E-book
44.1
drukowana A5
76.62
O sensie życia

Bezpłatny fragment - O sensie życia

Refleksje nad życiem autentycznym


Objętość:
163 str.
ISBN:
978-83-8431-933-8
E-book
za 44.1
drukowana A5
za 76.62

Copyright by: ©Ewa Danuta Białek

Wydanie pierwsze: Warszawa, 2011.

Wydawca: Instytut Psychosyntezy®

Wydanie drugie: Amazon, 2023.

Książka chroniona prawami autorskimi i prawami własności intelektualnej.

Wprowadzenie i dedykacja

Książka napisana jest w formie pamiętnika, zapisanego jako relacja jej bohaterki, Danuty, po 50-ciu latach doświadczeń i refleksji nad nimi, celem odczytania lekcji i wydobycia życiowej mądrości.

Książka dedykowana jest:

— rządzącym, sprawującym władzę — aby pamiętali od pierwszego dnia, jak ważne jest dostrzeżenie człowieka w każdym — a szczególnie małym dziecku, docenienie jego godności i człowieczeństwa we wszystkich życiowych sytuacjach, a także o kruchości jego budującej się dopiero psychiki i pamiętanie fundamentalnej zasady Hipokratesa „primum non nocere” — po pierwsze nie szkodzić” — na przyszłe życie i zdrowie;

— rodzicom — aby zobaczyli w swoich dzieciach unikalne, niepowtarzalne istoty oraz uświadomili sobie, na czym polega mądra, bezwarunkowa miłość i wsparcie oraz co znaczy zdrowe dorastanie i ciągły rozwój;

— nauczycielom — aby wspierali w dziecku to, co dobre, a czasem zaniedbane, co nie odkryte i nie uświadomione;

— lekarzom — aby spojrzeli szerzej i zobaczyli głębiej proces zdrowienia i uleczenia;

— psychologom i wszystkim pracującym z ludźmi — aby stale mieli na względzie, jakim źródłem bogactwa i stale nowych doświadczeń jest praca ze sobą;

— wszystkim pozostałym osobom — które chcą zrozumieć bogactwo swoich nieujawnionych zdolności tworzenia oraz znaczenie życia, rozwoju i zdrowia we wszystkich jego aspektach i wymiarach ludzkich.

Miłości,

wspaniałej, uzdrawiającej i wszechpotężnej,

bez granic i warunków.

Danucie, za podzielenie się głębią swoich przeżyć.

Serdeczne podziękowania składam w jej imieniu wszystkim jej bliskim oraz tym, z którymi zetknęło ją życie, za dar lekcji, który pokazał jej, że wszyscy są aktorami niezbędnymi do odegrania swej unikalnej, niepowtarzalnej roli na Jego scenie. Pozwoliło to jej zobaczyć, że życie ma sens, znaczenie i wartość.

Autorka

Pamiętnik

Pośród wszystkich tajemnic nieba, morza i ziemi,

które zgłębia człowiek,

najciekawszą zagadką pozostaje on sam

A.P. Sperling

Ból dojrzewania jest czasem trudny do zniesienia. Jest jak ból narodzin, niekończący się proces. A może kiedyś się skończy?

Czasem ustępuje. Wtedy jest błogi spokój. I cisza. Taka wewnętrzna cisza i błogostan, jakby wszystko stanęło w miejscu, jakby wewnątrz powstawał gruby mur, którego nic pokonać nie zdoła. Pod tym murem kryje się wewnętrzna radość i spokój: radość istnienia, życia, którego nikt nie jest w stanie zmienić, jeśli tego sama nie zrobi. To wewnętrzny, gruby mur, chroniący ją przed wszystkimi niespodziankami zewnętrznymi niesionymi przez otaczającą rzeczywistość. Nie boi się wtedy niczego, bo jest to wewnętrzna ostoja, nad którą ma kontrolę i jak tylko jakiś zewnętrzny czynnik chce sięgnąć muru, to coś silnego wewnątrz reaguje usztywnieniem go i zamknięciem dostępu do jej spokojnego wnętrza.

To poczucie bezpieczeństwa jest cudowne, szczególnie, gdy zna się bardzo dokładnie, co znaczy jego brak, zburzone granice, roztrzaskane mury, poranione dotkliwie wszystko, co mogło być poddane zranieniu.


#


Ból dojrzewania jest inny niż ból zranienia. Ten ostatni jest żywy, jak cios nożem i jednocześnie zwielokrotniony, jak wiele razów zadawanych jednocześnie. Całe ciało od środka jest wtedy jedną wielką raną, krwawiącym, piekącym bólem, odczuwanym jakby ktoś na nią nalał octu lub nasypał soli. To piecze i szczypie dotkliwie, niczym igły wbijane w ciało w wielu miejscach. Może to dotyczyć żołądka i całej jamy brzusznej lub ramion, przedramion i klatki piersiowej. Te igły kłują niemiłosiernie i bezlitośnie, jak w żywą tkankę. Gdy nie jest się w stanie nad tym panować, ten ból jest wszechogarniający i dotkliwy, trwa wiele godzin, nie kończy się nawet w nocy, lub gdy ustanie, rankiem napada z ogromną, monotonnie oddziaływującą siłą. Może trwać dniami, miesiącami a nawet latami. Doprowadza do skrajnej rozpaczy z samego niekończącego się trwania, oszałamia, sprawia poczucie, że nigdy się nie skończy i nic go nie jest w stanie utulić. To ból istnienia — w rozpaczy, depresji, poranieniu przez innych i samego siebie. Żadne środki farmakologiczne nie są w stanie go uśmierzyć. To tylko ułuda, omamienie, otumanienie, po którym przychodzi efekt „echo” — jeszcze dotkliwszego cierpienia.

Świadomość tego działania chroni przed zatruwaniem zbolałego organizmu lekami bez sensu, truciem tego, co jeszcze zdrowe i nie zranione. To ból istnienia — życia z ranami zadawanymi przez innych: bywa że bliskich lub tych, których obdarzyło się zaufaniem, w dobrej wierze ofiarowało to co najcenniejsze i najpiękniejsze — swoją miłość, która źle odebrana i niezrozumiana przez nich stała się dotkliwą, nieustająco dokuczającą raną, raną do dna człowieczeństwa.

Ponieważ najbardziej można zranić człowieka poprzez odrzucenie miłości, niewłaściwą jej interpretację i niezrozumienie intencji, pozbawienie poczucia własnej wartości i poczucia bezpieczeństwa. To fundamenty, które zburzone, są trudne, a często, dla nieświadomych, nie do odbudowania. Stan ten wpędza w bezgraniczną rozpacz i depresję, prowadząc do myśli samobójczych i bezsensu istnienia.

Takie ciosy może zadać jeden człowiek drugiemu człowiekowi, w nieświadomości i niewiedzy, dla własnej wygody lub ucieczki przed odpowiedzialnością, dla poczucia ułudy wolności; czasem po prostu dla chronienia się przed czymś, co stanowić może dla niego zagrożenie, którym zwykle nie jest i antycypowanie atakiem w stosunku do drugiego człowieka, choć z tamtej strony nie było jeszcze żadnej reakcji.


#


Ona znała ten ból od kilku lat. Towarzyszył jej przy rannym wstawaniu i przy kładzeniu się do snu. Był jej dniem codziennym, codzienną rzeczywistością. Wiedziała dokładnie kiedy się narodził.

Życie osobiste padło w gruzy. Nie było czego ratować. Po prostu rozsypało się wszystko. Do tego zostały naruszone podwaliny poczucia bezpieczeństwa, bo to jedynie stanowiło jakiś fundament egzystencji przez długi czas. W jednej chwili przestało istnieć. Ten fundament, tak chroniony na przyszłość, w jednej minucie został zabrany, zrujnowany. Zaufanie, którym obdarzała latami, mimo wszystko zostało zawiedzione.

Nie mogła już ufać drugiemu człowiekowi.

To tak jak w poruszaniu się na jezdni — obdarzanie innych ograniczonym zaufaniem, ponieważ w każdej chwili mogą zawieść. A ona jednak wierzyła. Co jak co, ale o tym nie pomyślała. I stało się. Padł pierwszy mur.

Wtedy pojawiło się to. Spadło jak huragan, w momencie najsilniejszej potrzeby wsparcia, pomocy, obdarzenia uczuciem i zaufaniem. Z jednej strony jakby przyszło naprzeciw oczekiwaniom, z drugiej towarzyszył temu ból: że za późno, że to przynosi ogromne cierpienie. Było to jak spełnienie marzeń i jednocześnie poczucie, że pewne reakcje, gesty, odbiór, są nie dla niej, są skierowane do kogoś innego, a dla niej jest gra pozorów. A może to była tylko jej własna interpretacja? Było to za piękne, aby było prawdziwe.

Realia były jednak brutalne. Każdy dzień przynosił coś innego: jeden — wynosił na szczyty, drugi — rzucał o ziemię z potworną brutalnością. Ona nigdy nie spotkała się do tej pory z takim postępowaniem i z taką swoją reakcją. Odbierała to albo jako szczyty uniesień lub jako brak szacunku do siebie czy coś uwłaczającego godności.

Wicher był jednak tak silny, że cały ją otoczył i wciągnął. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyła. Stąd i jej reakcja: cierpienie, które przynosił ten wicher. Zaczęła to wszystko odbierać jako ból, wnoszony przez tę sytuację. Bo to była huśtawka — od jednej skrajności do drugiej i wszystko w najwyższej tonacji. Nie było niczego pośrodku: szczyty do najwyższych granic i upadek do granic możliwości upadku.

Stale przeżywała jakiś szok, który nigdy do tej pory nie był jej udziałem. Zaczęła reagować łzami, nie do opanowania, przy innych. Bo kłamały słowa, bo kłamały czyny. Najchętniej zaczęłaby wyć i krzyczeć: jak można tak ranić!!!. Tego nie można było nawet powiedzieć. Bo reakcja była jedna — odrzucenie. Brak świadomości ranienia kogoś innego i nie przyjmowanie tego do wiadomości. Ponieważ liczyły się tylko własne potrzeby i wygoda.

