Prolog
Szanowny Panie Poeto,
dawno się nie odzywałem, a nagromadziło się tyle spraw, że aż się prosi o rozmowę. Tym razem chciałem z Panem porozmawiać o kobiecie. Nie, to nie żadne sprawy miłosne. Owszem, jest w tym serce, ale nie chodzi tu o sprawy męsko-damskie. Zresztą nie jestem pewien, czy to jest kobieta? Może raczej dama? Może bogini, nimfa, muza? Nieważne, jak ją nazwiemy, ważne jest to, co ona ze sobą przynosi. Wszak to nasza wspólna znajoma. Bez niej nie byłoby poezji ani poetów. Ani muzyki, ani obrazów, świat byłby smutny i nagi, bez serca i bez duszy. Na szczęście Stwórca, kreując świat, nie zapomniał o niej. A więc jest! Kapryśna i marudna, ale jest. Nieobliczalna i zawodna, ale istnieje. Już Pan wie, o kogo tu chodzi? Tak, oczywiście o Wenę. Zjawia się niespodziewanie, sama wybiera towarzysza drogi. Opowiem Panu, jakie ja mam z nią relacje.
Kiedy jestem na pustyni, próbuję usypać górkę z piachu. Każdy cal wzniesienia rozszerza moje horyzonty. Posługując się dodatkowo lornetką, udaje mi się widzieć znacznie dalej.
Niestety, częste wiatry wznoszą tumany kurzu i widoczność raptownie spada. W takich chwilach siadam, zamykam oczy i, o naiwny, oczekuję, że wynurzy się z mgławicy, cicho stanie za mną i delikatnie klepnie mnie po ramieniu. Nawet czasami odwracam się z uśmiechem nadziei. Ale oczywiście moje zachowanie nie ma najmniejszego wpływu na jej fanaberie. Nic nie ma na to wpływu.
W lesie, wiadomo, są drzewa. Jest po czym się wspinać, ale to też nie jest takie łatwe. Musi być odpowiednie drzewo: wysokie, proste, o licznych gałęziach, i musi rosnąć gdzieś na uboczu, żeby inne nie zasłaniały widoku. Kiedy wreszcie znajduję odpowiedni obiekt, wdrapuję się aż na sam wierzchołek i kurczowo trzymam się gałęzi. Nie lubię wysokości, zwłaszcza spadania na ziemię. Po oswojeniu się i przyjęciu dogodnej pozycji rozglądam się wokoło, patrzę na dół i do góry, bo ona może przybyć z każdej strony. Niespodzianki to jej modus operandi.
Góra Everest niewątpliwie daje optymalny punkt obserwacyjny. Nic tu nie jest w stanie zasłonić widoku, no, może z wyjątkiem chmur. Nawet pomijając ten aspekt, miejsce to ma liczne wady. Jest tam piekielnie zimno, a i z tlenem jest nie najlepiej. Lokum, wyżywienie, urządzenia higieniczno-sanitarne, każda rzecz staje się problemem. W związku z tym długo tam człowiek nie zabawi, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z trudnością wejścia na szczyt. Na samą myśl dostaję zawrotu głowy. Trzeba być doskonałym alpinistą, w świetnej kondycji, potrzebny jest specjalny sprzęt oraz ekipa towarzysząca, są i koszty, i ogromne niebezpieczeństwo. Więc chociaż teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie ma najmniejszej szansy. Nigdy tam nie byłem i nie będę. Pocieszam się, że wcale nie jest pewne, że ona dotrze tam prędzej niż na przykład do mojego domu na równinie.
Czasami tak wyczekując, zastanawiam się, jak ona może wyglądać. Czy jest młoda i piękna, czy może bardziej dojrzała, skupiona, w okularach? Na pewno nie może być stara, bo z wiekiem przychodzi racjonalność, rozwaga, rozsądek. A przecież to nie są cechy fantazji. Raczej jest młoda, w dżinsach, krótko ostrzyżona, zadziorna i buńczuczna. Ma bystre oko i ostry dowcip. Nie cierpi typów konserwatywnych i staroświeckich. Może być szajba, nawet lepiej, jak jest, ale nie głupota i pospolitość. Od nich ucieka. Czy ma skrzydła? Skoro przylatuje, to powinna mieć. Ale to niemądre myślenie, przecież to bogini, a bogowie to nie ludzie, nie mają naszych ograniczeń, mogą się przemieszczać niczym duchy.
A kiedy już się pojawi, to jej nie puszczam. Zwykle przybywa niczym mały obłoczek, zwiewna, efemeryczna, czasem mało widoczna i niewyraźna. Zazwyczaj robi to bezszelestnie, często wkrada się nocą. Biorę ją wtedy za rękę i puszczamy się w tany. Już się nauczyłem robić to delikatnie, nie ściskając zbyt mocno, nie ograniczając jej ruchów. Ona jest bardzo nieśmiała i płochliwa. Nic nie mówi, niczego nie tłumaczy, właściwie to nawet nie wiem, czy ona w ogóle mówi. Nie mogę pominąć żadnego jej gestu, mrugnięcia oka, muśnięcia dłoni… Gdyż przy całej swej efemeryczności, przy całej nieuchwytności, jej obecność jest niezbędna, by mogło narodzić się nowe…
Właśnie przyleciała dzisiaj w nocy, cicho, bezgłośnie. Tak się złożyło, że akurat nie spałem (zdarza mi się to coraz częściej). Pokój oświetlało blade światło księżyca, więc nie widziałem jej wyraźnie, raczej jakąś mgiełkę, zwiewny obłoczek. Wpadła niespodziewanie, rozejrzała się wokoło jakby w obawie, że ktoś ją może zobaczyć, i szybkim ruchem rzuciła na stół jakieś zawiniątko. Uśmiechnęła się sztubacko i zniknęła. Nie wiem, czy odleciała, czy wyszła? Zniknęła.
Zapaliłem lampkę i zerwałem się z łóżka. Na stole leżał rulonik przewinięty kokardką. Na opakowaniu widniał napis:
Z W I T E K. Trudno było ustalić, czy należało to czytać jako „zwitek”, czy jako „Z Witek”? Bo jeśli to drugie, to raczej powinno być „Witek Z”. To jej typowy ekstrawagancki popis. Rozwinąłem opakowanie, a tam długa rolka papieru zapisana ładnym, drobnym pismem. Przyjrzałem się bliżej, pięknie kaligrafowane litery nie były pisane na papierze, to był papirus! Przybliżyłem lampkę, aby zacząć czytać. W tym momencie ujawniła się cała jej przewrotność, to nie były zwykłe litery w żadnym języku! To były jakieś znaczki, obrazki. Co zrobić? Jak poznać właściwą treść? Nagle przypomniałem sobie, że podobno ludzie uczą się, zakładając słuchawki i słuchając tekstu przez sen. Położyłem więc ostrożnie zwinięty rulonik przy poduszce i pełen nadziei poszedłem spać.
Chłopaczek
Pod chmurnym niebem szare podwórko-studnia. Na podwórku grupka dzieci, wśród nich pięcioletni chłopaczek; drobny, schludnie ubrany, nad owalną twarzą równo zaczesany przedziałek. Starsi koledzy uczą go jeździć na rowerze. Biegnący obok trzyma go za siodełko, drugi nawołuje: patrz na koło! Inny krzyczy: patrz do przodu! Rower chwieje się niepewnie i po chwili chłopiec pada na ziemię. Wracają do trzepaka, tam jest łatwiej wsiąść, jest się o co oprzeć. Z zazdrością patrzy na innych. Jeżdżą spokojnie, nawet bez trzymanki. Kiedy on się tak nauczy? Podwórko, śmietnik, skrawek nieba, twarze kolegów — wszystko jak w czarno-białym filmie, nawet czerwony rower kolegi wygląda szaro.
W mieszkaniu też jest ponuro, tu nigdy nie dociera słońce, może na wyższych piętrach, ale nie na parterze. Nawet nakręcana kolejka pędząca po rozłożonych na dywanie szynach nie potrafi rozjaśnić ponurości dnia. Zabawkę dostał od dziadka, który wbrew ostrzeżeniom rodziców rozpieszczał wnuka. Lubił z nim chodzić na spacer, brał go za rączkę i razem błądzili wąskimi uliczkami. Chłopaczek oczywiście wyczuwał słabość dziadka i często prowadził go do sklepu z zabawkami. Z nosem przyklejonym do szyby patrzył na zaczarowany świat i na głos snuł swoje marzenia: bardzo mi potrzebny taki zielony traktor, ale wiem, że jest drogi i dziadek nie może go kupić.
Wcześniej czy później dziadek ulegał niewinnym sugestiom malca i obiekt jego marzeń trafiał do wyczekujących rączek. Tak też się stało z psem, chociaż chłopiec musiał długo nad dziadkiem pracować, zwłaszcza że ojciec ostrzegał, że jeśli w domu pojawi się pies, to wraz z dziadkiem wylądują na ulicy. Jednak groźby nie spełnił i najczystszej rasy kundel o imieniu Aza zamieszkał z chłopcem. Jego obecność przez jakiś czas rozjaśniła ponurą rzeczywistość, niemniej rozdział ten został usunięty z lamusa wspomnień, jakby nigdy nie istniał. Tylko w wyjątkowych okolicznościach zostaje odgrzebywany i to też niechętnie.
Na szczęście okres ponurego podwórka nie trwał długo, a życie nabrało barw po przeprowadzce do domku na wsi. Tu było słońce, zimą śnieg, wokół świerki i sosny, pachnący las. Huśtając się na hamaku, chłopiec patrzył, jak korony drzew i całe niebo bujają się wraz z nim. Mógł tak leżeć godzinami. Patrząc na ptaki, wyobrażał sobie, że szybuje razem z nimi; widział w dole rozłożyste korony drzew, dachy domów, rzeczkę, kładkę, a obok łąkę. Najbardziej lubił patrzeć na bociany. Kiedy na niebie pojawiał się ich klucz, zrywał się z hamaka i stojąc z zadartą głową, zasłaniał oczy od słońca i patrzył urzeczony. Ach, żeby choć raz polecieć z nimi, patrzeć, jak wyciągają szyje, słyszeć trzepot ich skrzydeł i radosne klekotanie, czuć pęd wiatru i szybować jak one. Za taki lot oddałby wszystko: hamak, nakręcany traktor, nawet Azę. Podobno bociany przynoszą w dziobie dzieci, widział to na obrazkach, ale nigdy naprawdę. Kiedyś leciał samolotem i bardzo mu się to podobało, w ogóle się nie bał. Bardzo też lubił bajkę o dywanie-samolocie, ale chyba nie miałby odwagi na nim lecieć. Spojrzał na hamak. On też dawał poczucie lotu, wystarczyło pociągnąć sznurkiem, zamknąć oczy i hamak-samolot leciał w przestworzach, huśtając się i poskrzypując leniwie.
Czasem ciszę przerywał nagły śmiech Zosi i Isi. Przystrojone polnymi wiankami przybiegały, zasypując chłopca świeżo zerwanymi kwiatkami albo malinami z lasu. Były od niego znacznie starsze i traktowały malca opiekuńczo, nazywając go „chłopaczkiem”. Siostry mieszkały w sąsiednim domu, który przy jego chałupce był pałacem. Często razem błądzili po jego niszach i zakamarkach, które zdawały się ciągnąć bez końca, a to na strychu, a to w piwnicy. Czasami znajdywali jakieś stare suknie, popsuty zegar albo listy owiązane wyblakłą kokardą. Na dół schodziło się po stromych schodkach przez klapę w kuchni. Zawsze było tam chłodno i można było coś skubnąć: kapustę kiszoną z beczki albo domowej roboty kiełbasy, czasem dziewczęta otwierały konfitury w wekach. Ich dom był niczym stary folwark, po podwórku przechadzały się kury, indyki, paw, dwa psy, w chlewie było parę świń. Z kuchni rozchodziły się kuszące zapachy mięsiwa, a w spiżarce zawsze była babka albo makowiec. Na święta zwykle zarzynano prosiaka, a sąsiad sam robił kiełbasy, kaszanki i inne delicje.
