien jego indywidualizm i dystans towarzyski, nastąpiła jakaś wyrwa w zespole. Do tego doszło szybkie złapanie wiatru koleżeństwa Jarka z zastępcą, które stworzyło podejrzenie kolesiostwa. Nie wiadomo czy zastępca, przy pomocy jak on, absolwentów AGH, chciał zbudować własną grupę mimo dotychczasowej jedności z szefem, czy obawiał się ich konkurencji. Dość, że postawa Kazka wyraźnie mu w czymś przeszkadzała. Próbował stosunki z Kazkiem ukształtować według swoich potrzeb. Nie było jednak między nimi wystarczającej chemii, która by to ułatwiała. W rezultacie była antypatia i złośliwości. To nie podobało się szefowi, a że polubił, odmiennie niż pan Wojtek, jakoś bardziej Kazka niż Jarka, powstały dwa obozy. Szef był zwolennikiem harmonii, ale i jemu nie w pełni udawały się próby złagodzenia istniejących niesnasek i niechęci. Pan Wojtek był zresztą bardzo miłym człowiekiem i brak było sensownych powodów powstałej między nimi dysharmonii.
Niestety. Prawdopodobnie miało to bardzo odległy w czasie, przykry skutek dla zastępcy. Po wielu latach, kiedy Kazek już dawno nie pracował na Bolesławie, a szef odchodził na emeryturę, zastępca nie został kierownikiem Działu Mierniczo Geologicznego. Wbrew ogólnemu przekonaniu, że za swoje długoletnie zasługi dla kopalni i za to, że dzięki niemu mógł funkcjonować Leon, mimo swoich niewielkich kwalifikacji był jedynym kandydatem. Nie został też kierownikiem działu Jarek, chociaż miał wszelkie kwalifikacje oprócz przynależności do partii.
Z inicjatywy Komitetu Powiatowego przy cichej, nielojalnej aprobacie Leona, zajął to miejsce mierniczy górniczy niezwiązany dotychczas z kopalnią.
Leon okazał się być pamiętliwy. Ruchy zastępcy wobec Kazka i Jarka z czasu początków ich zatrudnienia potraktował, jako próbę przejęcia większej władzy w dziale swoim kosztem i zapamiętał ten gest do chwili, kiedy ten nie był mu już potrzebny. Do tego momentu nie okazywał powziętego przekonania o nielojalności Wojtka, przy dotychczasowych wzajemnie korzystnych układach. Jedyne, co w zawoalowany sposób mogło na to wskazywać, to bardzo duże starania, jakie czynił, by Kazka zatrzymać, gdy ten zamierzał odejść z kopalni. Chciał ich mieć obu, Kazka i Jarka. Dla równowagi.
W dziale cała ta sytuacja niewiele zmieniała. Prawie nie była zauważona. Nadal były przyjazne stosunki. Szefowie dbali o warunki materialne i dobrą współpracę. Kształtowało się nawet wewnątrz działu sympatyczne małżeństwo. Inżynier geolog i pracująca jako sekretarka, córka byłego dyrektora kopalni z awansu, inżyniera wykształconego w specjalnej szkole dla przodowników.
Czy to chodziło o zastępstwo w pracy, pomoc finansową, czy trzymanie strony współpracowników w jakichkolwiek sporach, zawsze można było liczyć na siebie wzajemnie. Bez różnicy, czy chodziło o szefa, czy pomiarowego.
Pewnie Kazimierz nigdy nie zmieniłbym pracy, gdyby nie przyczyny materialne i rodzinne.
Szef walczył dla pracowników o dobre samopoczucie, o bezpieczeństwo, o pieniądze. Kiedy kopalnia zaczęła budowę mieszkań, również o miejsce w budowanych blokach dla każdego potrzebującego. Kazek znalazł się również wśród tych, dla których budowane mieszkania przeznaczono. Problem był tylko w ślamazarności budowy.
Towarzysz Leon, miał świetny zespół. Jedną miał tylko wadę. Nikt poza Leonem i jednym pomiarowym nie należał do partii, a ten nie bardzo naciskał.
Pierwsza Barbórka
Przyszedł grudzień i pierwsza Barbórka. W miernictwie na Bolesławie uroczystości barbórkowe odbywały się w szczególnej atmosferze. Wprawdzie w dziale każda wypłata była oblewana, i to z inicjatywy szefa, ale barbórka to były wielodniowe zabiegi. Składki, czyli ściepki, organizacja jadła i napojów, wybór miejsca świętowania. Ze względu na skalę uroczystości nie były to pomieszczenia biura, chociaż i tu przy różnych okazjach za kołnierz nie wylewano. W tym roku głównym organizatorem był młody technik zwany Sikorką. To u niego w domu zaplanowano celebrowanie święta.
Wracając do dnia wypłat. W tym czasie picie wódki na kopalniach było powszechne. Miernictwo na Bolesławie nie było wyjątkiem.
A było tak. W dniu wypłaty szef przychodził do biura z wyciągniętą ręką, w której trzymał czapkę i wołał: — „co łaska, po dysze, jak zwykle”. Po zbiórce dzwonił do dyrektora z informacją, że ma pilny wyjazd do urzędu górniczego w sprawie, najczęściej szkód górniczych. Jechał do zaprzyjaźnionego sklepu, w którym sprzedawano mu wódkę, mimo zakazu, jaki obowiązywał w dniach wypłaty, oraz zagrychę spod lady. Przywoził, szedł do dyrektora z jakąś fikcyjną informacją, a dziewczyny przygotowywały fetę. Do domu wracało się na rauszu.
Na Barbórkę zostali z Jarkiem specjalnie zaproszeni. To miała być ich inauguracja. Niestety, Kazek zaliczył kolejną wpadkę. Jego dziewczyna studiowała jeszcze w Krakowie na AGH. Zaplanowali już wcześniej udział w balu organizowanym, co roku w pomieszczeniach Akademii. Udał się więc do szefa z prośbą o urlop, mimo że mu się jeszcze nie należał. Było to przed zaproszeniem na barbórkę działową. Szefowi się to wyraźnie nie spodobało. Przedstawił propozycje działowe i powiedział, że wypadałoby wziąć udział w pierwszych obchodach Barbórki na kopalni. Kazek tłumaczył się kupionymi już biletami, dziewczyną na Akademii i urlop dostał. Szef wykazał jednak, zgodnie ze środowiskowym nawykiem, wyraźną awersję do jego postawy. Potraktował ją, jako niechęć do wspólnego z zespołem biesiadowania. Urlop dał, bo pewno zaważyła dziewczyna no i to, że Kazka wyraźnie lubił. Był to jednak następny niefart obciążający układy z zastępcą.
Jubel barbórkowy, jak wieść niosła, był niezwykły. Zużyto wszystkie kompoty w piwnicy Sikorki. Napojone w czasie libacji alkoholem jego koty wróciły dopiero po kilku dniach do domu. Kazek też nie byłby szczęśliwy, gdyby pod przymusem towarzyskim musiał w czasie tej Barbórki wypić nadmierną ilość wódy.
