E-book
7.88
drukowana A5
20.24
O szóstej

Bezpłatny fragment - O szóstej


Objętość:
40 str.
ISBN:
978-83-8431-862-1
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.24

O szóstej

21 kwietnia 2026, godzina 6:00

Budzik dzwoni. Ten sam dźwięk, co zawsze — mechaniczny, pusty, natarczywy jak echo, które powraca każdego ranka, przypominając mi, że dzień znów się zaczyna. Otwieram oczy. Głowa ciąży mi tak, jakby spała dłużej niż ja. Siadam powoli na łóżku, a sprężyny pod materacem wydają z siebie ciche jęknięcie.


Wpatruję się w okno. Za szybą rozlewa się szara poświata Nowego Jorku — miasta, które nigdy nie śpi, ale o tej porze wygląda jakby samo dopiero próbowało się obudzić. Światła latarni jeszcze migają, w oddali słychać szum samochodów i pierwsze krzyki ludzi śpieszących się do pracy.


Nazywam się James. Dzisiaj mam dwadzieścia lat. Urodziłem się dokładnie 21 kwietnia 2006 roku. Dziś są moje urodziny. Nie ma jednak tortu, świeczek ani życzeń. Nie ma nikogo, kto by o tym pamiętał. I może to nawet lepiej — trudno świętować coś, co z roku na rok coraz bardziej przypomina powtórkę z wczoraj.

Kiedy skończyłem szkołę w 2024 roku, rodzice powiedzieli mi, że czas się usamodzielnić. Nie zrobili tego z chłodu czy złośliwości — raczej z przekonania, że tak trzeba. Że dorosłość polega na tym, by przestać liczyć na kogokolwiek. Spakowałem więc kilka ubrań, parę książek, trochę wspomnień i wynająłem małe mieszkanie w Nowym Jorku — na tyle tanie, bym mógł je utrzymać, i na tyle ciasne, że czasem mam wrażenie, że ściany oddychają razem ze mną.

Znalazłem pracę. Nie była wymarzona. Właściwie nigdy nie marzyłem o tej pracy. Ale dawała mi pieniądze — wystarczająco, by opłacić czynsz i coś zjeść. Na początku obiecywałem sobie, że to tylko etap przejściowy. Że uzbieram trochę, ruszę dalej, że znajdę coś więcej. Ale potem… potem dni zaczęły się sklejać w jedną, długą, szarą masę.

Najpierw przestałem dzwonić do znajomych. Potem oni przestali dzwonić do mnie. Nie było w tym żadnej dramatycznej kłótni, żadnego „dość”. Po prostu brakło czasu. A może energii. Może sensu. Każdy dzień wyglądał tak samo — praca, powrót, sen. Rano znowu budzik, znowu ta sama pętla.

Z czasem przyzwyczaiłem się do ciszy. Do braku rozmów, do pustych czterech ścian, do śniadań jedzonych przy dźwięku lodówki zamiast ludzkiego głosu. Kiedyś wydawało mi się, że samotność to coś strasznego. Teraz wiem, że jest po prostu kolejnym nawykiem, jak wstawanie o szóstej.

Moje myśli wyglądają tak samo, jak moja praca. A moja praca wygląda tak samo, jak moje życie. Nie wiem, kiedy wszystko zaczęło się powtarzać. Może zawsze tak było, tylko wcześniej tego nie widziałem. Może dorosłość właśnie tak wygląda — codzienność przewijana jak stara taśma filmowa, w której każda scena różni się od poprzedniej tylko numerem dnia. Patrzę na zegarek. 6:07. Trzeba wstać.

Wierzę, że jeśli będę pracował wystarczająco ciężko, to kiedyś będzie lepiej. Nie wiem, czy naprawdę w to wierzę, ale muszę. Inaczej wszystko straciłoby sens.

Podnoszę się z łóżka. Pod stopami skrzypi zimna podłoga, a w powietrzu unosi się zapach kurzu i stęchlizny. Kolejny dzień właśnie się zaczyna — taki sam jak wszystkie poprzednie.

21 kwietnia 2026, godzina 6:07

Wstaję. Ciało jest ciężkie, jakby każdy mięsień wciąż spał, a tylko ja — sam — próbował zmusić się do ruchu. W powietrzu unosi się chłód, który przypomina mi, że w tym mieszkaniu nic nie jest naprawdę ciepłe. Ani powietrze, ani ściany, ani ja.

Idę do łazienki. Zimne kafelki pod stopami budzą mnie skuteczniej niż jakakolwiek kawa. Odkręcam wodę. Oczywiście — tylko zimna. Nie dlatego, że lubię, ale dlatego, że na inną mnie nie stać. Rachunki za ogrzewanie już dawno przestały mieścić się w granicach „możliwości”.