Ból powoli narastał w całym ciele. Odbierała go jako ranę zalewaną octem i posypywaną solą. Niesamowita tęsknota za czymś niespełnionym, tak długo oczekiwanym, poczucie odrzucenia tego, co niespotykane na co dzień, rozmieniane na drobne, dla innych, a może po prostu bezmyślnie, w niewiedzy, że to tak dotkliwie rani.

Potem nastąpiły inne rany, bardziej dotkliwe, do dna: poczucia godności, własnej wartości we wszystkich jej aspektach.

Ten stan był już nie do opanowania — porozbijał wszystko, co może być w człowieku zdruzgotane, jak najgorszy kataklizm, jak bomba, która roztrzaskuje wszystko doszczętnie.


#


Danuta była już tylko jednym bólem. Wszystkie mury zostały do podwalin zwalone. W krótkim czasie. Przez niewiedzę. W imię czego? Przez jeden kataklizm, którego sprawca nawet nie podejrzewał co uczynił. Przez odrzucenie tego, czego człowiek ma w życiu zawsze za mało!?

Mogła już tylko schować się w najskrytsze miejsce na ziemi i nigdy stamtąd nie wyjść. Było to tym dotkliwsze, że zostało pokazane innym, zrobione na oczach tego, co ona zbudowała, co było jej dumą i chlubą. Wszystko obróciło się przeciw. Mogła pomóc tylko ucieczka. I tak się też stało. Już zresztą wcześniej, gdy ból stawał się nie do zniesienia, dostała z tego samego, choć nieświadomego źródła, narzędzia, które pozwoliły jej dostrzec, że mimo wszystko jest jeszcze coś, co może przynieść wyzwolenie: od bólu, od cierpienia.


#


Najtrudniej było odejść. Bo to nie zwykłe odejście. To raczej odcięcie, jak nożem od żywej tkanki. Jak operacja na żywym ustroju. Bo było to jak zrośnięcie: jak dwie części tej samej tkanki, jak ręka i rękawiczka, jak części własnego organizmu.

Operacja stała się omalże rzeczywistością, bo oddziaływanie spowodowało organiczne skutki, które trzeba było usuwać w zabiegu chirurgicznym. To można uznać jako cud natury. Co może stworzyć organizm tak silnie reagując: wytworzyć coś nowego, zupełnie jemu zbędnego! Jak silne muszą być to reakcje, że mogą spowodować zmianę wewnętrznego metabolizmu?! Co mogą uczynić z organizmem własne emocje!

Ile siły ma więc organizm, że zmienia drogi własnych przemian?!


#


Działanie chirurgiczne stało się faktem, niemniej nie uwolniło od cierpienia. Każdy dzień przynosił ból, trudny do ukojenia. Czytanie i pisanie o wybaczaniu przynosiło mierne rezultaty. Zaczęła się bardzo ciężka praca, mozolna, długotrwała, jak górnik, który dzień za dniem, godzina za godziną wykuwa węgiel, jak rzeźbiarz, rzeźbiący w bezkształtnej bryle marmuru jakiś realny ludzki kształt.


Trzeba było miesięcy a nawet lat, aby odciąć głęboko wtopione piętno, aby przekształcić, to co bólem i cierpieniem, jak również głęboką raną, wyciskającą bezwiedne łzy żalu i udręki w coś zupełnie innego. Wygładzić, oszlifować, pokryć miękką delikatną ochroną tą głęboko poharataną tkankę, która stanowi o pełni człowieka, te wszystkie porozrzucane cegły powalonych murów.


#


Nieświadomość może spowodować autodestrukcję. Uświadomienie sobie i wzmacnianie własnej wartości i zachowania zdrowia zmienia zupełnie ważność własnych priorytetów. Na pierwszym planie staje wtedy zdrowie i unikanie przykrości i ran. Także tych zadawanych samemu sobie. Ponieważ nie można siebie samego karać, szczególnie, gdy ktoś nam już zadał rany. Te rany należy zaleczyć, a nie rozdrapywać lub pielęgnować.

Brak umiejętności wybaczania powoduje, że nie potrafimy sami wyleczyć się z ran zadanych przez innych i pielęgnujemy je w sobie. Czasem całe życie, przez lata, aż do śmierci nie możemy wybaczyć innym, co nam uczynili.

Nigdy nie znamy prawdziwych powodów działań innych ludzi. Szczególnie, gdy nie chcą lub nie potrafią nam tego powiedzieć. Ponieważ ludzie często po prostu nie potrafią. Wolą kryć prawdziwe powody lub nie nauczono ich mówić prawdy.


Nie jesteśmy w stanie zmienić reakcji i działań innych, dopóki oni sami nie będą chcieli się zmienić. Dlaczego więc mamy sami siebie karać za ich czyny, nawet jeśli one przyniosły nam rany i cierpienie?

Każdy odpowiada za swoje postępowanie; przed sprawiedliwością ludzką, a gdy wierzy — i Boską, także przed swoim sumieniem. Nie musimy nikogo w tym wyręczać ani tym bardziej stawać się naczelnym sędzią. Ponieważ prawda jest zawsze pośrodku i nie my stanowimy o niej.


#


Wybaczanie jest bardzo trudną umiejętnością. Nikt nas jej nie uczy i mimo, że słowo jest znane ogółowi ludzi, prawie wszyscy nie umieją jego realizować ponieważ nie znają prawdziwego jego znaczenia.

Wprowadzenie w życie znaczenia słowa wybaczanie jest bardzo ciężką pracą, pracą nad sobą, jedną z najtrudniejszych umiejętności, gdyż często jest ona przeciw sobie. Wymaga przejścia granic, granic siebie. Jest nam trudno zrozumieć, jak można komuś wybaczyć, jeśli ten zadał mi ból i rany. Można go tylko obdarzyć nienawiścią i do końca swych dni, wszem i wobec opowiadać o jego niecnym czynie.

Wybaczanie to nawet słowo wstydliwe i odrzucane od siebie gdzieś daleko. Ono nie mieści się w normalnych obiegowych kanonach.


#


Wybaczanie zapobiega własnej destrukcji. Pozwala zacząć żyć od nowa własnym życiem, bez uzależnienia od innych, także od ran zadanych nam przez nich. Umożliwia spojrzenie na problem winy i kary z zupełnie innej perspektywy. Trzymanie naszego winowajcy wewnątrz nas samych jak więźnia, często w naszych sercach, mija się z celem, gdyż nie nam jest sądzić czy czyn popełniony przeciw nam był karygodny. Tego rodzaju reakcja powoduje, że cierpimy, mając zamknięte serca dla innych i „naszego lokatora” w postaci winowajcy. Dopóki nie wypuścimy go na wolność, właśnie wybaczając, nie uwolnimy się od zadanego przez niego bólu i dodawanego przez nas samych dodatkowego cierpienia. Narastający ból spowoduje właśnie autodestrukcję, samozniszczenie nas samych, życie przez lata z bólem.

Uwolnienie „więźnia” z naszego serca powoduje także dodatkowe pozytywne skutki. Oprócz zlikwidowania tego ogromnego balastu i bólu, wywoła także ewidentne oddziaływania, które odczujemy na samych sobie, dla naszego „uwięzionego”. On także poczuje to, że został „uwolniony”, może więc w różny, pozytywny sposób nam to przekazać, nawet poprzez chęć skontaktowania się z nami czy przeproszenia. Będzie to dla nas źródłem radości — uwolnienie cierpienia, otwarcie serca na nowe doznania i przekazanie sprawiedliwości w inne, godniejsze ręce.

Nie ma większej radości niż obdarzenie drugiego człowieka bezwarunkową miłością i wybaczenie mu. Wtedy spływa na nas wewnętrzny spokój, którego dotychczas nigdy nie zaznaliśmy.


#


Ból dojrzewania jest inny. Jest narastający, cykliczny i tępy, mdły w odbiorze, a jednocześnie szukający ujścia, jak wrzód, który nabiera i napręża tkankę czy skórę nad nim. Chce się wydostać na zewnątrz i uwolnić zawartość, a także przynieść ulgę cierpiącemu. Jest trudny do zniesienia ponieważ narasta od środka i zaczyna rozpierać, jak coś niewygodnego. Coś, co siedzi, a potem zaczyna się poruszać i rosnąć, coraz większe, jak balon, który pęcznieje, a który ma jednak zewnętrzną barierę. Szuka szczeliny, szpary, aby poszybować w przestrzeń.

To uczucie napięcia, naprężenia jest odbierane w różnych organach: sercu, żołądku, płucach, gardle, często w licznych grupach mięśni. Jest bolesne i uporczywe, nie dające spokoju, rozpierające, jakby chciały pęknąć i uwolnić się na zewnątrz.

Gdy nie uświadamiamy sobie co jest przyczyną tych objawów, biegamy od lekarza do lekarza, w poszukiwaniu ulgi w dolegliwościach fizycznych, które na początku nie dają ewidentnych skutków w obrazie konkretnej choroby somatycznej. Jeśli trwają dłużej, objawy są już widoczne i przypisywane konkretnej chorobie. Dostajemy proszki, tabletki, zastrzyki, które nam mają pomóc w naszych cierpieniach. Bywa, że są „plastrem” na głęboką wewnętrzną ranę, uśmierzają skutki, nie usuwając przyczyny schorzenia, która nie uświadamiana przez lata spowodowała konkretną, ewidentną chorobę.

„Światli” lekarze szukają głębiej, pytają, drążą temat i poprzez tego rodzaju działania naprowadzają pacjenta na wewnętrzne poszukiwania początków choroby, której sam pacjent sobie nie uświadamia. Pozwalają do siebie wracać wielokrotnie, zadając nowe pytania, umożliwiają otwarcie ukrytych ran, które oczyszczone rozpoczynają zdrowienie. Wtedy nie trzeba już leków, ponieważ pacjent doskonale wie, co mu szkodzi i sam rozpoczyna proces uleczenia.