Alkoholizm, kioski piwne
W latach powojennych wśród śląskich górników alkoholizm był powszechny. Zaczynało się zwykle po szychcie. Pod pretekstem gaszenia pragnienia po ciężkiej pracy w podziemiach kopalni górnicy ustawiali się pod kioskami z piwem, by przed odjazdem przewozu wypić kilka kufli piwa. Często wsiadali do autobusu pod niezłym rauszem, a czas przejazdu do domu spędzali na głośnych rozmowach opowiadaniu kawałów i grze w skata. Przy każdej kopalni na placu autobusowym, skąd odjeżdżały przewozy, stało kilka kiosków z piwem.
Między zmianami przy kioskach stały lub siedziały na ławeczkach grupy często niedomytych górników. Panował głośny gwar. Zmęczeni pracą na dole po ośmiu godzinach napięcia w obliczu czających się niebezpieczeństw rozładowywali tutaj nagromadzone emocje. Był to rytuał powszechnie na Śląsku akceptowany.
W latach siedemdziesiątych przerodził się dodatkowo w tzw. karczmy piwne organizowane szczególnie z okazji Barbórki, ale również w czasie innych uroczystości górniczych.
Alkohol na kopalniach był powszechny nie tylko wśród górników dołowych. Pili go do lat siedemdziesiątych często w pracy, w biurach pracownicy administracji i kadra techniczna. Dobrą okazją były imieniny, urodziny współpracowników, a najczęściej dni wypłaty.
Po tak rozpoczętych libacjach organizowano często wspólne wypady do knajp lub kończono je w mieszkaniach kolegów, zakłócając spokój rodzinny.
Trzeźwość pracownika przekraczającego bramę kopalni w drodze do pracy mogła zostać sprawdzona alkomatem. W drodze powrotnej nikt już tego nie kontrolował.
W latach siedemdziesiątych zwiększono dbałość o bezpieczeństwo pracy w górnictwie. Ostrzejsze przepisy i częstsze kontrole wyeliminowały po latach ten karygodny proceder.
Zmiana była tak znaczna, że kiedy Kazek przeniósł się do Słupska zaskoczony był panującym tu pijaństwem w pracy wśród geodetów.
Praca dyplomowa
Barbórka spędzona w Krakowie była dla Kazka wspomnieniem niedawnych przeżyć studenckich. Równocześnie przypomnieniem zaległego obowiązku skończenia pracy dyplomowej i jej obrony. Nagle okazało się, że sprawa jest pilna. Profesor sterujący pracami na wydziale geodezji górniczej wysłał pisemne ponaglenia tym, którzy zalegali z obroną. W związku ze swoim wyjazdem do Indii, jako wykładowca na którąś z uczelni, wyznaczył graniczny termin obrony pracy do końca lutego 1961 roku. Jako alternatywę zaś czekanie na jego powrót w nieoznaczonym terminie. Czasu było niewiele. Został mu jeszcze temat z wykorzystaniem literatury niemieckiej i zakończenie części pisanej wspólnie z Jasiem.
Zaniepokojony wystąpił do szefa o obiecane dni wolne na zakończenie pracy i przygotowanie się do obrony. Miał wątpliwości, co do spełnienia przez niego obiecanki, bo tymczasem Jarek zdążył już pracę obronić.
Problemów jednak nie było. Leon bez zmrużenia oka urlop u dyrektora załatwił, mimo, że z formalnej strony nie była to sprawa oczywista. Kazek przede wszystkim nawiązał kontakt z Jasiem. Spotkali się i skończyli brakujący fragment wspólnego tematu rozpoczętego na kopalni Niwka Modrzejów. Następnie znalazł, przez znajomości, germanistkę, która mimo trudności i przy jego pomocy w zakresie pojęć technicznych, przetłumaczyła tekst w niemieckim czasopiśmie „Glückauf” z zakresu nauk górniczych. Teraz trzeba było opracować zadany temat pracy w oparciu o ten tłumaczony tekst i inne wiadomości. Temat nowatorski, bo obalający dotychczasową świętość — nienaruszalność filarów ochronnych szybów górniczych, w których węgiel więziono do zaprzestania ich użytkowania. Tymczasem zadaniem Kazka było opracowanie takiego projektu eksploatacji węgla w filarze szybowym, który gwarantowałby bezkolizyjne jego użytkowanie. Udało się nadspodziewanie. Pozostało przepisanie i oprawa pracy. Nie było w tym czasie komputerów, a o dobrą maszynistkę ze sprawną maszyną do pisania było trudniej niż o pomarańcze. Na szczęście była koleżeńska pomoc współpracowników. Szwagierka jednego z kolegów poproszonych, zgodziła się poświęcić czas po pracy, wieczorami i prawie nocą, by Kazkowi pracę przepisać. Przy jego nieczytelnym piśmie nie było mowy o samodzielnym przepisywaniu. Codziennie dojeżdżał na kopalnię na godzinę osiemnastą czasami dziewiętnastą i po kilka godzin dyktował maszynistce tekst pracy dyplomowej. Nocą wracał do domu. Te powroty też okazały się przygodą.
W czasie jednego z nich spotkał w pociągu dawną znajomą, która była kierowniczką poczty, taką prowincjonalną szychą. Okazało się, że wraca codziennie o tej porze, bo studiuje zaocznie w Katowicach. Umówili się, z jej inicjatywy, na spotkanie w pociągu w następnym dniu. Spotkanie nastąpiło, a Jolka, tak jej było na imię, okazała się bardzo Kazkiem zainteresowana. Rozmowa zeszła na kariery zawodowe. Jolka, zaoferowała Kazkowi jakieś możliwości w tym zakresie. W celu ich szerszego omówienia zaprosiła go do siebie na kawę. Było to w miejscu Kazka przesiadki. Spotkanie miało się odbyć na poczcie, której dyrektorowała i gdzie mieszkała. Oferta zaś była wynikiem znajomości Joli w kołach vipów górniczych, wśród kadry dyrektorskiej, a nawet w ministerstwie. Należała do grupy dam, które towarzyszyły tym szychom w polowaniach. Jak to określiła, przy ognisku, bigosie i napojach wyskokowych, po polowaniach, załatwiano tam wiele personalnych spraw.
Wizyta na poczcie się odbyła. Jolka podała kawę i drinki. Przy przygotowanych, już wcześniej świecach, kontynuowali rozpoczęte w pociągu rozmowy. Zaproponowała Kazkowi zaproszenie na najbliższe takie polowanie i obiecała poznanie wpływowych osób. Przebrawszy się w prowokujący strój stwierdziła: — „Jest już zbyt późno, Kazek byś wracał teraz do domu. Pojedziesz rano pierwszym pociągiem”. Kuszenie było mocne. Kazek jednak miał dziewczynę, a w najbliższych planach zawarcie małżeństwa i propozycję, być może z żalem, ale odrzucił. Podziękował, wymigał się niepokojem rodziców i poszedł na dworzec. Przed wyjściem umówił się jednak na ponowne spotkanie, w domyśle z noclegiem, na dzień następny. Dotrzymywać obietnicy jednak nie zamierzał. Z kariery za pośrednictwem Joli wyszły nici.
