Jagodzie Trzeciak i
“Na południe od granicy, na zachód od słońca”
and now, that the fallout just begins to settle,
hold my hand, as the present’s withering, and the future’s moving on
there’s still so much escaping this sinking ship,
that we’re yet to try
and so many fruitless dreams,
left unspecified
~„i was thinking of leaving” — Szymon Czardybon 2022; fragment
CZĘŚĆ I — Artyzm rozpalony iskrą papierosa
4 styczeń 2020 — sobota
Światło przedpołudniowego słońca z ogromną wytrwałością sączyło się przez przyciemniany plastik, z którego zbudowany został daszek tego niewielkiego przystanku. Złożony dość niechlujnie z paru kawałków stali i kilku tafli szkła, wystawał ze smętnego, obrastanego mchem i trawą chodnika, niczym zrezygnowany pielgrzym, decydujący się przystać na chwilę w swojej wyczerpującej wędrówce. W zasięgu wzroku widoczna była tylko jedna, niepozorna osoba — skulona na, od dawna nie mytej, drewnianej ławce Aurelia, z oczami przyklejonymi do kurczowo trzymanego w dłoniach telefonu i twarzą skrytą za czarną jak noc, bawełnianą maską. Czekała na autobus, chroniąc się w objęciach tej bezdusznej, wzniesionej dawno temu konstrukcji, licząc po cichu na choćby minimalne wytchnienie od wszechobecnego, atakującego cały ten zimowy krajobraz chłodu. Pojazd jak zwykle spóźniał się już dobre dziesięć minut, ale ona, zerkając co jakiś czas na wyświetlany w rogu urządzenia zegar, nie była tym specjalnie przejęta. Ciągnące się latami remonty i roboty drogowe, teraz jeszcze dodatkowo wstrzymane przez władającą światem pandemią, skutecznie powstrzymywały autobusy od bycia punktualnymi, a rozkłady jazdy użytecznymi. Niegdyś, dla pewności, warto było zapytać się stojących obok, przyszłych współpasażerów, czy nie widzieli przypadkiem odjazdu rzeczowego autobusu. Ale gdy miasto wypełniła praktycznie niezapełnialna pustka, nie zostało nic więcej poza tępym wypatrywaniem tępych świateł rysujących się na oddalonym horyzoncie. Wokół panowała praktycznie kompletna cisza, przerywana jedynie okazyjnymi śpiewami zgubionych w przestworzach i gałęziach licznych drzew ptaków, lub groźnymi warknięciami silników samochodów, które to niekiedy przetaczały się przed nią z ociężałą obojętnością po brudnym, czarnym jak smoła asfalcie. Wyciszyła na chwilę muzykę grającą głośno w jej słuchawkach, by chociaż na moment zanurzyć się w tym miejskim ambiencie, tak obcym i wrogim, ale jednocześnie tak niezwykle, intymnie bliskim. To była praktycznie jedyna chwila w krótkim, przetaczającym się ogromnym kołem zmarnowanego czasu tygodniu, w którym miała okazję zaczerpnąć świeżego powietrza, nawet i przez wsadzone między warstwy czarnego materiału filtry. Chłód odczuwany w zupełnej samotności wydawał się bardziej dotkliwy niż wcześniej, a pokryte litrami beżowej farby elewacyjnej bloki malujące się w oddali wydawały się jedynie przyglądać się jej żałosnej, przedłużającej się męce. W końcu jednak wyczekiwany pojazd przyjechał, otwierając przed nią drzwi, niczym potwór przygotowujący się do pożarcia swojej ofiary. Weszła i kupiła bilet w odpowiedniej aplikacji, siadając na najbliższym wolnym siedzeniu przy najbliższym, zamkniętym oknie. Zrobiła to trochę z przymusu, a trochę z braku innych możliwości. Mogła albo dalej tam stać, wystawiając się na ostre kły zaciekłego chłodu, albo wracać do domu, konfrontując się z konsekwencjami zaniedbanego obowiązku. Poszła więc po najniższej linii oporu, przyjmując to nieme zaproszenie i wlepiając wzrok w mijane po drodze drzewa, zatkanym przez słuchawkę uchem przyjmując do wiadomości, że następnym przystankiem będą Tychy, osiedle K.
***
— To, Aurelio, jak minął ci ten tydzień? — zagadnął, pociągając spory łyk parującej kawy z jego ulubionego, żółtego kubka.
— Sama nie wiem. — mruknęła, niemalże automatycznie i instynktownie przejeżdżając ręką po czarnych, lekko zmierzwionych włosach, które sięgały jej do szyi.
— Więc mówisz, że tak jak zawsze? — dopytał, opierając się o krawędź jego sporego, powstałego z ciemnego drewna biurka. Wąski, pokrzepiający uśmiech malował się na jego ustach.
— Uhm. Można tak powiedzieć. Poza szkołą nic nie robiłam.
— A właśnie, jak było ze szkołą?
— Do przeżycia. Trochę oberwało mi się z matmy, ale jakoś to odrobię.
— Zdajesz?
— Ledwo.
— Ale poradzisz sobie?
Skinęła niemrawo głową, jakby chciała powiedzieć „jakoś muszę”.
— To chciałem usłyszeć. Jakoś to będzie. Drugi semestr i ferie są już za rogiem. Ale pewnie masz już dość tego tematu, co?
— Zawsze zadaje mi pan to samo pytanie, a ja zawsze mam na nie tę samą odpowiedź.
— Haha. — zaśmiał się — Widzisz, znamy się tak dobrze, że pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają. Powiedz mi, rysowałaś coś ostatnio?
— Tylko parę bazgrołów, głównie z nudów. Nic specjalnego.
— Ale to i tak świetnie. Dobrze, że się za to zabrałaś. Mógłbym rzucić okiem?
Bez słowa sięgnęła do torby i wyjęła z niej niewielki notes z mocno obdartą okładką w piskliwie różowym kolorze. Przekartkowała go szybko i zatrzymała się na paru stronach, które zawierały jej odręczne, wykonywane niedbale cienkim ołówkiem rysunki. Chociaż, bardziej należałoby je nazwać po prostu szkicami.
— Abstrakcyjne.
— W tym tygodniu nie miałam ochoty tworzyć czegoś, co miałoby jakąś sensowną… Formę.
— Bo w niej łatwiej o popełnianie błędów?
— Między innymi dlatego. Ale też po prostu wymaga jakiejś inspiracji, pomysłu.
— A tego trochę ci brakuje?
— Bardzo.
— Próbowałaś stosować się do tego, co polecałem ci w zeszłym tygodniu?
— Częściowo. Trochę to pracochłonne.
— Pracochłonne jest poświęcenie dziesięciu minut na poszukaniu ciekawych prac innych autorów? Aurelia, wiem, że jest ci ciężko, ale chociaż spróbuj.
— No dobrze. Wrócę dzisiaj do domu i to zrobię.
— Wiesz, że będę to sprawdzać na naszej następnej wizycie, prawda?
— Uhm. Przerabialiśmy to.
— Racja. Przerabialiśmy. Ale widać wciąż musimy wracać do punktu wyjścia, skoro efektów nie widać. Chciałabyś wrócić do robienia większych prac, tak bardziej na poważnie?
— Chciałabym, ale to naprawdę mała motywacja w obliczu tego całego wysiłku, jakiego to będzie wymagać.
— Więc boisz się czasochłonności i wysiłku?
— Po części. Też czasami niczego się nie boję, po prostu chcę coś zacząć, ale czuję kompletną pustkę. I niemoc.
— Brak inspiracji i siły?
— Uhm.
— Myślę, że te leki naprawdę by ci pomogły.
Stanowczo pokręciła głową.
— Już o tym rozmawialiśmy.
— Zgadza się. Ale będę to podsuwał tak długo, aż wreszcie się zgodzisz. To ważna część leczenia, naprawdę, pomogą ci.
— A jeśli tylko zaszkodzą? — odparła, krzywiąc się.
— To z twoim psychiatrą zmienimy je na inne. W końcu znajdziemy coś, co będzie idealne.
— Sam pan mówił, że ideał nie istnieje.
— Niezbyt cieszą mnie twoje wnioski, ale przynajmniej dobrze wiedzieć, że tak uważnie mnie słuchasz. — uśmiechnął się w jej kierunku, dalej popijając swoją, już wystygłą, kawę.
***
Wizyty u terapeuty były zdecydowanie jedną z najbardziej regularnych rzeczy, które robiła w całym swoim życiu. Ten niezbyt wysoki, wiecznie uśmiechnięty mężczyzna grubo po trzydziestce z powoli siwiejącymi, brązowymi, zawsze roztrzepanymi włosami, był naprawdę zaangażowany w swoją profesję. Odwołał jak na razie tylko jedną wizytę, a zrobił to z powodu enigmatycznie brzmiących „problemów z żoną”. Lecz już następnego tygodnia wrócił, z charakterystycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, ale bez lśniącej na palcu obrączki. Poza tym drobnym incydentem, przez niecałe dwa lata, każdego sobotniego przedpołudnia, stawała pod daszkiem niewielkiego przystanku, wypatrując nadjeżdżającego autobusu. Może nie był to jej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, ale zdążyła się już do tego przyzwyczaić i nawet nauczyć się to lubić. Rozmowy, które odbywali, będące niejako podsumowaniem ostatnich siedmiu dni z jej miernego, toczącego się nieregularnym, acz wolnym rytmem życia, zawsze zostawiały ją z mniejszym lub większym poczuciem ulgi i satysfakcji. Może nie przerabiała z nim głębokich, tkwiących gdzieś w jej podświadomości psychologicznych aspektów jej wrażliwej psychiki, taki tok pracy odpuścili bowiem dość szybko z racji na niezbyt wysoką chęć Aurelii do kooperacji, ale podsuwane przez niego wnioski i proponowane rozwiązania codziennych, bieżących, niewielkich problemów zawsze były przez nią bardzo doceniane. Gdy zastanawiała się nad jakąś decyzją, zwykle wolała zaczekać z nią do sobotniego poranka, by tam ze spokojem zadać to, przynajmniej dla niej, ważne pytanie. I tak właśnie potoczyła się tamta, dziesiętna lub nawet setna, wizyta. Może i nie wyszła z jego gabinetu oświecona i uzdrowiona, zainspirowana, by możliwie zmienić swoje życie na lepsze; ale czy takie regularne oświecenia nie stałyby się mimowolnie paskudnie stałą częścią tego obrzydliwego, mętnego i szaroburego krajobrazu zwykłej codzienności?
7 styczeń 2020 — wtorek
Kiedy dzisiaj błyskawicznie zmieniło się w trzy dni odkładania złożonej obietnicy, słońce leniwie przetaczało się po zachmurzonym niebie, nadając ospały rytm pogrążonemu we współdzielonej przez wszystkich apatii światu. Aurelia leżała niedbale na niepościelonym łóżku, miętoląc między palcami niedopalonego papierosa i przyglądając się roztaczającemu się przed nią widokowi przez niedomknięte okno. Statyczne, stojące z dumą i godnością bloki piętrzyły się licznie, wypełniając swymi obmalowanymi matowymi kolorami, wysokimi, betonowymi cielskami miejski krajobraz.
W tle, jak zawsze, trwała któraś z wielu odbywanych online lekcji. Niezbyt obchodziło ją, na jaki przedmiot właśnie uczęszcza, bowiem wszystkie wypowiadane przez nauczycieli słowa i tak mieszały się dla niej w jeden, wielki, niezrozumiały bełkot. Wystarczyło, że się zaloguje, wypowie magiczne słowo „jestem”, wyciszy i tym samym zagwarantuje sobie spokój na całą, kolejną godzinę. Papierek wystosowany przez terapeutę skutecznie chronił ją przed niezapowiedzianymi pytaniami czy kartkówkami — jej przywileje zapewniały jej więc praktycznie nietykalność.
Czas płynął powoli, wskazówki zegara przesuwały się z wyraźną niechęcią, a każde słowo wydobywające się z przyciszonego do minimalnych poziomów telefonowego głośnika wydawało się jedynie dłuższe i dłuższe. Z braku laku stwierdziła, że może nareszcie przyszła pora na wypełnienie danego jej przez lekarza zadanie; jak ciężkie może być otwarcie Instagrama i przejrzenie kilku inspirujących prac?
Sama niezbyt umiała określić, jaki styl sztuki najbardziej lubi. Właściwie to podobało jej się ich mnóstwo, często kompletnie ze sobą niepowiązanych i do siebie niepasujących, w zależności od humoru, pory dnia, czy atmosferycznego ciśnienia. Raz preferowała nieposkromioną abstrakcję, a raz naturalistyczny, skromny realizm. Jednego dnia w oko wpadała jej urzekająca martwa natura, a drugiego imponujący portret. Cały ten chaos odzwierciedlony był najlepiej w jej własnych pracach, które to z roku na rok zdawały się coraz bardziej i częściej skakać po całym spektrum artystycznych możliwości. Przeglądając więc główną stronę tej społecznościowej aplikacji, trafiała na przedziwną mieszankę, z której tylko nieliczne elementy wpasowywały się w jej obecne gusta. Może też dlatego była tak niechętna do zajęcia się tym pozornie prostym i niewymagającym zadaniem — przedzieranie się przez góry nieinspirującego zapychacza, by trafić na kilka lśniących perełek wydawało jej się nieopłacalne i odrobinę męczące.
Po dłuższej chwili znalazła jednak coś, co nieco nieśmiało przykuło jej uwagę. Może było to wybijające się z obco brzmiących nazw i imion innych użytkowników polskie nazwisko autorki, a może nietypowy styl, w którym rzeczowe dzieło zostało stworzone. Patrzyła na spokojną, niemalże melancholijną scenę przedstawiającą kubek z niedopitą do końca kawą, czekający na ubrudzonym licznymi okruszkami stole, podczas gdy w tle, przez niedomknięte drzwi wejściowe do wychodzącego na korytarz bloku mieszkania, do środka wkradał się niosący ze sobą kurz przeciąg. Wszystko to przedstawione było w nietypowych, ciepłych, żywych barwach, głównie będących odcieniami jaskrawego żółtego, głębokiego niebieskiego i intensywnej czerwieni. Poczuła się zaintrygowana. Weszła na jej profil i, przeglądając resztę znajdujących się tam prac, zrobiła kilka zrzutów ekranu, które pokazać miała jako dowód wykonania swego zadania. Zapaliła się w niej cicha, tląca się niczym dogasający płomień starej świecy chęć stworzenia czegoś własnoręcznie, złapania za ołówek i przejechania nim beznamiętnie po kartce z nadzieją, że z początkowych bohomazów w ciągu długiego i męczącego, artystycznego procesu powstanie coś pięknego, bądź do owej piękności przynajmniej aspirującego; odłożyła więc telefon na bok i chwyciła leżący obok brudnopis, razem z przyczepionym do niego rozciągliwą gumką recepturką ołówkiem. Zawsze starała się mieć go gdzieś pod ręką, aby pojawiającą się nagle i bardzo płochliwą wenę móc jak najszybciej, sprawnie złapać w te papierowe sidła. Lekcja dalej trwała gdzieś w tle, przewodzący nią nauczyciel dalej wypuszczał ze swojego zmęczonego gardła pełne niechęci i zniechęcenia słowa, a nieliczni, udzielający się uczniowie z dorównującym mu brakiem entuzjazmu na te rzucane w nicość wyrazy odpowiadali. Słońce tkwiło dalej, wysoko i dumnie, na zachmurzonym niebie, jakby statycznością swojej praktycznie niezmienionej pozycji drwiło sobie z tych oczekujących jego nadchodzącego zachodu.
7 styczeń 2020 — wtorek
Płytki były zimne, chłodne i nieprzyjaźnie odpychające, a chropowata farba, którą pokryto ściany, boleśnie wbijała się w skórę moich pleców. Była noc i dość wyraźnie dało się to odczuć, czy to przez chłodną bryzę dostającą się do środka przez niewielkie, uchylone okno, czy też przeciąg ciągnący aż z samego dołu, od wiecznie otwartych drzwi wejściowych do klatki. Trzecie piętro wznosiło się nad ziemią wystarczająco wysoko, by z poziomu przyspawanego do chodnika przechodnia robić już jakieś wrażenie, ale nie na tyle, by widok z umieszczonych tam okien był warty jakiejkolwiek uwagi. Może i powinnam być wdzięczna, że zamiast każdorazowo maltretować plecy i stawy męczącą wędrówką prowadzącą poprzez setki stopni wyłożonych kafelkami schodów, na górę mogłam dostać się stosunkowo szybko. Ale w chwilach takich jak ta rodził się we mnie pewien niewielki żal. Jedna z moich dawnych koleżanek mieszkała na piętrze oznaczonym dwucyfrową liczbą, a więc piękne widoki upstrzonego gwiazdami nieba musiały wystarczyć jej jako rekompensata konieczności korzystania z dość wadliwej, rozpadającej się windy; najpierw, ściskając się z nią w tej ciasnej, metalowej puszce z plecakiem upchanym po brzegi rzeczami potrzebnymi do nocowania, nie byłam zbytnio przekonana co do atrakcyjności tej wymiany. Jednak tak szybko, jak ta potajemnie uchyliła przede mną właz chroniący wejście na obszerny, otwarty dla mieszkańców dach, zmieniłam zdanie. Dałabym wiele za możliwość ponownego odwiedzenia jej, ponownego stanięcia na rozgrzanym za dnia światłem słońca betonie i utkwienia oczu w intensywności malującego się nad nami granatu; utknęłam jednak w mojej klatce, której dachowy właz został lata temu na stale przyspawany do sufitu i tym samym zamknięty na stracony dawno klucz.