Studia medyczne nie przygotowują lekarzy do pracy psychologicznej z pacjentem, jedynie do leczenia konkretnej jednostki chorobowej, do naprawiania zepsutego „martwego mechanizmu”. Tymczasem jest to człowiek — bardzo skomplikowany żywy organizm, który indywidualnie jest stale nieodgadnioną zagadką i nie da się włożyć w żadne ścisłe schematy. Gdy objawy są wielo narządowe i niespecyficzne, często pacjent otrzymuje środki uspokajające, a gdy towarzyszy im dodatkowo zły nastrój, także antydepresyjne.

Tymczasem tego rodzaju leki, oprócz ubocznych działań na różne narządy, często powodują uzależnienie i to w stosunkowo krótkim czasie. Są tylko „znieczulaniem bólu” od zewnątrz, tłumieniem tego co znajduje się głęboko w jego wnętrzu. Nie uwalniają go, tworzą złudzenie rozwiązania problemu, poprawienia nastroju, zlikwidowania objawu i to na krótką metę. Stąd wypływa odpowiedzialność lekarza za poinformowanie pacjenta o mechanizmie ich działania, stąd też rozpoczyna się ogromna rola promocji zdrowia, budzenia odpowiedzialności pacjenta za własne zdrowie.

Często pacjent nie bierze w ogóle leków, nie przyznając się do tego: bo za drogie, bo ktoś powiedział, że niedobry, bo sąsiadka zaleciła inny, bo wreszcie tylu jest dookoła „uzdrawiaczy”. Może mu to pomoże. Za dużo jest eksperymentów na pacjentach, które kończą się niestety tragicznie w skutkach, za mało prawdziwego naukowego podejścia do człowieka, a nie choroby czy mechanizmu.


#


W trakcie szkoleń lekarzy — reprezentantów medycznych firm farmaceutycznych, jedną z metod psychologii biznesu jest uczenie technik odreagowywania stresu. Taką właśnie metodą jest głębokie oddychanie. Wspaniała technika poznania uzdrawiających efektów dotlenienia komórek — także w procesie leczenia. Wiele osób boi się wypraktykowania na sobie jak to działa. Jak więc można stosować coś w stosunku do drugiego człowieka nie znając efektów działania na swój własny organizm?

Na nielicznych oddziałach szpitalnych pracują psycholodzy. Panuje ogólny pogląd, że psycholog powinien skończyć studia medyczne, aby móc pracować z lekarzem. Nasuwa się od razu odwrotne pytanie — co można zrobić, aby lekarze mieli takie przygotowanie psychologiczne, aby w pełni odpowiedzialnie mogli pomóc człowiekowi, z całą jego skomplikowaną sferą psyche, aby pacjent był całą osobą, a nie przypadkiem chorobowym.

Ponieważ medycyna, podobnie jak cała edukacja i technika, staje się coraz bardziej odhumanizowana. Wyjściem z sytuacji nie jest absolutnie jedynie sprywatyzowanie służby zdrowia. Pacjent potrzebuje wysłuchania, wsparcia, rozmowy o swych problemach życiowych, wpływających na jego samopoczucie i stan jego zdrowia. Nic bowiem nie zmienia pojawianie się gabinetów prywatnych, w których nadal brak zapewnienia podstawowych potrzeb intymności, gdzie człowiek pozostaje nadal rzeczą czy przypadkiem.

Bywa też tak, że zamiast wspierać pacjenta, dając mu nadzieję, że nic nie zostało przekreślone, że jego rola w procesie leczenia jest często ogromna, o ile nie decydująca, niektórzy lekarze „walą prawdę” prosto z mostu, a ona po pewnym czasie staje się rzeczywistością. Dzieje się to wtedy, gdy pacjent uświadomi sobie, że lekarz nie dał mu żadnej nadziei. W ten sposób koduje sobie taki właśnie schemat myślenia, nieuleczalną /dla medycyny/ chorobę, „nagrywa software umysłu”, choć czuje się zupełnie inaczej.

Psychoneuroimmunologia opisuje neuroasocjacje, jako proces powstawania nawyków. Pacjent dostając „receptę” na swą przewlekłą lub nie do wyleczenia dolegliwość, tworzy w sobie właśnie neuroasocjację lęku, stresu. Bywa, że zaczyna szukać drugiego specjalisty, który powie mu coś innego. A gdy to usłyszy, znajduje się w wewnętrznej rozterce i zamiast zajmować się polepszaniem stanu swej psyche, miota się, szukając pomocy trzeciego. I proces toczy się dalej.

Diagnoza — to bardzo delikatna materia, wybiegająca w wiele problemów etycznych, wielopłaszczyznowa, dotycząca całej masy spraw w sferze ludzkiej. To także poziom indywidualnego poznania w sferze profesjonalnej, na obecnym poziomie wiedzy. Czy naprawdę wszystko wiem, czy może „wiem, że nic nie wiem”? Czy jednym, nieprzemyślanym słowem, nie przekroczę podstawowej zasady medycyny „primum non nocere — po pierwsze nie szkodzić”?

Ta sama zresztą zasada Hipokratesa powinna dotyczyć wszystkich zawodów związanych ze zdrowiem, edukacją i życiem człowieka. Przede wszystkim nie szkodzić.!!! Bo także przez nieumiejętne wpływanie na psychikę ludzką — również w procesie edukacji — można szkodzić. I to zarówno dzieciom — już w domu rodzinnym, przez nie uświadamiane oddziaływanie wychowawcze jak i w okresie edukacji szkolnej, traktując umysły, jako „naczynia” do napełniania wiedzą, nie traktując dzieci indywidualnie, nie wspierając ich talentów, często także nie uświadamiając sobie głębokich ran jakich doznały w okresie dzieciństwa, które nie pozwalają na ujawnianie i eksponowanie ich własnych, indywidualnych umiejętności Te rany powodują czasem wewnętrzne frustracje, zagubienie tożsamości, prowokują, przez nie uświadamiane działania, agresję i przemoc.


#


Ból dojrzewania nie jest stały. Jeżeli sobie uświadamiamy jego sens, możemy go przerwać, zaingerować w proces, zrozumieć jego znaczenie. Im więcej rozumiemy, tym jest to prostsze i łatwiejsze.

Najpierw wymaga to nauki uśmierzania, przerywania. To trudna sztuka ale realna, wykonalna. Jest możliwa, gdy pojmiemy, że od nas tak dużo zależy, że po to dysponujemy rozumem, aby z niego właściwie korzystać.


#


Stałe pytanie siebie, co jest tym bólem, przynosi bardzo dobre rezultaty. Bo jak może inny człowiek, czy nawet lekarz wiedzieć, skąd się wziął ból w naszym organizmie? To my wiemy, co się w nim dzieje, to my znamy przyczyny. On widzi tylko skutki lub raczej jest informowany przez nas o skutkach.

Przyczyna tkwi w nas samych i to czasem głęboko, czasem latami, być może od dzieciństwa. Na początku nie widzimy zupełnie związku, wręcz gdy ktoś inny usiłuje nam wskazać drogę do jego wykrycia, odrzucamy to.

Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny. Wszystkie prawa przyrody czy nauk fizycznych, a nawet Biblia mówią wyraźnie: każda przyczyna wywołuje skutek; akcja i reakcja; co zasiejesz to i zbierzesz. Nie można zebrać plonów z innych nasion niż z tych, które zasialiśmy. Im dalej od przyczyny, tym trudniej znaleźć związek ze skutkiem, nawet wtedy, gdy jesteśmy już na pewnym etapie życia, a skutki ciągną się daleko, od dzieciństwa.

Nieznane skutki nie uświadamianych przyczyn.

Dopiero głęboka analiza może doprowadzić do syntezy, powiązania przyczyn ze skutkami, tego wszystkiego, co powstało w nas i z tego właśnie fundamentu pochodzi.

Ponieważ naszą budowlę, niezależnie od tego czy jest ona prawidłowa, czy wadliwa, budujemy na własnym fundamencie. Dokładamy do niego swoje własne cegiełki, swoje przeżycia i doświadczenia wyniesione z różnych okresów życia. Czasem nie chcemy do nich sięgać, chcemy je ukryć gdzieś głęboko, aby do nas nie powróciły. Ponieważ bolą i to często dotkliwie. Nie mówimy też o nich nikomu, trzymamy je za „kurtyną”. Dla kogo więc? Skoro one właśnie nas budują lub rujnują, powodują reakcje na różne życiowe sytuacje, często brak reakcji?


#


Tego rodzaju doświadczenia wyciągnęliśmy z własnych przeżyć, tych skrywanych przed sobą samym. Gdy sobie je uświadomimy, zrozumiemy siebie, zrozumiemy działania w stosunku do innych, które nam mogą przynosić ból, czasem całe życie. Zrozumiemy, że to, co ukryte, stanowiło dla nas lekcję, z której nie skorzystaliśmy w odpowiednim czasie; wtedy właśnie, gdy ją otrzymaliśmy. I powielamy nasze działania w ten sam sposób przez lata, powodując swój ból, włączając cierpienie w kontakty z innymi ludźmi, często nam bliskimi.


#


Dopóki z tego nie skorzystamy, nie zrozumiemy lekcji na przyszłość. Będziemy trzymać je za „kurtyną”, a sami żyć z „nieprzerobionym cierpieniem”.


Tylko świadomość naszych ran pozwoli na otwarcie ich i proces zdrowienia. Ponieważ „proces chirurgiczny” na sobie jest bolesny, ale nie do granic wytrzymania. I nie trwa wiecznie. Jest jak skaleczenie nożem, jak przecięcie rany skalpelem. To tylko chwila.


#


Czy lepiej żyć długimi latami z wrzodziejącą, dotkliwą raną, czyrakiem, który boli, uwiera, kaleczy nas i innych, rozpiera, bo nie ma możliwości uwolnienia? Czy lepiej „zaprogramować” sobie chorobę somatyczną: żołądka, dwunastnicy, serca, krążenia? Żyć z tym i umrzeć na to? Czy jednym, skutecznym przecięciem otworzyć ranę?


#


Świadomość działań uśmierzy ból. Nie trzeba środka znieczulającego. Znieczulenie trwa długo w porównaniu do działania. I nie czujemy, czy zdrowiejemy. Po co nam środki uspokajające? Proces zdrowienia bez świadomości jego istnienia, nie daje się przyspieszyć.