Trzeba było kontynuować przepisywanie pracy dyplomowej. Po tygodniu, gdzieś w pierwszych dniach stycznia, tekst był przepisany. Teraz pospieszna oprawa pracy, przekazanie jej promotorowi i kolejne kłopoty. Okazało się, że oprawę pracy wykonano błędnie. Pomylono kolejność stron. W rezultacie jeden z promotorów stwierdził brak kilku stron tekstu, negatywnie ocenił korektę pracy i obniżył jej ocenę na dostatecznie. Ocena drugiego promotora była bardzo dobra. Dopuszczono pracę do obrony i wyznaczono termin. Spotkany przez Kazka na korytarzu Akademii profesor spytał o powód braku korekty. Kazek wytłumaczył, że pośpiech uniemożliwił zmianę złożonego błędnie tekstu i oprawy pracy. Jednak korekty dokonano, opisując w tekście miejsce położenia przestawionych stron. Wtedy profesor zwymyślał promotora zarzucając mu niedbalstwo w trakcie korekty i podniósł ocenę na dobrą. W trakcie obrony stanowisko promotorów było pozytywne. Jedynie przedstawiciel przemysłu, główny mierniczy resortu górnictwa, nazywany doniczką z racji kształtu głowy, zadawał jakieś kłopotliwe, niezrozumiałe pytania. Niestety nikt nie znajdował odpowiedzi zadowalającej pytającego. Chodziło o front eksploatacji, coś związanego z jego definicją w zależności od metody eksploatacji kopaliny. Niejasno sformułowane pytanie, bardzo mądre, dla „doniczki” pewnie miało jakiś sens. W końcu profesor skwitował sprawę przymówką do pytającego: „Jak się zamierza pytać to trzeba wiedzieć, o co.” I pytanie wycofał. Na inne pytania Kazek odpowiedział gładko i pracę obronił. Po zdanym egzaminie broniący w tym dniu z przyjaciółmi udali się na wspólne oblewanie sukcesu. Tradycyjnie w winiarni „Pod Szóstką”. Było ostro. Wiele miesięcy Kazimierz przechodził na drugą stronę ulicy zobaczywszy na wystawie sklepu wino „aksenti sewer”. Następne oblewanie było na kopalni. Zorganizował je szef Leon, który sukcesy pracowników traktował jak własne. Też było mocno. Na dodatek to jedno jedyne biesiadowanie poprawiło nieco układy Kazka z zastępcą. Przynajmniej na jakiś czas. Nadszedł moment uregulowania sprawy kasowanego do obrony dyplomu stypendium zakładowego. Złożywszy dyplom w dziale kadr, po uprzedniej rozmowie z szefem, Kazek poszedł z odpisem, na wizytę do głównego księgowego. Podziękował za wypłacane przez kopalnię w ciągu dwóch lat stypendium zakładowe i pokazał dyplom, jako dowód zakończenia umowy w tej sprawie. Księgowy pogratulował, podziękował za informację, wprowadził datę zakończenia wypłaty stypendium 31.01.1961 I dodał: -„No to przez dwa lata nam nie uciekniesz”. Można było uznać, że niebezpieczeństwo zwrotu stypendium wypłacanego po rozpoczęciu pracy na kopalni zostało zażegnane i skonsumować zgromadzoną dla bezpieczeństwa kwotę.
Socjalne artefakty
Jak na każdej kopalni, na Bolesławie istniało także centrum dowodzenia dobrami socjalnymi. Sterowała tym Rada Zakładowa. Taki dział specjalny od marchewki, ziemniaków, mieszkań i wczasów. Trzeba było być członkiem Związku Zawodowego i tam się wpisywać na rozdział tych trudnych do pozyskania w socjalizmie dóbr deficytowych.
Na tej kopalni Rada Zakładowa różniła od takich instytucji w innych zakładach. Autentycznie dbała głównie o tych, co mieli mniej i byli mniej zaradni. Kazka i Jarka wprowadził tam i zaprezentował szef Leon przy przyjęciu do pracy.
W najbliższe wakacje Rada miała do zaoferowania wyjątkową atrakcję. Pierwszą na tej kopalni wycieczkę zagraniczną. Dwa tygodnie na Węgrzech. W Budapeszcie i nad Balatonem. Chętnych, głównie tych ustosunkowanych, nie brakowało. Tymczasem przewodniczący rady, biorąc pod uwagę finansową sytuację stażystów, zadzwonił do szefa, przekazując propozycję: — „Przyślij tu tych swoich nowych inżynierów. Niech pojadą na Węgry poszerzać horyzonty. Wycieczka na dwa tygodnie kosztuje pracownika wyjątkowo mało, zaledwie 1200 zł. Pewnie ich będzie na to stać.”
Szef propozycję przekazał i namawiał na wyjazd. Dla Kazka decyzja o wyjeździe nie była łatwa. Stwierdził, że mógłby pojechać tylko z dziewczyną, a to może być niewykonalne, bo nie jest żoną. Jeśli nawet możliwy byłby jej udział w wycieczce, to pewnie za pełną opłatą — 2400 zł, na którą nie będzie ich stać.
Przedstawił wątpliwości szefowi. Ten zadzwonił do przewodniczącego, przedstawił problem, odłożył słuchawkę i zakomunikował: — „Jedziesz z dziewczyną. Jako studentka i twoja partnerka, to jak żona, też ma zniżkę.”
Skorzystali w trójkę. Kazek, jego dziewczyna Ewa i Jarek. To były piękne wakacje. Pierwszy w życiu wypad za granicę. Wspaniały pobyt nad Balatonem. Mieszkali w pięknym motelu w Siófok. Kazek próbował tu nawet sprostać znajomości trudnego języka węgierskiego. Prosząc o klucz w recepcji posłużył się wyuczonym zdaniem z rozmówek i poprosił o klucz od pokoju 201 w języku, wg niego, węgierskim, co fonetycznie zabrzmiało: „kerem ketsaseg” — wg zapisu — kerem kétszázegy. Na to starszy wiekiem recepcjonista podając klucz, powiedział w języku polskim: — „Panie Kazimierzu, gdybym nie pracował przed wojną 5 lat w hotelu w Warszawie, to bym nic nie zrozumiał i klucza by pan nie dostał.”
Kąpiele, opalanie, zwiedzanie winnic w Balatonföldvár i Balatonfüred z degustacją win. Degustowali wspaniałą zupę rybną do wyśmienitego wina. Były wycieczki statkiem po Balatonie i autokarami wokół jeziora. Zwiedzanie zabytków w Tihany i Keszthely, z historią sięgającą Austro-Węgier i kąpiele w leczniczych wodach uzdrowiska Hévíz. Węgry to był wtedy znacznie lepiej prosperujący „barak”, w tym przodującym obozie, niż Polska. Wszystko tam wzbudzało mniej lub bardziej uzasadniony entuzjazm uczestników. Do tego w Siofok nad Balatonem po raz pierwszy Kazek miał okazję zobaczyć występ Zespołu Pieśni i Tańca — Śląsk, którego nigdy nie oglądał w kraju. Siedzieli z Ewą na ławce pod jakimś ogrodzeniem, gdy usłyszeli znane sobie melodie. Zaciekawiony Kazek wszedł na oparcie ławki i zobaczył amfiteatr oraz zaplecze z przebierającymi się tancerzami. Krzyknął: „Śląsk”. Wtedy jeden z tancerzy spytał: „Wy z Polski?” Odpowiedzieli entuzjastycznie. „Tak.” Po kilku minutach para z zespołu podeszła do ich ławki i spytała: — „Chcecie zobaczyć występ?” — „Oczywiście” — odparli i po chwili byli na widowni. Po występie zostali zaproszeni na przyjęcie przygotowane dla zespołu przez Węgrów. Spotkali się jeszcze z członkami zespołu, gorąco przyjmowani, w hotelu Duna w Budapeszcie, gdzie nieźle zabalowali. Do tego po powrocie do kraju zwiedzili, dzięki tej znajomości, siedzibę zespołu w Koszęcinie. — Piękne wspomnienia. Warto przy tej okazji opowiedzieć o tchnieniu ustroju.