Siedziałam na korytarzu, bo coś uporczywie nie pozwalało mi zasnąć. Była to dziwna mieszanka niewyjaśnionego stresu i strachu, zręcznie zmieszana z niechęcią do ostatecznego złożenia głowy do snu. To oznaczałoby, że następnego dnia obudzę się i cały ten cykl zacznie się na nowo. Coś, głęboko we mnie, protestowało przeciwko temu, nie zgadzało się na taki obrót spraw. Z braku innych pomysłów chwyciłam więc za notes i możliwie cicho przekręciłam klucz w zamku wejściowych drzwi. W malującym się przede mną widoku było coś pięknego, olśniewającego. Statyczny spokój zawieszonego w nieruchomej przestrzeni, surowego, nieprzyjaznego korytarza spowitego ciemnością, rozjaśnianego jedynie przez tlące się wątle w oddali światła dochodzące z okien ludzi, którzy pewnie tak jak ja nie umieli zasnąć. To były bloki, dziesiątki wysokich budynków rysujących się gdzieś tam, w oddali, w głębi betonu miejskiego krajobrazu. I chociaż prawdopodobnie nigdy w życiu się z nimi nie zobaczę, nie dowiem się, jak wygląda ich twarz oraz jakie właściwie ciężary niosą dzielnie na swoich barkach, to w tamtej krótkiej chwili połączeni zostaliśmy cienką nicią wzajemnego porozumienia. Byliśmy dla siebie jak gwiazdy wskazujące drogę zagubionym wędrowcom, którzy tracąc mapę i zatracając całą nadzieję na odnalezienie się pośród zwodniczych piasków niekończącej się pustyni, leżeli na nich bezczynnie, wpatrzeni w rozciągające się nad nimi niebo, szukając w nim jakiejś odpowiedzi; lecz nieznawszy języka, którym posługują się te szlachetne promienie światła, uznali te cenne wiadomości za pozbawione znaczenia i sensu. Ja zdecydowanie byłam takim wędrowcem, linię po linii szkicując ostre kąty wiodących w dół, wyłożonych kafelkami schodów na kartce papieru. Tamta praca, którą ujrzałam wcześniej, jakoś mnie zainspirowała. Utkwiła gdzieś głęboko w moim umyśle, jak ledwo widoczna drzazga, która przy każdym dotyku boleśnie dawała o sobie znać. Prędzej czy później musiałam ją wyciągnąć, a jak się okazało, moją pęsetą został wierny, wysłużony ołówek.
Była pierwsza, może druga nad ranem. Właściwie to ostatni przystanek, ostatnia okazja na oddanie się snowi i wstanie o poranku z chociaż odrobiną zdobytej dzięki temu energii. Ale pozwalałam jej tak po prostu przelatywać mi przez palce, zwyczajnie odprowadzałam biernym wzrokiem ten autobus, który z lekką dozą wahania odjeżdżał, nie zabrawszy mnie swój na pokład. Miałam ochotę na papierosa, ale nie wzięłam ze sobą ani paczki, ani zapalniczki. Być może z brakiem jednego bym sobie poradziła, ale bez obu zostałam całkiem bezsilna. Powrót do mieszkania oczywiście nie wchodził w grę — nie, dopóki tamten szkic nie zostanie w pełni skończony. Tkwiłam więc w tej statycznej pozycji, oddając się rysowaniu i usilnemu zwalczaniu rosnącego we mnie powoli głodu. I robiłam to tak długo, aż znajdujący się w mojej kieszeni telefon nie zawibrował, oznajmiając, że dostałam jakieś powiadomienie. Ciekawość wygrała, sięgnęłam więc po niego, odblokowałam ekran, wcześniej dowiadując się, że tak naprawdę była dopiero pierwsza dwadzieścia cztery i zerknęłam na odpowiedni pasek, chcąc sprawdzić, o co naprawdę chodziło. Wiadomość z Instagrama. Żaden esemes, przegapione połączenie lub ważny mail. Świat się nie walił, nikt nie umierał. A przynajmniej tak mi się wydawało. Chciałam odłożyć urządzenie i wrócić do pracy, ale coś nie dawało mi spokoju. Od tak dawna nikt tam do mnie nie pisał — o co właściwie mogło chodzić?
natalia.grzywak-art: hej, też jesteś z polski, prawda? dzięki za followa i te wszystkie lajki haha
Szybki rzut oka na jej profil wyjaśnił wszystko. To była ona, ta autorka, ta inspiracja. Też polka. I też, jak widać, ktoś niezbyt dbający o zapewnianie swojemu organizmowi zdrowego snu. Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem. Zazwyczaj nie odpisywałam na takie wiadomości, ale w tej jednej, konkretnej, coś mnie zaintrygowało. Odłożyłam na chwilę ołówek i odpisałam tymi kilkoma, niewinnymi słówkami, które wydawały się odpowiednie.
aur. x-works: luz. fajne masz prace. i w ogóle też cierpisz na artystyczne problemy ze snem??
10 styczeń 2020 — piątek
— Już coś lepiej rozumiesz, chociaż trochę? — zapytał, odkładając używany przed chwilą długopis.
Niechętnie skinęła głową. Mimo tego, że darzyła matematykę nieskrywaną i, z pewnością przez nią odwzajemnianą, nienawiścią, tłumaczenie Filipa nieco zbliżyło jej omawiany akurat temat do sfery potencjalnego zrozumienia. Oczywiście dalej za napisany z tego sprawdzian dostałaby najpewniej okropną ocenę, ale przynajmniej postawione zostały fundamenty, na których oprze się jej potencjalna, przyszła wiedza. Wiedza która, znając ją, raczej się tam nigdy jednak nie pojawi.
— Wyślę ci potem te wszystkie zadania, dobra?
— Jasne. Dużo tego?
— Tyle, co zawsze. Ale dzisiaj więcej z treścią to wiesz, musisz trochę pozmieniać zapis, by tym razem tak szybko nie ogarnęła.
Siedzący po przeciwległej stronie stołu chłopak uśmiechnął się lekko, wykrzywiając usta w wyrazie wsparcia i pokrzepienia. Może nie dobrali się pod względem umiejętności i poziomu ich naukowych osiągnięć, ona jak zwykle ryjąc po samym dnie, a on ciągle pobijając swoje poprzednie świetne wyniki, ale trzeba im było przyznać, że w kwestii rozumienia się bez zbędnych słów nie mieli sobie równych. Wstała i nalała wody do elektronicznego czajnika, podczas gdy on, w idealnej synergii, zaczął wyciągać z wysokiej szafki kubki, łyżki i puszkę z powoli kończącym się zapasem rozpuszczalnej kawy.
— Rysowałaś ostatnio coś ciekawego? — zapytał, lekko podnosząc głos, by przebić się przez intensywny hałas wydawany przez bulgoczącą w czajniku wodę.
— Wiesz co, akurat się złożyło, że tak. — odparła — Dasz mi sekundę? Skoczę po brudnopis.
Chłopak skinął głową, opierając się biodrami o zimny, zrobiony z mającego przypominać marmur materiału blat. Chociaż spodziewał się nieco innej odpowiedzi, nie mógł narzekać na tę przyjemną niespodziankę.
— Zrobiłam to we wtorek, dość późno w nocy. Dlatego chwilami jest trochę chwiejne i niestaranne. — mruknęła, przekazując mu zeszyt otworzony na kartce zapełnionej prawie w całości przez skończony ostatnio rysunek.
— To twoja klatka schodowa, prawda?
— Uhm. Kiedy patrzysz na coś o pierwszej w nocy z ołówkiem w ręku, wszystko wydaje się niezwykle artystycznie ciekawe.
— Bardzo ładne. Nie jest to technicznie twoje największe arcydzieło, ale na pewno ma swój urok.
— Urok. Hm. Dzięki, może i masz rację. Urok. Smród palonych nad papierem papierosów pewnie tylko dokłada się do tego efektu, co?
— Jakiekolwiek przedstawienie polskiego bloku bez nich nie byłoby kompletne.
— Racja. À propos, mogę zapalić?
— Za każdym razem słyszysz tę samą odpowiedź. Aż tak bardzo lubisz, jak każdy w twoim otoczeniu się powtarza?
— Oczywiście. Nie wiesz nawet, jak słodko się irytujesz. — zachichotała, klepiąc go lekko w ramię — Zaraz wracam.
Znów zostawszy sam w jej pustawej kuchni, sięgnął po kubek kawy i pociągnął jej spory łyk. Bywał tu tak wiele razy, że czuł się w niej swobodniej niż w swojej własnej. Każdego piątku po lekcjach wstępował do Aurelii na kilka godzin, by wspólnie się pouczyć, wypić kawę i po prostu pogadać. Zwyczaj ten ciągnął się u nich od lat, ale dopiero w kwarantannę, kiedy to jego regularne odwiedziny stały się praktycznie jedyną formą regularnego kontaktu z drugim człowiekiem, jaką mieli do dyspozycji, stał się tak wyczekiwany i istotny. Ich życia składały się z dobrze zaplanowanych, szkolnych i lekarskich harmonogramów, na które ci nakładali równie statyczne i konsekwentnie egzekwowane przyzwyczajenia i nawyki. Te chwile, które zostawały, były dość nielicznymi, pozbawionymi treści okazjami, które ciężko było wypełnić czymś konkretnym. I tamte kilkadziesiąt sekund powolnego, ciągnącego się w nieskończoność czekania zdecydowanie było jedną z nich.
— A ty, pisałeś coś ostatnio? — zagadnęła, nieśpiesznym krokiem wracając do pomieszczenia, trzymając w ustach dopalającego się papierosa.
— Dość sporo. Znów mam jedną z tych faz. — odparł, otwierając odruchowo okno.
— Dalej idziesz w tę abstrakcję i absurd?
— Dalej. Mogę ci wysłać kilka nowych wierszy, są króciutkie.
— To dobrze. — odpowiedziała, zaciągając się — Niezbyt ci do twarzy czy to w romansach, czy horrorach.
— Przynajmniej szczerości nie da ci się odmówić.
— Też cię kocham, Filip.
16 styczeń 2020 — czwartek
Stanęła przed dość sporym, wiecznie brudnym od pasty do zębów i pokrytym szarymi smugami lustrem przyglądając się uważnie swojemu odbiciu. Ścięte do szyi, ciemne jak skrzydła kruka włosy lekko zarosły w wyniku jej ciągnącego się zaniedbania, ale nie było z nimi tragedii. Kilka energicznych ruchów starą, drewnianą szczotką pomogło nieco je uporządkować i trzymać pod należytą kontrolą. Chwytając telefon, uświadomiła sobie, jak dawno nie robiła sobie dobrowolnie żadnego zdjęcia. I to nie tak, że unikała tego specjalnie mocno, po prostu nigdy nie czuła takiej potrzeby. Aż do dzisiaj.
Z Natalią, bo tak nazywała się tamta, również cierpiąca na problemy ze snem, artystka, znały się już dobry tydzień. Może nawet półtora. Nie był to jakiś specjalnie długi okres, ale jej nieprzyzwyczajony do zawiązywania nowych znajomości umysł szybko się przywiązywał. Może zbyt szybko. Chwytał się rozpaczliwie każdej, przelatującej jej przez palce okazji, jakby miała być tą ostatnią. Ale szczerze, kompletnie mu się nie dziwiła. Kiedy, tak właściwie, rozmawiała z kimś innym niż jej terapeutą i Filipem? To było kolejne, zadane tamtego pochmurnego wieczora pytanie, które dołączyło do ich coraz to bardziej rosnącej kupki. Uniosła aparat telefonu na wysokość jej twarzy, rzucając jej jeszcze jedno, krytyczne spojrzenie. Brak makijażu wyraźnie eksponował jej liczne wady, ale przy tym zapewniał jej niewinny, naturalny wygląd. Być może smród papierosów przyległy do całego jej ciała nieco zabijał ten efekt, ale zapachy na szczęście nie przenoszą się przez zamknięte w zdjęciowych formatach pliki. Uśmiechnęła się delikatnie, wykrzywiając niewielkie, ściśnięte usta w nienaturalnej pozie, do których zdecydowanie nie były przyzwyczajone. Jeszcze jedno poprawienie tego niesfornego, padającego na twarz kosmyka i będzie gotowa. Cichy trzask symulowanej migawki rozległ się w ciasnym, wyłożonym kafelkami pomieszczeniu, oznajmiając, że zdjęcie zostało wykonane. Lekka duma i obrzydzenie, to dwa uczucia, które najwyraźniej wybijały się z kotłującej się w niej mieszanki. To była tylko niewinna, podyktowana ciekawością, koleżeńska prośba. Czemu tak stresowała się pokazaniem się przed parę lat starszą koleżanką, która równie dobrze mogłaby być jej siostrą?
Szybkim i niepewnym ruchem wysłała to do niej, od razu odkładając telefon na materiałową poszewkę, która założona została na sporą, metalową pralkę. Chciała zapalić. Potrzebowała zapalić. W tym tempie jej uzależnienie naprawdę szybko zacznie pchać ją najpierw na kolana, a potem do jeszcze niższych, bardziej upokarzających poziomów. Ale, oczywiście, niezbyt ją to obchodziło. Tylko rozlegające się zaraz po sobie, cztery głośne powiadomienia zdawały się ją oceniać. Reszta pomieszczenia, spowita w szarym dymie, musiała już po prostu przywyknąć do przejawiającej autodestrukcyjne tendencje dziewczyny, która zakłócała im oświetlaną delikatnym światłem księżyca noc. Natalia odpisała, ale ona zbytnio bała się sięgnąć po telefon i choćby spojrzeć na pojawiające się na ekranie blokady powiadomienia. Bzdurne problemy, które popychały ją do zamykania się w ciasnej łazience, skulania się na podłodze jak zagubione dziecko i wpychania sobie do ust kolejnego, powoli zabijającego ją papierosa. Czasami chciałaby móc przejmować się czymś ważniejszym, czymś mającym jakiś większy impakt. Głodem na świecie lub szalejącą wokół pandemią. To dopiero były dobre powody do gwałtownej, przychodzącej znikąd rozpaczy. Ale czy dziewczyna, obracająca każde zmartwione pytanie w ironiczny żart, naprawdę jest kimś znanym z rozsądku w sprawie własnych, niezrozumiałych uczuć? Kolejne pytanie na kolejną kupkę. To akurat dobre nie było.
***
— Jesteś strasznie nierozsądny. Jest późno i ciemno, mogłeś wpaść pod samochód lub dać się porwać. — rzuciła zmęczonym tonem, gdy we framudze otwartych drzwi zobaczyła jego zmartwioną twarz.
— Też cię lubię, Aurelia. — odpowiedział Filip, siląc się na uśmiech — Przypadkiem przechodziłem obok i postanowiłem, że wpadnę.
— O dwudziestej drugiej.
— Zajęcia poetyckie w szkole nieco się przedłużyły.
— Wchodź. Dopiero co wyszłam spod prysznica.
— No, właśnie widzę. — mruknął, energicznie ściągając buty i obrzucając szybkim spojrzeniem jej zakrytą w błękitnym szlafroku sylwetkę.
— A gdybym była teraz nago? Pomyślałeś o tym?
— Wtedy raczej nie otworzyłabyś mi drzwi.
— Wyglądasz, jakbyś przynosił wiadomości o tym, że kogoś najpierw walnął piorun, a potem potrącił pociąg. Oczywiście, że od razu bym otworzyła.
— Kolega z zajęć napisał naprawdę wzruszający wiersz.
Pokręciła głową, nie mogąc powstrzymać się od mimowolnego, delikatnego uśmiechu.
— Mógłbyś pójść do kuchni zaparzyć kawę, a potem poszukać mi mojej zapasowej paczki papierosów? Gdzieś ją zgubiłam. Ja muszę najpierw skończyć suszyć włosy.
— Jasne. Nie śpiesz się.
Bez słowa rozeszli się, pozostawiając rozświetlające ciasny przedsionek światło włączone. Filip wodę wlał do elektrycznego garnka i podłączył go do prądu, a Aurelia pozbywała się jej resztek ze swoich ciemnych, spadających jej na szyję kosmyków. Paczka fajek, o której mówiła, znajdowała się głęboko w szufladzie, w której przechowywała swoje liczne ubrania, znaleziona więc została dopiero następnego dnia. Zresztą, on nawet specjalnie nie próbował.
— Więc słucham. — zachęcił ją do rozmowy, gdy oboje już zasiedli przy sporym, kuchennym stole.
Oboje doskonale wiedzieli, do czego nawiązywał. Nie ważne jak bardzo chciałaby od tego uciec, tamte, wysłane przez nią wiadomości mówiły same za siebie. W delikatnym, uspokajającym geście ujął jej spoczywającą na blacie dłoń i spojrzał w oczy, kryjące się za zasłoną rozczochranych, nie do końca jeszcze wysuszonych włosów.
— Nie musisz tego robić. Ile to już razy w tym miesiącu przypadkiem przechodziłeś koło moich drzwi, w moim bloku, na mojej ulicy?
— Po prostu się martwię.
— Ja o ciebie też. Doceniam to wszystko, ale…
— Kocham cię, Aurelia. I dobrze o tym wiesz.
Skinęła głową, a jej oczy niemal od razu zaszły łzami. Nie było już śladu po szczątkach pewności siebie, ironii i delikatnego dystansu, którego czasami używała jak obronnej tarczy. Stygnąca obok kawa przyglądała się, jak Filip obejmuje ją mocno, dalej opierającą się na kuchennym stole, uświadamiając sobie, że to najpewniej będzie dość długa noc.
11 luty 2020 — sobota
— Chciałabym robić więcej. Osiągnąć więcej. Być czymś więcej.
Dochodzący z głośnika telefonu głos Natalii, który ściskany był delikatnie przez duszące się w jej gardle łzy, zagłuszał popołudniowe wydanie wiadomości, w których prezenter w nienagannym garniturze i z poważną miną wymalowaną na idealnie wypudrowanej twarzy ogłaszał decyzję rządu o zaostrzenie reżimu sanitarnego i zwiększenie liczby związanych z pandemią obostrzeń. Oficjalnie zamknięte zostały wszystkie biznesy i sklepy nieesencjonalne dla zdrowia i życia ogółu społeczeństwa. Wszystkie małe firmy, które balansowały na krawędzi, starając się przyciągnąć nowych klientów i zarabiać na siebie, mimo nałożonych na nie ograniczeń, w tym jednym momencie, za tym jednym podpisem złożonym długopisem na śnieżnobiałej kartce papieru, mogły już zaczynać kopać swoje własne groby. Wiedziałam to ja, wiedziała to Natalia i wiedział to cały naród, z szokiem wpatrzony w to, co dzieje się na telewizyjnym ekranie.
— To bez sensu. To wszystko bez sensu. — mówiła dalej, z każdą chwilą coraz bardziej przygnieciona tą paskudną realizacją.