Strumień lodowatej wody uderza o skórę. Oddycham płytko, staram się nie krzyczeć. To nie ból, to codzienność. Woda jest jak kara — za biedę, za lenistwo, za wszystko, co mi się nie udało. Ale wiem, że muszę. Pracuję w hotelu, na recepcji. Tam trzeba wyglądać świeżo, pachnieć mydłem, mieć czyste włosy i gładki uśmiech. Nie ma znaczenia, co się czuje. Znaczenie ma tylko to, jak się wygląda.

Każda sekunda pod prysznicem trwa za długo. Woda spływa po mnie jak tysiące małych igieł. Czasem wyobrażam sobie, że to wszystko, co mnie boli, spływa razem z nią. Ale potem przypominam sobie, że woda niczego nie zmywa.

6:15. Wychodzę z łazienki. Wkładam majtki i idę do kuchni — choć „kuchnia” to zbyt duże słowo. To raczej kąt z kuchenką, szafką i zardzewiałą patelnią, której wstydziłbym się nawet wyrzucić. Przygotowuję jajecznicę. Dwa jajka, szczypta soli. Patrzę, jak białko ścina się na brzegu patelni, a żółtko powoli zastyga w nieregularnych plamach. Potem przekładam wszystko na talerz i dodaję dwa kawałki chleba. Dwa bochenki — brzmi dumniej, ale prawda jest taka, że to tylko resztki wczorajszego pieczywa.

6:30. Jem w ciszy. Nie mam radia. Telewizora też nie. Kiedyś chciałem kupić, ale potem pomyślałem — po co? I tak nie miałbym czasu oglądać. Poza tym cisza stała się częścią mnie. Słychać tylko stuk łyżki o porcelanę, jednostajny rytm, który brzmi jak oddech mieszkania.

Po śniadaniu wracam do łazienki. Myję zęby. Pasta się kończy. Ściskam tubkę tak mocno, że pęka przy końcówce i wycieka bokiem. Śmieszne, jak człowiek potrafi walczyć o kilka gramów pasty. Jakby od tego zależało coś ważnego. Jakby ten mały gest świeżości mógł udowodnić, że jeszcze jakoś nad sobą panuję.

Myślę, że chciałbym mieć tyle pieniędzy, by nie musieć o tym myśleć. By móc po prostu żyć, a nie kalkulować każdej kropli, każdego ruchu, każdej złotówki. Ale wiem, że dziś — i pewnie jutro — nic się nie zmieni.

6:35. Odkładam szczoteczkę. Zdejmuję majtki i siadam na sedesie. To chyba najbardziej intymna chwila dnia. Czasem w takich momentach wracają wspomnienia z dzieciństwa — wtedy mówiłem „robić dwójkę”. Brzmi dziecinnie, śmiesznie. Teraz już tak nie mówię. Dorosły człowiek nie używa takich słów. Dorosły człowiek mówi po prostu: robię, co muszę, i idę dalej.

6:45. Wychodzę z łazienki. Ubieram garnitur. Czarny, lekko przetarty na rękawach. Koszula biała, choć już nieco poszarzała od prania. Krawat, który pamięta lepsze dni. Buty polerowane na tyle, by błyszczały, dopóki nie stanę na ulicy.

Patrzę na siebie w lustrze. Widzę mężczyznę, który każdego ranka gra tę samą rolę — recepcjonistę, uśmiechniętego, spokojnego, profesjonalnego. W środku nie czuję nic. Ale z zewnątrz wygląda to przyzwoicie, a to wystarczy, żeby przeżyć kolejny dzień.

7:00. Wychodzę z domu. Za drzwiami czeka to samo miasto, ten sam hałas, ta sama codzienność. Tylko ja jestem o jeden dzień starszy.

21 kwietnia 2026, godzina 7:01

Zamykam drzwi. Metalowy zamek wydaje głuchy, znajomy dźwięk. Ten sam od miesięcy. Czasem mam wrażenie, że to właśnie on wita mnie i żegna częściej niż ktokolwiek inny. Klucz obraca się ciężko, jakby nie chciał wypuścić mnie z mieszkania. Ale to już część porannego rytuału — takiego, który nie wymaga myślenia.

Stoję na klatce schodowej. Mieszkam na dwunastym piętrze. W budynku nigdy nie było windy. Schody są strome, z betonu, miejscami odrapane, miejscami mokre od przeciekającego dachu. Na poręczy warstwa kurzu, której nikt nie zdmuchnął od lat. Każdy mój krok rozbrzmiewa echem, które wraca z opóźnieniem. Czasem myślę, że ten budynek oddycha razem ze mną — ciężko, powoli, ze świstem.