Do hotelu Keleti wrócili z tradycyjnej próby win organizowanej w uroczym parku pod Budapesztem. Próba win, to w ówczesnych czasach była niezwykła atrakcja. Przyjęcie z mnóstwem nieznanych dań węgierskich, takich jak choćby zupa gulasz. Obcych polskim turystom, a bardzo smacznych deserów, wśród których wyróżniały się pychotą naleśniki po węgiersku, świetne morele i brzoskwinie, których smak intensywnością nie przypominał tych kupowanych w naszych sklepach. No i obfitością podawanych win. Na ogół panie piły wino z ostrożnym umiarem, znacznie mniej niż panowie. Zostawało w dwójnasób dla ich partnerów. Jarek towarzyszył naszej przewodniczce i również korzystał z tej podwójnej racji. Tak się pod wpływem wypitego wina rozochocił, że mimo swej powściągliwości w mowie zaczął partnerkę uwodzić i jak to miał w zwyczaju, gdy chciał zabłysnąć, zabawiać ją dość prymitywnymi i nie zrozumiałymi osobom spoza branży, kawałami górniczymi.
Zaczął od takiego: „Hanys jo widzioł w niedziela dwa dupne psy, jedyn bioły, a drugi blank bioły. Sięgały mi prawie do głowy. Na to Hanys — Gustlik dyć to jest niemożliwe. Takich psów nie ma. Ja, ale jo to widzioł w Efie. Trza było zaroz tak godać. To je blank możliwe odpowiada Hanys.”
Sąsiedzi rechotali, a przewodniczka niestety nie zrozumiała „finezji” tego kawału, przeplatanego słowami z podwórka i zgorszona opuściła jego towarzystwo.
Kazek nie miał takiego przywileju alkoholowego. Partnerka Kazka wyróżniła się tym, że wypijała każdą podaną lampkę, z braku doświadczenia i nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Zauważyli to kelnerzy i poprosili ją, w imieniu kierownika sali, na specjalny poczęstunek. Podano jej dodatkowo, chyba dwie lampki Tokaju Aszu, który uchodził za najlepszy z węgierskich win, a do torebki dodano butelkę Tokaju Aszu — 6 puttoni. To był kres jej możliwości. Na zakończenie biesiady Kazek zmuszony był ją zanieść na swoich plecach do autokaru. Kiedy dojechali do hotelu, byli spóźnieni na następną imprezę. Rozpoczynał się zorganizowany dla nich bal powitalny. Bez wizyt w pokojach zajęli miejsca w sali balowej. Orkiestra grała już skoczne węgierskie tańce. Wtedy okazało się, że „winna” dziewczyna musi pilnie pójść do toalety. Sama nie była w stanie tego zrobić. Trzymając się mocno pod ręce dotarli z Kazkiem pod drzwi toalety. Kiedy chciał ją puścić samą pod drzwiami, okazało się, że samodzielnie nie dojdzie. Wprowadził ją więc do wnętrza damskiej toalety. I tu zaczął się prawdziwy skandal. Do toalety wpadł najpierw kierownik recepcji, potem dyrektor zmiany hotelu. Wrzeszczeli na Kazka, mężczyznę, który śmiał wprowadzić kobietę do damskiej toalety. Wreszcie przyprowadzono opiekunkę wycieczki, która znała język polski. Wytłumaczyła Kazka zachowanie. Nic to nie dało. Wyprowadzono go, trzymając pod ręce, by przypadkiem nie wrócił i straszono interwencją milicji. Przynajmniej opiekunka mogła zająć się polską turystką w toalecie. Obrażano oboje Polaków — bratanków, zarzucając im w domyśle chęć uprawiania seksu w toalecie. Po tym incydencie poszli oboje spać, nie korzystając już z przygotowanej dla nich imprezy. W następnym dniu nastawienie personelu hotelu też nie było przyjazne. W tej sytuacji opiekunka namówiła potraktowaną obcesowo parę do napisania (pod swoje dyktando) ostrej skargi do dyrektora hotelu i dyrektora węgierskiej organizacji turystycznej IBUSZ w Budapeszcie. Pisma przetłumaczyła i wręczyła adresatom. Odpowiedź organizacji była prawie natychmiastowa. Przeprosiny, zapewnienie lepszego nadzoru nad świadczonymi usługami hotelu i restauracji i zapewnienie rewanżu za straconą imprezę. Dyrektor hotelu po dwu dniach zaprosił oboje do siebie w towarzystwie opiekunki, serdecznie przeprosił, tłumacząc swój personel, poczęstował kawą i deserem, a na koniec wręczył zadośćuczynienie w formie kartonu tokaju aszu. Tak się ta węgierska, socjalistyczna „Moralność pani Dulskiej” skończyła. Personel po tym skandalu kłaniał się im w pas.
To było już kilka lat po radzieckiej pomocy. Rząd dusz był znacznie twardszy niż w naszym wesolutkim baraku. Za to sklepy, domy towarowe, kawiarnie o wiele bardziej od naszych zasobne. Budapeszt bardziej kolorowy, a metro wcześniejsze o kilkadziesiąt lat niż w Warszawie. Okno na świat w naszym „wesołym baraku”, było nieco szerzej otwarte. Przynajmniej demoludy można było zobaczyć i porównać do naszego zgrzebnego „dobrobytu”.
Koniec stażu
Do pracy wrócili w doskonałych nastrojach, zachwyceni stosunkami na kopalni. We wrześniu szef zadecydował. Skracamy staż. Ustalił z dyrektorem datę egzaminu, zwołał komisję i nie oglądając się na protesty stażystów, bojących się o wynik, stwierdził. „Czas na podwyżki płac. Zresztą zaprosiłem inspektora z wyższego urzędu górniczego, jako przewodniczącego komisji”, dodał: sugerując się przestraszonymi minami Kazia i Jarka:
— „Dyrektor się zgodził, bo dobrze mieć tam znajomości, a dla was też korzyść, ponieważ jest to stały członek komisji egzaminującej na uprawnienia asystenta mierniczego górniczego. Komisja będzie trzyosobowa. Dyrektor, inspektor Wyższego Urzędu i ja”.
Przy okazji podał też pytania, które im zada z wyjaśnieniem, że odpowiedzi nie zna. Zdradził też tajemnicę, że ustalono, iż to on przygotuje zestaw pytań dla całej komisji. Zestaw ten kiedyś przypadkowo zostawił na biurku Kazia, chyba dla rozładowania stresu. Najtrudniejsze z pytań dotyczyły liczby szybów wentylacyjnych i liczby szybów zjazdowych na terenie kopalni „Bolesław Śmiały”. Trudność polegała na tym, ze było ich, czynnych i nieczynnych, bardzo dużo. Wznoszono je od początku istnienia górnictwa na tym obszarze to znaczy od roku, 1779 gdy założono kopalnię „Szczęście Henryka” (Heinrichsglück) w Łaziskach Dolnych, na obszarze górniczym obecnie zajmowanym przez „Bolesław Śmiały”. Trzeba było się tej historii nauczyć, ale było to tak atrakcyjne pytanie, że pomogło im zdać egzamin z bardzo dobrym wynikiem. Od pierwszego grudnia zostali zatrudnieni na dziwnym, jak na ich kwalifikacje etacie Geologa Górniczego. Pozwalał na wyższe uposażenie bez uprawnień asystenta mierniczego górniczego. Szef w ten sposób, omijając przepisy, dbał o interesy personelu.