Natalia, wraz z jej chłopakiem, prowadzili wspólny sklep z ubraniami, które ona sama projektowała. To dość niewielki, ale stabilnie rozwijający się biznes. Ojciec jej partnera postanowił oddać im kilka lat temu budynek, w którym mieściła się jego stara piekarnia, który przekształcili w przyjazny kącik, zarówno do pracy dla siebie, jak i do robienia zakupów dla klientów. Radzili sobie nieźle i nawet mimo pandemii ich obroty nie były złe, a pod koniec miesiąca za każdym, jednym razem wychodzili na plusie i część zysków mogli spokojnie odkładać na wspólną przyszłość. Ale wyglądało na to, że kolejne lata w obliczu spadającej na nich czarnej godziny mogą odrobinę poczekać.
— A wasz sklep w internecie, nie będziecie w stanie się z niego utrzymać? — zapytałam, chcąc zaoferować jakąś konstruktywną radę i koleżeńską pomoc, niebędącą jedynie bezpodstawnym „wszystko będzie dobrze”.
— Sama nie wiem. Zwykle to Dawid zajmuje się finansami.
— Będziecie musieli zamknąć sklep, więc pewnie opłaty pójdą trochę w dół.
— Za to woda i prąd w naszym mieszkaniu w górę.
— A nie możecie aplikować do jakichś rządowych funduszy?
Parsknęła cichym, ironicznym śmiechem, po czym rzuciła:
— Masz złe wyobrażenia o tym państwie, Aurelia.
***
Po ponad godzinie dość wyczerpującej rozmowy, Natalia wreszcie się rozłączyła, zostawiając Aurelię samą w jej cichym i ciemnym pokoju. Absencję dźwięku szybko przerwało jednak najpierw przeciągłe westchnięcie, a potem charakterystyczny stęk metalu jej ulubionej zapalniczki. Nigdy nie widziała jej koleżanki tak dobitej i przygnębionej. Choć zazwyczaj optymistyczna, uśmiechnięta i pozytywnie nastawiona, tamtego wieczora zdawała się pokazywać jej swoją prawdziwą twarz. Twarz pozbawionej nadziei dziewczyny, której spora część życia za wpływem jednej, rządowej decyzji zaczęła powoli się rozpadać. Słychać było, że coś w niej pękło. Wszystkie skrywane od dawna frustracje, lęki i zmęczenie wypłynęły tak szybko, jak w powierzchni zatrzymującej je tamy zaczęły powstawać coraz to większe pęknięcia i rysy. Oczywiście nie wszystko było stracone i nawet Aurelia, dumna pesymistka, która znana była z narzekania na każdą możliwą rzecz, mogła dostrzec jakąś drogę wyjścia z tego kryzysu. Wspomniane już rozwijanie internetowego sklepu, większa ekspansja na tym wirtualnym rynku, oszczędności w kosztach przez nie utrzymywanie fizycznej lokacji, więcej czasu dla siebie i na tworzenie nowych projektów czy też nawet te rządowe fundusze, wobec których Natalia była tak bardzo sceptyczna. To mogło obrócić się w iskrę inspiracji, która zapali lont prowadzący do ich przyszłego sukcesu. Mogło. Aurelia naprawdę chciałaby, żeby jej nowo zdobytej przyjaciółce się udało i by sprawy obrały ten nieoczekiwany, pozytywny obrót. Ale zdążyła przeżyć na tym świecie więcej niż pięć minut i jej głowa wystawiona została na boleśnie ostre słońce, gdy otaczająca ją chmura naiwności wreszcie się rozpłynęła. Zaciągnęła się mocno, patrząc na wyłączony telewizor wbudowany w meblościankę. Tak jak ona, chciałaby być i robić coś więcej, mieć jakiś impakt na otaczający ją świat, móc jakoś wpłynąć na swój los i zapisać swoje imię na kartach historii. Chciałaby wrócić do jej dziecięcych fantazji i szczerze powiedzieć, że dalej są aktualne i że dalej stuprocentowo w nie wierzy. Chciałaby. Ale tymczasem za cienkimi ścianami starych, zbudowanych dziesiątki lat temu bloków, ludzie już przygotowywali się do mających się rozpocząć jutro protestów. Tworzyli transparenty, spisywali postulaty, zapełniali wirtualne tablice mediów społecznościowych nawoływaniami do dołączenia do nich i szczegółami planów zgromadzeń w większych miastach Polski. Atmosfera była duszna i napięta, sprzyjając bardziej wrogiemu, wojowniczemu chwytaniu za nowoczesne widły w postaci kamieni, gazu pieprzowego i kartonowych plakatów, niż oddawaniu się odległym marzeniom i ambicjom. Mimo jej całej, pesymistycznej niechęci, kochała ten kraj, a patrzenie jak ten z każdym dniem coraz to bardziej postępującej pandemii rozpada się pod jej naciskiem, sprawiało jej ogromny ból. Może nie dało się jej nazwać patriotką z krwi i kości, może nie oddałaby swojego życia za kawałek wytyczonego na mapie terenu, ale… Czy to były rzeczy, które najbardziej się teraz liczyły?
12 luty 2020 — czwartek
Przemknęła się boczną uliczką, starając się uniknąć zgromadzonego przy głównym skrzyżowaniu tłumu. Wielka grupa ludzi stała, trzymając w dłoniach liczne plakaty i transparenty, każdy wykrzykując jakieś wulgarne przekleństwa czy nieskoordynowane hasła, które z daleka wszystkie łączyły się w jeden, niezrozumiały, ledwie brzmiący jak słowa szum, pochodzący z dziesiątek, o ile nie setek wzburzonych, ludzkich gardeł. Wiedziała, że tak to będzie wyglądać, ale bezpiecznie odseparowane od brutalnej rzeczywistości wyobrażenia nie były w stanie w choćby najmniejszym procencie oddać tego, co działo się teraz przed jej oczami. Policjanci pilnowali protestujących, kryjąc się za swymi twardymi, plastikowymi tarczami, którymi próbowali utrzymać niestabilny tłum w ryzach. Okna i drzwi mijanych sklepów oraz lokali, stanowiących znaczną część miejskiego krajobrazu, zdobiły tabliczki i przyklejone naprędce kartki, których wspólną treść można byłoby zsumować jednym, prostym wyrazem — „zamknięte”. Niektórzy właściciele dorzucili do tego różnokolorowe taśmy, wbijające do świadomości każdego znajdującego się w pobliżu przechodnia, że miejsca te do odwołania nie zostaną dla nich otwarte; inni zaś odpuścili, po prostu zasuwając metalowe rolety i zrywając wiszące na wystawie dekoracje. Wyglądało to wszystko jak klatki wycięte z postapokaliptycznego filmu, w którym garstka tych, którym udało się przetrwać pandemię śmiercionośnego wirusa, walczy o swoje prawa do ograniczonych, żywieniowych racji z wszechpotężną, o wiele lepiej uzbrojoną i pełniącą władzę policją; walające się po brudnych, pełnych kurzu chodnikach zadeptane maseczki jedynie potęgowały ten efekt. Wdychane przez nią powietrze było ciężkie i pełne nieokreślonego smrodu, a do tego zakrywający jej usta materiał utrudniał dotarcie go do płuc.
Sama właściwie nie wiedziała, co popchnęło ją do wyjścia z domu, opuszczenia swoich własnych, przytulnych ścian bezpieczeństwa i komfortu, aby przyjrzeć się temu na własne oczy. Najprawdopodobniej ciekawość, być może chęć udowodnienia sobie jakiejś nieznaczącej racji o samej sobie; w tamtym momencie jednak pobudki te stawały się, w istocie, najmniej istotne.
***
— Tak w ogóle, byłam w czwartek na jednym ze strajków. — powiedziała, zerkając na siedzącego wygodnie w fotelu naprzeciwko niej terapeutę.
— Sama?
— Uhm. Pewnie to trochę ryzykowne?
— Wiesz, jakby policja chciała kogoś zgarnąć to samotna, bezbronna nastolatka byłaby najłatwiejszym celem.
— Może i ma pan rację. Ale nie poszłam tam strajkować. Chciałam po prostu zobaczyć to na własne oczy.
— A nie przez ekran telewizora?
— Zdecydowanie nie przez ekran telewizora. Chciałam to jakoś bardziej poczuć, bliżej tego doświadczyć.
— Czemu, masz za tym jakiś głębszy powód?.
— Po prostu, czułam jakąś taką niewyjaśnioną potrzebę. Zresztą, moja koleżanka dość mocno przeżywała tę zmianę. Chyba po prostu chciałam zrobić to też trochę dla niej.
— Pracuje w sklepie?
— Z chłopakiem prowadzą sklep z ubraniami własnego projektu. Trochę niszowy, ale dotąd dawał radę.
— Kluczowym słowem jest dotąd?
— Uhm.
— Przekaż jej, że życzę jej powodzenia. Prowadzenie czegokolwiek w tym kraju z każdym dniem robi się coraz trudniejsze. — westchnął — Podziwiam, że podjęła to ryzyko. Ile ma lat?
— Dwadzieścia jeden.
— Bardzo młoda. Dobrze się dogadujecie?
— Jak szesnastolatka z dwudziestojednolatką. Raczej nieźle.
— Czyli jednak udało ci się z kimś zaprzyjaźnić?
— Wyjątek potwierdzający regułę. Nie wiem, jak ona jeszcze mnie znosi.
— Ile razy dzisiaj mówiłem ci, że jesteś wobec siebie strasznie krytyczna?
— Jakieś trzy.
— To powiem to jeszcze raz, Aurelio. Dobrze wiesz, jak to działa i jakie to ma skutki.
— Wiem. Ale chyba jestem po prostu zbyt samolubna.
— Samolubna?
— Życie tak wielu ludzi się wali, a ja siedzę tu i narzekam na moje durne problemy, tylko zajmując pana czas.
— To, że ktoś ma, według ciebie, większy i poważniejszy problem, nie wyklucza tego, że sama możesz potrzebować pomocy.
— Już się bałam, że powie pan coś o dzieciach z Afryki.
— W porównaniu do nich, uprzywilejowani i niezwykle bogaci Polacy nie powinni mieć powodów do narzekania.
— Ale zna pan kogoś, kto właśnie umiera tam z pragnienia i głodu? Bo ja nie.
— Ja też nie.
— A kogoś, kto ucierpiał przez te obostrzenia?
— Połowie mojej rodziny się oberwało.
— No właśnie.
— To, że mojemu sąsiadowi spalił się dom, nie sprawia, że ja nie mogę złościć się na zepsutą lodówkę.
— Tak. Ale nie powinien pan składać wniosku o dofinansowanie i pomoc do tego samego miejsca co on.
— Dlaczego?
— Bo pieniądze nie rosną na drzewach, nie staczy ich dla każdego. A wiadomo, kto bardziej ich potrzebuje.
— A może on ma gdzie mieszkać i ze spokojem się tam na chwilę przeprowadzi, a ja przez brak lodówki nie mogę wyżywić całej mojej licznej rodziny?
— Bardzo pan drąży i wymyśla.
— Próbuję ci pokazać, że to wszystko nie jest tak jednoznaczne i oczywiste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Rozumiesz?
— Powiedzmy.
— To widzimy się za tydzień, ja z kubkiem kawy, a ty skończonym rysunkiem przedstawiającym ten strajk. Dobrze?
— Powoli zmienia się pan w mojego nauczyciela sztuki. — nieśmiały uśmiech wkradł się na jej twarz.
— Płacą mi za pakowanie ci czegoś do głowy, Aurelio, a skoro jedyne postępy robimy w tym temacie, to nie pozostawiasz mi wyboru. Trzymaj się tam. — powiedziawszy to, wyciągnął do niej dłoń w geście pożegnania.
CZĘŚĆ II — Efekt naprawdę przepięknego motyla
15 luty 2020 — sobota
— A tak właściwie, co teraz rysujesz? — zapytałam, nachylając się nieco nad spoczywającym na biurku tabletem — Coś do sklepu?
— Dokładnie. Jako rekompensatę dla zamknięcia fizycznego miejsca będziemy wypuszczać miesięcznie dwa razy więcej wzorów. — odpowiedziała, biorąc pokaźny łyk kawy. Jej, rejestrowany przez niskiej jakości kamerkę pokój był ciemny i rozświetlany jedynie przez jasny ekran komputera, na którym pracowała. W tle słychać było uderzający o okna wiatr i pracujące gdzieś w obudowie wiatraki laptopa.
— Pewnie to stresujące, dwa razy więcej roboty dla ciebie?
— Trochę. Wszystko w tej robocie jest stresujące. Ale idzie do tego przywyknąć. Przynajmniej dostaję za to niezłe pieniądze.
— To chyba mój problem ze szkołą.
— Że przy niej konto bankowe jedynie się kurczy?
— Dokładnie. A stresu tyle, że powinni nam płacić jeszcze jak za nadgodziny.
— Jeszcze rok, Aurelia. Półtora, jeśli wliczasz ten.
— Wydaje się dużo.
— Zanim skończysz palić tego papierosa, już będziesz pisać maturę i zostaniesz wolna.
Zaciągnęłam się demonstracyjnie i wypuściłam z ust niewielką, szarą chmurkę, która przez krótką chwilę dryfowała w mętnym powietrzu mojego pokoju. Wszystkie okna były zamknięte, umieszczony na ścianie obok kaloryfer ustawiony na maksymalną temperaturę, a ja mimo tego na nogi i ramiona zarzuciłam cienki kocyk w kolorze ciemnego różu. Poprawiłam chwyt na gumowej części rysika i zaczęłam powoli wydobywać ze zmęczonego umysłu ogólny kształt tego, co chciałam przelać na elektroniczny papier. Linie, z czego większość krzywych i niedokładnych, pojawiały się na ułamek sekundy, by zaraz rozpłynąć się w elektronicznym powietrzu na rozkaz ich sfrustrowanej twórczyni, która skrótu klawiszowego na cofnięcie ostatniej akcji używała w obsesyjnych, niezdrowych wręcz ilościach; może właśnie to odpychało mnie od tradycyjnego malarstwa? Ta niemożliwość realizacji tego, co moja zafiksowana na perfekcyjności wyobraźnia przekazała mi do zmaterializowania? W medium, gdzie każdy, najmniejszy nawet ruch, ma spore, często nieodwracalne, konsekwencje, ciężko było być tą pchaną nienawiścią do samej siebie artystką, próbującą osiągnąć niemożliwe, do którą bycia przecież jawnie się przyznawałam.
— A ty, co teraz robisz?
— Sama nie wiem. Zainspirowałaś mnie, by chwycić za pióro i zacząć coś mazać, ale zapału nie starczyło już na wymyślenie jakiegoś pomysłu.
— Tak powstają najlepsze prace, mam wrażenie. Czysta pasja i miłość autora przelana w zgrabne ruchy rysika po powierzchni tabletu.
— Moim największym osiągnięciem w tej technice był chyba rozkraczony osioł, który wyglądał, jakby przejechał go pociąg.
— To jest dopiero opowiadanie historii bez słów. Masz gdzieś to jeszcze?
— Chyba wylądował w koszu pięć minut po odłożenia pióra z powrotem na jego miejsce.
— Szkoda. Chętnie bym go zobaczyła.
— Uhm. A w ogóle, skoro jesteśmy przy oglądaniu moich starych śmieci, pokazywałam ci mój rysunek tego strajku, na którym ostatnio byłam?
— Nie, jeszcze nie. Dzisiaj go skończyłaś?
— Wczoraj, późno w nocy. Terapeuta kazał mi go zrobić i pokazać na dzisiejszej wizycie.
— I jak, był zadowolony?
— Odłożył kubek z kawą na jakieś dwie minuty. Dość dobry znak.
— Więc widzisz u siebie jakieś postępy?
— Siedzę tu, rozmawiam z tobą i przede mną mam otwarty nowy rysunek. Muszę coś więcej dodawać?
Uśmiechnęła się szeroko w moim kierunku. Zapisałam i na chwilę zminimalizowałam płótno, na którym czekał na mnie dość żałosny, nieukończony szkic, by wysłać jej obiecaną pracę. Miałam nadzieję, że nie przesadzi ani z krytyką, ani z przesadnymi pochwałami. Nie wiedziałam nawet, co byłoby gorsze.
— Chętnie przerobiłabym to na wzór do naszego sklepu. — mruknęła po chwili, uważnie przyglądając się pracy — Poważnie mówię.
— Uhm. Jeśli o mnie chodzi, masz wszystkie prawa, jakich tylko potrzebujesz. To od dzisiaj może być twoje.
— Musisz bardziej się cenić, Aurelio. Gdyby bogaty klient podszedł do ciebie z propozycją, też odpowiedziałabyś mu, że ot, tak oddajesz mu wszystkie prawa?
— Jak ostatnio sprawdzałam, nie jesteś moją bogatą klientką, Natalia.
— Auć. Dobrze by było jakbyś przestała ich też obrażać. Ale serio, nie miałabyś ochoty do nas dołączyć i zrobić dla naszego sklepu wzór lub dwa?
— Wiesz, jak to jest z moją regularnością.
— Wiem. Moja też nie jest lepsza. Zresztą, nie przeszkadzałoby mi nawet, jakby jeden wzór zabierał ci parę miesięcy. Warto byłoby czekać.
Poczułam, jak delikatnie się rumienię.
— Wstępnie się zgadzam.
— Doskonale. Wiedziałam, że to powiesz.
— Już wcześniej chciałaś się o to zapytać?
— Dlatego w ogóle do ciebie napisałam.
— Mam czuć się bardziej zdradzona czy zadowolona?
— Ale zostałam, bo jesteś świetną koleżanką. — powiedziała, po czym uśmiechnęła się niewinnie. A mój rumieniec, w odpowiedzi, powiększył się do znacznie pokaźniejszych rozmiarów.