Pewnego razu Zosia przyniosła z jarmarku domek z lusterek i kolorowych szkiełek. Lśnił cały i mienił się w słońcu, pobudzając w chłopcu baśniową wyobraźnię. Namawiał Zosię, żeby wstawiła do środka małą żaróweczkę, taką z latarki, w nocy wyglądałoby to imponująco, ale jakoś się nie udało. Kiedy wrócił do domu, z wrażenia nie mógł zasnąć. Postanowił wczesnym rankiem pójść do Zosi i nacieszyć się szklanym cudeńkiem. Dom sąsiadów był zazwyczaj otwarty, więc cicho wbiegł po schodkach i poszedł prosto do jej sypialni. Przez uchylone drzwi zobaczył pokój skąpany w porannym słońcu. Na szafce przy łóżku skrzył się upragniony domek. Zosia jeszcze spała, kołdra zsunęła się na podłogę, koszula podwinęła do góry, nogi leżały rozchylone w beztroskim śnie. Nagle na końcu tych nóg chłopiec zauważył ciemne kłębowisko. Był to widok tak zaskakujący, tak niepasujący do jej uśmiechniętej twarzy i miłego głosu, że chłopiec stanął w kompletnym szoku, po czym zerwał się i uciekł w popłochu. Długo nie mógł się przekonać ani do Zosi, ani do Isi. Nawet szklany domek stracił swój magiczny blask.
W życiu chłopca pojawił się jeszcze jeden strach, bardziej realny i znacznie gorszy — współlokatorzy. Mały dom, w którym mieszkali, dzielili z jeszcze jedną rodziną. Wszyscy byli wyjątkowo antypatyczni i różnymi sposobami starali się pozbyć rodziny chłopca. Kiedy nie pomogły zwykłe dręczenia, sąsiadka, okropny babsztyl, bo to ona była motorem tych poczynań, zaczęła straszyć, że wszystkich pozabija. Krzycząc, wymachiwała nad głową potężną siekierą. Przestraszona mama chłopca wezwała policję i to szaleństwo trochę się uspokoiło.
Pewnego wieczoru działy się w domu dziwne rzeczy, Aza zataczała się niezdarnie na nogach, zaniepokojona mama poszła po sąsiada. Było już ciemno i padał deszcz. Chłopiec szykował się do spania, kiedy doszły go z zewnątrz podejrzane odgłosy. Wyszedł na ganek w piżamie i oniemiał. Na dużej szmacie leżała na boku Aza, koło jej tylnych łap wiły się małe szczenięta. Kwiląc, przebierały łapkami, podczas gdy Aza usiłowała opanować sytuację. Po chwili przybiegł sąsiad z kubełkiem. Mama kazała chłopcu wejść do środka. Posłuchał i resztę wydarzeń śledził przez okno. Ociekający wodą sąsiad brał do ręki kolejne szczeniaki, całe zanurzał w kuble, trzymał je tam jakiś czas i wyjmował martwe. Zostawił tylko jednego dla siebie. Rozłożona na ziemi, nic nierozumiejąca Aza i przemoknięty sąsiad topiący szczenięta długo powracały w snach chłopca. Na szczęście życie na wsi obfitowało w najrozmaitsze wydarzenia i nawet mary nocne ustąpiły w obliczu nowych przeżyć.
To właśnie tu sześcioletni chłopiec po raz pierwszy wyruszył do szkoły. Był tym wydarzeniem niezwykle przejęty. Obudził się przed świtem i leżąc w łóżku, dotykał nowego tornistra, przed spaniem położonego przy poduszce. Kiedy Zosia i Isia opowiadały o szkole, czuł się trochę upokorzony, nie dość, że był od nich mniejszy, to nie był uczniem, nie umiał czytać ani rachować. Nie bardzo sobie wyobrażał, co tam się robi w tej szkole, ale widział wracające dzieci, ich śmiechy i nawoływania, z czego wnioskował, że musi być tam fajnie. I oto właśnie dziś w piękny, jesienny poranek, miał się o tym przekonać. Poprzedniego wieczora spakował do tornistra książki i zeszyty, jeszcze pachniały nowością. Rano prędko się umył, pióro, gumkę i zapasową stalówkę włożył do piórnika, w biegu ugryzł kawałek bułki i wybiegł na ganek.
Teraz idzie przez las, obok hamaka, potem krętą ścieżką do łąki, przez kładkę aż do białego piętrowego budynku. Od dzisiaj już nie jest dzieciakiem, a dorosłym młodzieńcem, wkrótce będzie pisał, czytał, a nawet rachował. Z nowym tornistrem i piórnikiem czuje się dumny i ważny. Poprzedza go orszak rozkrzyczanych ptaków, a każde drzewo i krzak kłaniają mu się pokornie. Chłopiec udaje, że ich nie widzi i że nie dba o ich uznanie, ale pod dumną miną kryje się zbójecki uśmieszek i wielka radość. Co jakiś czas rozgląda się, czy nikt go nie widzi, i podskakuje do góry, wymachując nad głową workiem z kapciami albo rzucając nim o pobliskie drzewo. A kiedy na drogę wyskakuje żaba, pokazuje jej język.
Polubił szkołę, lekcje, a zwłaszcza zabawy w czasie przerwy i roześmianą Jolę. Siedział na ławce tuż za nią i czasami, zamiast patrzeć na tablicę, zerkał na jej śmieszne kucyki i kilka włosów opadających na biały kołnierzyk. Aż go korciło, żeby ją dotknąć, pogłaskać, ale nie miał odwagi.
Pewnego razu, goniąc ją po schodach, uderzył głową o ścianę i nabił sobie porządnego guza. Podeszła do niego zaniepokojona, on nawet nie czuł bólu. Przeciwnie, był szczęśliwy, że mógł z bliska zobaczyć jej mały nosek, dwa rozczapierzone kucyki i uśmiechnięte oczy. Jola bardzo mu się podobała, chociaż jeszcze nie mógł wiedzieć, że już wtedy była małą kobietką z całą zalotnością, figlarnością i urokiem. Wracając do domu, myślał o niej całą drogę i zastanawiał się, czy to była miłość?
Skończyła się wiejska przygoda i chłopiec znów zamieszkał w mieście. Jego świat ponownie przeniósł się do spuścizny smutnej historii. Podwórko było klasyczną, przedwojenną studnią: wąską, krótką i ponurą. Po lewej stronie za trzepakiem był śmietnik, z tyłu płot, za nimi gruzy. Prawą stronę stanowiła ściana budynku. Dla pełnego ciekawości drugoklasisty życie kamienicy i podwórko zionęły nudą. Dzieci praktycznie tu nie było, jedyną rówieśniczką była Iza z pierwszego piętra. Ich zainteresowania były jednak zupełnie odmienne, ona bawiła się lalkami i uczyła się grać na fortepianie Jadą, jadą misie, podczas gdy chłopiec usiłował zreperować popsutą kolejkę, a w wolnych chwilach marzył o rowerze.
Widocznie nuda jeszcze bardziej doskwierała Izie, bo któregoś dnia, ni stąd, ni zowąd zapytała go, czy nie chciałby zobaczyć jej, no… to? Chłopiec oczywiście bez wahania odrzucił ten idiotyczny pomysł, cóż go mogły obchodzić jej te… tam…
Jednak Iza nie dawała za wygraną i wiedziona instynktem Ewy tak długo nalegała, tak długo męczyła, aż w końcu dla świętego spokoju chłopiec się zgodził.
Pierwsze konspiracyjne spotkanie nastąpiło w komunalnej ubikacji na parterze. Po wejściu uwagę chłopca przykuł kawałek gazety, który widocznie spadł z gwoździa na podłogę. Duży obrazek przedstawiał imponujące wnętrze przyszłego warszawskiego metra: marmury, posągi, filary, żyrandole, luksus i przepych. I chociaż część obrazka była oddarta, a całość namoknięta, chłopiec rozmarzył się tym wizerunkiem przyszłości.
Z marzeń wyrwała go podwórkowa Beatrice, wskazując palcem szelki, jego szelki.
— Zdejmuj — nalegała.
— I majtki też?
— Głupiś? Co się pytasz?
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że Iza bez wahania dopełniła swojej części układu i bezceremonialnie obnażyła dziewczęce intymności. W tym momencie chłopiec poczuł się wystrychnięty na dudka. Wiedział, że nie był jakimś Apollo, a jego męskość nie była imponującym przyrodzeniem, ale przecież u niej nie było nic!
A był to zaledwie początek! Następna propozycja wychodziła poza oglądanie statycznych części anatomii. Żądna mocnych wrażeń sąsiadeczka zaproponowała oglądanie aktu siusiania. Ciągle nie rozumiejąc logiki tych niecnych pomysłów, dla świętego spokoju i tym razem chłopiec się zgodził. I tu raz jeszcze ukazała się kobieca przebiegłość i perfidność. Dla niego sprawa była prosta, stanął, wymierzył w muszlę i siu! Ale czy ktoś próbował podejrzeć dziewczynę sikającą na misce klozetowej?
Właściwie w tym momencie chłopiec powinien się odciąć od tej całej afery, bo było to wszystko mało ciekawe i wiało grozą nadciągającej burzy, ale mały nieszczęśnik manipulowany zręczną kusicielką dał się wieść do nieuniknionej katastrofy.
Nieokiełzana wyobraźnia Izy wybiegała myślami hen daleko na zielone łąki i szumiące pola, z dala od klaustrofobicznych ścian małego pomieszczenia z przemokniętym wizerunkiem warszawskiego metra. Więc zgodnie z duchem czasu i jak przystało na wojenne pokolenie, marzenia te osiadły na gruzach za płotem.
Sceneria jak z filmu Wajdy, zwalone cegły, zardzewiałe kikuty żelaza, odór moczu i pustych butelek, dramatyczne kształty powalonych portali… Ach ten romantyzm! Teren o zmroku odwiedzali pijacy i merkantylne grzesznice. W ciągu dnia było raczej spokojnie. Od czasu do czasu zaglądała tu pewna kobieta, dzisiaj zapewne nazwałaby się aktywistką środowiskową, wówczas mówiło się na nią prozaicznie — śmieciarka. Jak się łatwo domyśleć, uzupełniała swoje mizerne dochody, zbierając puste butelki po wódce. Los chciał, że na jednym ze swoich obchodów przyłapała młodych na gorącym uczynku.
Nie wiadomo, czy ta sensacyjna wiadomość ukazała się w prasie, nawet nie jest pewne, czy dowiedzieli się o tym Idzikowscy z trzeciego piętra. Natomiast bez wątpienia sprawa ta dotarła do rodziców. Gromy posypały się na głowę chłopca. Ojciec wezwał go na „poważną rozmowę”, dostał kompletny zakaz wychodzenia na podwórko oraz wszelkie wychodzenie poza dom, nie mówiąc o wyższych piętrach. W domu nie wolno było nawet wymawiać imienia sąsiadki od misiów. Był też nakaz spania z rękami na kołdrze. Jedynym promykiem nadziei była obietnica, że jeżeli dalsze zachowanie będzie bez zastrzeżeń, sprawa roweru zostanie przyspieszona.
Chłopiec ma osiem lat. Idzie z klasą na wycieczkę do parku. W powietrzu czuć pierwszy powiew wiosny, na szarych badylach drzew pojawiają się plamki zieleni, ptaki żywiej ćwierkają. Dzieci zatrzymują się przy stawie. Nauczycielka uśmiecha się do siebie, cieszy się, że budzi się wiosna, chłopcy rozpinają kurtki, zdejmują czapki. Dziewczęta podziwiają dostojne łabędzie, malec wraz z kolegami kuca na pochyłym pobrzeżu stawu i tapla się w zimnej wodzie. W pewnym momencie zaczyna się zsuwać po cementowej powierzchni prosto do stawu. Nim się zdążył zorientować, znika pod powierzchnią wody. Nie umie pływać. Przerażony otwiera oczy i widzi mętną, zielonkawą wodę pełną glonów, patyków i nieokreślonych przedmiotów. Rozpaczliwym odruchem robi żabi skok, aż jego głowa wyskakuje nad wodę. Desperacko łapie powietrze i znowu znika. Zauważył to pracujący obok robotnik, wskakuje do wody i wyciąga drżącego ze strachu i zimna topielca.