A w naszych własnych mocach wewnętrznych są wszelkie możliwości. Trzeba być tego świadomym i właściwie z nich korzystać.


#


Czy siła do narodzin pochodzi z zewnątrz? Czy kobieta rodząca pamięta ból rodzenia? Czy krwawiąca rana po narodzinach wymaga zewnętrznej ingerencji? Tylko w sporadycznych, patologicznych przypadkach. Fizjologicznie leczy się sama. Co nam przeszkadza urodzić się do nowego życia? Już bez bólu, bez cierpienia?


#


Doświadczenia „dojrzewania” były Danucie nieobce przez całe życie. Czuła je dokładnie. Duży krok zrobiła, gdy po raz pierwszy musiała opuścić na jakiś czas własną pracę, którą lubiła, bo przynosiła jej dużo nowych znaków zapytania, na które szukała stale odpowiedzi.

Znalezienie odpowiedzi nie dawało jej spokoju. Był to spokój dynamiczny, chwilowy, po którym znajdowała nowy cel, który popychał ją naprzód.

To dziwne, bo doświadczenia bardzo odległe, nauczyły ją obaw przed ludźmi. Ale chyba nie przed nowym. Dlatego stale szukała, często wbrew tym doświadczeniom, boleśnie i dotkliwie wpisanym w psychikę małego dziecka. Nie uświadamiała sobie tego przez długie lata, niemniej coś ją stale pchało naprzód, po nowe doświadczenia, po odpowiedzi na nie zadawane wtedy jeszcze pytania.

Danuta od dzieciństwa była odbierana jako nieśmiała i czuła się zawsze izolowana w dużych skupiskach ludzkich. Dlatego znajomych miała nielicznych, unikała raczej dużych zgromadzeń, bała się zranienia, ofiarowywania czegoś za nic, bo chociaż tak dużo miała do dania, niewiele osób chciało coś naprawdę ofiarować bezinteresownie. Lata życia rodzinnego lecz w izolacji od ludzi nie sprzyjały również przyjaźniom.

Najbardziej liczyły się książki. One nigdy nie zawodziły. I nowa, stale aktualizowana wiedza. Dzięki niej, gdy wyjechała do pracy do innego kraju, szybko została spostrzeżona i doceniona.

Po powrocie nie mieściła się już w dawne schematy. Pęd do nowego pozostał. Nieprzypadkowy. Przynosił coraz to nowe odpowiedzi. Jeszcze wtedy nie układane w jeden ciąg sensu i znaczenia. To nastąpiło dopiero później. Jeszcze musiało upłynąć parę lat i dodać parę nowych doświadczeń do całego ciągu zdarzeń.


#


Każdy krok naprzód pociąga za sobą nowe doświadczenia i doznania, także w rozwoju. Pozwala na opuszczenie własnych barier i ograniczeń, stworzonych przez siebie lub innych. Często te ograniczenia stanowią drugą naturę i dlatego tak trudno nam się z nimi rozstać. Z tego więc powodu dojrzewanie łączy się z bólem, cierpieniem, gdyż przekraczamy granice, granice własnych ograniczeń, barier. Nie ma już wtedy powrotu do starych schematów. Nie mieścimy się w ramy. Jesteśmy więksi, mądrzejsi, dojrzalsi.

Rozwój jest procesem nieustającym nie można go powstrzymać, ani stłumić. Da znać o sobie w pewnym momencie życia. Przyhamowanie jednej ze sfer rozwoju, spowoduje skumulowanie jej i „wybuch” w najbardziej nieoczekiwanym momencie.

Bo jest to stłumienie energii, która „zakręcona”, będzie gromadzić się aż do momentu, gdy jej nadmiar spowoduje eksplozję.

Jest tak z wszystkimi energiami w człowieku: buntem, złością, innymi emocjami, niezrealizowanymi pragnieniami. One „poczekają” na właściwą okazję, gdy będą mogły się ujawnić.

Dlatego tak ważne jest uświadamianie sobie gromadzenia energii, szczególnie negatywnej, właściwe jej wykorzystanie i transformacja w siły społecznie pożyteczne. Inaczej przemieni się w przemoc i agresję: do siebie lub innych.

Ponieważ nic w przyrodzie nie ginie. To co powstaje, rodzi się, istnieje i tylko od nas zależy, czy to właściwie wykorzystamy, lub stracimy okazję, aby zapobiec niewłaściwemu użytkowaniu, przeciw ludziom.


#


Jak długo żyjemy, tak długo trwa rozwój. Czasem tego po prostu nie wiemy, nie uświadamiamy sobie, że rozwój nie staje w miejscu, lecz jest procesem dynamicznym. W pędzie życia, w pogoni za dobrami materialnymi, nie zwracamy uwagi na wiele aspektów siebie. Traktujemy się jako maszynę, mechanizm do zarabiania pieniędzy, zdobywania pozycji, dobrobytu, standardu życia. Nie wiemy, że istnieje coś więcej — sfera duchowa, która zaniedbana, odezwie się wtedy, gdy poczujemy, że jesteśmy już na szczycie — sławy, dobrobytu, znaczenia. I mamy poczucie niedosytu, braku. Mamy wszystko, a jednak czegoś nam brak!?

Doświadczyło tego wielu, wielu też szukało odpowiedzi na pytanie, czego im jeszcze brak? Nie dostrzegli podstawowej właściwości człowieczeństwa — wymiaru duchowego. Ten wymiar często jest przez ludzi identyfikowany z religią, jest on jednak bardzo szeroki, obejmuje sferę własnych doznań i przeżyć, wychodzi poza ramy siebie — w sferę kontaktów międzyludzkich, wartości transpersonalnych, zjednoczenia z przyrodą, bycia cząstką Kosmosu i łączy się z wiarą w coś/Kogoś większego niż my.

To zupełnie inna sfera, głębokich odczuć, niezrozumiana i zapomniana przez zwykłego, przeciętnego człowieka, zabieganego, w pogoni za dobrami doczesnymi. Ten wymiar niedostrzeżony przez lata, da na pewno znać o sobie u kresu życia, a ostatnio bywa znacznie wcześniej w tzw. kryzysach egzystencjalnych, doświadczanych w różnym wieku.

Ponieważ nie żyjemy tylko dla siebie. Żyjemy dla innych. Zostaliśmy obdarzeni niepowtarzalnymi, indywidualnymi własnościami i naszym obowiązkiem jest te swoje talenty zrealizować, pokazać i przekazać innym, dla wspólnego dobra ludzi i świata.


#


Danuta długie lata nie rozumiała, że rzeczywistość jest inna dla każdego człowieka i że każdy odbiera ją indywidualnie. Że czarne — dla jednego jest czarne, a dla innych może być zupełnie innego koloru. Że mężczyźni i kobiety też myślą i czują inaczej. Po prostu tego nikt nigdzie nie uczy. Także w domu, który szczególnie ma wpływ na późniejsze spojrzenie na rzeczywistość. Stamtąd wynosi się schemat myślenia dominującego rodzica. To jest białe, a to czarne. I z tym wychodzi się w świat, do ludzi, we własne życie rodzinne.

I bywa, że ponosi porażki, klęskę za klęską. Bo nauczono nas czegoś innego i nie możemy zrozumieć, że jest zupełnie inaczej. I oczekujemy od innych spełniania naszych pragnień, bo oni powinni się tego domyślać. Ponieważ są przecież ludźmi — takimi samymi jak my, a więc myślą tak samo. Nie trzeba im niczego mówić, gdyż sami to dobrze rozumieją. Można ich także zmieniać na swój wzór i podobieństwo, tak jak tego sobie życzymy. Bo jeśli nas kochają, to nie pozostaje im nic innego, jak to zrobić. Mają też takie same wzorce i ideały, takie same plany i marzenia, bo są przecież rodziną.

Ponosiła więc frontalne klęski. Zaczęła też powielać te same wzorce swoim dzieciom, ponieważ inne przecież nie istnieją.

Aż powoli dojrzała. Ona sama, dlatego musiała odejść. Bo druga strona tego nie zrozumiała. Poszła sama w dalszą drogę.


#


Akceptacja drugiego człowieka jest sprawą bardzo trudną. Wymaga bardzo żmudnej pracy nad sobą. Czasem trwającej latami. Początek wszystko bierze od nas samych — od akceptacji siebie samego: swoich wad, swojego wyglądu — bo tacy jesteśmy, swojego zachowania, bo ono z czegoś wynika, swoich zalet, zdolności i umiejętności, bo takie w sobie wykształciliśmy lub takie w nas obudzono.


Zaczyna się od siebie. Nie lubimy siebie, swoich uszczerbków fizycznego wyglądu — za dużego lub za małego nosa, ust, biustu, za krótkich lub długich nóg itp. Nie jesteśmy wystarczająco zdolni, elokwentni, szybcy. Mamy jeszcze wiele innych wad, ale wiemy je tylko dla siebie. Trudno nam wymienić nasze zalety, bo zwykle od dzieciństwa komunikowano nam, że jesteśmy… negatywne komunikaty o nas, szczególnie, gdy nie sprostaliśmy jakiemuś zadaniu lub byliśmy niegrzeczni i to zarówno w domu jak i szkole. I to wyjątkowo wryło się w naszą psychikę. Stąd tak często i natychmiast widzimy wady w innych, nawet ich jeszcze nie znając. Przyzwyczajeni jesteśmy do oceniania i krytykowania innych, ale publicznie nie przyznajemy się nigdy do swoich niedociągnięć.


Dopóki nie poznamy dokładnie siebie i nie zaakceptujemy swoich wad, nie będziemy umieli współżyć z innymi ludźmi zarówno w związkach, jak i nimi kierować. J. W.Cullen, zawsze powtarzał: „bo jeśli nie potrafisz kierować sobą, jak możesz właściwie kierować innymi? Jeśli nie potrafisz rozwiązywać w sobie konfliktów, jak efektywnie rozwiążesz konflikty z innymi?


#


Od trzech pokoleń panował w domu Danuty jeden wzorzec rodzinny: kobieta „grała pierwsze skrzypce”. Bo tak się układało, że rola męska była z reguły od najwcześniejszych lat nieobecna. Kobieta trzymała „silną ręką” dom i dzieci.