26 luty 2020 — środa
Deszcz z niezwykłą zawziętością i determinacją uderzał w ciemnoszary, podziurawiony asfalt, zostawiając na jego powierzchni liczne kałuże i pokrywając go cienką warstwą połyskującej wody. Zawieszony nad głównym wejściem, ogromny szyld sklepu rzucał na to nowo powstałe zwierciadło, układający się w poszczególne litery, czerwony blask umieszczonych w środku lamp. Wokół nie było żadnych przechodniów, a jedyny samochód będący teraz w okolicy przejechał niezwykle szybko, bezuczuciowo i beznamiętnie, jakby jak najszybciej chciał uciec z tamtej okrytej mrokiem późnego wieczora scenerii. Stary kasjer opierający się ze znudzeniem o brudny blat mruknął coś o paskudnej pogodzie i o tym, że od dawna nie widział tak mocnej ulewy. Aurelia jedynie skinęła w jego kierunku z grzeczności, pozwalając tym wypowiedzianym z niechcenia słowom rozpłynąć się w panującej w środku ciszy, przerywanej jedynie przez wentylator wydający z siebie regularne, żałosne brzęczenie. Z jej przemokniętej kurtki skapywała woda, tworząc na podłodze coraz to bardziej powiększającą się plamę. Ale ani ona, ani jedyny obecny w zasięgu wzroku pracownik nie wydawali się tym przejmować. Była dwudziesta, może dwudziesta pierwsza, a ona stała przy usianym ulotkami parapecie, przyglądając się szalejącej na zewnątrz burzy. Jakby w odpowiedzi na jej nachalny wzrok, nagle rozległ się głośny huk uderzającego gdzieś w oddali pioruna. Mężczyzna westchnął i po raz trzeci od czasu jej niedawnego wejścia do środka otworzył elektroniczną kasę, żeby przeliczyć znajdujące się w niej pieniądze. Nie była pewna czy stał za tym jakiś nerwowy tik, czy miało to jakiś większy, niezrozumiały dla niej cel. Poza nimi sklep był kompletnie pusty. Ściskała w ręku torbę pełną zakupów, które odpowiedzialne były za jej obecne, dość niefortunne położenie. Gdy wychodziła z mieszkania, stawiając ostatnią kropkę w notatce z pełną listą planowanych zakupów, zaczynało ledwie kropić. Gdy otworzyła drzwi klatki, kropel było coraz więcej i więcej. I dokładnie gdy była mniej więcej w środku nieśpiesznego krzątania się między półkami, niebo uwolniło swój pełny potencjał. W myślach przeklinała nierozsądny i leniwy umysł, który rozważał cofnięcie się w celu wzięcia z mieszkania parasola, gdy na swych kruczoczarnych włosach poczuła przedsmak spadającej z góry ulewy; spodziewała się, że takie lenistwo i niechęć do podejmowania nawet najmniejszych z wysiłków kiedyś pozbawi ją zdrowia, życia, lub co najmniej pokaźnej ilości jej materialnych dobytków. Powolne schnięcie w tym niewielkim, oblężonym przez warunki pogodowe sklepie wydawało się jedynie dającym do myślenia zwiastunem czekających na nią w przyszłości konsekwencji.
Nagle jednak drzwi wejściowe otworzyły się, a do środka wszedł nowy klient. Cały przemoczony do suchej nitki i ociekający zimną, deszczową wodą, szybko zgarnął nasiąknięte włosy ze zmarszczonego czoła i rozejrzał się wokół, spotykając na sobie spojrzenie podirytowanego sprzedawcy, który przerwawszy na chwilę piątą sesję liczenia sklepowych pieniędzy, obrzucił mężczyznę wściekłym wzrokiem i z wyraźną niechęcią wyobraził sobie nakłady sprzątania, które spadną potem na jego głowę. Nowy gość jednak nie przejmował się tym i dość zdecydowanym krokiem podszedł w stronę nieco zdezorientowanej Aurelii, która potrzebowała dłuższej chwili, by rozpoznać w nim swojego przyjaciela, Filipa. Wymienili się szybkim, powitalnym uściskiem, po czym ona zrobiła mu miejsce koło siebie, dalej zadziwiona okolicznościami, w jakich doszło do ich niespodziewanego spotkania.
— Jak tu trafiłeś? — zapytała od razu, przyglądając się jego zakrytej maską twarzy.
— Wracałem od kolegi, mieszka tu niedaleko. Nie wiedziałem, że ta burza jest aż tak zła, więc po prostu pożyczyłem od niego parasol i poszedłem. — jako dowód uniósł w górę pokaźny, granatowy parasol, który, jak on sam, cały ociekał wodą.
— Ale jednak było gorzej niż myślałeś?
— Dokładnie. Reszty możesz się domyślić. A jak z tobą?
— Poszłam na zakupy i, jak wychodziłam, ledwo kropiło, a potem to już… No wiesz.
Skinął głową, potwierdzając, że rozumie, uśmiechając się przy tym subtelnie.
— Chcesz może coś kupić, jak już tu jesteś? — zapytała, unosząc swoje siatki do góry — Ja już skończyłam, ale mogę ci pomóc.
— Jasne, coś tam zawsze się przyda. — mruknął, chwytając za sklepowy koszyk i powoli przechadzając się z nią między alejkami, starając się chować przed uporczywym wzrokiem zniecierpliwionego sprzedawcy, który zdecydowanie miał już dość roznoszących błoto po całej podłodze nastolatków, którzy z powodu burzy utknęli w jego skromnym sklepie.
Pół godziny później deszcz nieco zelżał, a chmury ociężale zaczęły rozpływać się i znikać z nocnego już nieba. Wzięli więc swoje zakupy i otworzyli frontowe drzwi, wpuszczając do środka trochę zimnego, lecz przyjemnie orzeźwiającego powietrza. Pachniało jak deszcz, tym ciężkim do opisania, unikalnym dla tego stanu pogody zapachem, który tak skutecznie dodawał klimatu nawet najnudniejszym ze scen. Filip rozłożył swój, pożyczony od kolegi na czas nieokreślony parasol, a Aurelia wzięła go pod ramię i schroniła się pod tym przytrzymywanym przez metalowy szkielet materiałem, przyciskając swoje ciało jak najbliżej jego. Tańczące wokół nich krople starały się skutecznie zagłuszyć padające z ich ust słowa, ale to nie powstrzymywało ich przed omawianiem najróżniejszych tematów, wśród których, z najróżniejszych powodów, dominowała akurat Natalia. Czuła się źle, myśląc o tym, że może wolałaby, żeby to akurat na nią wpaść w ten zimny, lutowy wieczór. Ale nie mogła powstrzymać tych scen mimowolnie pojawiających się w jej pochylonej, przytulonej do piersi starego przyjaciela głowie. On nie miał jej za złe. On nigdy nie miał jej nic za złe. I może to akurat przez to ten żal powoli odznaczał się licznymi rysami na jej pogrążonym w rozmyślaniach umyśle?
13 marca 2020 — piątek
— To stary, porzucony basen, zgadza się? — zapytała, z ciekawością przyglądając się plikowi, który właśnie do niej wysłałam.
— Uhm. Chociaż bardziej pasowałoby słowo opuszczony. Nie jest zniszczony, zdemolowany, czy poddany szczególnie długiej próbie czasu. Po prostu nagle każdy z niego wyparował.
— I wypompował całą wodę, co do kropelki?
— Dokładnie.
— Ciekawa propozycja, naprawdę. Przyciąga wzrok. To coś nieco innego od reszty naszego katalogu.
— Bardzo nie chciałam po prostu kopiować twoich prac i robić ich w tym samym stylu.
— Oczywiście, to zrozumiałe… Nie ważne. Myślę, że z paroma drobnymi zmianami będziemy mogli umieścić to w naszej ofercie.
— Zmianami?
— Techniczne szczegóły, nie przejmuj się. Do końca weekendu wyślę ci efekt końcowy, chociaż pewnie nawet nie zauważysz różnicy. Mój chłopak strasznie nalega, żeby dbać o tego typu rzeczy.
— Bardziej z niego rzemieślnik niż artysta, prawda?
Skinęła potwierdzająco głową.
— Czasami niezbyt dogadujemy się na tym polu, ale nauczyłam się jakoś to tolerować. Tak długo, jak spełniasz jego dziwne wymagania i standardy, wszystko jest okej.
Nie odpowiedziałam, nie wiedząc, czy bardziej na miejscu byłoby empatyczne wyrażenie współczucia, czy zadawanie dalszych, powiązanych z tym pytań. Czasami trafiają się takie tematy, takie punkty, w których rozmowa zatrzaskuje się w ciasnej klatce dyktowanej grzecznością niepewności; to był zdecydowanie jeden z nich.
— A dlaczego właściwie basen? — zapytała po krótkiej chwili, zmieniając temat bez zbędnego komentarza.
— To trochę głupia historia. Ale mogę ci ją opowiedzieć, jak chcesz.
— Pewnie. Zamieniam się w słuch, Aurelio.
To działo się latem dwa tysiące osiemnastego. Prawie dwa lata temu, jeśli przymknie się oko na te kilka pozostałych miesięcy. Trwały wakacje, była dokładniej gdzieś połowa lipca, a więc wszystko dopiero powoli się rozkręcało. Filip wyjechał z rodzicami na dwutygodniowe wczasy, a moi inni, pozostali znajomi ze szkoły, niezbyt mieli czas na jakieś regularne spotkania ze mną. Większość tamtych dni spędzałam więc sama, czy to przesiadując w domu przed kartką papieru i komputerem, czy szwendając się po okolicy, wprawiając w ruch niewyćwiczone, przywykłe do typowego dla szkolnego siedzenia nogi. Nigdy nie wiedziałam, gdzie konkretnie idę, po prostu dawałam nieść się przed siebie tak długo, aż w końcu trafiłam na coś satysfakcjonująco interesującego. Mógł być to sklep, którego dawno nie odwiedzałam, niewielki pomnik, który większość mieszkańców po prostu obojętnie omijała na ich drodze do domu lub pracy, czy też różne, opuszczone budynki, które lubiłam eksplorować. Chociaż, eksploracja to może zbyt duże słowo — bardziej należałoby powiedzieć „nieśpieszne i niepewne zaglądanie do środka”. Zwiedziłam w ten sposób stary, jednorodzinny dom, pozostałości po kiosku, który zbankrutował i, finalnie, wspomniany wcześniej basen, którego luźny portret narysowałam. Natknęłam się na niego przypadkiem, idąc skąpanym pomarańczem lamp chodnikiem i spokojnie chłonąc otaczającą mnie okolicę. Było to dość daleko od mojego bloku, na nieco zapomnianych przez świat, podmiejskich stronach. Ten obiekt zdecydowanie najsilniej odczuł efekty tego porzucenia i zaniedbania. Z zewnątrz wyglądał względnie normalnie, a jedyną odróżniającą go od prostolinijności betonowej geometrii reszty budynków cechą była zrobiona z nieco wyblakłego, niebieskiego plastiku zjeżdżalnia, która wiła się jak egzotyczny wąż po wschodniej ścianie, powoli zarastanej chwastami i zasłanianej koronami pobliskich drzew. To chyba właśnie ta zjeżdżalnia najbardziej przykuła moją uwagę. Obeszłam więc wokół cały obiekt, szukając jakiegoś wejścia. Główne drzwi od razu odrzuciłam, bo wyniesione z poprzednich, podobnych wypadów doświadczenia nauczyły mnie, że fatygowanie się do i tak na pewno zamkniętej na klucz klamki nie miało najmniejszego sensu. Musiałam więc trafić na jakieś okno, otwarte lub rozbite na tyle, by bezpiecznie się przez nie przecisnąć. W końcu znalazłam, na tyłach, tam, gdzie mieścił się główny, sportowy, głęboki na ponad dwa metry basen. Szyby wypełniały praktycznie większość powierzchni ściany, tak, aby pływający cieszyć się mogli jak najlepszym dostępem do naturalnego, słonecznego światła. Kiedyś pewnie wyglądało to pięknie i majestatycznie, teraz jednak, gdy intensywne gradobicia zniszczyły większość z nich, prezentowało się to dość żałośnie i smutno. Na wyłożonej płytkami podłodze spoczywały odłamki szkła, które ostrożnie ominęłam, gdy wchodziłam do środka. Poza tym jednak nie widać było wiele więcej śladów brudu i zniszczeń. Reszta pomieszczenia wyglądała tak, jak w momencie, w którym zostawiona została przed laty, kiedy to obiekt stał się nierentowny i w końcu oficjalnie uległ zamknięciu. W tym końcowym zamieszaniu porzucone zostało nawet kilka par klapek, które ułożone niedbale przy krawędzi basenu niedaleko drabinek grzecznie czekały na swoich właścicieli. Pewnie w ciemności wyglądałoby to dość niepokojąco i strasznie, ale w oblanych jasnością promieni ceramicznych płytkach kryło się coś urzekającego. Woda, która albo została odessana, albo samoistnie wyparowała, dalej spoczywała w postaci niewielkich kałuż na dnie tej wielkiej dziury, która wypełniona nią była niegdyś po same brzegi. Zbliżyłam się nieco do krawędzi, chcąc przyjrzeć się temu wszystkiemu z bliska. Pośrodku basenu leżało tandetnie żółte, plastikowe krzesło, które któryś z ostatnich odwiedzających musiał wrzucić tam podczas opuszczania obiektu. A może spadło ono tam samo, pchane niewidzialną dłonią wiatru? Niedaleko stał cały rządek tego typu siedzisk, przeznaczonych najpewniej dla ratowników, instruktorów i znudzonych mam, które musiały czekać i trzymać oko na swoich bawiących się dzieciach. Gdyby odpowiednio mocno wytężyć słuch, pewnie dałoby się wychwycić wciąż odbijające się od ścian, ciche echa radosnych krzyków taplających się w wodzie dzieciaków, nawoływań zniecierpliwionych ratowników, rzucanych na odchodne poleceń instruktorów, wzdychań traktujących pływanie jako poważny sport dorosłych oraz cichych ploteczek prowadzonych między obserwującymi swoje potomstwo rodzicami. To wszystko dalej trwało w tym dziwnym, porzuconym przez świat miejscu, które przechowywało te liczne wspomnienia niezwykle blisko swego serca. Ostrożnie usiadłam na krawędzi i zeskoczyłam ostrożnie do środka, czując, jak moje stopy lądują nie w przyjaznych objęciach chlorowanego płynu, a na zimnej, brutalnie twardej ceramice pokrywającej dno basenu. Wspomniane wcześniej krzesło leżało tam dalej, niedaleko mnie, cierpliwie i spokojnie przyglądając się mi swoimi nieistniejącymi oczami. Pewnie przez lata pogrążonego w ciszy spoczynku zdążyło już stęsknić się za niegdyś tak często odwiedzającymi go oraz jego pobratymców ludźmi. Złapałam za ten lekko połamany, zakurzony plastik i postawiłam je na czterech, niestabilnie chwiejnych nogach, które pewnie i już w czasach swojej świetności z ledwością utrzymywały zapobiegającą od załamania się całej konstrukcji równowagę. Do siedziska wciąż przyczepiona była wyglądająca jak ulotka, zmoczona wodą kartka z kolorowego papieru. To było niesamowite doświadczenie, zupełnie jak wyrwane z wymiaru pięknych snów. Nawet mimo zbitych na tysiące kawałki szyb, grube ściany i otoczenie skutecznie tłumiły jakiekolwiek odgłosy dobiegające z niezbyt ruchliwej ulicy mającej swój bieg nieopodal. Byłam tam całkowicie sama, z tymi nadgryzionymi zębem czasu meblami jako jedyną rzeczą utrzymującą mi towarzystwo. Stałam tam jeszcze chwilę, aż w końcu podjęłam decyzję, że nadszedł czas, by wrócić do domu. Słońce niebezpiecznie szybko chowało się za horyzontem, a ja miałam przecież jeszcze drogę powrotną przed sobą. Wstałam więc i, pomagając sobie drabinką, wyszłam jakoś z tego pustego, pozbawionego wody basenu. Byłam jednak trochę rozkojarzona, zapatrzyłam się na którąś ze ścian i w efekcie nie zauważyłam, że na jednej z wyłożonych wzdłuż krawędzi kafelek rozlana jest niewielka plama. Poślizgnęłam się i spadłam, pewnie niezbyt powabnie i czarująco, z powrotem w objęcia tego porzuconego dołu. Tamto krzesło wydawało się ze mnie śmiać, ale może to tylko moja stłuczona głowa dopowiadała sobie coś absurdalnego. Kiedy adrenalina i początkowy szok trochę opadły, poczułam straszny ból w dolnej części lewej nogi. Próbowałam się jakoś podnieść, ale nie umiałam. Już wtedy wiedziałam, że to pewnie złamanie, albo coś jeszcze gorszego. Leżałam nieruchomo i zadzwoniłam po pogotowie, bo na szczęście zasięg nie był aż tak skutecznie blokowany jak dźwięk. Trochę zajęło mi wytłumaczenie, gdzie dokładnie jestem i czemu akurat tam się znalazłam, ale chyba, słysząc moje syki bólu, operator nie zadawał zbyt wielu pytań. Przyjechali pół godziny później, gdy całe pomieszczenie zalał pomarańczowy półmrok. Miałam wrażenie, jakbym tkwiła w brzuchu jakiejś żarłocznej bestii. Ale na szczęście dość szybko i sprawnie mnie stamtąd wyciągnęli. Noga faktycznie była złamana, musieli więc założyć mi gips, a w sprawie włamania na teren basenu po prostu ostrzegli i pogrozili, żebym nigdy więcej tak nie robiła. Pomogli mi nawet wymyślić przed rodzicami jakąś wymówkę, że niby wypadek przydarzył mi się przy rzece płynącej niedaleko tamtego obiektu. Uznali, że wyglądam na dobrą dziewczynę i że był to taki niegroźny, jednorazowy wybryk, za który dostałam już odpowiednio wysoką nauczkę. I chyba mieli rację.
— To… To było traumatyczne przeżycie? Złamanie nogi, jechanie na pogotowie? — zapytała po dłuższej chwili, kiedy skończyłam opowiadać, a impakt moich słów powoli rozpływał się w powietrzu.
— Nie, absolutnie. To była po prostu ciekawa przygoda. Gdybym mogła, zrobiłabym to ponownie.
— Nawet powtarzając ten fragment z nogą?
— Uhm. Warto było. Muszę cię kiedyś tam zabrać, a wtedy zrozumiesz, o co mi chodzi.