Moralność socjalistyczna — partia — seks na kopalni
Tymczasem życie na kopalni toczyło się wieloma torami niezależnie od drobnych prywatnych spraw nowicjuszy. Szczególnie ważny był tor partyjny.
Jak w każdej instytucji w tym czasie brylowali pierwsi sekretarze podstawowej organizacji partyjnej. Wszystkie dziedziny życia były pod ich kontrolą. Tak im się przynajmniej wydawało i tak być miało zgodnie z zasadami ustrojowymi. „Nasz” sekretarz miał przynajmniej polityczną wprawę nabytą w zlikwidowanym nie tak dawno Urzędzie Bezpieczeństwa.
Wśród zadań, jakie mu przypisał ustrój, w zamian za darowaną fuchę była też dbałość o tak zwaną moralność socjalistyczną.
Stanowisko partyjne było nagrodą za lata zaszczytnej służby w Urzędzie Bezpieczeństwa, szczególnie wtedy, gdy kandydat oprócz nieokreślonych walorów przydatnych ustrojowo nie posiadał żadnych kwalifikacji zawodowych. Walory moralne trudno zaś było dostrzec w tej upadłej firmie, w której praktykowali bardzo podłe nieraz usługi. Rodowód UB na Bolesławie miał nie tylko I Sekretarz. Poza nim i Leonem „mierniczym górniczym” było jeszcze kilku vipów pochodzących z tego źródełka, a nie koniecznie rozpoznanych. Dostawali te fuchy w nagrodę za zasługi w utrwalaniu ustroju, po likwidacji dotychczasowych stanowisk w UB. Stanowiło to równocześnie zobowiązanie, do pilnowania strategicznych pozycji gospodarczych i politycznych oraz dostarczania informacji o stanie umysłów załogi. I Sekretarz — tow. Borys, czuł się z przyzwyczajenia, wszechmocny i uwielbiał to okazywać.
Bardzo polubił np. kąpiele w łaźni dla dozoru. Szczególnym upodobaniem darzył zaś kabinę dyrektora. Zadbaną, dobrze wyposażoną i obsługiwaną przez wybrane łazienne. Korzystał z niej jak ze swojej, nie pytając dyrektora o zgodę. Pewnego popołudnia po zakończeniu obrad egzekutywy z udziałem sekretarza powiatowego tow. Antona, nazywanego tak z powodu jego reemigracji z Francji, towarzysz Borys postanowił pokazać swoją moc. Zaprosił gościa Antona na wspólną rekreacyjną kąpiel. Przez łazienne obsługujące część biesiadną egzekutywy zamówił przygotowanie dwóch kabin. Dla siebie i Antona. Naturalnie były to kabiny dyrektora i naczelnego inżyniera. Zamówił też przygotowanie tamże wyżerki stanowiącej okruchy z partyjnego stołu. Sam zabrał ze stołu dwie butelki Budafoku, włożył je dla niepoznaki w kieszenie spodni i gotów na relaks, z Antonem pod pachą, udał się na balneologię. Tam pod kabinami czekały już łazienne, Wera i Krysia, które pewnie nie pierwszy raz pełniły te role. W dyrektorskiej łaźni stał stolik, cztery krzesła i zagrycha. Towarzysze postanowili rozpocząć relaks od podniesienia poziomu testosteronu, powszechnie dostępnym afrodyzjakiem, który Borys przyniósł w kieszeni.
Usiedli w czwórkę i w szybkim tempie, w miarę znikania jadła i napoju, atmosfera stawała się coraz frywolniejsza. W stosownej chwili Borys zarządził kąpiel z myciem pleców. Pary się rozdzieliły. Słychać było tylko pluski i śmiechy. W pewnym momencie drzwi dyrektorskiej kabiny z trzaskiem się otworzyły i na korytarz wypadła Wera, a za nią na swych koślawych nóżkach, Borys. Oboje nadzy jak Adam i Ewa w raju. Gonitwa chwilę trwała. Zebrał się tłumek użytkowników łaźni. Borys, zanim dopadł Werę, niezgrabnie biegnąc, pośliznął się na śliskiej posadzce korytarza i wyrżnął z głośnym plaskiem. Zanim wyrżnął, zdążył wrzasnąć — „jebi twoja mać”, prezentując partyjny intelekt zdobyty na Ubeckim, a wcześniej jeszcze KG-bowskim „uniwersytecie”. Golusieńki na podłodze i do tego nieprzytomny. Ratować usiłowała towarzyszka Wera, ale bez skutku. Trzeba było wezwać pogotowie. Zgorszenie powszechne, ale zabarwione docinkami i natychmiastowym humorem politycznym o brataniu się partii z ludem. Druga para, ta z kabiny naczelnego, korzystając z zamieszania, zmyła się wyprowadzona przez trzeźwiejszą Werę. Sekretarz powiatowy uniknął kompromitacji. Zaś sprawa sekretarza Borysa stała się głośna na całej kopalni, mimo prób jej wyciszenia. Sekretarz jednak nie ucierpiał. Stał się za to, jakoś tak bardziej po ludzku, na pewien czas, popularniejszy wśród załogi. Sprawę pogmatwał jeszcze fakt, że do łaźni z zamiarem zjazdu na dół przybył dyrektor ze swoim gościem, dyrektorem zjednoczenia, który zapragnął wykorzystać udział w egzekutywie do dokonania wizytacji dołu kopalni. No i afery nastąpił ciąg dalszy. Kabiny zachlapane, łazienne niedysponowane. Trzeba było zrezygnować ze zjazdu i dyrektorowi zjednoczenia przedstawić jakąś łagodniejszą wersję wypadków. Tu pożyteczny, jak zwykle, okazał się mierniczy Leon, który brał udział w egzekutywie i wraz z dyrektorami jako ich asysta miał zjechać na dół kopalni.