I tak pozostało i u niej. Nie znała innego schematu. Odczuwała obecność roli męskiej ciałem, a nie duchem. Może tak dla niej było wygodniej? A może zdominowała wszystko kobieta?

Wzięcie na siebie wszystkich obowiązków, przy specyficznym rodzaju pracy zawodowej — także branej do domu, spowodowało po pewnym czasie skutki zdrowotne, przy mizernej kondycji fizycznej. Zdrowie „upomniało się” o siebie. Zapis wyniesiony z rodzinnego domu „muszę wszystko sama zrobić” zastąpiła, ale dopiero po latach wzorem — „zrobię jak zechcę, jeśli nikt mnie nie wyręczy, nie będzie zrobione”. I tak zostało: nie ma obowiązku. Dla własnego zdrowia. Zdrowie stało się najważniejszym priorytetem, „zawołało” o siebie w odpowiednim momencie.


#


Każdy w rodzinie ma swoją rolę do spełnienia. Dotyczy to zwłaszcza rodziców. Nie ma rodziny pełnej, w której rola męska czy kobieca byłaby zbędna lub mogłaby być zastąpiona przez jedną stronę. Będzie to kosztem psychiki dziecka lub dzieci, szczególnie małych. To tak jak chodzenie o kuli lub stanie na jednej nodze. Po prostu w pewnym momencie będzie to odebrane jako sztuczne lub wybrakowane. Dziecko z takiej rodziny będzie zawsze „ułomne”, niedowartościowane, pozbawione elementu żeńskiego lub męskiego, z poczuciem braku. Taki „brak” może okazać się wadą w dorosłym życiu. Powieli je w ten czy w inny sposób kosztem swoich własnych dzieci.


Dlatego też wychowanie do świadomego rodzicielstwa wymaga specjalnej edukacji. Dla dobra dzieci, a także dorosłych, dla ich przyszłego szczęścia w udanych związkach.


#


Z dzieciństwa zapamiętała specyficzny wzorzec kochania. Nie było to coś złego. To był pewien model, który obserwowała w różnych sytuacjach i rodzinach, chcąc porównać, zrozumieć jak to działa. Jeśli ktoś nie spełniał warunków ani poleceń, był uważany za kogoś, który musi zasłużyć na obdarzenie miłością. Było to podświadome oczekiwanie bycia kimś na wzór i podobieństwo własne i odbieranie mu praw w przypadku odbiegania od tego schematu. To było niepodważalne i niezmienialne, nakazywane jakby dyktatem, że tak jest zawsze i wszędzie na świecie i tak ma być w jej przypadku.

Rozumiała ten wzorzec w ten sposób, że można było kiedyś obdarzyć kogoś miłością, a potem mu ją powoli odbierać, jak depozyt z banku, który jednak zamiast rosnąć — malał w miarę upływu czasu. Lub inaczej — dawać i odbierać i w ten sposób kierować przepływem miłości.

Do tej pory nie może zrozumieć, dlaczego rola męska kojarzy się zwykle z obiegowym wzorcem ojca — kochania za coś, podczas gdy miłość matki — kochania bezwarunkową miłością. Fakt nieobecności ojca przez lata i przejęcie jego roli przez matkę, mógł być powodem, że kobieta, aby podołać nadmiernym, podwójnym obowiązkom, zapewnić byt rodzinie, przejąć wszystkie męskie sprawy w swoje ręce, przejmuje także psychologiczny typ męski działania.. Stąd istnienie męskiego wzorca — w całości.

Czyżby każdy miał w sobie jakby dwa schematy, który w przypadku braku dopełnienia w swoim życiu rodzinnym, zmienia na przeciwny?


#


Miłość — ile ma twarzy?! Jedną z nich jest miłość warunkowa i bezwarunkowa. Czy któraś z nich jest lepsza? Czy można je rozpatrywać w takich kategoriach? Czy miłość matki — bezwarunkowa, za to że się jest, daje jej większe poczucie spełnienia?

Taki typ miłości wydaje się być nie rozmienialny na drobne. Po prostu istnieje, zawsze w całości, nigdy w częściach. Czy przynosi on więcej rozczarowań niż miłość warunkowa (tak jak opisano w literaturze miłość ojca), którą można dawać i odbierać, dzielić i mnożyć? Czy obydwu jest tyle samo? Czy można je porównywać w kategoriach ilościowych czy jakościowych? Czy obiekt obdarzony miłością bezwarunkową może ją zawieść? I wtedy tę miłość traci się bezpowrotnie? Czy miłość warunkowa zawsze wraca, gdy obiekt okaże się jej niegodny?

Pytania można mnożyć, bo praktycznie ma się do czynienia na co dzień z jednym typem miłości, przypisywanym danej płci. Dlatego nie jest się w stanie porównać ich obydwu, bo nie ma się do nich jednocześnie dostępu.

Wydaje się, że schemat wyniesiony z domu, jest schematem dominującym, jakby narzuconym, szczególnie przez stronę rodzicielską, która była ważniejsza w domu. Mimo, że ma się drugi typ jakby w dyspozycji, dla danej płci. A może jest to po prostu schemat wyuczony — różny dla obojga płci, wynikający ze zróżnicowanego sposobu wychowywania dziewcząt i chłopców?

Ten zakodowany wpływ zaczyna też dominować, tak się przynajmniej wydaje, w miłości dwojga płci. Jakie przynosi to rezultaty? Czy miłość warunkowa — męska i bezwarunkowa — kobieca dają wspólnie dopełnienie? Ale czy ona jest naprawdę bezwarunkowa? Czy w tym przypadku ulegają one ewolucji i przekształceniu? Czy obydwie warunkowe, czy też bezwarunkowe dają dopiero pełnię szczęścia?

Nasuwa się jednak refleksja, że obdarzanie przez obydwie strony warunkową miłością siebie nawzajem przynosi totalną klęskę małżeństwa czy pary. Wzajemne oczekiwania i ich egzekwowanie najczęściej nie daje spełnienia.

Czy natomiast kobieca bezwarunkowa miłość w przypadku „uwarunkowanego” mężczyzny nie przyniesie jej rozgoryczenia? Tak chyba nie jest. Jeśli jest ona prawdziwie bezwarunkowa i polega jedynie na rozdawaniu, stałym, spontanicznym, bez myślenia, że otrzymamy coś w zamian, przynosić powinna radość obdarzającego. Czy tak jest istotnie? Czy ona jest w istocie bezwarunkowa, skoro tyle jest związków opartych na materialnych podstawach? Czy nie kryje się pod tym pewien podtekst matczyny — prawa własności do obiektu? Czy z drugiej strony — męskiej, to prawo własności nie istnieje? Jesteś mi poślubiona, to cię mam, niezależnie czy mnie kochasz czy nie?

Czy przy tego rodzaju miłości — warunkowej i bezwarunkowej nie trzeba jednak mieć pełnej świadomości, że miłość jest jednak mimo wszystko pewną postawą, stanem ducha, który niczego nie odbiera, niczego nie żąda? Po prostu rozdaje — bez granic i warunków. Coś bardzo pięknego. Obdarza uczuciem, radością, uśmiechem za samo istnienie, trwanie, bycie. Dzisiaj, teraz. Że jesteśmy, że istniejemy. Razem, tu i teraz. Nie dlatego, że cię mam, ale dlatego, że jesteś. Jutro jest nieznane. Tak jak pogoda. Dziś cieszymy się chwilą i dlatego dziś dajemy, wnosimy coś dla tego trwania. Rozdajemy. To dawanie rodzi chęć obdarzania tym samym drugiej strony. Jeśli jest właściwie zrozumiane. Jeśli potrzeba obdarzania miłością nie została stłumiona w drugiej stronie przez niewłaściwe wychowanie. Taka postawa na pewno zbuduje jutro tego związku.

Ale nie można założyć, że tak będzie zawsze. Bo od nas zależy ten wkład na dziś, aby budować jutro, które dopiero przyjdzie.


#


Wyuczenie prawa własności przez obydwie strony przynosi jedynie rozgoryczenie i oczekiwanie, że tak będzie zawsze. Nie można nikogo przywiązać do siebie na siłę. Szczególnie, gdy przez lata nie budowało się żadnych fundamentów dla zaistnienia „wspólnej budowli”, że oczekiwało się, że przyrzeczenie dane sobie w akcie ślubu po prostu zobowiązuje jedynie jedną stronę do trwania przy nas. Zawsze, bez wysiłku i wkładu.

To nie jest niewolnicza zależność. Bo miłością można obdarzać zawsze, niekoniecznie przywiązywać kogoś do siebie. To bardzo trudne do zrozumienia.

Ponieważ nauczono nas zależności, uzależnienia jednego od drugiego, wymagania, nacisku, podporządkowania. Temu sprzyjają warunki: niemożności przemieszczania się, często braku mieszkań, wpływy rodziców jednej ze stron lub obydwu, zależności finansowe. Często np. kobiety nie zdają sobie zupełnie sprawy, że wpadając w takie uzależnienie, nie będą w stanie wyzwolić się spod niego, gdy miłość okaże się ułomna i nietrwała, gdy będzie karykaturą, oczekiwaniem i niespełnieniem. Pozbawione pracy, własnego zawodu, finansowej niezależności są skazane na trwanie w zależności i podporządkowaniu, często wbrew sobie. Bo taką drogę wybrały.


#


Nikogo nie można zmusić do kochania drugiej osoby, jeżeli tego nie potrafi lub została nauczona tego opacznie. Kobiety, bywa, że kochają niewolniczo i tak samo przywiązują się do swego obiektu miłości. Nie widzą poza nim świata. Z drugiej strony oczekują spełnienia swych wymagań. I gdy do tego nie dochodzi, są boleśnie zranione, ale jednocześnie uzależnione i nie umieją żyć inaczej. Stąd życiowe dramaty — niespełniona miłość, brak poczucia niezależności i niewolnicze poddaństwo.