— Jasne. Chętnie tam z tobą pójdę. I, poza tym, to była naprawdę świetna historia. Dziękuję, że mi ją opowiedziałaś. Powinnaś zostać pisarką, tak na boku od rysowania arcydzieł do największych galerii świata.
Zarumieniłam się, po cichu uznając to za wystarczającą odpowiedź.
20 marca 2020 — piątek
Przyjrzałam się wirtualnemu kalendarzowi jeszcze raz, jakby chcąc upewnić się, że oczy mnie nie mylą. Dwudziesty marca. Nie było żadnego wytłumaczenia, które mogłoby uzasadnić mi, że aż tyle dni minęło w tak krótkim czasie. Wszystko albo ciągnęło się w nieskończoność, albo przelatywało natychmiastowo, niczym zlepiony z rozmytych wspomnień pocisk. Rzuciłam krótkie przekleństwo, sama nie wiedząc, czy kieruję je bardziej do rozjaśniającego półmrok monitora, czy wypełnionej niedopałkami praktycznie po brzegi popielniczki. Urodziny Filipa były za ledwie tydzień, a ja dalej nie miałam dla niego absolutnie niczego. Zaciągnęłam się mocno dymem, mając nadzieję, że może chociaż trochę uspokoi to moje zszargane nerwy. Jakiekolwiek bezcelowe zakupy w galerii handlowej odbywane w poszukiwaniu inspiracji nie wchodziły w grę. Musiałam zamówić coś przez internet. I to szybko, jeśli chciałam, żeby przyszło na czas. Ale oczywiście, otwierając stronę główną przeglądarki i kierując myszkę w stronę pola wyszukiwania, absolutna pustka, która wypełniała moją głowę jedynie się powiększyła. Nigdy nie byłam znana z robienia fantastycznych prezentów, a on nigdy nie był znany z bycia typem gadżeciaża, któremu łatwo wcisnąć jest jakikolwiek, znaleziony w prezentowej alejce kit. Właściwie jedyne co kupował to notesy, pióra i książki, z czego tych ostatnich było zdecydowanie więcej. Ale oczywiście, w związku z tym pojawiało się odwieczne pytanie — jaką książkę dać człowiekowi, który przeczytał już praktycznie wszystko? Właściwie to nigdy nie dzielił się ze mną listami jego ulubionych autorów, czy pozycji, które zamierzał sobie sprawić. Ani mnie specjalnie to nie ciekawiło, ani on niezbyt chętnie opowiadał mi o takich rzeczach, wiedząc, że nasze literackie gusta naprawdę niesamowicie się różnią. Książki zostały więc oficjalnie wykreślone z już i tak niezwykle krótkiej listy rzeczy, które mogłabym mu kupić. Wracając do punktu startowego, próbowałam przypomnieć sobie, co tak naprawdę dostawał ode mnie w poprzednich latach. Rok temu sprawiłam mu dość pokaźny zestaw męskich kosmetyków, bo sam nie umiał się zdecydować i bał się wybrać coś samemu. Ale była to dość jednorazowa sprawa, bo od tamtego czasu nauczył się załatwiać sobie takie rzeczy bez mojej pomocy. Z kolei zaś dwa lata wstecz była to niewielka kolekcja płyt jakiegoś zespołu, na którego punkcie miał wtedy obsesję. Lecz znów, dzisiaj pewnie ledwo pamięta ich nazwę, nie byłby to więc zbytnio trafiony prezent. Westchnęłam, rozglądając się powoli po moim pokoju, szukając czegokolwiek, jakiegokolwiek pomysłu. Nagle mój wzrok zatrzymał się na obrazie, który powiesiłam na jednej ze ścian. Może? Pierwsza myśl popchnęła mnie do szukania plakatów w klimatach, które powinny go zainteresować, ale druga, bardziej oczywista, sugerowała, że mogłabym przecież namalować coś sama. Zamówić jakąś wykwintną ramę i podarować mu ten jeden z najbardziej spersonalizowanych prezentów, jakie można w ogóle zrobić. Spodobał mi się ten plan, szczególnie że zaraz po nim pojawiło się jego rozwinięcie. To, co miało się na tym obrazie znajdować.
W naszym mieście znajdowały się dwa stawy, których okolica zwana była Sublami. Przyjemne i dość ciche miejsce, idealne na krótsze lub nieco dłuższe spacery pod chroniącymi od słońca drzewami wokół malowniczej wody, która nawet mimo licznych, dryfujących w niej śmieci i faktu, że niegdyś mieszkające tam rodziny kaczek dawno się już stamtąd wyniosły, dalej niekiedy zachwycała mnie swoim urokiem i pięknem. To jedno z tych miejsc, które dla turystów i przyjezdnych wydawało się raczej nijakie i nudne, ale dla niektórych mieszkańców było niezwykle ważne. I my, z Filipem, należeliśmy do tego grona. Oboje praktycznie wychowaliśmy się pośród tych drzew, biegając po tamtej trawie i przyglądając się tamtej tafli malowniczej wody, falującej pod wpływem delikatnego wiatru. Na ustawionych tam ławkach spędzaliśmy dobre kilka procent każdego lata, a nawet poza sezonem, w zwykłe weekendy i wolne chwile po szkole, wybieraliśmy się tam czasami na szybki, relaksujący spacer. I zdarzało się nam to nawet do bardzo niedawna, właściwie do czasu, dopóki pandemia skutecznie nie wepchnęła wszystkich do szczelnych, pilnowanych przez policję klatek złożonych z ich własnych mieszkań. Tęskniłam za tymi widokami, a gdy wreszcie, od dłuższego czasu, nabrałam motywacji i chęci złapać za pędzel, ta tęsknota bardzo usilnie chciała znaleźć w tym jakieś ujście. Tak więc stanęłam przed świeżym płótnem, wygrzebanym z odmętów szafy, moim starym przyjacielem, posyłając mu przepraszający uśmiech. Jeszcze nie zapomniałam tego, jak mieszać farby lub jaki pędzel najlepiej nada się do którego fragmentu tworzonego akurat obrazu. Gdy zanurzyłam niewielką, włosianą główkę w czarnej jak najgłębsza otchłań farbie i przejechałam nią po lekko szorstkiej powierzchni płótna, poczułam się, jakbym nagle weszła do pokoju pełnego starych znajomych, z którymi kontakt urwał się gdzieś po drodze. Jakbym nagle przypomniała sobie, jak bardzo mi ich brakowało i jak pusta byłam, gdy nie słyszałam ich głosu i nie widziałam ich twarzy. To wszystko tak nagle wróciło. Bardzo, bardzo intensywnie.
25 marca 2020 — środa
— No i właściwie jedyne prawdziwe przyjęcie urodzinowe robiłem, gdy miałem jakieś dziesięć lat. Ale to było na tyle traumatyczne przeżycie, że już nigdy tego nie próbowałem.
— Naprawdę? Co się tam stało?
— Nie pamiętasz? Byłaś zaproszona, razem z jednym moim dobrym kolegą. Ale ty się rozchorowałaś, a jemu dwa dni przed tym wielkim dniem zmarła babcia i pogrzeb przypadał akurat na dwudziestego szóstego.
— Ah, faktycznie. Z samego rana dzwoniłam złożyć ci życzenia i powiedzieć, że jednak nie dam rady. Ale o tym koledze to akurat nie słyszałam. Myślałam, że po prostu poszliście na te kręgle beze mnie.
— Nie było go wtedy nawet w mieście, bo pojechali z rodziną do miasta, w którym mieszkała ta babcia z resztą krewnych. Wrócił dopiero trzy dni później i mogłem złożyć mu spóźnione kondolencje, na tyle, na ile potrafi to dziesięciolatek.
— Uhm. Więc to dlatego już nigdy nic nie organizowałeś? Nie przez te dziesiątki wymówek, które znajdowałeś przez lata?
Uśmiechnął się delikatnie, podnosząc i delikatnie przechylając kieliszek czerwonego wina, który trzymał w dłoni. Lampa oświetlająca niewielki, kuchenny stół zatapiała całe pomieszczenie w pomarańczowo-złotym blasku.
— One oczywiście też były ważne. Ale przede wszystkim dlatego.
— Po prostu boisz się przyznać, że nie masz nikogo, kto chciałby przyjść na takie przyjęcie. — zasugerowałam, odwzajemniając uśmiech. Spojrzałam na niewielki, cyfrowy zegar umieszczony w obudowie stojącego nieopodal pieca. Północ zbliżała się wielkimi krokami.
— Może i tak. Gdyby nie pandemia, pewnie jedyną różnicą w tym wieczorze byłoby to, że następnego dnia musielibyśmy wstawać na siódmą, a nie ósmą.
— Czasami mam wrażenie, że na każde wyzwisko, czy złą rzecz, którą rzucę w twoją stronę, potrafisz z uśmiechem odpowiedzieć „tak, tak jest”.
— Tak, tak jest. — odparł demonstracyjnie, wypijając jeszcze trochę tego lśniącego jak świeża krew trunku.
— Alkoholik. Mamy jeszcze całą butlę szampana, a jak raz to otworzę, to lepiej, żeby do tego ranka znikło. Matka mnie zabije, jak wyląduje wpół wypity w lodówce.
— Zawsze możemy go komuś rozdać.
— Co, panu Mietkowi, który przesiaduje pod naszym osiedlowym śmietnikiem?
— Pije i tak, tym razem po prostu może coś bardziej szlachetnego.
— Chwilami jesteś strasznie cyniczny.
— Mhm, odezwała się. Przyganiał kocioł garnkowi.
— Cokolwiek to znaczy. Kocioł jest raczej potężniejszy i mocniejszy od malusiego i biednego garnka.
— Zapytaj się ludzi, którzy to stworzyli. Ja tylko podążam niezrozumiałymi, lecz utartymi i sprawdzonymi ścieżkami.
— To nie ja jestem pisarką i poetką w naszej dwójce. Nie brałeś przypadkiem niedawno udziału w konkursie na znajomość polskich powiedzeń?
— Brałem. Zająłem drugie miejsce.
— A co cię rozłożyło?
— Za króla Sasa łyżką kiełbasa.
Parsknęłam szybkim, cichym śmiechem, nie będąc pewna, czy żartuje, czy mówi całkiem poważnie.
— To bez sensu.
— Powiedz to dzieciakowi, który zajął pierwsze miejsce. Podobno rozpisał się o tym na połowę strony.
— Ale i tak nieźle ci poszło. Drugie miejsce. Gratulacje.
— Dzięki. Na czterdzieści miernych przeciwników to nic wielkiego.
— Przestań tak narzekać. Potrzebujesz trochę więcej pewności siebie.
— Mówiłaś mi to dziesiątki razy.
— A ty dziesiątki razy nie chcesz mnie posłuchać.
— To nie moja wina.
— Jak chcesz, mogę zabrać cię do mojego terapeuty.
— Żartujesz.
— Mówię całkowicie poważnie. Jakbym przyprowadziła do niego gadającego psa i kazała mu wytłumaczyć główne teorie fizyki kwantowej, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Prawdziwy lekarz z powołaniem. To co, w sobotę o jedenastej na przystanku na R?
— Dobrze wiesz, że boję się ci odmawiać.
— Oczywiście. Wykorzystuję to z pełną premedytacją. — uśmiechnęłam się, popijając jeszcze trochę wina — Zbliża się już północ, może otworzymy już tego szampana?
— Naprawdę chcesz to zrobić? — zaprotestował, widząc, że powoli wstaję i podchodzę do stojącej niedaleko lodówki.
— Siedemnaste urodziny obchodzi się tylko raz. — mruknęłam, wyciągając butelkę i stawiając ją przed nim na stole — Co to za poświęcenie otworzyć jedną butlę dla mojego najlepszego przyjaciela?
Westchnął cicho i dołączył do mnie, chcąc pomóc mi w otwieraniu. Zręcznie ściągnęliśmy z korka nadrukowane na folii opakowanie, po czym ja zabrałam się za ostrożne odkręcanie metalowych zabezpieczeń, podczas gdy on przyszykował nam dwa pokaźne kieliszki. Wyświetlane na elektronicznym zegarku liczby zamigotały, zmieniając pięćdziesiąt dziewięć w podwójne zero. Delikatnie pociągnęłam za wolny już korek, przygotowując się na huk, który miał się zaraz rozlec.
— Wszystkiego najlepszego, Filip. — powiedziałam, chociaż raczej bardziej odpowiednim słowem byłoby “krzyknęłam”, rozlewając zawartość butelki do naszych kieliszków. Wyjątkowo udało nam się nie zrobić przy tym absolutnego i kompletnego bałaganu w całej kuchni, z czego byłam naprawdę dumna.
— Dziękuję. — odparł, uśmiechając się do mnie promiennie i wlepiając we mnie swoje lśniące, błyszczące w pomarańczu blasku kuchennej lampy oczy.
Doskonale wiedziałam, co chciał zrobić, o czym marzył najbardziej, jaki urodzinowy prezent chciał dostać ode mnie w tamten chłodny wieczór, który na naszych oczach przeobrażał się powoli w noc. Chciał objąć mnie, mocno, zatrzymać w swoich opiekuńczych ramionach i złączyć nasze usta w długim, przeciągłym pocałunku. A ja, w tym dziwnym, paradoksalnym wręcz uczuciu, chociaż sama nie powielałam tych chęci, strasznie chciałam pomóc mu je spełnić. Mimo tego, że ja nie kocham jego, poczuć się przez niego kochaną i uwielbianą. Odłożyłam swój kieliszek i przytuliłam go, wiedząc, że sam w swej nieśmiałości, szacunku i uprzejmości do mnie nigdy nie podjąłby tego pierwszego, czy też kolejnego, następującego po nim kroku. I zanim w pełni zorientowałam się, co właściwie robię, pocałowałam go, czując, jak najpierw nieco strachliwie się opiera, ale z każdą kolejną sekundą coraz bardziej poddaje się i daje mi się prowadzić. Była północ, a ja właśnie, pod wpływem alkoholu, całowałam się z moim najlepszym przyjacielem kilka minut po wejściu w dzień jego siedemnastych urodzin. To było jak sen, z którego jednocześnie nigdy nie chciałam się budzić, ale i najbardziej na świecie życzyłam sobie, żeby był tylko wytworem mojej chorej, chorej wyobraźni.
26 marca 2020 — czwartek
— Jest druga w nocy. — powiedziała, ściskając w dłoni telefon rozświetlający zgromadzoną wokół ciemność jasnym blaskiem swojego ekranu. Siedziała w oparciu o drzwi kuchennej szafki, czując, jak ich zimny, metalowy uchwyt wystający z drewnianej powierzchni boleśnie wbija się jej w plecy. Ale pozbawione sił ciało odmawiało jej wykonania akcji tak prostej, jak chociażby przesunięcie się kawałek w bok.
— Mhmm. Druga trzynaście, mówiąc dokładniej. — odparła Natalia, głosem tryskającym przedziwną mieszanką typowego o tej porze zmęczenia, jak i, znacznie mniej zwyczajnej, zdeterminowanej energii.
— I jestem trochę pijana. — jęknęła Aurelia, zerkając na dwie, puste butle leżące bezwładnie pod kuchennym stołem. W kieliszkach dalej tkwiły niedopite resztki czerwonego i białego trunku.
— O tej godzinie każdy jest albo pijany, albo niespełna rozumu. Przyzwyczaiłam się. Mów, wiesz, że teraz tak łatwo ci nie odpuszczę.
— Mogę najpierw zapalić? — westchnęła, szukając po pełnych papierków i innych, niewiadomego pochodzenia śmieci kieszeniach paczki papierosów, która przecież musiała gdzieś tam być.
— Mówisz tak, jakbyśmy były teraz w tym samym pomieszczeniu. Możesz nawet rozpalić kadzidło, jeśli ma ci to pomóc.
Trafiła wreszcie na szukaną zgubę, wraz z jej nową, niebieską zapalniczką. Matowe, barwione szkło, z której była zrobiona, lśniło powabnie, oświetlane poświatą pochodzącą z leżącego na jej kolanach telefonu. Wyciągnęła jednego papierosa i podpaliła go, na chwilę rozświetlając ponure pomieszczenie jeszcze jednym, żółtopomarańczowym źródłem światła.
— Okej. — oznajmiła, wypuszczając z ust trochę dymu — Kojarzysz Filipa, prawda?
— Twojego pierdołowatego przyjaciela poetę?
— Dokładnie. — przyznała, cicho żałując, że Natalia nie może ujrzeć delikatnego, niemrawego uśmiechu, który wykrzywił jej usta — Miał dzisiaj urodziny. W zasadzie to ma, ale zwykle świętujemy je w nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego. To jedna z naszych dziwnych tradycji.
— Dlatego jesteś pijana?
— Uhm. Aż tak bardzo się nie stoczyłam, by upijać się w samotności. Wyciągnęłam dla nas wino i szampana. Pełne butelki na dwójkę, bo i tak nie mamy zbyt wielu innych znajomych. Spotykaliśmy się u mnie.
— I pewnie ty wszystko organizowałaś, prawda?
— Za dobrze mnie znasz.
— Jesteś świetną przyjaciółką, w takim razie. Ale co się stało, on zrobił coś złego?
— Nie, nie. Absolutnie. Uhm. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, to dość zawiła historia.
— Nie mam jutro roboty, do której muszę wstawać na siódmą, równie dobrze mogę słuchać do rana. Dawaj.
— Jesteś pewna?
— Przyjaciółka pisze do mnie w środku nocy, że musi pogadać, jak do niej dzwonię, to odbiera pijana i z papierosem w ustach, mówi mi coś o swoim przyjacielu i że to zawiła historia, a potem jeszcze się pyta, czy na pewno chcę posłuchać? Oczywiście, że chcę. Jakby było inaczej, dawno kazałabym ci wrócić do łóżka i zadzwonić jutro, jak już wytrzeźwiejesz.
— Uhm.
— Może zacznij od początku, bo niezbyt znam waszą relację poza jakimiś urywanymi anegdotami. Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie z nim?
— Pierwsze wspomnienie?
— No, to jak się poznaliście i w ogóle.
— To było w gimnazjum, z tego co pamiętam. W drugiej klasie. Po rozpoczęciu roku koleżanka zapytała się mnie, czy nie mam ochoty przejść się z nią i jej kolegą z przeciwległej klasy. I tym kolegą był właśnie Filip.