Podbiega przerażona nauczycielka. Kładą chłopca na trawie i zdejmują mokrą odzież. Wychowawczyni prosi dzieci, żeby pożyczyły, co mogą, trzeba go przebrać w suche ubranie. Sama oddaje chustę. Po chwili pstrokato opatulonego chłopaka prowadzą do taksówki. W grupie poruszenie; ci, którzy stali obok, opowiadają szczegóły wypadku, jak „najpierw zjechał do wody, pewnie kucał na śliskim cemencie, potem zniknął i jak skoczył za nim do wody bohaterski robotnik w kombinezonie i wyciągnął nieboraka”. Nauczycielka prowadzi go za rękę, dopytując, jak się czuje, czy napił się wody i czy nie jest mu zimno? Z niepokojem patrzy na jego siną twarz. Widzi, że maluch szczęka zębami. Wreszcie nadjeżdża taksówka i chłopiec, jeszcze ciągle w szoku, wraca do domu.
Jako dziecko był chorowity, więc swój niefortunny debiut pływacki przypłacił grypą i kilku dniami w łóżku. Właśnie wtedy pojawiła się w domu gosposia, pani Paulina. Siadała przy nim, mierzyła temperaturę, podawała aspirynę oraz gorące mleko z miodem, którego nie cierpiał, ale pił „przez rozum”. Pani Paulina była uosobieniem spokoju i pogody ducha. Na nic ani na nikogo nie narzekała, nigdy nie mówiła o sobie, była i cicha, i pokorna. Będąc osobą bardzo religijną, przekazywała chłopcu swoją wizję świata i jego końca. Z zapartym tchem słuchał jej opowieści. Pobudzały w nim wyobraźnię, napawały strachem, kusiły i odpychały. Ich żywe obrazy mocno zapisały się w pamięci chłopca. Nie mógł jeszcze znać słów „pokora”, „dobroć”, „altruizm”, ale ich znaczenie wyczuwał intuicyjnie.
Ma dziesięć lat, a już się boi dorosłości. Nie chce, jak ojciec, chodzić do pracy, martwić się układami, intrygami, rachunkami, problemami. Nie chce rano biec z teczką do autobusu, a wieczorem wracać zmęczony. Na samą myśl, że ma się użerać z niesfornym synem czy wypindrzoną córką, przechodzą go ciarki. A tu jeszcze krawat i długie spodnie z kantem. A on lubi krótkie i trampki. Idąc zimą do szkoły, może się ślizgać po oblodzonym chodniku, a po lekcjach jeździć po zamarzniętym stawie na łyżwach albo zjeżdżać z górki na sankach.
A dorosły? Tak, może pić wódkę, palić papierosy i chodzić na filmy od osiemnastu lat. I co z tego? W życiu by się nie zamienił. Ciągle trzeba być poważnym, oficjalnym, ojcem albo mężem, zapraszać ludzi, których się nie lubi, słuchać historii, które nudzą, uśmiechać się, choć chce się płakać albo spać. Tu afery z bratem, tam chora teściowa, sąsiad alkoholik, syn narkoman. Wizyty u dentysty, lekarza, fryzjera, krawca. Bóle pleców, stawów (czy jeziora też mogą boleć?). Recepty na leki i jakieś badania, ciśnienie krwi, żelazo. Cieknący kran, pijany hydraulik, zepsuta pralka. Zły rząd, skorumpowani politycy, jakieś podatki, pensje, brak forsy, brak forsy, ciągle jej nie starcza. I pęd, głupi, bezsensowny pęd życia do nicości, do starości, do śmierci…
Leżąc w łóżku, widzi, jak w drugim pokoju matka przy lampce ceruje skarpety. Nigdy niekończące się zajęcie, bo one ciągle się drą i ciągle trzeba je cerować. I robić zakupy, gotować, a potem zmywać naczynia i od nowa. Zamiatać, prać, rozwieszać bieliznę, prasować… On nie chce o tym myśleć, nie chce tego widzieć. Na razie wolno mu o tym zapomnieć i wrócić do swojego świata. Jeszcze ma czas.
Wołają go koledzy, będą grali w monopoli albo ścigali się elektrycznymi samochodami. Miki ma fantastyczne zabawki od rodziny z zachodnich Niemiec, nikt takich nie ma. Jego mały pokój jest zupełnie inny od naszych; fikuśne meble, kolorowa narzuta na kanapie, a nie taka w ponurą kratę jak wszędzie. No i adapter, mały, zgrabny, z amerykańskimi płytami. Siadają na podłodze, rozkładają planszę, Miki włącza płytę o Zeppelinie, zawsze ją puszcza do monopoli. Każdy ma kupę forsy, a potem domy i hotele. Miki czyta niemieckie napisy i instrukcje, koledzy patrzą na niego z podziwem i zazdrością. Nawet jak się przegra, to i tak jest fajnie. Zresztą są jeszcze inne zabawy, w chowanego, w podchody. Stasiek obiecał dać chłopcu parę trójkątnych znaczków z Gujany Brytyjskiej za słuchawkę telefoniczną. W nowym klaserze włoży trójkąty obok węgierskich rombów, już to sobie wyobraża.
Jacek jest o parę lat starszy i często gada o dziewczynach, ale co to chłopca obchodzi? Co tam baby, dobre są do ciągnięcia za warkocze i wrzucania chrabąszczy za bluzkę. To też nie zawsze, bo piszczą i skarżą się pani nauczycielce. Bawią się lalkami, stroją je w jakieś szmatki, przebierają, kołyszą, jakby to były żywe dzieci. Głupie one czy co? Nie ma to jak chłopaki. Można razem postrzelać z karbidówki albo z klucza, włazić na drzewa albo ścigać się na rowerach. One też jeżdżą, ale na damkach, a wsiadają po babsku, przekładając nogę przodem. Kiedyś Stasiek przyjechał na takim, wszyscy się z niego śmiali. Albo coś sobie dziewczyny szepczą i chodzą, trzymając się pod ręce. O czym one tak bez przerwy gadają? Co sobie wypisują w pamiętnikach? Obnoszą się nimi, wymieniają i znowu coś szepczą albo chichoczą jak głupie. Plotą warkocze, zawiązują kokardy, kręcą głową przed lustrem, wkładają wypłowiałe koronki babci i buty na obcasach, w których potem nie mogą chodzić. Jakiś inny porąbany świat. Cieszy się, że jest chłopakiem.
Świat, a właściwie wszechświat, który pokazywała chłopcu pani Paulina, przerażał, a zarazem fascynował malca. Jeszcze pod wrażeniem niedawnego tonięcia i osłabiony chorobą był bardziej podatny na mistyczne wizje. Kiedy był chory, pani Paulina troskliwie się nim zajmowała, podając aspirynę, mleko z miodem i wywar z liści malin. — Pij Wituś, pij, to szybciej wyzdrowiejesz.
— Wituś? Przecież ja się nie nazywam Witek.
— Dla mnie zawsze byłeś Witkiem i Witkiem pozostaniesz.
Chłopiec patrzył na panią Paulinę zdziwiony, ale jak tak mówi, to pewnie tak jest — pomyślał — wierzył jej bez granic.
Kiedy się nudził, siadała przy łóżku i opowiadała różne historie, głównie religijne. Była osobą głęboko wierzącą, codziennie chodziła do kościoła, a jej pobyt na ziemi ograniczał się do tymczasowej fizycznej obecności, myślami już dawno żyła w innym świecie.
Według pani Pauliny światem rządziły proste prawa i jasne reguły; przekleństwo dla złych, zbawienie dla prawych. Reszta była nieistotna. Nagle wszystko to, co chłopca otaczało lub o czym marzył, było bez znaczenia: rower, nakręcany samochód, papużka, trampki… Wszystko to zniknie na sądzie ostatecznym. — Wszystko? — zapytywał. — Tak, tylko ludzie pozostaną — potwierdzała pani Paulina. Staną nago przed Panem, a On ich będzie sądził. Najpierw zapanuje kompletna ciemność, potem noc rozświetlą gigantyczne pioruny, z jasności spłyną anioły i zatrąbią na wszystkie strony, ogłaszając koniec świata. Witek przypominał sobie wizerunki z wielkich obrazów, łunę nad horyzontem i anioły trąbiące zza obłoków. Oczyma wyobraźni widział pustynne pagórki, na nich niekończący się sznur nagich mężczyzn, kobiet, starców i dzieci, małych i dużych, pięknych i brzydkich, kolegów, nieznajomych, tych, którzy umarli przed wiekami, i tych, co żyją teraz. Nad nimi pilnujące porządku anioły wzywające przed sąd kolejnych kandydatów do zbawienia. Wizerunek, który pani Paulina potrafiła tak plastycznie namalować, przerażał chłopca. Podziwiał spokój, z jakim to opowiadała. Musiała być pewna swojego wyroku i niewątpliwie się nie myliła. Dlatego wyczekiwała tego dnia z utęsknieniem. Wiedziała, że wreszcie skończy się jej ziemska tułaczka i wstąpi do raju.
Jednak Witek jeszcze nie był gotowy na zbawienie, a gdyby dostał czerwony rower z przerzutką, byłby w raju już teraz, bez kolejki i bez sądu. Z drugiej strony wizja pani Pauliny dawała mu bezsporny doczesny komfort, praktyczne pocieszenie. Jeżeli nie miał wymarzonego roweru z przerzutką albo zielonej papużki, to nie szkodzi. Przedmioty są błahe, kruche i nietrwałe, i tak ich nie będzie na sądzie ostatecznym. Miał też poczucie bezpieczeństwa, jeśli tutaj coś nie wyjdzie, to jest jeszcze druga szansa.
Minęło kilka lat. Witek zamieniał się w chłopaka. Jednym z objawów dorastania było dostrzeganie dziewcząt. Istoty, które kiedyś były obiektem kpin albo w ogóle były pomijane, nagle okazały się przedmiotem marzeń i pragnień. Przynajmniej niektóre z nich. W tym kontekście zabawy szkolne dawały szansę poznania dziewcząt z innych klas, czasami nawet z innej szkoły. Witek uwielbiał te zabawy i czekał na nie z utęsknieniem. Zbliżająca się impreza miała szczególny urok, bo był to bal maskowy. Z pieczołowitością rozpoczął przygotowywania, a konkretnie skompletowanie stroju. Postanowił przebrać się za kowboja. Znajomość Mikiego okazała się tu bezcenna. Pośród wielu przedmiotów z zachodnich Niemiec znajdowały się wspaniałe rekwizyty, rzeczy niezbędne do stroju kowboja, pas z dwoma koltami z prawdziwego plastiku i koszula z rysunkami kowboi na koniach. Witek poprosił mamę, żeby mu uszyła czarną maskę na oczy. Stając przed lustrem w pełnym stroju, był dumny ze swojego wyglądu, niemal wierząc w swoją autentyczność.
Kiedy wszedł na salę, wydawało mu się, że wszyscy patrzą z podziwem, może nawet z lekkim strachem, tylko na niego. Na scenie siedzieli muzycy, już lekko posiwiali, ale przecież nie to było istotne. Na jednym końcu sali usiedli nauczyciele, tuż obok sprzedawano w stoisku oranżadę i batoniki. Na ławkach pod ścianą siedziały dziewczęta, po drugiej stronie, pod ścianą, stali chłopcy. Na tym etapie bezpośrednie proszenie dziewcząt do tańca jeszcze nie było praktykowane. Zwykle dwie dziewczyny zaczynały tańczyć razem, ruszało do nich dwóch chłopców, klaśnięciem dłoni oznajmiając, że to „odbijany”. W ten sposób tworzyły się normalne pary taneczne.