#


Nikt nie lubi czuć się w związku jak w klatce, stale pod kontrolą. Im ta kontrola silniejsza i bardziej stara się omotywać ofiarę, tym bardziej wyrafinowane sposoby wydostania się z niej drugiej strony. I ucieczka. Jeśli kogoś kochasz, daj temu wolność. Jeśli powróci, to znaczy, że sam tego chce. Że chce być razem.

To bardzo trudne w przypadku założenia rodziny, wychowywaniu dzieci i odpowiedzialności za nie. To dzielenie się pracą, obowiązkami. Jest to często niemożliwe do spełnienia przez obydwie strony w sposób partnerski. To zwykle zrzucenie lub po prostu wzięcie odpowiedzialności przez kobietę, czasem ponad siły, dla własnego spokoju, czasem chociażby z powodu niewłaściwych wzorców wyniesionych z domu, takich np. jak: „sama muszę wszystko zrobić, bo nikt mi nie pomoże”. Ten ostatni, to sposób na wyłączenie drugiej strony, czasem też niezbyt chętnej do podziału odpowiedzialności, również wychowywanej przez dom, w którym panował podział na obowiązki damskie i męskie.

Bez świadomości, że można, a nawet trzeba inaczej, nie ma obudzenia odpowiedzialności, ponieważ została ona w odpowiednim momencie stłumiona. Bywa też czasami, że po latach dzieci już dorosłe nie potrafią czegoś zrobić, ponieważ w dzieciństwie były od danej czynności odciągane, z przeświadczeniem, że źle ją wykonają lub, że jest ona nie dla nich, co uchroni je przed trudami życia, które je czeka. I taki wzorzec dziecko wyniosło z domu. Ono nie kontroluje go w dorosłym życiu lecz po prostu bezwiednie go powiela, sądząc, że inny zwyczajnie nie istnieje.

W taki oto sposób rodzice lub częściej matki, w poczuciu niezbyt właściwie pojętej miłości, przygotowują klęskę życia osobistego własnych dzieci, mogą także wpływać na nieudolność w życiu zawodowym. Nikt tego nie uczy jak być dobrym rodzicem, stąd działania tego rodzaju są zupełnie nieświadome. Dlatego trzeba przygotowywać, przez odpowiednią edukację do świadomego rodzicielstwa.


#


Dom rodzinny wpływa na wiele aspektów przyszłego życia młodego człowieka. Bywa, że matki lub ojcowie, uważają swoje dziecko za idealne, najpiękniejsze. A z drugiej strony w nim samym budzą poczucie niedowartościowania i braku, wysyłając mu komunikaty, że nie da sobie rady, że nie potrafi, że jest niedobre, że nie będą go kochać, gdy czegoś nie zrobi i wiele podobnych. W ten oto sposób powstaje w dziecku zaniżone poczucie własnej wartości, z drugiej — poczucie, że wszystko się jemu należy i ono jest najważniejsze. Wyrastają więc mali tyrani, despoci, niedostosowani do roli przywódców społecznych czy liderów zawodowych. Ci pierwsi — na własną zgubę, swoich rodziców, dziadków, których wkrótce przestają poważać i dostrzegać — bo starzy, bo mają za mało pieniędzy, podczas gdy oni wyprowadzili ich na ludzi, często swoim kosztem. Ci ostatni — bo uważają siebie za alfę i omegę, a innych za nic i w przypadku kierowania ludźmi tyranizują ich lub lekceważą, myśląc jedynie o sobie.

W przypadku deprecjonowania wartości dziecka — dorosły będzie wiecznie niedowartościowany, gdyż z domu wyniósł przekaz rodzicielski, że nie potrafi, nie może ryzykować, czy jest to zabronione. Taka ofiara losu istnieje często wiele lat, aż jakaś wewnętrzna siła lub zewnętrzne okoliczności spowodują, że okaże się to nieprawdą.

Dlatego też uświadamianie rodziców jaką rolę mają do spełnienia i co mogą zniszczyć lub zaprzepaścić, a także co mogą wesprzeć, jest podstawowym zadaniem edukacji, której do tej pory nie ma. Nikt nie uczy rodziców świadomego wypełniania ich roli.

Bardzo ważnym czynnikiem jest także atmosfera panująca w domu. Wprowadzanie dzieci od najmłodszych lat w konflikty między dorosłymi źle wpływa na psychikę małego dziecka. Burzy poczucie bezpieczeństwa, zaufania do najbliższych mu osób, powoduje poczucie rywalizacji i starania się o względy jednego z nich, aby to poczucie zyskać. Także zaborczość matek, szczególnie, gdy dochodzi do rozejścia się małżeństwa i niemożliwość kontaktowania się dziecka z ojcami, powoduje, że dziecko rośnie jakby bez części siebie, z jedną stroną wypełnioną pustką, brakiem. Odbije się to później na przyszłych jego kontaktach z dorosłymi i obrazie rodzinnego życia. Konflikty rodzinne, które stają się częścią codzienności dziecka, bywa, że staną się jego wzorcem dorosłego życia, lub decyzji nie wchodzenia w związki, gdyż przynoszą tylko frustracje i problemy.

Atmosfera konfliktów wywołuje więc poczucie braku bezpieczeństwa z innymi, nawet najbliższymi, deprecjonuje jedną ze stron rodzicielskich, może powodować unikanie w przyszłości przebywania z nimi, gdyż mogą ranić. Tacy rodzice wzbudzają często wzorzec silnej wrażliwości emocjonalnej, w stosunku do innych, również często obcych i silne przeżywanie kontaktów z ludźmi i stałe poczucie ranienia.


#


Poczucie presji towarzyszyło jej latami, odczuwane zarówno bezpośrednio jak i pośrednio. To ostatnie — jako narzucanie woli we wszystkich jej aspektach, było dla niej momentami nie do zniesienia. Trzymanie wszystkiego żelazną ręką, dawało poczucie bycia w klatce, z której nie ma wyjścia.

Przeżycia wczesnego dzieciństwa, spowodowane specyficznymi zewnętrznymi uwarunkowaniami, narastające poczucie braku bezpieczeństwa, spowodowały, że szukała możliwości ucieczki przed tkwieniem dłużej w tej sytuacji. Była po prostu ponad jej psychiczną, a także fizyczną wytrzymałość.

Okazja nadarzyła się niedługo.. Zakochała się. A może to było po prostu wyjście naprzeciw nadarzającej się okazji? Wszystko było przeciw, bo różnice na zdrowy rozsądek nie powinny w ogóle takiej sprawy brać pod uwagę. Ale ona była „za”, bo dla niej liczył się człowiek jako taki, stąd miała przeświadczenie, że wszystko pokona, zniweluje, przetrwa, dopasuje. Aby nie być w zaklętej klatce? Może też dlatego. Ale przede wszystkim, że czuła się „Judymem” płci żeńskiej, która wszystko potrafi i do każdej sytuacji się dostosuje, weźmie odpowiedzialność za całość.


#


Zabrała się sprawnie do realizacji swych zamierzeń — niwelowania różnic. Pierwszy rok przyniósł klęskę w jej zamierzeniach. Potem zaczęły dawać o sobie znać inne różnice. Ona tymczasem była ambitna i pięła się do góry. Całe lata uczyła się tolerancji. Nigdy właściwie nie było kłótni. Na zewnątrz wyglądało na wyjątkowo udany związek. Wewnątrz czuła pustkę … i ciszę.

Potem on wyjechał. Ona tymczasem zapadła na zdrowiu, na całej linii. To spowodowało zmianę sposobu myślenia i przemieszczenie priorytetów: jej zdrowie na pierwszym planie. Ponieważ do tej pory, przez lata, praca, dom, dzieci, edukacja, wychowanie, wydatki, decyzje, opierało się na niej. Ten fundament runął, więc musiała go wesprzeć, własnymi siłami, skierować je na siebie.

Co zawiodło? Była przecież uparta i realizowała krok po kroku. Także w swoich planach zawodowych. Ale była sama, nie miała wsparcia. Sama to sobie zaplanowała. Wszystkiego nie można mieć na raz, bo coś się w końcu zawali. Czy było to niezrozumienie intencji? Czy po prostu brak porozumienia i akceptacji? Może uszczęśliwianie kogoś na siłę? I presja zewnętrzna.

To wszystko przez te wzorce, zakodowane podświadomie: sumienne wypełnianie obowiązków, których nie można narzucić nikomu, tylko sobie. Do tego nie potrzeba porozumienia. Trzeba to tylko zaakceptować. Nie ma winnych. Prawda jest pośrodku.

Wszyscy są winni. Rzeczywistość jest winna, brak świadomości i edukacji w wielu dziedzinach życia, także społecznego i silna presja wywierana na jednostkę.

Tolerancja — to piękne słowo. A jakże trudne do realizacji. Dla większości ludzi jest to tylko słowo. Dopóki się tego nie przeżyje samemu i nie doświadczy.

Można dużo opowiadać o tolerancji lecz wcale jej nie realizować, czego przykłady mamy na co dzień we wszystkich dziedzinach życia. A przecież wiele dróg może prowadzić do tego samego celu. Nie człowiekowi jest sądzić, która jest właściwa. To jak w przypowieści o trzech ślepcach, którzy badali słonia. Każdy wyczuwał coś innego. Nie byli świadomi, że dotykają tego samego zwierzęcia.


#


Czy jeśli ktoś żyje zgodnie z prawami uniwersalnymi, jest gorszy? Czy ktoś, kto ma krótszą nogę, gorzej widzi czy słyszy nie jest człowiekiem? Czy ktoś o innych poglądach czy wierze, jeżeli nie szkodzi to innym ma być wykreślony z rejestru — „człowiek” i nie ma prawa do życia? Czy trzeba mu narzucić swoją wolę siłą, presją? Czy nie można go zaakceptować, tylko oceniać i krytykować? I zmuszać do czegoś, co jest wbrew jemu, jego sumieniu? Dlaczego widzi się w innym najmniejsze zło, którego często nie ma, a w sobie nie widzi się żadnej wady? Dlaczego przymusza się do rezygnowania jednej strony z siebie, kosztem drugiej?

Tolerancja i akceptacja to piękne słowa. A jakie dalekie od realiów i praktyki dnia codziennego!?