— Zgodziłaś się?
— Tak. To tylko głupi spacer. Było nieźle, więc potem wymieniliśmy się numerami i on obiecał, że zadzwoni. Ale widać za bardzo się bał, bo tylko napisał i to parę dni później. No i w końcu powiedział mi, że wpadłam mu w oko, że trochę przypadkiem wygadał się o tym tej mojej koleżance, a ta za bardzo się podekscytowała i już chciała nas swatać. Stąd wzięła się tamta jej propozycja. Gimnazjum, wiesz, jak to jest.
— Ale jednak jakoś się wam udało, skoro znacie się do dziś?
— Uhm. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, a potem poszliśmy do tej samej klasy w liceum. Do tego oboje nie jesteśmy specjalnie socjalnie obdarzeni, więc z braku laku większość czasu spędzaliśmy razem.
— Całkiem nieźle się dobraliście.
— Dokładnie. No ale wiesz, jak to jest, szczególnie w gimnazjum, gdy spędzasz chociaż odrobinę czasu z kimś przeciwnej płci.
— Śmiali się z was?
— Już wcześniej byliśmy trochę kozłami ofiarnymi w naszych klasach, a jak ci idioci zobaczyli, że ciągle chodzimy gdzieś razem, to podłapali i połączyli siły.
— Zgłaszaliście to gdzieś, do nauczycieli, pedagoga?
— W życiu. Na pewno jakoś by się o tym dowiedzieli i jeszcze bardziej nie dawaliby nam wtedy żyć. Jakoś zagryzaliśmy zęby i staraliśmy się to ignorować. Ale myślę, patrząc z dzisiejszej perspektywy, że trochę to nam pomogło. No wiesz, jako stereotypowym przyjaciołom poznanym w biedzie.
— Mhmm. Im więcej czasu spędzaliście ze sobą to tym bardziej się śmiali, a im bardziej się śmiali to tym więcej czasu spędzaliście ze sobą?
— Powiedzmy. Trochę takie, uhm, zamknięte koło. Ale no, poza jakimiś zwykłymi wyzwiskami i żartami na nasz temat, ciągle śmiali się, że wyglądamy jak para i że powinniśmy wziąć ślub, czy coś.
— A wtedy nic więcej was nie łączyło?
— Uhm. Ciężko powiedzieć. Mam wrażenie, że wtedy jeszcze niezbyt rozumiałam, co właściwie się między nami dzieje. Ale jak słyszałam to dziesiątki razy, w końcu, gdzieś pod koniec gimnazjum, zaczęłam się zastanawiać. Co jeśli może, no wiesz, faktycznie moglibyśmy być parą. To był dziwny okres i pamiętam, że czułam jakąś specyficzną presję. Każdy wokół mnie znajdował sobie ludzi, którzy im się podobali, a potem dziewczyny i chłopaków do związków. Ciągle ktoś o tym mówił, niezależnie, czy to osoby w moim wieku, czy dorośli, wszędzie były te przeróżne wątki miłosne, których, sama nie wiem, chyba do końca nie rozumiałam? Zewsząd słyszałam, że miłość to jakieś dziwne, gwałtowne uczucie, że od razu zrozumiesz, że to właśnie to. Ale ja, nie wiem, chyba nic takiego wtedy nie czułam. I trochę niepokoiłam się, że może jest coś ze mną nie tak. Ale im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wmawiałam sobie, że czuję to właśnie do niego, do Filipa. No bo jak nie do niego, to do kogo?
— I wyznałaś mu to?
— Tak, gdzieś w połowie pierwszej liceum. Wtedy byłam już naprawdę mocno przekonana, że to faktycznie jest ta cała miłość… I że tak powinnam zrobić na moim miejscu, iść powiedzieć o tym tej osobie. Bałam się, ale miałam też wrażenie, że on mnie nie odrzuci. Widziałam to w nim, w tym, jak czasami o mnie mówił, jak na mnie patrzył, wiedziałam, że on czuje to samo, ale jakoś… Bardziej? Mocniej? Bardziej realnie? Trudno to wytłumaczyć.
— I naprawdę tak było?
— Uhm. Bardzo się ucieszył, gdy mu to powiedziałam. I powiedział, że tak, że on również mnie kocha. I zostaliśmy parą. Na jakiś miesiąc… Uhm, to nie było jakieś standardowe, powiedzmy, zerwanie. Nie zerwaliśmy kontaktu, nie wyzywaliśmy się, nie było między nami żadnej złej krwi. Po prostu jednego dnia zabrał mnie do siebie na kawę i powiedział, że musimy o czymś porozmawiać. A ja już wiedziałam, że coś jest nie tak. Bardzo rzadko to on zaczynał jakąś rozmowę, a jeszcze rzadziej zapraszał mnie do siebie. Zwykle to ja byłam tą, powiedzmy, dominującą. I dalej jestem. Ale tamtego wieczora to on musiał się przełamać i na chwilę przejąć pałeczkę. Wyjaśnił mi, że on wie, że coś jest nie tak. I że, uh, wie, że ja go nie kocham. Długo rozmawialiśmy i w końcu przyznałam mu rację. W końcu mogłam podświadomie przestać sobie to wkręcać i wmawiać, w końcu zrozumiałam, że kocham go najbardziej na świecie jako przyjaciela, ale nie umiem dać mu nic więcej. Wiedział to on i wiedziałam to ja. Nie miał mi za złe, bo rozumiał, że ja tylko chciałam dobrze, dla siebie i dla niego.
Natalia po drugiej stronie słuchawki milczała, czekając na dalszy ciąg opowieści.
— I od tamtego momentu znów byliśmy tylko, a może i aż, przyjaciółmi. Nie zmieniło się zbyt wiele, a praktycznie to nic. On dalej powtarzał mi, że mnie kocha, gdy tego potrzebowałam, a ja dalej uważałam, że jest dla mnie najważniejszą osobą na całym świecie. Ale bałam się, szczerze. I boję się dalej. Że ranię go tym, że nie umiem odwzajemnić tego, co do mnie czuje. Ja wiem, że to nie moja wina, ale… Zawsze, gdy mówi mi, że mnie kocha, serce kraja mi się na wiele małych kawałeczków. Mógłby być z kimś innym, z kimś, kto z czystym sumieniem odpowie mu „ja ciebie też”, a został z… — głos się jej załamał, a łzy powoli zaczęły spływać jej po policzkach — z takim jebanym gównem jak ja. — wyszeptała tylko, zanim kompletnie rozpadła się i wybuchła płaczem.
Natalia siedziała cicho, czekając, aż ta chociaż trochę się uspokoi. Chciała jakoś jej pomóc, ale nie będąc przy niej, jedyną pomocą, jaką mogła jej zaoferować było wyrozumiałe milczenie, wydobywające się z głośnika telefonu. Długie, przeciągłe i pełne empatii milczenie.
28 marca 2020 — sobota
— To Filip, mój przyjaciel — powiedziała, uśmiechając się nieśmiało do siedzącego za biurkiem mężczyzny, który szybko zmierzył ich wzrokiem znad kubka parującej kawy.
— Ah, to ten Filip, prawda? Witaj, Aurelia sporo mi o tobie opowiadała. — odparł, przyjaznym gestem pokazując im, żeby usiedli.
— Pomyślałam, że dobrze by było, gdyby chodził ze mną na te nasze cotygodniowe sesje. Oboje na pewno coś z tego wyciągniemy. Przepraszam, że nie powiadomiłam pana wcześniej, ale to była decyzja na, uhm, ostatnią chwilę.
— Nie ma najmniejszego problemu. — mruknął, ręką przeczesując krótkie, brązowe włosy i poprawiając spoczywające na nosie okulary — To była twoja decyzja, czy może ona siłą cię tu zaciągnęła? — zwrócił się do niego.
— Ona. — odpowiedział lekko speszony, wypowiadając swoje pierwsze słowo podczas tamtej, trwającej już krótką chwilkę wizyty — Może i nie zaciągnęła, ale delikatną sugestią też bym tego nie nazwał.
— To było coś pomiędzy. — dorzuciła się.
— Coś pomiędzy. Hm. Niech będzie. Tak długo, jak nie dostanę telefonu ze skargami od któregoś z waszych rodziców, możecie tu przychodzić w dowolnej konfiguracji. W sobotnie przedpołudnia drzwi mojego gabinetu zawsze są dla was otwarte.
— Dziękujemy.
— To, skoro już tu jesteście, może zaczniemy nad czymś pracować?
— Przyciągnęłam go tutaj, żeby zrobić coś z jego paskudną samooceną i brakiem pewności siebie.
— Czyli oboje macie jakieś wspólne problemy, dobrze, dobrze. To co, może najpierw przegadamy i wyjaśnimy sobie parę rzeczy, dobrze? Ciebie już raczej znam — mrugnął okiem do Aurelii — ale ciebie muszę sobie trochę rozpisać — spojrzał na Filipa, biorąc do rąk notes i swoje zasłużone pióro — Cieszę się, że się na to zdecydowałaś. Od razu widać, że koło niego przybywa ci trochę śmiałości.
***
— I co, było tak źle? — zagadała, gdy oboje usiedli na lekko brudnej, drewnianej ławce pobliskiego przystanku. Słońce ochoczo wspinało się po bezchmurnym niebie, jakby chcąc przypomnieć każdemu, że wiosna, a co za tym idzie większe, ilości jego rozświetlających świat promieni, zaczynała się już powoli rozkręcać
— Jak na pierwszy raz, nie mogę specjalnie narzekać. — odparł, uśmiechając się lekko w jej kierunku. W źrenicach jego lekko zamglonych i zamyślonych oczu odbijały się lśniące karoserie aut, które z leniwą ostrożnością przetaczały się w niedużych ilościach po ulicy ciągnącej się przed nimi.
— Cieszę się, że tak myślisz. I że w ogóle przyszedłeś. Uhm, szczerze bałam się, że tego nie zrobisz.
— Bo zapomniałem?
— Albo nie miałeś na to ochoty po tym, co stało się w twoje urodziny.
— Przecież wiesz, że nie złamałbym danego ci słowa.
— Bo tak bardzo boisz się mi odmawiać? — zapytała, ze zmieszanym uśmiechem malującym się na jej twarzy. W tamtej chwili wydawała się mniejsza, skurczona, skulona i skryta, jakby uderzający znienacka, lodowaty wiatr wziął ją w swoje zimne, kościste objęcia, ściskając i miażdżąc bezlitośnie — Przepraszam, że… to zrobiłam.
— Co, o czym konkretnie mówisz?
— No, że cię wtedy pocałowałam. Dobrze wiedząc, że zbyt bardzo boisz się odmówić, lub zaprotestować. Nie powinnam, ale to było silniejsze ode mnie.
— Nie ma problemu.
— Nie ma problemu? Filip, proszę, chociaż raz w życiu obraź się na mnie i wytknij mi moje wady, błędy, rzeczy, które zrobiłam źle. Chociaż raz. Ściągnij te pieprzone różowe okulary, przez które mnie widzisz i wytknij mi wszystko, co we mnie złe.
— Nie mam żadnych różowych okularów. Chciałaś dobrze, wiem to. Dla nas obu. Chciałaś mnie uszczęśliwić, tym samym uszczęśliwiając siebie. Wiem, co to znaczyło, nie odczytałem źle twoich intencji.
— A tym samym uszczęśliwiając siebie. Jestem samolubną, zapatrzoną w siebie, skupioną tylko na sobie egoistką. To chciałeś powiedzieć?
— Każdy z nas jest egoistą, nawet ja i ty. Nie ma w tym nic złego. Gdybyśmy robili wszystko tylko dla innych, nie zważając w ogóle na swoje własne potrzeby, już dawno pomarlibyśmy wszyscy z głodu i pragnienia. Nie musisz się o to obwiniać, Aurelia.
— Może i masz rację.
— Porozmawiajmy o tym z nim na następnej wizycie. To powinno pomóc.
— O całej tej sprawie?
— A nie po to kazałaś mi tu przyjść? Żeby zrozumieć cały ten syf, w który we dwójkę się wplątaliśmy?
— Uhm.
— Nie mógłbym prosić o lepszą przyjaciółkę niż ty. Ale… Myślę, że potrzebujemy trochę czasu. Tak, jak nie odzywaliśmy się od czwartku, tak pewnie lepiej będzie, by utrzymać to do kolejnej soboty.
— Uhm. Masz rację. Chwila odpoczynku od siebie dobrze nam zrobi.
— Będę tęsknić, ale to tylko głupi tydzień, prawda? Poradzisz sobie?
Skinęła niemrawo głową.
— Masz zawsze Natalię. Pewnego dnia ona pewnie stanie na moim miejscu. Ale do tego czasu to chyba moja rola, żeby ci to powiedzieć. Kocham cię.
Wypowiedział te słowa i powoli odszedł w kierunku ich osiedla. Pewnie chciał się przejść i potrzebował odrobiny oddechu. Ona też podzielała te pragnienia, ale jej zmęczone ciało wyraźnie protestowało. Przez parę minut pogrążona była w pozbawionej ruchu ciszy, aż w końcu pod przystanek zajechał jej autobus. Przeciągły jęk zamykanych, wejściowych drzwi był jedyną odpowiedzią na wyznanie, które padło z ust jej najlepszego przyjaciela.
CZĘŚĆ III — Spakowane torby czekające w progu
28 marca 2020 — sobota
— Wyjeżdżam na parę dni. — mruknęła Aurelia, odkładając telefon na biurko i sięgając do szafy po tkwiący w niej, dawno nieużywany, szkolny plecak — Filip stwierdził, że lepiej będzie, jak nie będziemy się widywać do kolejnej soboty. A bez niego nic mnie tu nie trzyma.
— A rodzice? Nie zorientują się? — zapytała Natalia, tonem wyrażającym jednolity miks lekkiego zmieszania, zaskoczenia i zmartwienia.
— Matka pewnie nie zauważy różnicy. A nawet jeśli, tak długo, jak wrócę do końca tygodnia, nawet nie będzie jej się chciało do mnie zadzwonić. — odparła, opróżniając szafę z licznych ubrań, wśród których przeważały luźne koszulki, wygodne bluzy i materiałowe spodnie w spranych kolorach.
— A gdzie właściwie chcesz jechać? Gdzie się zatrzymasz?
Wzruszyłaby ramionami w tym wymownym geście, ale ograniczenia zwykłej rozmowy telefonicznej nie pozwoliłyby przekazać tego jej rozmówczyni. Zresztą, zbyt zajęta była dorzucaniem do kupki niepoukładanych ubrań kilku kompletów bielizny na zmianę, wraz z paroma paczkami papierosów, portfelem z dokumentami i dużą butelką czystej, mineralnej wody. Do tego szkicownik z podstawową paletą ołówków złożonych w zgrabny, przenośny zestaw. Zastanawiała się nad wzięciem jakiejś książki, żeby w warunkach hipotetycznego braku prądu i internetu mieć co robić, ale zrezygnowała z tego pomysłu. To tylko kilka, głupich dni, przecież bez problemu przeżyje pozbawiona rozrywki dostarczanej jej z każdej strony w każdej, jednej sekundzie. A jeśli nie, nic nie stało na przeszkodzie, by skorzystała z jednego z niewielu sklepów, które dalej są jeszcze otwarte. Po chwili namysłu do bocznej kieszonki plecaka włożyła worek pełen kilku, jednorazowych maseczek oraz plastikowych rękawiczek ochronnych. Nie mogła zapominać, że podczas gdy ona przeżywa swoje niejednokrotnie głupie, nastoletnie, buntownicze emocje, na zewnątrz dalej szaleje pandemia, która tylko czeka, by wyciągnąć swoje paskudne, śmierdzące śmiercią łapska po takich nierozsądnych głupców, jak ona.
— Nie mam pojęcia. Wsiądę w pierwszy lepszy autobus i pojadę tam, gdzie mnie zawiezie. Pieniądze mam, a wokół zaczyna się właśnie wiosna, więc raczej nie zamarznę nigdzie na śmierć, jeśli miałabym spać w lesie czy parku. Powinnam wrócić do czwartku lub piątku.
— Rozsądny i opiekuńczy dorosły w środku mnie każe ci przekazać, że to strasznie niebezpieczne i nieodpowiedzialne, ale ta miła i wyrozumiała strona serdecznie życzy ci powodzenia. Potrzebujesz trochę wyciszenia?
— Uhm. Jesteś jedyną osobą, której o tym powiem. Jutro rano wyłączę internet, pójdę na przystanek i, jak mówiłam, pojadę w nieznane.
— Dziękuję, że ufasz mi z takimi rzeczami. Doradzić ci coś w kwestii przygotowań, czy poradzisz sobie sama?
— Dam radę. Dzięki. I, jakbym nie oddzwoniła do końca przyszłego tygodnia, powiedz Filipowi, co się stało. Masz jego numer, tak?
— Tak, tak, wszystko mam zapisane.
— Jasne. To do czwartku lub piątku, nie? Trzymaj się tam. Mam nadzieję, że po twoim powrocie doczekam się jakiś ciekawych wiadomości z życia mojej ulubionej artystki.
Połączenie zakończyło się z charakterystycznym piskiem, wypełniając pomieszczenie gęstą warstwą wrzynającej się w uszy ciszy. Usiadła koło pełnego plecaka, obserwując niemrawe światło księżyca sączące się do jej pokoju przez rozwieszone na oknach firany, rysujące na ścianach i podłodze finezyjne kształty oraz, zdające się w coś łączyć, linie. To, co powiedziała Natalii, było całkowitą prawdą. Nic jej tu nie trzymało, nie szkoła, w której, w obecnej formie, praktycznie w ogóle się nie pojawiała, nie Filip, który kazał jej odseparować się od niego na kilka dni, nie matka, której jedynym śladem, pozwalającym Aurelii nie zapomnieć o jej istnieniu, była wypełniająca się co jakiś czas świeżymi produktami lodówka. Nie miała żadnych obowiązków, zobowiązań, danych ludziom obietnic. Obudziła się w świecie, który posuwał się do przodu bez niej dokładnie tak, jak posuwałby się z jej zaszczytną obecnością. Może stała się ledwie marnym duchem, wspominanym jeszcze przez dwójkę jej, pogrążonych w deluzjonalnej żałobie przyjaciół, a może to szalejąca wokół nich pandemia przyczyniła się do tego stanu rzeczy, zamykając każdego w ciasnych klatach i obdzierając z tak cennego poczucia bycia potrzebnym i przynależności. Nie miała pojęcia. I nie liczyła, że ten krótki wyjazd pomoże jej znaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania. Nie stawiała przed sobą wielkich celów, nie rodziła w sobie ogromnych ambicji; nie planowała zmieniać samej siebie, ani starać się bardziej zrozumieć głębię celu jej biernej wędrówki przez to pogmatwane życie. Jedyne czego chciała to odetchnąć, zapomnieć na chwilę, oderwać się, wstać, odejść parę kroków i spojrzeć na to, co ma, miała i mieć będzie, z odrobiną tak potrzebnego dystansu. Dystansu, który w tamtej chwili zredukowany został do narzuconych przez rząd dwóch metrów od kolejnej osoby ustawionej przed nią. Nie mogła tak żyć. A zerkający do jej mieszkania, podsłuchujący cały ten wewnętrzny monolog księżyc, wydawał zgadzać się i podzielać jej opinię.