Kowboj stał z kolegami i przyglądał się siedzącym dziewczętom, szczególnie tym nieznanym z innych klas. Na dźwięk muzyki wiele z nich parami ruszyło do tańca. Nagle jego wzrok padł na dziewczynę, której dotąd nie widział. Zapewne początkowo to strój przyciągnął jego uwagę. Nieznajoma przebrana była za Cygankę, z obszerną kolorową spódnicą i szeroką chustą na ramionach, ale była to zaledwie otoczka pięknej dziewczyny. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Musi ją poznać, musi z nią zatańczyć.
Jednak pozornie prosty zamiar nie był łatwy do zrealizowania. Witek nie umiał tańczyć wchodzącego w modę „rocka”, pozostawały tylko tango lub walc. Te niestety nie cieszyły się popularnością wśród młodzieży, toteż orkiestra grała je rzadko. Następnie należało odbić parę z Cyganką i tak wycyrklować, żeby to ona, a nie jej koleżanka przypadła właśnie jemu. Było kilka podejść, niestety wszystkie nieudane; albo inni chłopcy wystartowali przed nim, albo to właśnie koledze trafiła się piękna Cyganka, albo grali samego rocka. A czas naglił, niektórzy już wychodzili do domu, inni rezygnowali z tańców.
Witek namówił kolegę na następne podejście, z tym że to on zatańczy z Cyganką. Perkusista zapowiedział ostatnie tango. Witek z niepokojem obserwował orkiestrę. W momencie, kiedy muzycy przygotowali instrumenty, stał na baczność niczym sprinter na starcie. Kiedy zabrzmiały pierwsze takty muzyki, ruszył wraz z kolegą w stronę Cyganki, która właśnie wstawała z ławki. Nim stanęła z koleżanką na parkiecie, już chłopcy dobiegli i nareszcie chłopiec obejmował obiekt swoich marzeń.
Wiedział, że jest ładna, ale nie wiedział, że aż tak: pełne usta, zgrabny nosek i te oczy, czarne, skrzące radością. I uśmiech, zaczepny, zbójecki, kokieteryjny. Nawet imię Bianka było piękne. Nigdy nie spotkał się z tym imieniem. Wraz z jej uśmiechem do chłopca uśmiechnął się także los. Rozmowa potoczyła się sympatycznie. Z miejsca powiedział, że ona mu się bardzo podoba i pragnie się z nią jeszcze spotkać. Ku jego zdumieniu, bo dotychczas w swoich „podbojach” nie miał zbytniego szczęścia, Bianka też zwróciła na niego uwagę. „Taki kowboj — mówiła — musimy razem fajnie wyglądać, kowboj i Cyganka”.
Witek delikatnie przysunął ją do siebie. Nie opierała się. Czuł ciepło jej oddechu, miły zapach, może kremu, a może jej skóry. Kosmyk włosów muskał jego twarz. Dłoń miała drobną, delikatną, chciałby ją uścisnąć i nigdy nie puścić. Jej druga ręka spoczywała na jego ramieniu; było to dla niego oznaką intymności. Dopiero po pewnym czasie doszły do niego dźwięki muzyki. Przecież to było jego ulubione tango La Cumparsita! Chwila szczęścia przerastała jego możliwości. Kiedyś w swoich marzeniach widział taki moment, brakowało tylko czekolady, apogeum jego szczęścia to był właśnie taniec z jego dziewczyną w rytmie tego tanga i z czekoladą w ustach. W tym momencie widział tylko ją, Biankę. Dalej świat nie istniał, inne pary, nauczyciele, sala, wszystko to zlewało się w barwną mgławicę wirującą wokół Paradiso w oazie upojenia.
Nie wiadomo kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki tańca, oznajmiając koniec radości. O czym mówili? Nie bardzo pamiętał. Aha, powiedziała, że uczy się gry na wiolonczeli i że lubi czytać poezję, i że ma psa Wiarusa. I braciszka. Małego. Umówili się na spotkanie, już stojąc, chłopiec pochłaniał ją wzrokiem i już się martwił, że musi aż tydzień czekać. Jednak dominowało uczucie radości, spotka się z piękną Cyganką, z Bianką.
Umówili się na niedzielę przed budynkiem biblioteki. To był najdłuższy tydzień w życiu chłopca, każdy dzień był jakimś złośliwym zwolnieniem czasu. Nie mógł się koncentrować na lekcjach, nawet nie wychodził bawić się z kolegami na podwórku. Stawał przy oknie i wyobrażał sobie ich pierwsze spotkanie; co jej powie, o czym będą mówili, jak ona się będzie uśmiechać, może nawet weźmie ją za rękę. Całowanie nie wchodziło nawet w rachubę, aż tak daleko nie potrafił wybiec swoją wyobraźnią.
Wreszcie nastąpiła wyczekiwana niedziela, włożył najlepsze ubranie, starannie przyczesał włosy i cały spięty ruszył na miejsce spotkania. Był tam piętnaście minut przed umówioną godziną. Czas wlekł się nieludzko, niestety nie miał zegarka, musiał zaczepiać przechodniów, pytając o godzinę. Pierwszy raz była siedemnasta dziesięć. Do piętnastu minut spóźnienia to normalna rzecz, ale kiedy zapytał o godzinę następnym razem, była już za dwadzieścia szósta. Zaczął się niepokoić, co się mogło stać? Przecież chętnie przyjęła zaproszenie, nawet powiedziała „do miłego”. Może zachorowała? Może coś się stało w domu? Teraz sobie uświadomił, że nie ma żadnych namiarów, ani adresu, ani numeru telefonu, nic o niej nie wiedział. Bianka była z innej szkoły, nigdy jej przedtem nie widział i gdyby coś się stało… mógłby już jej nigdy nie zobaczyć. Nawet nie dopuszczał takiej myśli. Kiedy ponownie zaczepił przechodnia, było dziesięć po szóstej. Nie było sensu dalej czekać, godzina i dziesięć minut to już nie spóźnienie, to po wszystkim…
Z pochyloną głową ruszył w stronę domu, nie potrafił sobie poradzić z tak wielkim rozczarowaniem. Postanowił po drodze wstąpić do Jacka, chociaż jemu się wyżalić. On wiedział o tym spotkaniu i o zaangażowaniu kolegi. Przywitał go w drzwiach z uśmiechem.
— No jak poszło? Opowiadaj.
— Nie przyszła.
— Jak to nie przyszła, czekałeś na nią dwie godziny?
— Jakie dwie godziny? Godzinę i dziesięć minut.
— Chwileczkę, od której godziny czekałeś?
— Tak, jak się umówiliśmy, od siedemnastej.
— Jakiej siedemnastej, przecież sam mi mówiłeś, że byliście umówieni na szesnastą!
Witek zbladł, nie potrafił wydusić z siebie słowa. Jacek patrzył ze współczuciem, jak otworzył drzwi i wyszedł bez pożegnania. Zaczął padać deszcz, on ruszył biegiem przed siebie, prędko, jak tylko potrafił, aż dobiegł do parku, padł na ławkę. Był cały przemoczony. Ładnie ułożone włosy zmieniły się w strączki, po których spływała woda, mieszając się z chłopięcymi łzami.
Chłopak
To był przedziwny obóz. Pod każdym względem. Należy zacząć od tego, że uczestnikami była mała grupka kolegów ze szkoły: Witek, Bogdan, Janek i Marian z ósmej klasy oraz paru chłopców z klasy równoległej. W sumie było ich około dziesięciu, może dwunastu, nie jakaś ogromna liczba jak na obóz. Może w tym wszystkim nie byłoby nic osobliwego, gdyby nie fakt, że żaden z nich nie należał do harcerstwa, a obóz był oczywiście harcerski. Dla Witka była to pierwsza taka przygoda, też nie był harcerzem, więc wszystko było dla niego nowe.
Tuż przed wakacjami „poszło słowo”, że taki obóz jest organizowany i że za niewielką opłatą można wziąć w nim udział. Były tylko dwa warunki, należało zapisać się do harcerstwa i posiadać mundur: bluzę, zieloną chustę i jakieś krótkie spodenki. Na wstępnym spotkaniu w lokalnym Domu Kultury oznajmiono, że sponsorem jest wojsko, które dostarczy między innymi sprzęt: namioty, kuchnię polową i wyposażenie osobiste. To ostatnie było szczególnie ciekawe, bo były to plecaki i manierki. Sądząc po wyglądzie i zapachu, sprzęt ten pochodził z I wojny światowej. Zwłaszcza plecak — miał kształt tornistra z klapą pokrytą skórą i cuchnął stęchlizną. Trzeba go było długo moczyć w wannie, żeby nadawał się do użytku.
Ogłoszono również, że obóz jest uczestnikiem jakiejś ogólnopolskiej akcji HALMS (Harcerska Akcja Letnia Młodzieży Starszej). Dla chłopaków nie miało to znaczenia, chodziło głównie o to, że mieli brać udział w jakichś czynach społecznych. Oni oczywiście widzieli to z innej strony; jadą kumple, będą wygłupy, spanie w namiocie w lesie nad Narwią. Na dodatek dostali ładne tarcze z napisem HALMS.
Pierwszym problemem było skompletowanie ubrania. Głównym brakiem była tu bluza Bogdana. W owych czasach chłopcy żyli raczej skromnie i Bogdana nie stać było na taki wydatek. Był jednak chłopakiem przedsiębiorczym i zaproponował, żeby wszyscy razem poszli do Składnicy Harcerskiej, może tam się coś wykombinuje.
Kręcili się wokół długiej lady, aż Bogdan wypatrzył jakieś leżące za nią ubranie, nie wiadomo, czy były to spodnie, czy bluza, może coś innego. Poprosił więc kolegów, żeby „zrobili mur”. Ustawili się, jak prosił, podczas gdy on klęknął, wyciągnął rękę, szybkim ruchem schował zdobycz pod sweter i cała czwórka nonszalanckim krokiem wyszła ze sklepu. Bacznie obserwując okolicę, skręcili w uliczkę. Tam Bogdan wyjął nieznany artykuł, rozłożył. Była to bluza! Przymierzył. Pasowała idealnie. Czyż nie był to nieodzowny znak, że obóz zapowiadał się rewelacyjnie? Dzisiaj pąsowieją na samo wspomnienie niecnego czynu. Może w jakimś stopniu tłumaczy ich historia i sztuka. Tak, bo pamiętali krótką instrukcję cytowaną przez jednego z bohaterów filmu Wajdy: „pięć minut strachu i charakter w nogach”.
Po kilku spotkaniach i przygotowaniach nadszedł wyczekiwany dzień wyjazdu. Pod Dom Kultury przyjechała ciężarówka star 20 i tu doznali pierwszego szoku. Połowę platformy, bo tam mieli siedzieć pasażerowie, zajmowała ogromna kuchnia polowa, gigantyczne koła miały pewnie półtora metra średnicy! Kuchnia ta musiała służyć w I wojnie światowej. Trzeba ją było dobrze przymocować, żeby w czasie jazdy nie przetoczyła się na dzielnych pasażerów. A jeździło się wtedy swobodnie, na otwartej platformie, wiatr rozwiewał włosy, targał chustami. Nie było żadnych ławek, o pasach nikt nie słyszał. Jadący starali się piosenkami i krzykiem zagłuszać warkot silnika i pęd wiatru. Podróż minęła szybko i już wczesnym popołudniem drużyna stanęła na brzegu leniwie rozlanej Narwi. Zaczął się obóz.
Wszyscy przeczuwali, że będzie super, ale nie aż tak super. Ciężarówka zatrzymała się kilkaset metrów przed obozem, tuż obok sąsiadującego ośrodka PTTK. Po rozładowaniu plecaków, namiotów i reszty sprzętu pozostała kuchnia polowa. Szofer, druh oraz wszyscy chłopcy powoli przeholowali tę kolubrynę z ciężarówki na ziemię, a właściwie na piasek, bo taki był grunt. Ciężarówka odjechała, a grupa próbowała przepchać kuchnię do obozu. Nikt nie wiedział, ile to draństwo ważyło, ale kuchnia ugrzęzła w piachu i żadną siłą nie dało się jej przesunąć nawet o milimetr. Te próby zajęły całe popołudnie, nie pozostawiając czasu na rozbicie obozu. Perspektywa spania pod gołym niebem była powodem wesołego nastroju, którego jednak nie dzielił druh.