#


O akceptacji i tolerancji można mówić i w innym znaczeniu. Akceptacji swych najbliższych, np. dzieci, takich jakimi są. Nie można wymagać od nich spełnienia marzeń i planów rodziców, bo nie są one ich planami i marzeniami. Często, przymuszanie dzieci do pójścia drogą, którą rodzice nie mogli podążyć, powoduje w dzieciach bunt, początkowo ukryty, a następnie widoczny. Może też dojść do tego, że dziecko skończy szkołę czy studia, które wybrali mu rodzice, ale nie znajdując satysfakcji zacznie szukać swej własnej drogi. Rodzice często nie potrafią tego zrozumieć. Gdy dziecko nie spełnia ich oczekiwań lub wybiera własne drogi realizacji siebie, jest to uważane za dziwne, niezrozumiałe. Rodzice, głównie jednak matki chcą zresztą przez całe życie widzieć w swych dorosłych już dzieciach, stałe obiekty swej opieki i troski a przynajmniej ingerencji. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że dzieci dojrzewają i odchodzą. One chcą stale żyć ich życiem, wpływać na nie, kierować i udzielać rad, które dawno straciły znaczenie i aktualność.


#


Ból zranienia jest dotkliwy. Gdy granice zostały zdruzgotane przez liczne traumatyczne doświadczenia, niełatwo jest żyć w „otwartej przestrzeni”. Każdy „nieproszony gość” może wtedy wtargnąć, bez pytania. Nie ma strażników, którzy by ostrzegli przed niebezpieczeństwem. Dlatego ma się wrażenie, jakby się było bez ochrony zewnętrznej, jak bez naskórka i skóry — tylko sama żywa tkanka, otwarta na zewnętrzne wpływy. Stąd każdy czynnik jest obcy i działa jak trucizna, jak oparzenie, lecz nie powierzchowne, a dogłębne, jak sztylet, przebijający na wylot.

Najbardziej ranią nie zdarzenia, sytuacje, lecz ludzie i to bywa, że najbliżsi, choć na wszystkie zranienia reaguje się podobnie. W fazie gdy granice jeszcze istnieją lub są częściowo nadszarpnięte, każdy stres czy zranienie wywołuje wrażenie „gęsiej skóry”, jakby włosy stanęły dęba na całym ciele.

Reakcja zniszczonych granic jest inna — to jakby te stojące włosy stały się sztywne jak igły i w jednej chwili wbijają się w ciało, które zaczyna ogarniać wewnętrzny dreszcz, niczym porażający prąd elektryczny. To uczucie jest natychmiastowe, ale nie kończy się natychmiast. To się dopiero zaczyna i trwa. Całe ciało jest jak podziurawione igłami. Tylko tyle i aż tyle.

Trzeba przede wszystkim świadomości, a następnie nieprawdopodobnej siły, która pozwoli na wyłączenie tej reakcji. Bo źródło zewnętrzne, uruchomiło wewnętrzny prąd, który należy wyłączyć.


#


Ile siły mamy w sobie! Dopiero świadomość tego daje poczucie, co jesteśmy w stanie zrobić, ta ogromna siła istniejąca w nas samych, pozwala wyłączyć tę reakcję. Jest to podobnie jak uruchomianie mechanizmów przemian metabolicznych, które powodują powstawanie stanów zapalnych jak np. przesięki.

Pojawienie się wyłączającej siły wymaga czasu i mechanizmu uruchamiającego. Samowyłączenie trwa długo, czasem kilka godzin, gdy zwolna, ta porażająca reakcja zaczyna odpuszczać. Wprawny obserwator, „badacz”, także swojego organizmu dostrzeże to, a raczej wyczuje, że coś się powoli, bardzo powoli zaczyna dziać. „Lata praktyki”, istnienia podobnych zdarzeń w organizmie, które stały się nawykową reakcją działania na stres czy zranienie, wytwarzają jakby czujność nie tyle na samą reakcję lecz na przeciwdziałanie jej długotrwałym skutkom.

Rozpoczyna się od obserwacji jak długo to działa, potem, jak i kiedy zaczyna „odpuszczać”, wreszcie, czy można w jakiś sposób przyspieszyć reakcję. I praktykuje nadal jak tego rodzaju reakcję wydłużyć, a raczej zatrzymać i przekształcić w nawyk.

Jest to możliwe.


#


Miała długie lata praktyki i doświadczenia badacza. Długi okres doświadczalnie, a potem na żywo, na własnym organizmie. To najprostsze, najbardziej bezpieczne doświadczanie, bo kontrolowane. Przez najbardziej czujnego kontrolera, który jednocześnie uczy się reakcji w obydwie strony, reakcji samego siebie. To nie dotyczy działania leków, substancji obcych na organizm. To jest reakcja własnego organizmu na oddziaływania zewnętrzne niekorzystne dla niego, zaburzające jego metabolizm. I nauczenie się przeciwdziałaniu tym wpływom.

Dopóki organizm reaguje fizjologicznie, wszystko jest w porządku. Gdy zaczyna reagować patologicznie, należy zadziałać jak najszybciej. A kto to ma zrobić, jeśli nie ten, co to czuje? Że dzieje się coś nieprawidłowego i należy temu przeciwdziałać.

Jest to włączenie własnych sił organicznych do samouzdrawiania, podczas gdy czynniki zewnętrzne zaburzyły wewnętrzne przemiany.


#


Świadomość możliwości własnego działania, zanim proces „samowyłączania” zacznie działać, polega na odkryciu roli siły woli. Trzeba się tego nauczyć. Bardzo pomocne w tego rodzaju działaniach są treningi woli. To wspaniała sztuka i jak każda sztuka wymaga wysiłku i wielu, wielu prób, zanim można będzie „wystawić ją na próbę” i skorzystać z jej siły. Bo to jest właśnie siła, ogromna i niezmierzona, siła własnego organizmu.


#


Zranienie, odczuwane wewnętrznie jest bardzo zbliżone do stanu lęku, stresu. Gdy brakuje granic, taki stan lęku powstaje zupełnie bezwiednie, bez żadnej przyczyny — po prostu się pojawia. Bywa, że poprzedza obudzenie ze snu. Występuje w postaci objawów, jakby nas ktoś przestraszył i wywołuje napięcie mięśni i ich drżenie, ale wewnętrzne, bez widocznych efektów na zewnątrz. I igły w mięśniach, kłujące i szczypiące i lęk, z nie wiadomo jakiego powodu, a także poczucie obawy pójścia do przodu i wrażenie, jakby się chciało cofnąć do tyłu, w poszukiwania wsparcia dla pleców. To poczucie „trzyma”, czasem bardzo długo. Czasem dopiero obudzenie, wstanie i rozpoczęcie codziennych czynności odwraca uwagę, przynajmniej na trochę.

Gdy ten stan sobie uświadamiamy i chcemy go zmienić, zaczyna się mozolna praca. Każdego dnia, przy każdej tego rodzaju „okazji”, należy włączyć systematyczne działanie „odstresowujące”. Polega ono na trudnej pracy opanowywania reakcji organizmu. Najpierw nie widać zupełnie efektu. Ten lęk po prostu boli, ćmi, dręczy. Jest jak nękający ból zęba. Kiedy się to skończy?

Po pewnym czasie, może się to pojawić. Po miesiącach ćwiczenia zatrzymania reakcji, jak naciskania pedału hamulca samochodu aby wejść w nawyk, tak i tu, zaczyna się czuć, że delikatnie, powoli czegoś przybywa. Poczucia oparcia, gdzieś wewnątrz, jakby podpory pod nogi, piedestału. Potem pojawia się tego coraz więcej i więcej. Jest to nieprawdopodobne uczucie błogości, które, gdy pierwszy raz odczute, nakazuje następne ćwiczenia powrotu, raz za razem, trenowania, aby tę cudowną błogość, to poczucie stabilności, bezpieczeństwa odczuć jeszcze raz i jeszcze raz.

Wtedy już wiadomo, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Wracamy jakby do normalnego życia. Ale chyba nie jest ono tylko normalne?! Jest ono po wielokroć lepsze, cudowniejsze. I mamy już świadomość, że to uczucie oparcia, podpory jest realne. Że istnieje, że w każdej chwili możemy do niego sięgnąć i „uchwycić się” niego, jak tonący kawałka deski czy gałęzi. I ono trwa z nami, a raczej trwa w nas. Ta niesamowita błogość, poczucie spokoju, że nikt nas nie prześladuje, nie ma się czego bać; że jesteśmy, istniejemy; że mamy podstawę, bardzo silną, która nas trzyma. I nie ma strachu, lęku, niepokoju. Jest pewność i bezpieczeństwo.


To poczucie bezpieczeństwa jest w nas zakodowane na stałe. Wystarczy tylko po nie sięgnąć.


#


Podatność na zranienia, wrażliwość, a nawet nadwrażliwość własna, powoduje wrażliwość na innych ludzi, współodczuwanie. Inni ludzie są odbierani wtedy jako bliscy, którzy cierpią i wymagają wsparcia w sferze duchowej. Jest to silne uczucie, nawet wtedy, gdy nikt nie prosi o pomoc. Odbiera się ich jakby „prześwietlonych”, wyczuwa ich najgłębsze potrzeby, czego być może nawet sami sobie nie uświadamiają. Sam ich obraz wywołuje takie wrażenie, potrzebę. Brak jakiejkolwiek reakcji z ich strony i własna wrażliwość na zranienie, powoduje, że nie wychodzi się pierwszym z inicjatywą pomocy, chociażby dlatego, aby nie uszczęśliwiać nikogo na siłę.

Z drugiej strony, ewidentna bieda, choroba, niedołęstwo, powoduje wewnątrz nadwrażliwych osób ból, a niemożność wspierania całej tej nędzy, szczególnie środkami materialnymi, stwarza poczucie potrzeby jakichś działań w sferze niematerialnej. Jest to także wyjście naprzeciw swemu bólowi, aby jemu zapobiec, zmniejszyć, uleczyć.