29 marca 2020 — niedziela
Usiadłam na przystanku naprzeciwko tego, z którego w każdą sobotę wyjeżdżałam w kierunku gabinetu terapeuty. Kiedyś zbierało się tu całe mnóstwo młodych ludzi, czekających wraz ze mną na autobus, mogący zabrać ich, o siódmej lub ósmej rano, do znienawidzonej szkoły, by rozpocząć kolejny dzień męczących, lekcyjnych zajęć. Ale oczywiście od jakiegoś czasu nikt, poza kilkoma staruszkami muszącymi załatwić coś w centrum miasta, nie zaszczycał tego porzuconego i zapomnianego obiektu swoją obecnością. Na plastikowej ściance, koło kartki, na której rozpisany był rozkład jazdy, dalej wisiał plakat filmu, którego kinowa premiera odbyła się ponad rok temu, gdy na nieliczne seanse wpuszczano jeszcze niewielkie grupki największych, najbardziej zaangażowanych, kinowych fanów. Widać od tamtego czasu świat narzucił odpowiedzialnym za rozwieszanie reklam inne, ważniejsze obowiązki, o zdecydowanie większej wadze niż zdrapywanie kolorowego papieru i naklejanie na uwolnione w ten sposób miejsce kolejnych jego warstw. Poprawiłam noszoną na twarzy maskę, wpatrując się niemo w pustkę rozciągającej się przede mną ulicy. W te dość pogodne i ciepłe, wczesnowiosenne przedpołudnie, mogłabym oczekiwać więcej spacerowiczów decydujących się na choćby kilkuminutową przechadzkę ze znudzonymi dziećmi, lub pełnym energii psem. Tymczasem, rzecz jasna, brudnoszare chodniki były praktycznie puste. Może byłam samolubną egoistką, siedząc tam i ściskając w dłoni wygrzebany z którejś z szuflad bilet uprawniający do przejazdu na dłuższe dystanse; może tym niepozornym, lecz niebezpiecznym i nierozsądnym gestem splunęłam w twarz wszystkim ofiarom, które doświadczyły niszczącej, destruktywnej siły pandemii. Może. Niczym nieuprawniony cywil przedzierający się przez pole walki, utrudniając pracę dzielnym żołnierzom próbującym odeprzeć natarczywe i brutalne ataki wroga, wzgardziłam narzuconymi mi przez świat obowiązkami i rolą, jaką dane mi było przyjąć. Ale czy można było mnie winić? Co ten, tak wymagający i nieustannie wydający kolejne, niekończące się polecenia, świat zrobił dla mnie, żeby zasłużyć sobie na moje oddanie i wierność? Czy był tu jeden, widoczny czarno na białym zły, czy może wszyscy w obliczu tej paskudnej tragedii zatopiliśmy się w rozmaitych odcieniach szarości, skacząc sobie do gardeł i rozdzierając wzajemnie tętnice, próbując ustalić, która z nich ma w sobie najwięcej czerni? Myślałam, że wyjście z tych duszących, czterech ścian pomoże i sprawi, że stanę się mniej samotna. Ale to nie rolą miejsca jest dyktowanie, jak właściwie się czuję. I zrozumiałam to, prawdziwie, dopiero gdy oczekiwany przeze mnie autobus zatrzymał się przy przystanku, na którym czekałam. Dwie, siedzące już w środku osoby, rozsunęły się najdalej od siebie, jak to tylko możliwe, zmuszając mnie do zajęcia miejsca gdzieś pośrodku. Patrząc na ich, na te ukryte pod ciemnymi maskami twarze, ujrzałam swoje odbicie. Dokładnie to samo, które widoczne było w wyłączonym ekranie telewizora, szybie, czy lśniącej porcelanie, od których refleksji uciekałam. Może po prostu nie ma od tego ucieczki? Może groźby mandatów i policyjne kontrole to tylko formalność, przypomnienie o tym, że prawdziwe kraty nie do spiłowania kryją się właśnie w środku naszych głów? Widząc, jak część mojej twarzy, ta niezakryta maską, odbijała się w brudnej, autobusowej szybie, umiałam doskonale wyobrazić sobie te grube, więzienne kraty. Przyklejone do nich naklejki i strzępy plakatów były kompletnie przedawnione i nieaktualne. W końcu, kto miałby czas zerwać je i powiesić nowe?
***
Wysiadłam nieco ponad godzinę później, gdy autobus dojechał do finalnego, końcowego przystanku. Byłam w pojeździe całkowicie sama, wykluczając kierowcę, którego kabina odgrodzona została od reszty siedzeń grubą, przypominającą policyjną, taśmą. Znajdowałam się gdzieś w okolicach Wilkowyi, jeśli stojący nieopodal znak był godny zaufania i prawdziwy. Z tego, co mogłam sobie przypomnieć, nigdy wcześniej tu nie byłam, a jeśli już, to tylko na krótką chwilę, podczas samochodowego przejazdu ciągnącą się nieopodal autostradą. Nie wiedziałam gdzie iść, co ze sobą zrobić, ani jaki powinien być mój następny krok. Przede mną rozciągały się dwie ulice, jedna prowadząc wprost prawo, a druga lekko odbijając od niej w lewo pod kątem trzydziestu stopni. Poprawiłam ramiączka plecaka spoczywającego na moich barkach, upewniłam się, że mój telefon dalej ma wyłączony internet i powoli zaczęłam iść w kierunku tej drugiej drogi. Daleko, w głębi miejskiej puszczy, błyszczały światła restauracji szybkiej obsługi, która pewnie nawet nie obsługuje już na miejscu żadnych klientów. Słońce świeciło, delikatny wiatr co chwilę smagał mi twarz, a rozpięte włosy rozwiewał we wszystkich kierunkach tego bezdusznego świata. Krok za krokiem coraz bardziej zanurzałam się w tym uczuciu, w samotności, w przekonaniu, że może wszyscy, przez noc, zdążyli paść martwi na zakrwawione od ich własnej posoki posadzki i kompletnie rozpłynąć się w powietrzu. Na ulicach i chodnikach spoczywało mniej śmieci niż zazwyczaj. Jedynie puste butelki jakiegoś taniego piwa, papierek po hamburgerze i zdeptana maseczka, ze wtartym w nią błotem tak ciemnym, że już nie sposób było określić jej oryginalnego koloru. Wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów i zapaliłam jednego. Ten świat i tak płonie, czy więc wielką różnicę zrobiłoby mu jeszcze jedno ognisko tego trawiącego wszystko ognia? Miałam wszystko, o co mogłabym prosić. Dach nad głową, edukację, wspaniałych przyjaciół i pasję, którą wreszcie, dzięki wspomnianej przyjaciółce, udało mi się spieniężyć. Oceny dało się poprawić, a pieniądze odłożyć. Miałam szesnaście lat, alkohol i papierosy pewnie jeszcze nie zdążyły wyrządzić w moim organizmie aż tak wiele nieodwracalnych szkód. Wystarczyłoby po prostu wziąć się w garść i zrobić ten jeden krok w tę jedną, dobrą stronę. Ale zamiast tego wolałam pokłócić się z przyjacielem, porzucić przyjaciółkę, olać już do końca szkołę i zapędzać się dalej w sidła uzależnienia od nikotyny, wrzucając do plecaka parę rzeczy i uciekając z domu, nie mając nawet żadnego konkretnego planu. Wagarowałam i łamałam zasady, ale nawet tego nie umiałam zrobić dobrze i porządnie. Może mój terapeuta miał rację, może powinnam brać te tabletki, może powinnam dać się znieczulić i pozwolić sobie ślepo uwierzyć. Chociaż na chwilę. Może. Ten wyjazd nie miał dać mi odpowiedzi i jak dotąd spełniał swoje zadanie doskonale. Zero rozwiązań, jedynie niekończące się pytania i prowadzące do niczego, przeplatane wyrzutami rozmyślania. Spacerując tymi opustoszałymi, podmiejskimi uliczkami, czułam się tam obco i nieswojo. Jakbym, wyrzucona z własnego, bezpiecznego gniazda, musiała desperacko szukać schronienia w szeregach wroga. I może właśnie tak było, może to nie ja podjęłam decyzję o wyjeździe, a ciążącą na mnie, cała reszta mojego życia? Może. Zbliżając się leniwym krokiem do niewielkiej stacji benzynowej, jedyne słowo pozostałe i odbijające się niemo od ścian mojej zmęczonej głowy to było właśnie to jedno, ogromne, obrzmiałe „może”.
29 marca 2020 — niedziela
— Przepraszam panią! — powiedziała, a raczej krzyknęła w jej kierunku kobieta stojąca przy tankowanym przez nią samochodzie, nerwowo przetrząsająca coś, co wyglądało jak stara, podniszczona, skórzana torebka. Patrzyła prosto na nią — Czy ma pani pożyczyć jakieś dwadzieścia złotych? Niecałe, oddam pani resztę. Wydałam ostatnie pieniądze i teraz nie mam jak za to paliwo zapłacić. — mówiła dalej, jakby chcąc uzupełnić swoją historię i dać Aurelii powody zachęcające do pomocy tej biednej osobie.
— Uhm, tak, tak, sekunda. — mruknęła Aurelia w odpowiedzi, nieco przytłoczona sięgając do plecaka i wyciągając z niego swój portfel. Szybko przeskanowała jego zawartość i podała kobiecie dwudziestozłotowy banknot, pod maską wykrzywiając usta w uprzejmym, lecz lekko przestraszonym uśmiechu.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję. — zaczęła, żywo gestykulując i przyglądając się tej nieśmiałej, acz życzliwej i hojnej dziewczynie, którą przypadkiem przyszło jej spotkać w chwili nagłej potrzeby — Pójdę zapłacić i oddam resztę, dobrze? Niech tu pani chwilkę poczeka.
Aurelia, zgodnie z jej poleceniem, stała w miejscu, nieruchomo i sztywno, przypatrując się odchodzącej do stojącego nieopodal sklepu kobiecie. Miała na sobie lekko podarte, ciemne jeansy, luźną, białą bluzkę, a na to narzucone coś przypominającego płaszcz w jasnym, musztardowym kolorze. Dość nietypowy strój, jak na względnie ciepłe, marcowe południe, hojnie obdarowywane darem ciepła przez łaskawe, górujące nad nimi słońce. Nie wyglądała na szczególnie biedną, czy choćby bezdomną; raczej na niezwykle zapracowaną, zaniedbaną i zmęczoną. Jej włosy, chociaż raczej czyste i pachnące tanim szamponem, pozostawały w chaotycznym nieładzie, opadając jej plecy dość długimi, ciemnobrązowymi kosmykami, a na jej twarzy nie sposób było dostrzec choćby miligrama nałożonego makijażu, czy użytych kosmetyków. Według niej mogła mieć koło trzydziestki lub czterdziestki, biorąc pod uwagę fakt, że, pewnie powstałe w wyniku przemęczenia zmarszczki i podkrążone oczy, dodawały jej parę lat. Z tego co zauważyła, na jej palcach nie tkwiła żadna obrączka, a rejestracja samochodu wskazywała, że musiała przyjechać z niemal drugiego końca Polski. Widząc, jak energicznym krokiem podchodzi do niej, ostrożnie ściskając w dłoni garść drobniaków, poczuła się zaintrygowana tą tajemniczą postacią, która nagle i gwałtownie przerwała jej prowadzące donikąd rozmyślania, prosząc o marne dwadzieścia złotych, których zabrakło jej do zapłacenia za paliwo.
— Proszę, jakieś złoty pięćdziesiąt z groszami. — powiedziała, wyciągając w jej kierunku monety.
— Nie trzeba, niech sobie to pani weźmie.
— Jeszcze raz pani dziękuję. Czy mogę się pani jakoś odwdzięczyć? Może gdzieś panią podwieźć?
Ta propozycja, choć dość niespodziewana i potencjalnie niebezpieczna, wydała jej się, w tamtym momencie, dość kusząca. Szybkie spojrzenie na jej wykrzywioną w szerokim, pełnym wdzięczności uśmiechu twarz nieśmiało podpowiadało jej, że nie musi obawiać się o domniemane złe intencje tej przypadkowo spotkanej kobiety. Chociaż oczywiście zawsze mogła w połowie drogi skręcić, zawieść ją do któregoś z pobliskich lasów i tam dyskretnie zamordować, ale jakie były na to szanse? Miliony ludzi każdego dnia wsiada i później, całkowicie bez szwanku, wysiada kawałek dalej, podróżując autostopem, podobnie jak ona, ufając kompletnie obcym osobom siedzącym za kółkiem i samemu zajmując siedzenie pasażera. Zresztą i tak nie miała żadnego lepszego planu. Gdyby się nie zgodziła, pewnie odeszłaby w losowym kierunku, podążając losowymi uliczkami i trafiając do losowego miejsca, gdzie prędzej czy później zgubi się i będzie zdana na łaskę przypadkowych ludzi, mogących posłużyć jej pomocą w orientacji się w lokalnym terenie. Była na kilkudniowych, samotnych wagarach daleko od domu, kompletnie sama i bez żadnego planu. Czy aż tak bardzo zaszkodzi jej dorosła, dojrzała osoba, chociaż przez drobny kawałek tej bezcelowej trasy trzymająca nad nią swoją powołaną przez wdzięczność pieczę?
— A gdzie właściwie się pani wybiera?
— Wzięłam kilkudniowy urlop, spakowałam najważniejsze rzeczy do samochodu i postanowiłam przejechać się trochę po Polsce. A pani, pracuje lub mieszka pani gdzieś niedaleko?
— Szczerze mówiąc, jestem na wagarach i nie wiem za bardzo gdzie iść. Jeśli by to pani nie przeszkadzało, mogę się trochę z panią przejechać.
— Na wagarach? — uśmiechnęła się szeroko — Dobrze słyszeć, że dzisiejsza młodzież nie zapomina o zabawie i o tym, że na zewnątrz jeszcze istnieje jakiś świat, którego wirus przecież w jednym kawałku nie pożarł. A ile ma pani lat, jeśli mogę zapytać?
— Szesnaście.
— Szesnaście. Przypominasz mi siebie, gdy byłam w twoim wieku. To co, wsiadasz? — zagadnęła, otwierając prawe drzwi samochodu i wskazując jej wolne miejsce pasażera.
— Dziękuję. Mogę zapalić? — zapytała od razu, zapinając pasy i zamykając po sobie drzwi. Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów i podsunęła je w stronę kobiety.
— W twoim wieku trochę nie wypada, ale co tam. Na coś trzeba umrzeć, nie? — rzuciła, częstując się jednym i pożyczając od niej zapalniczkę — Gdy ja miałam szesnastkę, u nas głównie się piło. Kolega przynosił flaszkę i połowa klasy sobie trochę popijała, jak dobrze polali. Czasami nawet nauczyciele, w ramach zaliczki, pili po kieliszku lub dwóch. Ale papierosów nie znosili. Dymu trudno było się pozbyć i potem wszystko cuchnęło, a dyrekcja akurat tego strasznie się czepiała. Dlatego dopiero na studiach nauczyłam się poprawnie palić. — opowiedziała, wypuszczając trochę dymu i odpalając silnik — Nie zanudzają cię takie historie?
— Absolutnie nie, proszę pani. Chętnie posłucham.
— Mów mi Ewa. Jak mamy siedzieć razem w tym samym aucie, możemy już przejść na ty.
— Aurelia.
— Śliczne imię. Dziadek zawsze powtarzał, że jakby miał córkę, to nazwałby ją Aurelia. Ale widać Bóg chciał, że urodziło mu się tylko trzech synów. — kaszlnęła i zamilknęła na chwilę, przełykając ślinę — Możemy jechać w stronę Mikołowa, czy masz jakieś inne preferencje?
— Pasuje mi to.
— Jak na zbuntowaną, wagarującą szesnastolatkę z petem w buzi jesteś strasznie potulna i bezkonfliktowa. A przynajmniej taka się wydajesz. To dobrze. Ludzie lubią takich jak ty. — posłała jej jeszcze jeden, ostatni uśmiech, zanim samochód ruszył ze stacji benzynowej i wjechał na główną drogę, prowadzącą do wspomnianej miejscowości.
29 marca 2020 — niedziela
— Powiedz mi, Aurelio, czemu właściwie uciekłaś ze szkoły? Z nudy i dla zabawy, czy to coś o wiele głębszego? — zagadnęła, kładąc ręce na taniej, plastikowej kierownicy starego Fiata. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpaść, jakby każde, nawet najdelikatniejsze przekręcenie jej w prawo lub lewo miało sprawić, że trzymająca ją w miejscu śruba poluzuje się, a cały misterny mechanizm wyląduje na kolanach zerkającej na nią Ewy. Intensywnie czerwone światło rzucane przez komunikację świetlną wpadało przez przednią szybę, tworząc na karoserii malowane czernią jej plastiku i dochodzącą z zewnątrz czerwienią misterne wzory. Mały piesek, figurka, jeden z dupereli przyklejanych zwykle do desek rozdzielczych, by swoją potulną, kiwającą się główką zabawiać kierowcę i pasażera, dalej pogrążony był w tym stałym, regularnym, niezachwianym ruchu. Jakby to, czy samochód właśnie stoi, czy nie, nie robiło mu absolutnie żadnej różnicy.