Takie to były gry i zabawy towarzystwa na niższych szczeblach otoczki ideologicznej ludowego ustroju, który trwał już lat piętnaście. Piętnaście lat po wojennej i powojennej degrengoladzie, upadku moralnym społeczeństwa. Poziom moralny społeczeństwa zdążył się odrodzić mimo komplikacji ustrojowych. Beneficjenci tej zmiany, ci, którzy narzucali wtedy społeczeństwu bezwzględną siłą, własne komunistyczne poglądy, lub realizowali nakazy mocodawców i byli absolutnie bezkarni, nie zmienili swoich przyzwyczajeń mimo zmiany funkcji. Kiedyś byli na ogół ubekami upodlającymi naród z polecenia partii, a teraz funkcjonariuszami tej partii, ale w swojej świadomości uważali nadal, że im wolno wszystko, ciągle są bezkarni i nie muszą się liczyć z opinią otoczenia. Jaskrawym dowodem takiej postawy był kierownik Domu Górnika — hotelu robotniczego, w którym mieszkali pozyskani w całej Polsce chłopi werbowani na górników jeden z najpodlejszych moralnie typów z ubeckiego nadania. Nie był funkcjonariuszem partyjnym. Po prostu był okiem i uchem służb. Kazek mieszkał tam czasami, gdy warunki pracy nie pozwalały mu wrócić do domu. Stąd się znali. Kiedyś wychodząc z domu górnika, spotkał tegoż pana. Wylewnie i głośno Kazka powitał. Okazało się, że idą w tym samym kierunku. Rozmowa zeszła przypadkowo na czasy powojenne i wtedy towarzysz kierownik zaczął opowiadać, co w tym czasie porabiał. Był jakąś szychą w UB w Gdańsku, gdzie od roku 1945 zajmował się Niemcami, którzy nie zdążyli, lub nie zamierzali wyjechać przed wkroczeniem Rosjan i Kaszubami, których uważał za folksdojczów. Przetrzymywano ich w jakimś obozie niedaleko mola w Sopocie, w barakach, w których warunki przypominały (w jego opowieści) cele śmierci w Auschwitz-Birkenau. Chwalił się, jak ich katowano i trzymano w zalanych wodą celach, nie unikając opowiadania o swoich w tym zakresie wyczynach. Nawet jak ich likwidował, bez sądu, strzałami w tył głowy. Był zresztą, jak towarzysz Borys, po przeszkoleniu w KGB w Moskwie, skąd wrócił z wojskiem Berlinga. Oczywiście traktował to jako powód do chwały, zemstę za wyczyny okupacyjne hitlerowców. Przykłady czerpał ze współpracy z KGB, które było tam bardzo aktywne. Nie wiadomo, dlaczego to opowiadał Kazkowi. Pewnie uważał, że skoro skończył studia, to musi wyznawać taką jak on ideologię. Po likwidacji UB, kiedy nasze Ludowe Państwo postanowiło nieco zmniejszyć terror i pozbyć się najkrwawszych jego przedstawicieli, tacy jak on zostawali wśród innych dostępnych im funkcji kierownikami Domów Górnika. Wykorzystywał tam swoje doświadczenia w utrzymaniu reżimu i bycia uchem wśród zbieraniny osób z całej Polski podejmujących pracę w górnictwie z bardzo różnych, czasami politycznych, a nawet kryminalnych powodów. Wychowywał pospólstwo zwane w języku ustrojowym klasą robotniczą, metodami znanymi z przeszłych doświadczeń UB. Partia czuwała.
Dziwnym trafem na prawie identyczną postać trafili z Jasiem w czasie praktyki na kopalni Niwka Modrzejów, kilka miesięcy wcześniej. Mieszkali w domu górnika w Niwce i kiedyś również w drodze na dworzec spotkali jego kierownika. Służył w UB również w Gdańsku i chwalił się podobnymi „sukcesami” w zwalczaniu niemieckich resztek i kaszubskich… „dziadków z wermachtu”. Przypadek, czy prawidłowość ustrojowa.
Domy Górnika
Przy tej okazji warto wspomnieć o Domach Górnika. W latach powojennych każda kopalnia oprócz obiektów przemysłowych dysponowała budynkami hotelowymi, w których kwaterowano górników zwerbowanych w miejscowościach całego kraju. Nazywano te hotele domami górnika. Był to z jednej strony ważny element uzupełniający stałe braki zatrudnienia w górnictwie, z drugiej możliwość pozyskania pracy przez mieszkańców odległych przeludnionych wsi. Dla mieszkańców osiedli sąsiadujących z domami górnika były one we wczesnych latach powojennych postrachem. Mieszkańcy, zwykle młodzi mężczyźni oderwani od swoich rodzin i środowisk nagle wzbogaceni w stosunkowo wysokie płace górnicze, spędzali zwykle wolny czas na pijaństwie. To zaś rodziło skłonności do agresji, bójek, włamań, awantur i ekscesów natury obyczajowej. Policja nie radziła sobie z zapewnieniem mieszkańcom spokoju. Okolice były po prostu niebezpieczne. Stąd też tak powszechne było zatrudnianie na stanowiskach kierowników domów górnika ludzi z ubecką przeszłością. Były też miejscem, gdzie chętnie w czasach PRL-u lokowano lokale wyborcze. Z poniższego opisu wynika powód.
Kazek w którymś roku pełnił w komisji wyborczej umieszczonej w domu górnika przy kopalni Szczygłowice rolę „męża zaufania” i z tej przyczyny był obecny w czasie liczenia głosów. Komisja była oczywiście „starannie dobrana”.
Po zakończeniu głosowania przewodniczący komisji zarządził, by policzono ilu mieszkańców domu górnika nie głosowało. Następnie stosowną liczbę kart wyborczych polecił wrzucić do urny bez skreśleń. Był to powszechnie zalecany sposób głosowania. Następnie policzono oddane głosy. W tym „oddane” w opisany sposób. Zwiększyło to liczbę uczestników wyborów, oraz znacznie podwyższyło procent głosów oddanych „ZA” i „Bez skreśleń” w tym obwodzie. No i osiągnięty został cel propagandowy w zakresie liczby głosów oddanych zgodnie z zasadami ustroju. Takie praktyki jawnego fałszowania wyborów były możliwe tylko w obwodzie, w którym głosowali wyłącznie mieszkańcy domów górnika. Ze względu na specyficzny skład społeczny i sposób bytowania wybory nie interesowały ich bowiem absolutnie.
Na głęboką wodę
Wracając do spraw miernictwa. Kilka dni później nadarzyła się okazja rozdzielenia poróżnionych, Kazka i zastępcę, przestrzenią. Kopalnia składała się z kilku, nazwijmy to, zakładów w różnym stopniu autonomicznych. Na jednym z nich nazywanym Szybem Powstańców była nawet filia działu mierniczo geologicznego. Kierował nią dość oryginalny w zachowaniach technik geodeta górniczy, Felek, zwany też złotnikiem, który tam rezydował nie ze względu na wartość zawodową, a raczej tajemnicze konszachty łączące go z szefem. Po pierwsze był kumplem do wypitki i wybitki, inaczej mówiąc, do tańca i do różańca. Po drugie miał wiele za uszami. Tak wiele, że i milicja byłaby zainteresowana. Może zresztą i była, ale miała powody by nie reagować. To zaś dla szefa była cecha, w różnych gierkach, wielce pożyteczna. Po trzecie pracowitość i staranność nie cechowały go zbyt nachalnie. Miał raczej do tych pojęć podejście dość swobodne. To akurat nie stanowiłoby, w ocenie szefa, cechy zbyt pozytywnej, gdyby miał okazję ją zauważyć. Kolega ten był jednak szczęściarzem i umiejętnie to wykorzystywał. Miał do dyspozycji zgrany, pracowity zespół pomiarowych, świetnych fachowców. Dzięki nim często nawet nie wiedział, jakie prace miernicze zostały na kopalni wykonane. Robili je pomiarowi bez jego udziału. Zdarzało się jednak, że praca wymagała także wiedzy, której pomiarowym było brak. Kiedyś z bardzo pilnych przyczyn zobowiązano Felka telefonicznie do wykonania pomiaru geologicznego. W jednym z chodników natrafiono na niespodziewany uskok. Dla dalszego prowadzenia robót górniczych należało szybko określić, w jakim kierunku i o ile metrów nastąpiło przemieszczenie pokładu węgla, w którym chodnik prowadzono. Zamierzano bowiem zaprojektować pochylnię prowadzącą do przesuniętego pokładu w celu jego szybkiego udostępnienia do eksploatacji. Niestety Feluś oszczędzając swój wysiłek, wysłał do wykonania zadania pomiarowych, w celu pomierzenia miejsca przecięcia uskoku przez chodnik. Sam zaś wziął mapę pokładu i na podstawie danych uskoku z pomiaru w innych miejscach pokładu, przez porównanie, miał zamiar określić, o ile metrów i w jakim kierunku pokład został przesunięty. Zrobił to jednak niestarannie i nie zauważył, że w jednym z punktów parametry uskoku były wpisane wadliwie. Pechowo przyjął te właśnie wartości. Wynikało z nich, że pokład został przesunięty o około 30 m w dół od poziomu chodnika. Tymczasem było odwrotnie. Te fałszywe dane zostały wpisane na mapie. W oparciu o mapę wykonano projekt pochylni i ją wydrążono w skale płonnej, by dotrzeć do pokładu. Kiedy drążona pochylnia dotarła na poziom projektowany 30 m poniżej chodnika, na którym pomierzono uskok, a pokładu nie napotkano, w popłochu wykonano przekrój geologiczny wzdłuż pochylni i ponownie pomierzono uskok. Okazało się, że pokład został przez uskok wyniesiony 30 m powyżej chodnika, a pochylnię wykonano niepotrzebnie, ponosząc olbrzymie straty finansowe i powodując kilkumiesięczne opóźnienie eksploatacji pokładu węgla. Trzeba było wykonać pochylnię w odwrotnym kierunku. Trzydzieści m pionowo w górę, zamiast w dół.