Schodzę powoli. Na każdym piętrze to samo: obdrapane drzwi, zapach wilgoci, gęsty kurz i cisza. Kiedyś słychać tu było dzieci, psy, radio, kłótnie. Teraz tylko echo moich kroków. Jakby wszyscy wyprowadzili się w inne, lepsze życie.

7:04. Wychodzę na zewnątrz. Powietrze jest chłodne, świeże, z lekkim zapachem benzyny i wiosennego deszczu. Niebo szare, rozlane, jakby dzień sam nie wiedział, czy ma się obudzić, czy jeszcze śnić.

Zakładam słuchawki. Pierwsze dźwięki, które mnie witają, to Ace of Base — Happy Nation. Stara piosenka. Z innego czasu. Z dzieciństwa. Lubię ją, bo przypomina mi, że kiedyś świat wydawał się prostszy, jakby naprawdę można było być szczęśliwym bez powodu. Teraz dźwięki płyną przez moje uszy jak przez mgłę. Słyszę rytm, ale nie czuję nic.

Idę w stronę przystanku. Buty stukają o chodnik w równym rytmie, jak metronom codzienności. Mijam ludzi, którzy wyglądają tak samo jak ja — zmęczeni, zgarbieni, z pustym wzrokiem wbitym w ziemię. Każdy w swoim świecie, z własnymi słuchawkami, z kubkiem kawy, z myślą o czymś, co i tak się nie wydarzy. Nikt tu nie patrzy na nikogo. Nikt się nie uśmiecha. Miasto żyje, ale w środku jest martwe.

7:10. Jestem na przystanku. Autobus przyjeżdża zawsze o 7:11. Zawsze o tej samej porze, jakby sam stał się częścią miejskiego organizmu — tej bezbłędnej, bezdusznej machiny. Na przystanku kilkanaście osób. Każda twarz neutralna, beznamiętna. Ludzie wyglądają, jakby już za sobą mieli cały dzień pracy, choć dopiero się zaczyna.

7:11. Nadjeżdża. Drzwi otwierają się z sykiem, a tłum rusza naprzód. Jak co rano. Tabun ciał, zapach perfum, potu i taniej kawy z automatu. Próbuję znaleźć odrobinę przestrzeni, ale nie ma jej nigdzie. Autobus jest pełny. Staję więc, jak zawsze, z ręką na zimnej, metalowej poręczy, z plecakiem przyciśniętym do piersi, żeby nikt go nie zgniótł.

Autobus rusza. Za szybą świat przesuwa się jak taśma filmowa — sklepy, ludzie, światła, ulice. Wszystko mija tak szybko, że nawet nie mam czasu pomyśleć, gdzie kończy się jedno życie, a zaczyna drugie.

Patrzę na samochody. Na błyszczące karoserie, na ludzi w środku — spokojnych, z kawą w uchwycie, z muzyką, z klimatyzacją. Wyglądają, jakby należeli do innego gatunku. Czasem wyobrażam sobie, że to ja siedzę za kierownicą. Że jadę gdzieś daleko, w stronę pracy, której nie nienawidzę. Że mam własny zapach w aucie, własne miejsce, własną wolność. Ale potem przypominam sobie, że marzenia nie płacą rachunków.

Wierzę — a może tylko udaję, że wierzę — że jeśli będę pracował wystarczająco długo, to kiedyś się uda. Że przyjdzie moment, w którym coś się zmieni. Że będzie mnie stać na samochód. Na życie, które nie boli. Na ciepłą wodę, nie tylko zimną.

7:43. Autobus zatrzymuje się na ostatnim przystanku w centrum. Wychodzę razem z tłumem. Miasto tutaj wygląda inaczej. Większe. Głośniejsze. Szybsze. Wysokie budynki odbijają światło poranka jak lustra, jakby chciały udowodnić, że to one rządzą światem. Ludzie biegną, rozmawiają, żyją. Ja tylko przechodzę między nimi, niewidoczny.

Idę pieszo ostatnie siedem minut. Ulice pachną kawą, benzyną i deszczem. Zawsze w tej samej kolejności. Czasem myślę, że to właśnie ten zapach jest prawdziwym hymnem miasta.

7:50. Wchodzę do gmachu hotelu. Na szklanych drzwiach logo: City Asylum. Pięć gwiazdek. Tysiąc pokoi. Miejsce stworzone po to, żeby ludzie mogli odpocząć. Ironia losu — ja w tym miejscu pracuję, a sam nie pamiętam, kiedy ostatnio odpocząłem choć przez chwilę.

21 kwietnia 2026, godzina 8:00

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.24