— Chyba przez oba. — mruknęła w chwili, gdy stopa Ewy spoczywająca na pedale gazu mocno przycisnęła go do podłogi — Ale chyba bardziej przez to drugie.
— Tak myślałam. — odparła, nie odrywając wzroku od rozciągającej się przed nią drogi. Jej styl jazdy, szybki, agresywny, pozbawiony strachu i wahania, wymagał najwidoczniej skupionej na nim pełnej koncentracji i uwagi — Mało widziałam twoich rówieśników palących dla przyjemności. Zawsze coś się za tym kryło. A więc co to, jeśli mogę zapytać?
— Durna, nastoletnia kłótnia o durną, nastoletnią przyjaźń. I to, że miałam już dość siedzenia w moim pokoju, gapienia się na ściany i przypominania sobie, jak bezużyteczna dla świata jestem.
— Pokłóciłaś się z przyjaciółką?
— Przyjacielem.
— Facet. W twoim wieku? Może i nie mam w tym zbyt dużo doświadczenia, ale z tego co wiem, nie warto się nimi przejmować. Co takiego zrobił?
— On? Nic. To wszystko moja wina.
— Praktycznie nigdy wina nie leży tylko po jednej stronie. To tylko jedno z tych kłamstw, które podpowiada ci umysł.
— Nie znasz tej sytuacji, nie możesz tego ocenić. To widać wyjątek od tej reguły.
— Więc opowiedz mi o niej.
— Naprawdę masz ochotę słuchać o takich rzeczach?
— A więc nie jesteś taka potulna, jak wydajesz się być na pierwszy rzut oka. Chcę. Wyobraź sobie, że jestem twoją matką i pytam cię, jak minął ci dzień w szkole i czy dalej zadajesz się z tym przyjacielem, o którym mi mówiłaś.
Usłyszawszy to, odwróciła od niej wzrok i wlepiła go w okno. Drzewa, widziane z tej perspektywy, jadąc z taką prędkością, wyglądały jak element zalanego wodą, nie do końca jeszcze wysuszonego obrazu, który przedstawiać miał jakiś przyjazny, sielski, wiejski, przydrożny krajobraz.
— Przepraszam, trochę mnie poniosło. Nie masz ochoty słuchać o swojej matce, prawda?
Skinęła niepewnie głową.
— Doskonale rozumiem. Też nie mam ochoty słuchać o swojej. Jak myślisz, mam jakieś dzieci?
— Uhm, jeśli tak, to naprawdę nieźle się pani trzyma.
— Dziękuję. — odpowiedziała, śmiejąc się — Ale nie, nie mam. Nie mam nawet męża. Może to po części dlatego, że bałam się, że sama skończę, jak moja matka. Że chcąc dobrze, znienawidzę moje dziecko i zrobię mu takie same piekło jak to, które ona zrobiła mi. Rozumiesz, o co chodzi?
— Tak, mniej więcej. A nie chciała pani zrobić tego na odwrót? Wychować dziecko tak, jak powinno się to zrobić, bazując na błędach pani matki.
— Chciałam, ale szybko wybiłam to sobie z głowy. Sporo młodych tak myśli, że nagle są wszystkowiedzący i że jak zrobią wszystko dokładnie przeciwnie do tego, co robili ich rodzice, to będzie idealnie. Ale to tak nie działa. Gdyby tak było, na świecie nie byłoby chorych ludzi. A pewnie sama dobrze wiesz, że można ich spotkać na samym kroku.
— Może i ma pani rację.
— A ty, chcesz mieć dzieci? W przyszłości, czy nawet teraz. Myślałaś już o tym w ogóle?
— Sama nie wiem. Raczej nie. To przede wszystkim obowiązek, ogromne zobowiązanie. Ledwo radzę sobie z zadaniem z matmy, a co dopiero ze zmienianiem pieluch i wstawaniem do rozryczanego bachora.
— Dobrze, że tak o tym myślisz. Podobno jak się dojrzewa, to te obowiązki nie stają się aż tak straszne. Podobno matczyna miłość przewyższa strach i ból. Przynajmniej tak nam mówili. Ale nie wiem, sama chyba nigdy tego nie poczułam. Czekałam i czekałam, aż nabiorę ochoty rzucić wszystko, co mam, by urodzić jakiegoś dzieciaka. Ale to wcale nie przyszło.
— A żałuje pani, że to się nie stało?
— Szczerze? Trochę. Może wtedy miałabym przynajmniej kogoś, kto zadba o to, by pochowali mnie w ładnym grobie, tym z tego ślicznego, czerwonego marmuru. Nienawidzę tych paskudnych, szarych płyt, z których zrobili pomnik moich rodziców. — uśmiechnęła się gorzko — Ale to już nieważne. I tak jestem już zbyt stara, biedna i zmęczona. Przepraszam, może przestanę cię męczyć ględzeniem starej baby. Chcesz wrócić do tamtego tematu, opowiedzieć mi o tej sytuacji? Naprawdę chętnie posłucham.
29 marca 2020 — niedziela
— Dzięki. — mruknęła Aurelia, przełykając spory kęs czerstwej kanapki z szynką niewiadomego pochodzenia, którą dostała od Ewy. Mimo że niezbyt jej smakowała, dopiero po wsadzeniu jej sobie do ust przypomniała sobie, że od kilku długich godzin kompletnie nic nie jadła, a głód stopniowo zaczynał ją trawić — To cała twoja dieta na trasie?
— Zwykle tak. — odparła, wyciągając z niewielkiej, przenośnej lodówki kolejną, owiniętą w biały papier spożywczy bułkę — Zatrzymuję się co dwa, trzy dni, robię małe zakupy, przygotowuję sobie parę takich i jem, rano i wieczorem.
— Ile już pani tak jedzie?
— Jakiś miesiąc, nie jestem pewna. Gdy tylko się jedzie i jedzie, gapiąc na wciąż wschodzące i zachodzące słońce, łatwo jest stracić poczucie czasu. Wszystkie dni zlepiają się w jedną, wielką, szarą masę.
— Więc wcale nie wzięła pani tego urlopu? — zapytała, zerkając na nią. Jej, oświetlona pomarańczową poświatą zachodzącego słońca twarz wykrzywiona była w grymasie ogromnego zmęczenia, a liczne zmarszczki pokrywające zmarniałą skórę sprawiały wrażenie głębokich, wyrytych brutalnie blizn, pozostałych jako wieczne pamiątki po zadanych jej przez życie ciosach.
— Przepraszam, że cię okłamałam. — westchnęła, na chwilę odkładając jedzenie na maskę samochodu, zaraz koło siebie. Obie siedziały, opierając się o nią i wpatrując się w roztaczający się przed nimi las, oblany promieniami wieczornego nieba — Ale czy zaufałabyś mi, tej dziwnej, starej kobiecie, gdybym powiedziała ci, że wylali mnie z pracy i teraz bezczynnie i bezsilnie jeżdżę po Polsce tym rozklekotanym samochodem, bo to jedyna rzecz, która mi pozostała?
— Oczywiście. Nawet bardziej niż wtedy to zrobiłam. Lubię, gdy ludzie są szczerzy i mówią tę, nawet najbrutalniejszą, prawdę. — odparła, delikatnie kładąc swoją dłoń na jej, pomarszczonej, przeoranej bliznami i świeżymi zadrapaniami. Pozbawionej jakiegokolwiek pierścionka lub obrączki.
— Chcesz posłuchać szczerej prawdy, Aurelio?
— Chcę.
— Myślisz, że chcesz. Ale tak naprawdę się tego boisz, prawda? Gdzieś w środku masz jeszcze szczątki nadziei i miłości do tego świata, mimo tego, jak paskudny i brutalny on jest. Ale ta nadzieja i miłość z każdym dniem trochę się z ciebie ulatnia. Nie chcę przykładać się do tego procesu, nie chcę go niepotrzebnie przyśpieszać.
— Może i jestem tylko głupią szesnastolatką, ale wiem jedno. Nie chcę widzieć świata przez różowe okulary. Nie chcę, bo kiedyś i tak poznam prawdę. I to będzie boleć. Więc chcę, żeby zabolało już teraz, szybko, póki jeszcze jakoś to zniosę.
— Skoro tak, jak mogłabym ci odmówić? Moja matka od mojego urodzenia mnie nienawidziła. Tak szybko, jak znalazłam pierwszą pracę, gdy byłam gdzieś w twoim wieku, tak szybko wyrzuciła mnie z domu. Bez słowa. Bez pożegnania. Po prostu pewnego dnia gdy wróciłam do domu, zauważyłam przed drzwiami moje rzeczy spakowane do torby. A miły pan ślusarz wymieniał na moich oczach zamek, żebym przypadkiem nie próbowała dostać się do środka i zapytać ją, o co chodzi. Ale gdyby zostawiła po sobie jedynie traumy z młodości, nie miałabym z tym większego problemu. Po prostu przyszłabym napluć na jej grób i szła dalej ze swoim życiem. Lecz ona znalazła sposób, by nawet po swojej cholernej śmierci ciągnąć mnie w dół. Dług. Dług, który spłacałam całe swoje, cholerne, życie. Miałam dwadzieścia lat i wszystko powoli wychodziło na prostą, gdy nagle dostałam tamten list od notariusza. A potem od komornika. Mam czterdzieści dwa lata i dalej nie jestem choćby w połowie spłacania go. Całe życie harowałam nad siły tylko po to, by pod koniec miesiąca oddawać to wszystko w chciwe ręce mojej pieprzonej, zdechłej rodzicielki. Aż pewnego dnia przyszła pandemia i zabrała mi prace. A bez niej straciłam mieszkanie i właściwie cały swój dobytek. Jedynie auto udało mi się zatrzymać. Pewnie teraz ścigają mnie, chcąc wycisnąć kolejne, ostatnie grosze, których już nie mam. Wydałam całą resztkę pieniędzy na paliwo w tamtej stacji benzynowej. Dlatego musiałam od ciebie pożyczać. Taka jest moja historia. Od miesiąca jeżdżę, licząc, że z nieba nagle spadnie jakiś cud. Nie ma innej drogi, nie ma innego rozwiązania. Myślisz, że to sprawiedliwe?
— Nie, oczywiście, że nie.
— Ja też. Ja też. I myślałam to każdego dnia, dokładnie od tamtej chwili, w której znalazłam swoje ubrania wciśnięte do tamtej torby leżącej przed tamtymi drzwiami. Że to cholernie niesprawiedliwe. Ale co mogłam zrobić? Nie pójdę na skargę do nauczyciela i nie powiem mu „przepraszam, ale to jest po prostu niesprawiedliwe”. Świat tak nie działa.
— I przed tym chciałaś mnie chronić? Przed wiedzą, że świat tak nie działa?
— Jesteś jeszcze młoda. Za młoda. Ludzie w twoim wieku dalej powinni mieć na nosach okulary tak różowe, że nawet najgłębsza czerń byłaby dla nich w kolorze waty cukrowej.
— Może i tak. Dziękuję, że mi to powiedziałaś.
— Nie ma za co. To ja dziękuję, że w ogóle chciałaś tego słuchać. Ale pamiętaj o jednym, o lekcji, którą wyciągnęłam z tego wszystkiego.
— Jakiej lekcji?
— Jeśli wszystko wokół ciebie jest niesprawiedliwe i łamie zasady, nie ma różnicy, czy ty też będziesz je łamać. Sama łamię je w tym momencie i co, dzieje mi się coś, umieram? Ty łamiesz je w tym momencie i co, otacza nas zespół antyterrorystów z wymierzonymi w nas karabinami? Nie popełniaj tego błędu co ja, Aurelio. I walcz o swoje. Choćbyś miała złamać te cholerne zasady. Idź do Filipa i walcz o niego, zadbaj o Natalię, maluj dalej, choćby każdy, w tym twój umysł, mówił ci, że nie umiesz. Możesz mi obiecać, że chociaż spróbujesz?
— Obiecuję.
— Dziękuję. — uśmiechnęła się do niej — Do kiedy tu zostajesz?
— Do czwartku. Muszę jeszcze, uh, przemyśleć parę rzeczy. Mogę dalej z tobą jeździć?
— Oczywiście. Tak długo, jak tylko chcesz. Jesteś dla mnie jak córka, której nigdy nie miałam.
— A pani dla mnie jak matka, której czasami mi brakuje.
Obie zamilkły, pozwalając zniżającemu się leniwie słońcu rzucić na nie swoje ostatnie, przeciągłe spojrzenie, zanim zniknęło gdzieś tam, daleko za horyzontem, ustępując miejsca swojemu młodszemu, srebrnemu bratu.
2 kwietnia 2020 — czwartek
— Wysiadasz tutaj? — zapytała, zajmując jedyne wolne miejsce na ulokowanym przed moim blokiem parkingu. Silnik samochodu burczał cicho, przerywając idealną ciszę tej bezchmurnej, kwietniowej nocy, a ja ściskałam na kolanach wierny plecak, który lojalnie towarzyszył mi przez całość tej krótkiej, kilkudniowej wycieczki.
— Tak, to tutaj. — odparłam, zerkając na nią i uśmiechając się niemrawo. Sekundy mijały, wbijając się boleśnie w umysł z każdym jednym ruchem przesuwającej się po tarczy zegara wskazówki. Kolejne słowa uporczywie nie chciały pojawić się w tej pogrążonej w kompletnej stagnacji przestrzeni, która powstała w środku tamtego samochodu. Obie na chwilę wstrzymałyśmy oddech.
— Nigdy nie byłam dobra w pożegnaniach. I dalej nie jestem. — odezwała się wreszcie, wlepiając wzrok w rozciągający się przed nami ciąg drzew zasadzonych w okalającym chodnik trawniku. Ich spadające w jesień liście niejednokrotnie, doprowadzały niejednego kierowcę do szewskiej pasji, ale latem, jakby chcąc jakoś odpracować przypisane do swego imienia grzechy, dawały upragniony przez wszystkich cień, którego próżno było szukać gdziekolwiek indziej — Mogę myśleć i myśleć, planować, wyobrażać sobie, jak dokładnie pójdzie rozmowa. Kiedy ktoś się rozpłacze, a kiedy wpadniemy sobie w ramiona. Ale jak wreszcie przychodzi ten moment, w głowie mam kompletną pustkę.
— Często musiałaś się z tym mierzyć? Z tymi pożegnaniami?
— Częściej niż ktokolwiek powinien, Aurelio. — uśmiechnęła się smutno — Sama nie wiem, czego szukałam, gdy tamten miesiąc temu wsiadłam w samochód i zaczęłam jechać przed siebie. Może jakiegoś cudu, nadziei, oświecenia. A może czegoś bardziej przyziemnego jak mieszkania, pracy, okazji na nowy początek. Czegokolwiek. Ale nigdy nie mogłam spodziewać się tego, co faktycznie się stało. Że spotkam kogoś, kogo naprawdę, naprawdę chciałabym nazwać córką.
— A ja, że znajdę kogoś, kogo naprawdę chciałabym nazwać matką. — dorzuciłam się cicho.
— I widzisz. W idealnym świecie pewnie obie zaczęłybyśmy nowe życie. Razem. Jako nowa rodzina, niemająca nic do stracenia. Chciałabyś tego, już po tych kilku marnych dniach, prawda?
— Uhm.
— Ja też. Tak myślę. Ale to nie jest idealny świat. Poza tymi rzeczami, o których mówiłam wcześniej, szukałam też jakiegoś dobrego, odpowiedniego miejsca, by wreszcie to zrobić. Połknąć tabletki i popić to alkoholem. Jakiegoś miejsca, które przemówi do mnie na tyle, że zechcę w nim umrzeć. Umrzeć oczywiście bardzo tchórzowską śmiercią, mało odważną, mało pompatyczną, mało znaczącą. Śmiercią bardzo dla mnie odpowiednią, dopasowaną, idealnie wpisującą się w resztę mojej marnej historii. Ale gdy cię spotkałam, zrozumiałam, że nie ma czegoś takiego jak odpowiednie miejsce do czegoś takiego. Że mogłabym jechać i do końca moich dni, tak długo, aż mogłabym zebrać od innych na paliwo i jedzenie, tylko po to, by nie znaleźć nic. Nic nie poczuć. Zrozumiałam, że to nieważne. Miejsce, okoliczności, czas. Że jedyną rzeczą, jaka się liczy, są ludzie. Ludzie, którzy spojrzą na twoje ciało, nie ważne, czy leży gdzieś na środku miasta, czy na obrzeżach lasu, by powiedzieć „szkoda jej”. Bo pewnie to właśnie myślisz, ty i każdy inny, który by się na mnie napatoczył. Szkoda mnie, nie?
— Bardzo. Nawet bardzo, bardzo.
— Nie chcesz mnie powstrzymać, ani nic, Aurelio?
— Czemu miałabym? Jesteś dorosłą kobietą, masz prawo do decydowania o takich rzeczach. A skoro myślisz, że to byłoby dla ciebie najlepsze, kim jestem, aby cię przed tym powstrzymywać?
— Nawet jako moja córka, po prostu pozwoliłabyś mi na twoich oczach wziąć pistolet i strzelić sobie w łeb?
— Szczególnie jako twoja córka. Kochać to czasami pozwolić odejść.
— Poetycko to ujęłaś, Aurelio. Kochać to czasami pozwolić odejść. Ale masz rację. Powiedziałam ci to tylko dlatego, bo przeczuwałam, że tak zareagujesz. Dojrzale. Tak, jak zareagowałabym ja. Tak, jak zareagowałaby moja córka.
— Będę tęsknić, Ewo. — powiedziałam, pierwszy raz od dawna zwracając się do niej po imieniu.
— Może zmienię zdanie, może jeszcze trafię na jakiś cud. Nie wiem. — westchnęła przeciągle — Nie mam pieniędzy, jak wyjdziesz, to zostanę kompletnie bez grosza. Paliwo zaraz się skończy, jedzenie też. Przeżyję na ulicy, ale czy to warte zachodu, gdy można po prostu… nie?
— Na to musisz już odpowiedzieć sobie sama. Zaprosiłabym cię do siebie, pomogłabym ci, ale wiem, że odmówisz.