Pod względem oceny technicznej jak i skutków ekonomicznych był to kuriozalny błąd. Nie dało się go zamieść pod dywan. W normalnych warunkach winowajca, Feluś wyleciałby z pracy bez możliwości zatrudnienia się gdziekolwiek w swoim zawodzie. Jednak szef, dla zachowania twarzy i dobrej opinii działu, dokonał cudu. Znalazł jakieś absurdalne wytłumaczenie łagodzące techniczny wyczyn Felusia i przekonał do niego dyrektora. Zaproponował też, zamiast zwolnienia, przeniesienie Felka na mniej odpowiedzialne stanowisko, obniżkę wynagrodzenia i obcięcie premii, (której i tak, ze względu na nie wykonywanie planów wydobycia, nie było) przez okres jednego roku. Felka przeniesiono z szybu Powstańców, gdzie był faktycznie kierownikiem filii działu mierniczo geologicznego, do głównej siedziby już tylko, jako wykonawcę robót pod czułym okiem zastępcy. Powstało wolne miejsce. W taki oto sposób Kazek został zesłany „na wygnanie” na szyb Powstańców. Z woli szefa, właśnie. Można to było już zrobić, bo skończył staż i miał odpowiedni angaż. Właściwie został awansowany przy braku praktyki i stosownych uprawnień jak kiepski pływak rzucony na głęboką wodę. Przy okazji szef załatwił problem konfliktu między Kazkiem i zastępcą Wojtkiem. Konfliktu, który go uwierał.
Kazek miał obiekcje. Trochę się tego obawiał. Jednak po namyśle, uznał propozycję szefa za wielostronnie korzystną. Jedynym minusem zdawał się dojazd. Trzeba było autobusem górniczym dojechać z dworca kolejowego w Łaziskach Dolnych na szyb Bolesław Śmiały, a stąd po przesiadce, na szyb Powstańców. Powodowało to półgodzinne spóźnienie do pracy. Jednak szef to zaakceptował. W towarzystwie szefa Kazek przejął nowe obowiązki od Felusia. Ten nie wykazywał przy tym żadnego niezadowolenia. Wręcz wyglądał na niezwykle zadowolonego. Przekazanie obowiązków trwało dwa dni z przeglądem obsługiwanych wyrobisk górniczych włącznie. Okazało się przy tym, że zespół pomiarowych jest jeszcze bardziej korzystny dla Kazka niż był dla Felka. Otóż jeden z pomiarowych, Janek, był jego kolegą z liceum, a ponadto próbował razem z nim startować na studia geodezyjne. Wprawdzie próba była nieudana, ale jakieś koleżeńskie echa zostały. Widać to było od pierwszych chwil wzajemnego poznania. Jasio był zdolnym plastykiem. Niestety finansowe warunki rodzinne nie pozwoliły mu na rozwijanie tych zdolności. Po maturze zaczął więc pracować na kopalni Bolesław Śmiały. Bez fachu jako pomiarowy w miernictwie. Obustronne zaskoczenie i zadowolenie. Z rozmów z Felkiem wynikło również, że i z Kazkiem nie są sobie zupełnie obcy, a przynajmniej mają wspólnego znajomego. Kuzyn Kazimierza, Stach, okazał się przyjacielem Felka. Obydwaj mieszkali w Katowicach. Znajomość zaś miała cechy zawodowe, choć niekoniecznie legalne. Kuzyn był pracownikiem Jubilera, gdzie trudnił się złotnictwem i zegarmistrzostwem. Felek, jak już wspomniałem, poza miernictwem zajmował się różnymi, niekoniecznie legalnymi sprawami. Handlem złotem oraz dolarami, co ich z kuzynem Kazka zbliżyło. Ten nie miał dotychczas pojęcia o dodatkowych zainteresowaniach Stacha. Przyjął to, jako ciekawostkę rodzinną i okazję do nawiązania towarzyskich kontaktów z Felkiem. Po przejęciu obowiązków przyszedł czas na poznanie kierownictwa szybu.
Kierownikiem był nadsztygar, którego przyjaciele tam zakamuflowali z powodu jego nadzwyczajnych skłonności do nadużywania napojów wyskokowych. Był alkoholikiem. Schowali go na szybie Powstańców dla ochrony przed zwolnieniem dyscyplinarnym. Kontroli tam było mniej, ale nadużywania nie koniecznie. Zawsze miał stosowną buteleczkę w biurku.
Właśnie, kiedy szef wraz z Kazkiem i Felkiem zapukali do drzwi, zajęty był chowaniem w biurku butelki Budafoku. Nie zdążył. Wobec tego zapoznanie nowego współpracownika było zakrapiane. Potem kiedykolwiek Kazek był zmuszony do służbowej wizyty w biurze kierownika szybu, kończyło się to propozycją drinka. Tym razem było gorzej. Szef Leon i wizytowany nadsztygar Władek byli po imieniu i pewnie po niejednym wspólnym drinku. Dlatego wizyta skończyła się dopiero po wyczerpaniu zapasów z biurka nadsztygara. W dość śpiewnym i wahadłowym stanie Władek zadzwonił po samochód służbowy w celu odwiezienia towarzystwa do Mikołowa, gdzie sam mieszkał.
Oczywiście transport był tylko pretekstem. Po drodze była bowiem knajpa odwiedzana powszechnie przez pracowników Bolesława Śmiałego.