Miał on około pięćdziesięciu lat, był niewysoki, przysadzisty, nosił długie ciemnozielone szorty i podkolanówki, co przy jego kaczych nogach wyglądało pociesznie. Chodził w czapce z przydługim daszkiem, który śmiesznie drgał, kiedy druh był zdenerwowany, niestety, zbyt często. Towarzyszyła mu jego mała córeczka Marcysia w wieku ośmiu lat. Dziwne to było, ale co tu nie było dziwnego? Później dołączyła do obozu „meteorolożka”, też niby druhna, która miała nadzorować pomiary meteorologiczne. Oczywiście trzonem obozu była grupa „czterech” i koledzy z sąsiedniej klasy.
Druh prędko pojął, że pierwszej nocy obozowiska nie będzie, więc zarządził rozstawienie pryczy w lasku pod gołym niebem. Te brezentowe łoża też były darem od wojska, ale już chyba pochodziły z II wojny, bo nawet tak nie cuchnęły i dało się na nich spać.
Oczywiście szum wody, gwiazdy nad głową i przygoda już pierwszego dnia wprawiła grupę w wesoły, wręcz szampański nastrój. Druh krążył pomiędzy pryczami, przywołując zastęp do ciszy, ale ciągle to tu, to tam wybuchały salwy śmiechu. Jedna z nich była szczególnie głośna. Początkowo nikt nie wiedział, co się stało. Dopiero po chwili, kiedy druh się potknął i wywalił na ziemię, ukazała się rozciągnięta pomiędzy pryczami linka i rozległ się głośny śmiech. Tym razem daszek nie drgał, bo czapka leżała na ziemi obok jej właściciela. To, co się stało potem, pewnie było pierwszym tsunami na ziemi. Druh miotał się, to znowu rozcierał otarte kolana. Wrzeszczał jak opętany.
— Zastęp wstać! Ubrać się i biegiem do mostu i z powrotem!
Biegnąc, chłopcy nie wiedzieli, czy śmiech przeszkadzał im w bieganiu, czy na odwrót. Bieg wzdłuż sennej rzeki w świetle księżyca napawał wszystkich sielskim nastrojem. Zresztą bez problemu pokonali te kilkaset metrów.
— Widzieliście go, jak się podnosił — mówił przez śmiech Witek — całą twarz miał w piasku.
— A co na to Marcysia? — zapytał Janek.
— Też się śmiała — odpowiedział Bogdan.
— Słuchajcie chłopaki — zaczął Witek — jeszcze nie minęła doba, a tu już takie jaja. To co dopiero będzie, jak się sprawy rozwiną?
Niestety (dla druha) bieg ten nie ugasił młodzieńczego entuzjazmu i radości życia. Dopiero po kolejnym biegu wszyscy uznali, że trzeba trochę pospać, bo nazajutrz będzie rozbijanie obozu. Jednak spanie też nie poszło gładko. Okazało się, że nawet w letnią noc tuż przy rzece, na brezentowym łożu, jest bardzo zimno. Potem doświadczeni pierwszymi próbami wszyscy zakładali na siebie całą zawartość plecaka i mimo to nie było za gorąco.
Nowy dzień zaczął się od ustawienia kuchni polowej. Za pomocą desek i z udziałem pracowników PTTK udało się wreszcie przeholować ten relikt wojennych bojów i kuchnia stanęła przy obozowisku, skąd już się nigdy nie ruszyła. Potem było rozbijanie namiotów; trzy duże „dziesiątki” z wysokim masztem pośrodku, można było w takim namiocie spokojnie stanąć. I tu kolejny szok. Namioty były nowiusieńkie, prosto z fabryki. W jednym z nich zakwaterował się druh z Marcysią, potem dołączyła meteorolożka. W drugim był Witek i jego kumple, a w trzecim reszta chłopaków.
Trzeba przyznać, że obóz prezentował się wspaniale; był położony kilkanaście metrów od rzeki, w młodym lasku, pośrodku było wielkie ognisko, wokół niego trzy zgrabne namioty. Po pierwszym obiedzie druh wezwał wszystkich na zebranie, na którym przedstawił czekające ich zadania, ponieważ uczestnicy byli częścią większej akcji społecznej. Program był imponujący, dla chętnych przygód nastolatków była to obietnica dalszych wrażeń.
W planie były wyprawy do pobliskich gospodarstw, gdzie należało badać stan higieny wody w studniach. Następnie w czynie społecznym zastęp miał wybudować wiklinowy płot dla przedszkola w pobliskim miasteczku. Najbardziej wymagającym zadaniem miały być regularne pomiary temperatury wody i powietrza, co dwie godziny przez całą dobę. Wszyscy mieli na zmianę czuwać całą noc z termometrem w ręku. Później się okazało, że towarzyszyły temu pewne nieprzewidziane atrakcje. Wreszcie ostatnim zadaniem było goszczenie przepływających spływów. Obóz ten był stanicą na szlaku wodnym z Pisy. Zapowiadało się imponująco.
Mimo pewnych osobliwości, jak wyjątkowo mała grupa uczestników, wiekowa kuchnia czy udział wojska, obóz spełniał większość warunków obozowej tradycji. Był maszt, na który przy porannym apelu podnoszona była flaga, było wspaniałe ognisko, no i instytucja już wtedy rzadka — latryna. To chyba sam druh wybrał dogodne miejsce. Było to małe przerzedzenie wśród gęstych krzaków, do którego był dostęp tylko jedną ścieżką. Właśnie tam chłopcy wykopali podłużny, głęboki dół. Nad nim skonstruowano przemyślną budowę składającą się z belek wspieranych na wbitych w ziemię krzyżakach, tak że na jednej z belek można było wygodnie usiąść, opierając się na drugiej, wyżej położonej belce. Na końcu ścieżki leżała duża gałąź. Kiedy była położona w poprzek, oznaczało to, że toaleta jest zajęta. O dziwo, owo proste urządzenie higieniczno-sanitarne zdawało egzamin praktyczny, jednocześnie kryjąc w sobie niezwykły walor rozrywkowy, ale o tym później.
Pod koniec pierwszego dnia większość prac przygotowawczych została ukończona; namioty zostały okopane, stanął maszt, nowiuteńka latryna kusiła swoją niepowtarzalną spójnią z przyrodą, kuchnia polowa stanęła z boku, aby nie zakłócać uroku miejsca. Teraz chłopcy mogli się spokojnie przyjrzeć jeszcze jednemu darowi wojska: łodzi powszechnie zwanej łajbą. Oczywiście była w kolorze ciemnozielonym, szeroka, z paroma ławkami i wiosłami w dulkach (grupa z dumą powtarzała nowo poznane słowo). Na widok tego cacka młodzieńcza fantazja szybowała w obłoki, bo czegóż by teraz nie można zrobić?
Jurek z drugiego namiotu był nieco starszy od reszty, ale nie tym imponował. Jego niezwykłym walorem było posiadanie aparatu fotograficznego marki Druh. Aparat ten był chyba wtedy jedynym polskim produktem o niezwykle prostej konstrukcji z bakelitu, niewiele różniącej się od pierwszych aparatów skrzynkowych. Kogo to jednak obchodziło, ważne było, że robił zdjęcia! A to klasyfikowało Jurka do innej grupy ludzi, do elity, wszyscy zabiegali o jego przyjaźń. Jednak to Michał był jego dawnym kumplem, jeszcze z czasów, kiedy nie posiadał tego wspaniałego sprzętu. Obaj chłopcy byli niezwykle wrażliwi na piękno natury, a rzeczny krajobraz aż kusił swoim urokiem.
Podczas popołudniowej przerwy w zajęciach postanowili poszerzyć swoją znajomość okolicy i utrwalić obraz na kliszy. Cichaczem wsiedli do łajby i nie mówiąc nic nikomu, popłynęli w górę rzeki, ale, jak powiadają, głupota ludzka i miłosierdzie boskie nie mają granic. Przecież nie było szansy, żeby nielegalna wyprawa, zwłaszcza łódką, jednak niebezpieczna, uszła uwagi władz. Druh czekał na nich na skarpie nad brzegiem wody. Rozmowa była krótka, obaj miłośnicy przyrody mieli rano opuścić obóz. Niewielki skład drużyny stał się jeszcze mniejszy. Ten nieszczęsny epizod był oczywiście źródłem śmiechu, ale i sygnałem ostrzegawczym, że wielka frajda ma jednak swoje granice.
Początkowo obóz żywił się w stołówce PTTK, jednocześnie usiłowano opanować używanie kuchni polowej. Właściwie próby były dwie, pierwsza i ostatnia. Ambitnym zamiarem wodza było ugotowanie ryżu. Do ogromnego kotła w kuchni wrzucono odpowiednią jego ilość, zalano wodą i rozpalono ogień. Nie wchodząc w szczegóły i procedury, wynikiem był swąd spalenizny i cztery centymetry zbitego w gulę przypalonego ryżu. Jeszcze wtedy nikt nie podejrzewał, jak ważną funkcję spełni później ta zbita warstwa straconego obiadu.
Po początkowym zamieszaniu życie obozowe potoczyło się równym rytmem. Dołączyła druhna meteorolożka, ustalono nocne i dzienne dyżury z termometrem oraz plan „wypraw rozpoznawczych”. Druh podzielił uczestników na dwuosobowe grupy i w tych składach odwiedzano chłopskie chaty. Celem tych wywiadów było określenie stanu studni, szczególnie jej położenie względem wychodka. Młodzi „inspektorzy” chodzili z zeszytem, ołówkiem i z dumną miną krokami odliczali odległość od studni do wygódki. Odchylając na bok żurawia, zaglądali do studni i wąchali, nawet próbowali wodę.
Miejscowi traktowali ich bardzo poważnie, często gościli śmietaną albo serem z mlekiem. Lubili dzielić się z „miastowymi” swoimi losami. Ich życie musiało być bardzo monotonne, bo w swoich opowieściach powracali do czasów wojny, jakby to było wczoraj: „Niemce byli straszni, w tych swoich wypucowanych butach, okrutni i ponurzy, ale najgorsze to byli Ruskie. Chamy prosiaka zarżnęli, do baby się dobierali, gorzałkę wypili do dna, cały sad spalili, poszły wszystkie jabłonie. I po co to panocku, po co?”. Wracając do obozowiska, chłopcy zastanawiali się, jak to jest możliwe, że po trzynastu latach ostatnim wydarzeniem w ich świadomości była wojna i jej okrutne piętno.
Po spełnionej misji szli weseli wiejską drogą pomiędzy polami żyta. Nagle zatrzymał się pełen siana wóz drabiniasty. Woźnica zapytał, czy może ich podwieźć. Ofertę przyjęli z entuzjazmem, bo do obozu było dość daleko. Położyli się na górze siana i patrząc na przesuwającą się mozaikę zielonych liści na tle nieba, mrużyli oczy, to znów je otwierali, igrając z promieniami słońca w koronach drzew.
— To jest życie — powiedział Marian.
— Myślisz, że tak jest w raju? — zapytał Witek.
— No.
— A obłoki nie zawalą się pod wozem drabiniastym?
— Głupiś? Już Pan Bóg tego dopilnuje.
— Myślałem, że tam się siedzi i słucha chórów kościelnych.
— To wieczorami, po zachodzie słońca.
— Więc jednak?
— Trochę trzeba, ale rano znowu na wóz.
— I siano też będzie?
— Wszystko musi być. Jak niebo, to niebo.
— No a — Witek zawahał się — a jakieś dziewczyny się znajdą?
— Z tym może być gorzej. Wiesz, tam jest czystość, same dziewice.
— Więc trzeba będzie od czasu do czasu skoczyć do piekła.
— Na to wygląda.