#


Wrażliwość powoduje także trudności w rodzinie, skłonność do przeżywania ponad miarę problemów i chorób najbliższych. Cierpi się wtedy wraz z nimi, a nawet za nich, wczuwając się w ich sprawy. Nie potrafi się z tego wyjść, powiększa własne cierpienia, widząc jak inni borykają się z dolegliwościami lub trudnościami, które mają rozwiązać. Chciałoby się zrobić to za nich i sprawia ból, gdy nie można ich z tego wyręczyć. Czasem wręcz wyprowadza z równowagi, gdy tego nie rozumieją.

Taka wrażliwość wymaga akceptacji najbliższych. Gdy osoby wrażliwe tej tolerancji nie znajdują, czują się w rodzinie samotne i wyobcowane, a jednocześnie zbolałe i cierpiące za innych, którzy nawet o tym nie wiedzą.


#


Osoby wrażliwe, odpowiedzialne, o naruszonych granicach, nie lubią być „stawiane pod ścianą” szczególnie przez bliskich. One same wiedzą, że aby żyć muszą wszystko zaplanować. Nie ma żadnej prowizorki. Jest plan i jego realizacja: krok po kroku. Improwizacja nie wchodzi w grę. Dlatego też wyprowadza je z równowagi, gdy ktoś beztrosko nic nie planuje, zakładając że jakoś to będzie, a w ostatniej chwili okazuje się, że nie jest przygotowany do wypełnienia zadania, które przed nim stoi. I zwraca się po radę, a raczej po wypełnienie za niego tego zadania. Wtedy wrażliwi czują się jak pod pręgierzem. Takie postępowanie innych paraliżuje ich i powoduje w nich silną wewnętrzną presję. Zdarza się, że wielokrotnie wcześniej przypominają, że są do pomocy, którą tamci odrzucają lub z niej nie korzystają. Gdy zbliża się „ostatni dzwonek” okazuje się, że właśnie jej potrzebują.

A wtedy budzi się opór. Po prostu wewnętrzny ból. Nie są w stanie tego wytrzymać. Ten ból ich rozsadza i dusi. Nie jest istotna sama możliwość udzielenia pomocy. Jest ważne, że nie są w stanie udzielić jej właśnie teraz, w ostatniej chwili. Nie mogą tego znosić po wielokroć, gdyż. to dotkliwie boli. Rozsadzi ich od wewnątrz. Tego rodzaju presja jest nie do wytrzymania. Trzeba ogromnej siły, aby nad nią zapanować, aby nie dokonała zniszczenia.

Dlatego tak ważna jest komunikacja, komunikacja między najbliższymi i porozumienie, a raczej zrozumienie zachowania i postaw. Bo brzemię niesione boli.

Wrażliwość wymaga także zrozumienia siebie samego i potrzeby zmiany. Ale zmiana musi być dopiero wypracowana. To mozolna praca opanowywania bólu. Potrzeba na to czasu i samodyscypliny oraz silnej woli.


#


To wszystko przez te wzorce, zakodowane podświadomie: sumienne wypełnianie obowiązków, których nie można narzucić nikomu, tylko sobie. Do tego nie potrzeba porozumienia, nie trzeba tego mówić nikomu. Każdy sam powinien wiedzieć. Nigdy nie miała intencji wywyższania się ponad kogokolwiek. Po prostu realizowała swoje zamierzenia i pięła się w górę. Kto nie nadąża, ten zostaje. Może dlatego zostało to zrozumiane, czy odebrane jako chęć dominacji i poczucie bycia gorszym. Ale prawo własności pozostało. Jest związana węzłem, więc nie może odejść. Mimo, że brak jakiegokolwiek połączenia. Można więc zabrać wszystko. To przywiąże, do końca.

Zachwiało, rozsypało poczucie bezpieczeństwa, bo to jedyne, co naruszone w dzieciństwie przez brutalną rzeczywistość można było łatwo zniszczyć. Nie miało mocnych podstaw. Runęło szybko, wraz z zaufaniem, do jedynej osoby z którą się było przez tyle lat. Tego już nie można odbudowywać, bo nie ma czego. To trudno zrozumieć, ale nie budowało się przez lata, więc co odbudowywać? Trzeba to tylko zaakceptować. Nie ma winnych. Prawda jest pośrodku.


#


Wszyscy są winni. Rzeczywistość jest winna, brak świadomości i edukacji w wielu dziedzinach życia, także społecznego i silna presja wywierana na jednostkę. Która nie umie inaczej żyć. Po żadnej stronie nie było wsparcia. Po jego, nawet wzmacnianie poczucia życia w grzechu. Można tylko wymagać, ale nie pomagać! Może dlatego się gubił? Życie w grzechu, nic się nie liczy? Nic nie mógł zrobić, bo ona była silniejsza? Ktoś musiał być jednak silniejszy i wziąć na swoje barki większą część odpowiedzialności!


#


Czy można wymuszać na jednostce podpisywania spełniania jakiś zobowiązań, których ona nie jest w stanie spełnić, bo została inaczej wychowana i to lata wcześniej zanim w ogóle zaistniała konkretna sytuacja? A na drugiej stronie wywierać presję moralną, że niewypełnienie nie spisanych zobowiązań narazi ją na nie uznanie jej związku i piętno życia w grzechu?

Czy można po latach przekonywać, że od tego momentu można zawrzeć od nowa trwający i formalnie zawiązany blisko 20 lat temu związek i wszystko będzie w porządku?! Nie będzie wtedy grzechu i formalności stanie się zadość? Bo będzie zapisane na papierze w tym, a nie tamtym miejscu? Bo tamto nie jest akceptowane przez większość? Bo nic się nie stało? Nie ma przeszłości. Zawarcie nowego związku, mimo, że stary był zawarty gdzie indziej zatrze stare grzechy? O ile one były? Przez kogo ocenione? Nie w mocach słabych ludzi to oceniać!

Nie można przedłużać unieszczęśliwiania się na siłę. Nie można brać na siebie odpowiedzialności za życie przez 20 lat drugiej osoby w grzechu (jak to tłumaczono) i tego wyższych konsekwencji. To niemoralne! Ocenianie wartości innych jako wyższych, a nie innych!


#


Czasem dołącza się do nadwrażliwości nadmierna odpowiedzialność za rodzinę, za innych, myślenie za innych. To zaczyna boleć, doskwierać, bo jest to presja, kładziona na samego siebie. Im większa, tym trudniej sobie z nią poradzić.

Gdy istnieje jeszcze wystarczająca odporność psychiczną, zbiera się wszystkie troski i sprawy najbliższych na siebie, jak akumulator, który się ładuje, do własnych granic, granic możliwości. Potem zaczyna się przeciążenie ponad miarę, nie do wytrzymania. Wtedy następuje reakcja własnego organizmu: jest to presja wewnętrzna na wszystkie narządy, rozregulowanie ich czynności, choć nie zawsze były chore i nie ma w nich ewidentnych zmian.

Potem zaczynają się zmiany. Mogą doprowadzić do wysięków czy wybroczyn np. błon śluzowych. To zaczyna być już groźne, bo staje się wewnętrznym, nieustającym bólem, w dzień i w nocy. Lekarze tego nie stwierdzą na oko. To wymaga diagnostyki, często inwazyjnej, uszkadzającej, zwiększającej rany zadane sobie, o rany zadawane celem stwierdzenia choroby. To daje tylko diagnozę, ale już ewidentnych skutków.

Gdzie zaś są leki na tego rodzaju skutki? Co „przyłożyć” na wewnętrzną, krwawiącą ranę błon śluzowych?

Potem bywa jeszcze gorzej. Bo, aby nie być samo ranionym jeszcze bardziej, organizm ma bezwiedne, nie uświadamiane metody. Jest nią ucieczka — unikanie. Gdy dochodzi do sytuacji przeciążenia, nie jest w stanie już więcej brać na siebie. Wyzwala się poczucie, że trzeba zniknąć, skryć się, chociażby wewnętrznie, tzn. zacząć wypracowywać obronę miejscową, „odwrażliwianie”.

Najpierw jest to typowa ucieczka. Nie wchodzenie w sytuacje wymagające rzekomo naszej obecności i brania odpowiedzialności. Jakby wewnętrzne tworzenie „klapek” na oczy i uszy. „Nie słyszę, nie widzę, nie czuję, bo już więcej nie jestem w stanie na siebie wziąć, to ponad moją wytrzymałość psychiczną i fizyczną. Nie mogę doprowadzić do samozagłady, samozniszczenia”.

Tego typu reakcja jest często odbierana przez bliskich jako egoizm, znieczulenia, zatwardziałość serca, chęć pozbycia się obowiązków lub lekceważenie. A jest to reakcja obronna, przed zagładą: od siebie i innych.

Potem zaczyna wytwarzać się wewnętrzny mechanizm. Czuje się to jak budowanie muru. Powoli, stopniowo układanie cegiełek, jednej za drugą, jednej na drugiej. W murze tworzą się okna i szczeliny. Mur jest mimo wszystko na tyle elastyczny, przynajmniej od wewnątrz, że można regulować jego przepuszczalnością i reakcją na wszystkie sytuacje. Można w nie wtedy nie wchodzić, lub „usztywnić go”, zasłonić okna, jak żaluzje. Nie widzieć, nie słyszeć, a przede wszystkim nie czuć.


#


Ponieważ nie polepszymy zła całego świata, nie rozwiążemy problemów wszystkich innych ludzi, nawet naszych najbliższych. Pozwólmy im wziąć na siebie ich własną odpowiedzialność.

A róbmy to, co jesteśmy w stanie zrobić. Dla dobra bliskich i ogółu. Zajmijmy się własnymi, pojedynczymi, indywidualnymi problemami. Szkoda marnować czasu, energii i doprowadzać do własnej zagłady, przeżywaniem problemów innych, które dla nich, być może są mało znaczące, a dla nas wydają się wyolbrzymione ponad miarę. Przez naszą nadwrażliwość i widzenie świata i ludzi jak przez największy mikroskop. A wtedy możemy się skoncentrować na problemach ogólniejszych, które widziane z pewnej odległości tak bardzo nie bolą, za to wzbudzają naszą wewnętrzną energię, aby je realizować. Dla siebie samego, dla innych, dla świata.


#


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 44.1
drukowana A5
za 76.62