Samochód zatrzymał się tam automatycznie, a wesolutki Władek zaprosił ferajnę na ciąg dalszy rozpoczętej w biurze popijawy. Kazek i Felek wykpili się rozkładem jazdy pociągów. Byłoby ciężko, ale sprawę wziął na swoje plecy Leon, który zresztą również nie wylewał za kołnierz. Ponadto miał mocną głowę i zamierzał Władka zaprowadzić bezpiecznie, bez izby wytrzeźwień, do domu.
Kazek nie będąc wielbicielem alkoholu, miał w czasie pracy na Szybie Powstańców nieustające problemy z propozycjami pana Władka zarówno w sprawie drinków w biurze, jak i towarzyszenia w przejazdach służbowymi pojazdami do Mikołowa z przystankiem w ulubionej knajpie. Stosunki z panem Władkiem były mimo to bardzo przyjazne.
Kazek polubił to miejsce mimo większych trudności z dojazdem. Powodem była samodzielność, niezależność od zastępcy i grupa pomiarowych z Jankiem, z którą zżył się szybko. Profesjonalnie i towarzysko. Były też ciekawostki zawodowe takie, jak kopalnia odkrywkowa należąca do zakładu, płytko eksploatowane złoża stwarzające ciekawe okoliczności pracy i interesująca grupa dozoru.
Ponadto zupełnie nieprzemysłowe otoczenie. Budynek dyrekcji był położony w ogrodzie, wśród drzew. Otwierając okno w biurze, miało się wrażenie, że to park. Stare rozłożyste drzewa z olbrzymimi, kształtnymi koronami. Brzęczenie pszczół w zieleni i chóralne śpiewy kosów. Niby opera natury w nietypowej inscenizacji kominów i wierz szybowych. Do tego w słoneczne dni zapierający dech w piersiach widok panoramy Beskidów.
Dojazdy
Codziennie Kazek spóźniał się do pracy w zależności od warunków od 30 minut do prawie godziny z powodu skomplikowanego dojazdu. Z domu pociągiem z przesiadką do stacji kolejowej Brada. Stąd autobusem dowożącym pracowników do biur kopalni pod dyrekcję w Łaziskach Średnich i dalej, po kolejnej przesiadce, na szyb Powstańców autobusem odwożącym górników z nocnej szychty do Wyr tzw. przewozem górniczym. Było to jednak bezkonfliktowe, uzgodnione z szefem. Powroty z pracy do domu również skomplikowane. Formalnie przewozem górniczym do Mikołowa, wysiadka przy dworcu kolejowym. Przesiadka na pociąg Katowice — Rybnik, przesiadka w Orzeszu na kolejny pociąg i jedna stacja do miejsca zamieszkania. To wszystko zgodnie z rozkładem jazdy niedostosowanym do godzin zakończenia pracy na kopalni, z oczekiwaniem na połączenia, wydłużało czas przejazdu z pracy do domu. I tak był codziennie poza domem od dwunastu do trzynastu godzin.
Codzienne spóźnienia nie stwarzały problemów w pracy, bo na posterunku była oddana grupa doświadczonych pomiarowych. Gdy górnicy zgłosili pilną potrzebę wykonania pomiarów, grupa fasowała sprzęt, zjeżdżała na dół kopalni i sama wykonywała konieczne prace. Różnica pomiędzy czasem Felka, a czasem Kazka polegała na tym, że grupa przekazywała Kazkowi dzienniki pomiarowe i wszelkie niezbędne informacje, a on wykonywał obliczenia, sprawdzał wyniki, korygując możliwe błędy i przekazywał potrzebne dane górnikom. Dzięki temu wszystko było pod kontrolą i nie doszło nigdy do jakiejś komplikacji w robotach górniczych z powodu wadliwego pomiaru. Przejazdy przewozami górniczymi były zaś dla Kazka niezwykłą atrakcją i ciekawostką psychologiczną zarazem. Pasażerowie, górnicy po ciężkiej szychcie i wypitych kuflach piwa, wracając do domów, skracali sobie czas nieustanną grą w skata i opowiadaniem specyficznych kawałów górniczych w gwarze śląskiej. Ktoś, kto znalazł się w takim autobusie jak Kazek, a nie znał tych obyczajów, chociaż znał gwarę, prawie zupełnie nie rozumiał licytacji karcianej, opowiadania kawałów i wybuchów śmiechu w reakcji na bery. Można powiedzieć, że czuł się jak na tureckim kazaniu.
Oto jeden z takich opowiadanych kawałów, który wzbudzał lawiny śmiechu wśród górników, a dla Kazka był jak opowieść w obcym języku:
— Gustlik zgodnij, co to jest — pado Hanys. — Zaczyno się na „p” i służy do picio.
— Gustlik nie wie.
— Przeca to je piwo, a ty tego nie wiesz — odpowiado Hanys.
— A zaczyno się na „k” i tyż służy do picia — pyto Hanys. — Kawa — odpowiada Gustlik. — Kaj tam Gustlik. To je krzynka piwa — godo zaś Hanys.
— No, ale to bydziesz na pewno wiedzioł.
— Gustlik — zaczyna się na „D” i służy do picio. — Nie wiem Hanys.
— Dyć to są dwie krzynki piwa.
Zapadliska
Na trasie z szybu Bolesław Śmiały na szyb Powstańców zdarzały się ciekawe wydarzenia. W Wyrach, wzdłuż drogi z Mikołowa do Pszczyny prowadzono wtedy bardzo płytką eksploatację węgla. Dla drogi wyznaczony był filar ochronny, aby ją zabezpieczyć przed szkodami górniczymi. Okazało się jednak, że po wybraniu węgla w kilku pokładach do granic filara, wzdłuż drogi powstały, nie uszkadzając jej, na długości kilkuset metrów, liczne zapadliska gruntu po jej obu stronach. Były to doły w kształcie stożkowatych lejów o głębokości kilku metrów. Położone blisko siebie. Szczególnie niezwykle wyglądały na polach porośniętych zbożem. Wywołało to nawet zdziwienie pasażerów autobusu, przecież górników obytych z podobnymi zjawiskami. Również Kazek, mimo że przedmiot szkody górnicze był w programie studiów, z takim zjawiskiem spotkał się po raz pierwszy. Nawet w teorii nie wspominano o skutkach wybierania węgla w takiej ekstremalnej formie. Droga została wprawdzie ochroniona przed zniszczeniem, za to teren upraw rolnych wymagał zasypania na dużym obszarze. Zniszczonych zostało kilka hektarów zasiewów. Skutki były tak drastyczne, bo najpłytsza eksploatacja sięgała w tym rejonie głębokości tylko około 60 m od powierzchni. Pokłady węgla sięgały zaś nawet do sześciu metrów od powierzchni gruntu. To, co przykrywało pokłady węgla, nazywane w górnictwie nadkładem nie było zaś twardą skałą, lecz miękkim iłem. Dlatego nie nastąpiło jednostajne obniżenie terenu, a zapadliska w zależności od sypkości gruntu. Jak wszystkie skutki eksploatacji górniczej było to uciążliwe dla mieszkańców terenów otaczających kopalnie i znacznie podrażało koszty wydobycia węgla. Z drugiej strony, oceniając gospodarkę na wesoło, przypominało zabawę w piaskownicy lub na plaży.
Za szkody w plonach kopalnia zmuszona była rolnikom zapłacić, jednak w socjalistycznej gospodarce niedoborów, gdy brakowało wszystkiego, skutkiem dodatkowym było powiększenie tych braków.
Kasia II