— A jak nie wpuszczą z powrotem?
— Trzeba będzie kombinować.
— Jak na ziemi?
— Dokładnie!
Nazajutrz gościł w obozie pierwszy spływ, chłopcy i dziewczęta, około dwudziestu osób. Przypłynęli na płaskich, szerokich łodziach i rozbili namioty obok obozowiska. Wieczorne ognisko nabrało szczególnego uroku, bo mieli gitarę i znali wiele piosenek obozowych. Chłopcy oczywiście maksymalną uwagę poświęcali dziewczętom, mając jednocześnie świadomość, że te najlepsze są już na pewno „wyjęte”. Bogdan, patrząc bezczelnie na siedzącą po drugiej stronie ogniska piękną Joasię, wyszeptał: „a co pomarzyć nie można?”. Zresztą nie on jeden marzył, wszyscy byli ciekawi płci przeciwnej, taki już wiek.
Kolejnym przyczynkiem nie tyle do marzeń, ile do tematów męsko-damskich, stała się grupka kempingowa, która rozbiła dwa namioty na sąsiedniej polance. Może grupka to zbyt wiele powiedziane, były to dwie młode pary. Bardzo ładna Halina z takim sobie facetem. Był trochę od niej niższy, cherlawy i nosił silne szkła. Natomiast jego kolega wyglądał na sportowca; przystojny, zwinny i pełen werwy. Jego towarzyszką była zupełnie nieciekawa Jadzia. Zjawisko to wszystkich nurtowało, wreszcie Bogdan nie wytrzymał i zagadnął przy obieraniu ziemniaków.
— Jak to jest, taki super facet ma taką zamazaną sierotę, a ten lebiega rewelacyjną laskę.
Janek, który był nieco starszy od kolegów, uśmiechnął się znacząco — chłopak ma inne walory, niewidoczne dla oka, przynajmniej nie dla naszego oka.
Bogdan zmieszał się — jakie znowuż atuty?
— Chłopaki, powiedzcie mu — zaśmiał się Janek.
W tym momencie pojawiła się meteorolożka.
— Co wam chłopcy tak wesoło? Powiedzcie, może i ja się z wami pośmieję.
— A nie, my tylko tak, Bogusiowi dajemy korepetycje z nauk przyrodniczych — i znowu salwa śmiechu.
Następnymi gośćmi byli żołnierze, widocznie z jednostki, która ten obóz sponsorowała. Był tam jakiś starszy rangą oficer, jego adiutant oraz szofer Józek. Pan Józef, bo tak go nazywano, zakwaterował się w namiocie Witka, gdzie mu koledzy rozstawili wolną pryczę. Był to swój chłop, nie silił się na intelektualne rozmowy, często rzucał niecenzuralne słowa, których harcerze nie używali publicznie. Druh na ich dźwięk, zwłaszcza w obecności córki, pienił się ze złości i prosił oficera, żeby upomniał podwładnego. Wtedy pan Józef powtarzał te same słowa szeptem.
Wieczorem, rozbierając się do spania, niesforny szofer zapytał, czy w nocy jest zimno? Chłopcy odpowiedzieli mu bez wahania, że skąd, noce są tu ciepłe. Pan Józef ufny w słowo harcerza położył się pod kocykiem w krótkich porteczkach i podkoszulku. Kiedy zgasło światło, chłopcy założyli na siebie wszystko, co mieli w plecakach, i opatulając się dwoma kocami, chichotali po cichu. Rano pierwszy wstał pan Józef, rześko wyskoczył z pryczy:
— No jak się spało, chłopaki?
Oni cicho sza, udawali, że śpią, czekając na lawinę przekleństw zmarzniętego gościa. Nic takiego nie nastąpiło. On ubierał się, pogwizdując pod nosem, po czym wyskoczył na zewnątrz i zaczął robić przysiady. To ich zmroziło do reszty, bardziej niż cała noc.
Następnego ranka cały zastęp popłynął na pobliską wyspę wycinać wiklinę. W ramach czynu KIMB mieli ją przeznaczyć na płot wokół przedszkola. Do wycinania dostali długie maczety. Dzień był słoneczny, więc wszyscy rozebrali się do spodenek i ochoczo zabrali się do pracy. Nagle rozległ się krzyk Witka. Koledzy przybiegli zobaczyć, co się stało. On skakał, wymachując rozpaczliwie rękami. Jak się okazało, oganiał się od os, które zaatakowały go z wyjątkową zaciętością, widocznie naruszył ich gniazdo. Reszta oczywiście w śmiech, ale Witek wyraźnie nie dzielił ich radości. W pewnym momencie krzyknął głośniej. Jak się okazało, został parę razy ukąszony w bardzo czułe miejsce. Wreszcie udało mu się wyrwać z osiego obłoku i podbiegł do kolegów. Odchylił na bok spodenki, ukazując zaczerwienione miejsca ukąszenia, które po chwili zaczęły puchnąć. I nie wiadomo, co było głośniejsze, jego przekleństwa czy śmiech chłopaków.
— Płyniemy do obozu — powiedział po chwili — musimy coś z tym zrobić.
— Usmażyć czy ugotować? — zapytał Bogdan — bo jajo bardziej przypomina burak.
— Nie bądź taki wesołek, chciałbym zobaczyć, jak ty byś się czuł, gdyby tak ciebie…
Weszli do namiotu, w którym właśnie pan Józek pakował plecak.
— No co chłopaki, co jest grane?
Kiedy mu opowiedzieli, co się stało, zaczął się śmiać. Wreszcie, kiedy opanował śmiech, powiedział:
— Na ugryzienie osy najlepszy jest okład z zsiadłego mleka.
— To może niech pan poprosi w PTTK-u, na pewno mają — powiedział roześmiany Bogdan.
Pan Józek pobiegł do kuchni i wkrótce wrócił z pełnym naczyniem. — Wkładaj jaja do środka — powiedział. Koledzy znowu w śmiech. W tym momencie wchodzi druhna meteorolożka i pyta:
— Co wam chłopcy tak wesoło? — A oni, że Witka osa ukąsiła. Ona zaniepokojona nie widzi w tym nic śmiesznego, więc Bogdan wyjaśnia z całą powagą:
— Cierpi chłopak, może by mu druhna zrobiła opatrunek, pokaż druhnie, gdzie cię ukąsiła. Nie wstydź się. Przecież harcerz wstydzi się tylko kłamstwa, a ty nie masz nic do ukrywania.
Gdyby spojrzenie potrafiło zabić, leżałoby tu parę trupów.
Nie wiadomo, czy zsiadłe mleko faktycznie podziałało, czy też żądła umarły naturalnym biegiem rzeczy, ale następnego dnia Witek był gotowy do dalszej akcji. I całe szczęście.
Po pierwszym niefortunnym wypłynięciu łodzią nikt się nie odważył na podobne ekscesy. Zresztą nie było potrzeby, bo często posługiwano się łodzią do załatwienia różnych spraw. Ulubionym „rejsem” była wyprawa do pobliskiego miasteczka na targ. Tam prosto od chłopów kupowało się jarzyny, jaja i nabiał. Ten ostatni był źródłem szczególnej radości, bo kupując ser lub śmietanę, towar należało spróbować, a zwykle jeden kęs nie wystarczał. Bogdan był tu mistrzem, przeżuwając biały serek, ostentacyjnie mlaskał i prosił:
— Może pani dać jeszcze kawałek, jakoś nie mogę się wczuć w smak.
Idąc tak od straganu do straganu, chłopcy delektowali się białymi delicjami. Na szczęście to jakoś nie martwiło sprzedawców, bo ostatecznie następował znaczny zakup.
Pewnego dnia na rynku zaczepiło chłopców dwóch facetów:
— A wy chłopaki skąd? — zapytał ten w czapce z daszkiem.
— Na obozie jesteśmy, tu niedaleko.
— A dziewczyny tam są?
— Nie, to tylko męski obóz — odpowiedział Witek.
— Chwileczkę, niezupełnie — wtrącił Janek — jest u nas druhna meteorolożka.
— Nieważne, czy meteorolożka, czy traktorzystka, ale czy, no wiecie, dobra sztuka?
— Bo ja wiem — powiedział Witek — pewnie i niebrzydka, ale ma straszne zachciewajki.
Nieznajomi zaśmiali się — to my już ją wyleczymy.
Bogdan patrzył na nich zdezorientowany. Janek klepnął go po ramieniu:
— Młody jesteś, podrośniesz, zrozumiesz.
Na wieczornym apelu druh poprosił o uwagę, bo miał coś ważnego do zakomunikowania. Wszyscy wytężyli słuch, a on korzystając z pełnego skupienia, oznajmił, że nazajutrz będzie tu gościł spływ harcerski. W związku z tym organizujemy wieczorne ognisko. Druh miał nadzieję, że obóz stanie na wysokości zadania, zwłaszcza że przypłynie zastęp harcerek. Na to wyrwał się głośny okrzyk, aż zadrżała flaga na maszcie. Druh poprosił tych, którzy zwykle występują, żeby przećwiczyli swoje popisowe występy, podczas gdy reszta przyniesie chrust i przygotuje ognisko. Namiot Witka znalazł się w tej drugiej grupie.
Zaraz po śniadaniu cała czwórka przygotowała łajbę i ruszyła w górę rzeki, gdzie poprzednio odkryto „furę chrustu”. Dzień zapowiadał się gorący, a perspektywa goszczenia całego zastępu dziewcząt rozpalała młodzieńczą wyobraźnię do temperatury wrzenia. Toteż raźno machały wiosła, aż trzeszczały dulki. Pokrótce łódź napełniła się chrustem wysoko powyżej burty i leniwie dryfowała w dół rzeki. Słońce rozgościło się już na dobre, a ciepła woda aż kusiła, żeby do niej skoczyć. Oczywiście bez nadzoru druha było to niedozwolone. Mokre spodenki mogłyby zdradzić takie zachowanie i kto wie, jakby się to mogło skończyć. Mistrzem od pomysłów był niewątpliwie Bogdan.
— Kąpiemy się na golasa — rzucił, wiedząc, że ten temat nurtuje wszystkich.
Hasła nie trzeba było powtarzać. Po chwili słońce ujrzało cztery gołe pośladki i roześmiane gęby niesfornych chłopaków. Trzymali się blisko łódki, bo płynęła bez steru i należało ją jakoś prowadzić. Jednak nie dane im było długo cieszyć się chwilą, bo nastąpiły pewne komplikacje. Prąd zepchnął łajbę wraz z załogą w przybrzeżne sitowie. Śliskie łodygi oplatały gołe ciała, łahocąc je, co powodowało salwy śmiechu i chęć szybkiego powrotu na pokład. A to wcale nie było takie proste, bo należało chwycić burtę i mocno podciągnąć się do góry. Jak na złość nagle ukazała się idąca brzegiem wycieczka. W tych warunkach nie było mowy o eksponowaniu nagich ciał, a łachotanie sitowiem po intymnych organach wywołało taki śmiech, że nikt nie miał siły się podnieść. Wycieczkowicze ze zdumieniem patrzyli na czterech roześmianych wariatów, nie widząc żadnych powodów do głupiego śmiechu. W końcu zniknęli w lasku, a chłopakom udało się wgramolić do łódki i wyprowadzić ją na otwartą wodę.
W tym czasie w obozie trwały intensywne przygotowania na przyjęcie gości. Koledzy ustawiali wielki stos patyków i gałęzi. W miarę jak się ściemniało, a konstrukcja nabierała imponujących rozmiarów, wzrastało radosne podniecenie. Wokół ogniska układano derki i koce, przyniesiono ziemniaki do pieczenia.
Przybycie harcerek powitano głośnymi wiwatami, podczas gdy one nieśmiało zerkały na oczekujących gospodarzy. Tuż za nimi pierwsze komary potwierdziły swoją obecnością, że wieczór odbędzie się zgodnie z wszelkimi regułami. Tak też się stało. Bo kiedy druh wyszedł na środek, wyjął z kieszeni pudełko zapałek, umilkły rozmowy i wszyscy wstrzymali oddechy. Chociaż rozpalenie ogniska jedną zapałką nie było sprawą życia i śmierci, wszystkie oczy wpatrzone były w ręce druha. Tylko on był zupełnie spokojny i pewien wyniku. I nie mylił się. Po krótkim draśnięciu zapałka błysnęła żwawym płomykiem, zajęły się drobne gałązki, za nimi wyschnięte igły i w ciągu paru sekund języki płomieni przebijały się przez wysoki stos. Ciemne sylwetki siedzących wokół ogniska nabrały kolorów, na ich twarzach odbijały się barwy płomienia, w oczach zabłysły iskierki, od ognia i z radości. Wszyscy odetchnęli z ulgą i mogli się spokojnie oddawać polowaniu na komary, cichym rozmowom i żartom. Kolejne popisy kolegów dostarczały na przemian to śmiechu, to wzruszeń. Dziewczęta również przygotowały występy, zwłaszcza ich śpiew zachwycił słuchających.
Występy artystyczne nie były jedyną atrakcją wieczoru. Podczas gdy w pełnym blasku płomienia popisywali się artyści, widzowie szukali dodatkowych wrażeń. Ukryci w cieniu przemieszczali się nieznacznie; a to komary gryzły lub było im za gorąco albo szukali koca. I kiedy ze sceny płynęły nastrojowe kancony, na widowni pojawiły się pary. Tu ręka chłopca objęła dziewczynę, gdzie indziej, niby przed komarami, dwie głowy skryły się pod kocem. Odważniejsi posuwali się nawet dalej. Ci bardziej romantyczni zadzierali głowy i trzymając się za ręce, patrzyli na gwiazdy; na Wielki Wóz, na Drogę Mleczną. Nie potrafili ogarnąć ogromu wszechświata na tle strzelających w niebo iskier, równie pięknych, lecz jakże nietrwałych, niczym ich własne życia. Zdawało się, że starczyłoby unieść rękę, by dotknąć migających gwiazd, mocniej podskoczyć i chwycić księżyc. Siedzący wsłuchiwali się w starą pieśń o żołnierzu, który śni ostatni sen, i o dziewczynie, która się chłopca nie doczeka. Słowa mieszały się z pomrukiem rzeki i strzelaniem iskier. Od wody powiało chłodem, zniknęły komary. Widocznie nadszedł czas, by stanąć kręgiem wokół gasnącego ogniska i zaśpiewać Idzie noc… Po czym chłopcy i goście padli na swoje prycze i usnęli, nim ich głowy dotknęły poduszek.
Rano gospodarze ochoczo przygotowali dla dziewcząt jajecznicę i kawę zbożową, lecz to chleb z miejscowej piekarni był obiektem zachwytu; chrupka skórka, no i ten zapach! Chleb był faktycznie pyszny. Paru starszych kolegów z drugiego namiotu, korzystając z miłego nastroju, wymieniło adresy, były zażenowane śmiechy i zarumienione policzki. Stojąc na skarpie, cały obóz żegnał odpływające dziewczyny, aż łódki zniknęły za zakrętem. Nawet druh posmutniał. Czyżby w tym wyschniętym sercu tliły się jakieś resztki męskości?
Okazało się, że tak. Może nie w tym wymiarze, ale jego absolutna władza zatriumfowała złowrogo na wieczornym apelu. Przy załatwianiu jakiejś sprawy w sąsiednim ośrodku PTTK urzędniczka zapytała go, czy przypadkiem nasi chłopcy nie płynęli wczoraj rano obok pełnej chrustu łodzi? Dziwnie się zachowywali i śmiali się, aż ptaki sfruwały z drzew. Druh spojrzał na wiadomą czwórkę z takim wyrzutem, że chcieli się schować pod ziemię.
— Czy macie coś do powiedzenia? — zapytał. Cztery spuszczone głowy były jedyną odpowiedzią.
— Więc tak — ciągnął, cedząc każde słowo — Bogdan i Marian przez tydzień myjecie obozowe naczynia i obieracie ziemniaki. A wy — spojrzał na Janka i Witka — jutro po porannym apelu czyścicie kuchnię polową. Ma się błyszczeć. Cała!
Janek i Witek spojrzeli na siebie. Oczami wyobraźni zobaczyli ogromny kocioł z czterema centymetrami przypalonego ryżu. Podczas gdy w ich sercach rodził się bunt i wola zemsty, koledzy z drugiego namiotu patrzyli na nich z politowaniem.
Poczucie niesprawiedliwości potęgowało się, kiedy klęcząc, usiłowali wyskrobywać skrzepniętą, już teraz nieco cuchnącą masę. Próbowali łyżki, noży, z brzegów wydłubywali ryż palcami. W pewnym momencie obok kuchni stanęła Marcysia.
— Co wy tam robicie? — zapytała. Pochylony nad kotłem Janek zrobił ręką gest ukręcania głowy.
— Nie widzisz Marcysiu, myjemy kuchenkę. Tatuś nas prosił — odpowiedział Witek.
— A czy ja mogę tam wejść?
— Czemu nie? — Janek wyciągnął do niej rękę.
Mała wdrapała się na górę, weszła do środka kotła i zaczęła przebierać bosymi stopami po masie ryżowej.
— Ale fajnie — śmiała się. Nagle Janek złapał się za głowę.
— Ona ma rację, wchodzimy do środka!
Witek wyciągnął dziewczynkę z kotła i gołymi stopami zaczął rozbijać zbitą masę. Po chwili dołączył Janek. Koledzy patrzyli na nich z uśmiechem, a druh przeszedł obok z ponurą miną. W końcu udało im się wyrzucić większość zmarnowanego jedzenia. Kotłowi daleko było do idealnej czystości, ale druh uznał zadanie za wykonane, wiadomo było, że kuchnia nigdy nie będzie używana. Najbardziej skorzystały na tym ryby. O ile nie przeszkadzała im spalenizna.
Po południu „kotłownicy” położyli się na brzegu zmęczeni. Po umyciu naczyń i obraniu wiadra ziemniaków dołączyli Marian i Bogdan. Głowy oparli na rękach, słomki w ustach. Rzeka płynęła leniwie, od niechcenia, jedynie słychać było cichy plusk wody. Wierzby pochylały się nad piaszczystym brzegiem. Słońce zaczynało dotykać wierzchołków drzew na drugim brzegu. Reszta chłopaków poszła gdzieś z druhem, a zmęczeni pokutnicy delektowali się momentem ciszy i refleksji.
Jednak życie było piękne. Oni nie mogli jeszcze wiedzieć, jaki los im się trafi, ale doceniali urok chwili. I nie tylko chwili, ale całe piękno swojej młodości i beztroski. Nagrzane słońcem ciała pokrywały się łagodnym brązem opalenizny. Płuca wdychały czyste powietrze, pachniało sosnowym lasem. To szczęście może byłoby pełne, gdyby nie natrętna myśl, skrawek myśli, robak, który się wgryzał gdzieś pod czaszkę z tyłu głowy, że ta chwila nie potrwa wiecznie… Nikt nic nie mówił. Mieniąca się tafla wody miała w sobie jakąś magię, czas stanął w miejscu. W raju. Dla nich.
Długą ciszę przerwał Bogdan.
— Niedługo będzie ciemno, a ja mam lęk przed wodą po zmierzchu.
Witek się zdziwił — przecież świetnie pływasz.
— Tak, ale nie o to chodzi, to już taka tradycja rodzinna, u nas nikt nie wejdzie do wody po ciemku.
— Musi być jakiś powód.
— Jest — Bogdan usiadł, wpatrując się w płynącą rzekę — lata temu mój dziadek zarzucił sieci w rzece. Przyszedł wieczorem sprawdzić, czy coś się złapało, ale sieć zahaczyła o konar złamanego drzewa. Dziadek wszedł rozplątać sieć, sam się zaplątał i już z wody nie wyszedł.
Znowu nastała cisza. Jedynie bzykanie much i cichy plusk wody przypominały, że jednak świat nie usnął. Witek podniósł głowę, odganiając natrętną muchę.
— Kto ma dzisiaj nocną wachtę?
— Ja — odpowiedział Janek.
— Nie zazdroszczę.
— Tak, znam lepsze przyjemności. Ostatnim razem termometr wpadł mi do wody. Musiałem go po ciemku wyciągać, boby mnie meteorolożka zabiła. Tak zmarzłem, że nawet przy ognisku nie mogłem się zagrzać.
— Co mi dasz, jak ci powiem, jak sobie umilić nocną służbę? — zapytał Witek.
— Oddam ci podwieczorek.
— Wiesz, co ty możesz zrobić z bułką z miodem?
— Dobra, dobra, gadaj.
— No więc słuchajcie — zaczął szeptem Witek, a koledzy przechylili się do niego, żeby nie uronić słowa — tylko morda na kłódkę. Powiedział mi Władek, ten z drugiego namiotu, że w przerwie między pomiarami poszedł na spacer po lesie, to znaczy ścieżką na drugą polanę, tam, gdzie rozbiły się te dwie pary. Idzie i nagle słyszy szepty, sapanie, głębokie oddechy, wreszcie stłumiony krzyk dziewczyny.
— Co ty, to oni nocą…
— A co myślisz, w szachy grali?
— To znaczy mamy nocną rozrywkę?
— Tylko chłopaki. Jakby się druh dowiedział — gestem pokazał podcinanie gardła — i niech się nikt nie waży zgłaszać do druhny na ochotnika, bo się mogą pokapować. Wiadomo, że nikt nie lubi nocnej wachty.
Następnego dnia chłopaki od rana rzucili się na Janka.
— No i co? Słyszałeś coś? Działo się? Gadaj.
Janek gestem przyciszył kolegów.
— Słyszałem, ale nie to, na co czekacie.
— Jak to nie to, a co?
— Kochankowie pewnie odpoczywali po poprzedniej nocy, bo była absolutna cisza, nawet chrapania nie było słychać.
— No to co słyszałeś?
— Jak tam była cisza, to dla hecy poszedłem pod namiot druha.
— Czyś ty zwariował? — zapytał Bogdan — chyba nie podejrzewasz, że druh z meteorolożką…?
— A właśnie, że oni… rozmawiali… i w ten sposób dowiedziałem się, że jutro rano mają nas wszystkich wysłać na dwudniową wyprawę. Szczegółów nie słyszałem, ale to chyba duża sprawa — musimy być czujni.
Informacja Janka okazała się bezbłędna. Po porannym apelu podzielono zastęp na dwuosobowe zespoły, kazano wziąć plecaki, racje żywności i wyruszyć na wyznaczoną trasę. Każda grupa dostała zadanie do wykonania, po czym wszyscy mieli się spotkać w odległym miasteczku. Partnerem Witka był Janek, ich zadaniem było odnalezienie zaniedbanego cmentarzyka z okresu wojny i oszacowanie wymaganych reperacji. Następnego dnia mieli się dostać do pobliskiego miasteczka, by po południu spotkać się z resztą zastępu.
Po apelu wszyscy spakowali plecaki i dziarskim krokiem ruszyli w drogę. Pierwszy odcinek szli we czwórkę z Bogdanem i Marianem, śpiewając i żartując. Wiejska droga wiła się pośród smukłych topoli i rozległych łąk. Szli środkiem drogi; cały świat należał do nich. Przechodząc obok sadów, zrywali niedojrzałe jabłka. Potem były pomidory i ogórki. Świeże owoce i jarzyny zerwane „na dzierżawie” mają wyjątkowy, niepowtarzalny smak, nawet jeśli potem boli brzuch. Dwie grupy rozeszły się na rozdrożu.
Popijając wodę, Janek doszedł do wniosku, że chodzenie męczy i łatwiej będzie podjechać. Wraz z Witkiem rozłożyli się więc wygodnie przy drodze, czekając na okazję. Jednak ani kierowcy traktorów, ani ciężarówek nie byli przychylnie usposobieni do wspomagania harcerskiego czynu. Dopiero koło południa pojawił się życzliwy chłop, oferując im miejsce na wozie. Jednak po godzinie musieli opuścić wóz i dalej iść pieszo.
Słońce chyliło się ku zachodowi, powiało chłodem. Chłopcy zaczęli się rozglądać za miejscem pod szałas. Klucząc pomiędzy drzewami, przypominali sobie, jak się robi okap z gałęzi i lęgowisko z liści, jednak poczuli się nieswojo. Kto wie, co w takim borze może łazić, przecież grasują tu i wilki, i niedźwiedzie. Bez przekonania wyjęli finki i zaczęli ścinać gałęzie. Nagle Janek rzucił nóż, twierdząc, że to jest zawracanie głowy i że powinni poszukać jakiejś chałupy.
Było już prawie ciemno, kiedy zapukali do pierwszego domu, pytając, czy mogliby kupić kubek mleka. Właściciel poczęstował ich mlekiem i chlebem z serem. Potem, jakby zgadując ich myśli, zapytał, gdzie mają zamiar nocować. Odpowiedzieli, że w szałasie, w lesie.
— Niech was Bóg broni, toć tu po lasach grasują wilki — zaniepokoił się gospodarz. — Napadną jak amen w pacierzu. Jest stodoła, niech się położą na sianie… I cieplej, i bezpieczniej. Przyniesie im derkę.
Zapach siana był odurzający. Uradowani wdrapali się na górę i opatulili w koce. Przez szparę pomiędzy belkami sączyło się blade światło księżyca.
— Mamy więcej szczęścia niż rozumu — szepnął Witek.
— Mów za siebie. Czyj był pomysł?
— I pomyśleć, że o mały włos mogliśmy się obudzić jako śniadanie wilków.
— Nie wykonując powierzonego zadania.
— To mnie najbardziej martwi. Za karę pewnie by nam kazali budować nową latrynę.
— Martwi kibli nie lepią.
— Błyskotliwe spostrzeżenie. Zapisz, to powiesz druhowi. Może cię mianuje do pocztu sztandarowego.
— Patrzcie go, jaki mądry. Zamiast być wdzięczny, że dzięki mnie w ogóle żyje, to jeszcze sobie robi podśmiechujki.
— Ależ skąd, jestem pełen uznania dla twojego wielkiego umysłu, ale na razie idę spać.
— A pacierz?
— Jak tu klękniesz na sianie?
— Można na leżąco.
— Nie wolno.
— Pan Bóg zrozumie.
— Śpię.
— Dobranoc.
Obudziło ich głośne pianie koguta. Skrzypnęły drzwi stodoły i w snopie światła ukazała się mała dziewczynka z psem. W jednym warkoczu miała czerwoną kokardkę, drugi warkocz był jeszcze częściowo rozplątany. Przyglądając się nieznajomym, zapytała, czy zjedzą śniadanie. Chłopcy zerwali się z siana i po chwili delektowali się jajecznicą na boczku i świeżym mlekiem. Odpowiadając na pytania, wyjaśnili gospodarzowi cel swojej wyprawy. On z uznaniem pokiwał głową i zaoferował podwiezienie ich na cmentarzyk.
Siedli przy nim na wozie, życzliwy chłop dał Jankowi lejce, a sam zadowolony usiadł pośrodku. Janek z dumą przyjął powierzoną mu funkcję, chociaż przez zaspane oczy nie był w stanie podziwiać otaczającego świata. Jeszcze nie był gotowy cieszyć się widokiem gęstych mgieł ani słyszeć pierwszych odgłosów budzącego się życia. Jedynie koń nie był senny i biegł dziarskim truchtem. Tupot kopyt budził pobliskie ptaki, by dalej ginąć w mlecznej mgle. Za mostkiem wóz skręcił w polną ścieżkę i po chwili spoza brzóz ukazały się sylwetki nagrobków. Tu chłopcy pożegnali gospodarza i podziękowali za gościnę. On życzył im powodzenia, strzelił z bata i odjechał.
Cmentarzyk rzeczywiście był w żałosnym stanie, gęste chwasty zasłaniały popękane lub zwalone kamienie nagrobków; przez zmurszały płot przedzierały się kolczaste badyle jeżyn, a ścieżki pokryły kłącza perzu. Chłopcy szli zarośniętą alejką, od czasu do czasu przystając, by przeczytać wyblakły napis.
— Jak myślisz, czy oni jeżdżą drabiniastymi wozami? — zapytał Witek.
— Na pewno. Walczyli przeciwko okupantom.
— Słuchaj, a jeśli tam nie ma… no… tych wozów.
— To jeżdżą karocami.
— Nie to miałem na myśli. Jeżeli tam nie ma żadnych pojazdów, jeżeli za obłokami jest tylko błękit? Jeżeli nieba w ogóle nie ma? — wydusił Witek — to co wtedy?
Janek stanął nieruchomo i dopiero po chwili odzyskał równowagę. — Bluźnisz, wypluj te słowa i przeżegnaj się. — Jednak Witek nie dawał za wygraną.
— Nie twierdzę, że nie ma, tylko się pytam: co by było, gdyby nieba nie było?
— To tak jakbyś zapytał, co by było, gdyby nie było powietrza.
— Niezupełnie. Nieba nikt nie widział, nikt stamtąd nie wrócił, by o nim opowiedzieć.
— A powietrze widział kto?
— To nie to samo, to są gazy, tlen, azot. Możemy je zmierzyć, powąchać.
— Popatrz na skrzydełka motyla albo na sokoła. A widziałeś kiedyś liść z bliska? Skąd się to wszystko wzięło — samo się wymyśliło?
Witek patrzył na Janka z podziwem; nigdy go nie widział tak poważnego i zaangażowanego. Może nie miał na wszystko odpowiedzi, ale też nie wątpił. Wiedział, że leżą tu kości dawnych bohaterów, resztę pewnie zjadły robaki. Wiedział też, że kiedyś żyli, jedli, śmiali się i smucili. Byli, a teraz ich nie ma. Chociaż ich duch pozostał. To znaczy, że i jego, i wszystkich któregoś dnia też nie będzie, ale dusze pozostaną. Niby dziecinnie proste, a przecież niepojęte.
— Coś się tak zamyślił? — zapytał Janek.
— Nic, patrzę na nagrobki.
— My też kiedyś zostawimy kości, ale to drobiazg — ważne jest, żeby dusza poszła do raju.
— Na wozy drabiniaste.
— Chociażby na te twoje wozy.
Jeszcze raz fachowo spojrzeli na cmentarzyk, zrobili notatki i ruszyli w drogę. Mieli dużo wolnego czasu, bo od miejsca spotkania dzieliły ich niecałe trzy godziny marszu. Zamiast iść szosą, wybrali ścieżkę przez łąkę i las. Słońce wzniosło się już wysoko, roztopiło poranne mgły, zalewając łąki ciepłem letniego dnia. Wszystko, co lata, łazi, bzyka i ćwierka, rzuciło się w wir swoich zajęć, aby przystroić świat radością życia. Okolice obfitowały tu w jagody, maliny i poziomki. Chłopcy zrzucili plecaki i oddali się rozkoszy zajadania leśnych owoców. Po drugiej stronie lasu wiła się rzeczka, jej chłodny nurt kusił cichym błękitem.
— Wiesz — zagadnął Janek — całe życie takie nie będzie.
— Nie jest i nie będzie.
— Ja też mam czasami zmartwienia. Myślę, że w każdej rodzinie są jakieś problemy, tylko ludzie o nich nie mówią. Na zewnątrz jest wszystko cacy.
— Tym bardziej trzeba się cieszyć tym… tu…
Położyli się na plecach, mrużąc oczy od słońca. Dzień zatrzymał się w samym środku letniego południa. Z letargu wyrwał Witka głos Janka.
— Chodź się wykąpać. Nie ma druha, nikt nam nie stoi nad głową.
Zdjęli spodenki, zbiegli łąką do rzeczki i skoczyli z biegu. Nad wodą wzniosły się dwie fontanny radości. Ich krople zawisły barwami tęczy w ramionach sierpniowego dnia, po czym wolno opadały na wodę, płosząc ważki i szarpiąc nici pajęczyny pod wierzbą. Wszystko, co żyło, zwróciło wzrok w stronę barwnego uroczyska: motyle, ptaki, drzewa, nawet łagodny powiew wiatru.
Obóz zbliżał się ko końcowi, pozostało zaledwie trzy dni. Płynąc łajbą do miasteczka po mleko, Janek zaczął mówić, udając obojętność: — Pamiętacie, kiedy płynęliśmy z chrustem i zanurzyliśmy się w wodzie, druh nas potraktował ostro. Szorowanie tego ryżu z kotła, wiedząc, że jest to i tak zmarnowany wysiłek, było chyba jakąś osobistą wendetą.
— Zgadzam się — dodał Bogdan — mycie naczyń przez tydzień i obieranie ziemniaków dla całego obozu było złośliwością. On ma na nas haka. Powinniśmy mu się jakoś odwdzięczyć.
— Ale jak? — zapytał Witek.
— Może mu spuścić namiot na łeb? — próbował Janek.
— Nie, to się zaraz wyda, zresztą może komuś zrobić krzywdę, zwłaszcza Bogu ducha winnej Marcysi.
— Albo wrzucić mu coś do jedzenia, żeby dostał sraczki — zastanawiał się Marian.
— Tylko co? — zapytał Bogdan i nagle krzyknął — wiem! Coś w tym samym temacie, ale finezyjniej! Podetniemy belkę od latryny, druh siądzie i jebut… no wiecie… do szamba!
Głośny śmiech był wyrazem powszechnej aprobaty. Pierwszy opanował się Janek:
— Jest jednak problem. A jak ktoś inny pójdzie pierwszy i wpadnie, na przykład Wojtek?
— Musimy wszystkich ostrzec, z wyjątkiem oczywiście druhny, ale ona i tak chodzi do PTTK-u — odpowiedział Bogdan. Janek jednak nie był przekonany — a jak chłopaki puszczą parę, nawet niechcący.
— Musimy ich uczulić, nie wkopią nas, też im się nieraz dostało.
Witek i Janek stanęli na czatach, podczas gdy Bogdan z Marianem piłowali. Nie trwało to długo, a zrobione było umiejętnie, z góry nic nie było widać. Wrócili do namiotu w poczuciu dobrze spełnionego uczynku. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Sprawa rozwiązała się prędzej, niż można się było spodziewać, chociaż niezupełnie według oryginalnego planu. Na porannym apelu druh wyglądał na bardzo zdenerwowanego, daszek jego czapki drgał jak nigdy dotąd.
— Załoga namiotu — wskazał na grupę Witka — natychmiast opuści obóz. Nie będę wchodził w szczegóły, doskonale wiecie, o co chodzi. Wasze karygodne zachowanie zasługuje na potępienie, niegodni jesteście nosić chustę harcerską. Dostaniecie kanapki na drogę oraz pieniądze na pociąg i żegnam was bez żalu, raczej z satysfakcją.
Pociąg był niemal pusty. Siedząc wygodnie przy oknie, czwórka wesołków nie przestawała się śmiać.
— Pomyślcie, przecież to szczyt głupoty — Janek aż płakał ze śmiechu — wyjeżdżamy na dwa dni przed końcem. Oni sami będą musieli zwijać namioty, prycze, zakopać rowy, zasypać ognisko… wszystko ładować na ciężarówkę. Jeszcze nam opłacają podróż!
— A swoją drogą, to kto nas sypnął? — zapytał Witek.
— Na pewno ktoś z drugiego namiotu, to zawsze było ryzykowne. Oni na nas patrzyli trochę koso — powiedział Janek. — A jeszcze zapomnieliście o kuchni, oni jej sami nie władują na ciężarówkę, chyba że na pomoc przyjedzie oddział wojska. Kuchnia tam zostanie. Na pamiątkę obozu.
— Jedynego na świecie — podsumował Bogdan — i wiecie, co sobie pomyślałem.
— Uwaga, będzie jakaś rewelacja, Boguś coś sobie wydumał — śmiał się Janek.
— Aż się zdziwisz.