E-book
8.82
drukowana A5
33.82
O północy

Bezpłatny fragment - O północy

Objętość:
153 str.
ISBN:
978-83-8155-869-3
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 33.82

Już północ — cień ponury pół świata okrywa,

A jeszcze serce zmysłom spoczynku nie daje,

Myśl za minionym szczęściem gonić nie przestaje (…)

Juliusz Słowacki

„Północ”


Przedwieczorna godzina cieni wsączała się wolno do czystego i mroźnego powietrza, jak krople niebieskiego atramentu kapiące w równych odstępach czasu do srebrnej miednicy z wodą.

Gustaw Herling-Grudziński

„Godzina cieni”

Kulig

Dzwonki przy saniach stawały się coraz bardziej odległe. Ginęły w ciemności, aż w końcu stały się ledwie słyszalnym echem pośród potężnych, czarnych konarów drzew. Kiedy weszliśmy w zakręt, śnieg sypnął mi w oczy tak, że musiałam zacisnąć powieki. Czerwone plamy światła rozlały się aż po horyzont, poczułam gwałtowne szarpnięcie i uderzenie, po którym straciłam równowagę, wypadłam z sanek. Otworzyłam oczy, a kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyłam zerwany sznur przy moich sankach

Jechałam ostatnia w całym korowodzie. Organizator zapewniał, że nic się nie stanie… W oddali gasły dźwięki dzwonków, śmiechy, aż nastała głucha cisza. Zrozumiałam — nikt nie zauważył, że ostatnie sanki oderwały się od reszty — nikt po mnie nie wróci. Podniosłam się ze śnieżnej zaspy i zaczęłam iść w kierunku, w którym wydawało mi się, że widzę ślady po saniach. Mrok jednak gęstniał i wszystko zlewało się w jedną nieprzeniknioną materię, nawet biel śniegu przestała się odznaczać wyraźnie od ciemnych drzew, jakby na jasną pościel opadła narzuta z czarnego aksamitu. Straciłam zupełnie orientację. Serce biło mi jak oszalałe. Oddychałam ustami, z trudem łapiąc oddech i nie czując zupełnie narastającego mrozu. Dzwoniąca w uszach cisza, ciemność, skrzypienie starych konarów, odległe pohukiwania puszczyka, zmęczenie, coraz trudniejsze pokonywanie śnieżnych zasp — wszystko to odebrało mi nadzieję na dotarcie do jakiegokolwiek celu. Uklękłam na śniegu. Chciałam się poddać. Położyć. Nie próbować już niczego. I chyba właśnie wtedy, gdy opuściła mnie jakakolwiek nadzieja na zmianę, dostrzegłam w oddali żółte światło. Udało mi się wstać i ruszyłam w tamtym kierunku. Wzrok przyzwyczajony do ciemności zdołał wyłapać zarys drewnianego domku z żółtym światłem w niewielkim oknie. Zapukałam. Nikt nie otworzył. Oparłam się o drzwi. Ustąpiły, otworzyły się przede mną. Byłam uratowana

*

W marmurowym kominku, w wielkim, otwartym palenisku buzował ogień. Iskry spadały na kwadratowy kawałek blachy położony tuż przy nim. Dalej leżała wygarbowana skóra dzika, rzucona niby od niechcenia na drewnianą podłogę, a sprawiająca wrażenie dobrze przemyślanej kompozycji, która nadawała ogrzewanemu przez ogień wnętrzu wyjątkowej, całkowicie naturalnej przytulności. W głębi pokoju, pod ścianą z drewnianych bali stało małe, jakby wykonane specjalnie dla dziecka, pianino. Pod oknem stała sztaluga, a na nim niedokończony obraz olejny i paleta z farbami. Na obrazie z czarnego lasu wyłaniał się drewniany domek z żółtym światłem w oknie, zupełnie taki sam, jak ten, do którego dotarłam. Cała boczna ściana była wypełniona regałem uginającym się od książek. Spojrzałam na grzbiety. Była tu cała klasyka światowej literatury. „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza z Lidią i Ursusem broniącym jej przez dzikimi zwierzętami na rzymskiej arenie, po tym jak Neron rozkazał wymordować wszystkich chrześcijan, „Chłopi” Reymonta z Jagną, która wyrastała ponad prymitywnych mieszkańców wsi i za tę inność została wyrzucona z lokalnej społeczności, „Zamek” Franza Kafki, w którym indywidualista nie może znaleźć własnego miejsca, saga rodziny Boodenbruków Tomasza Manna, „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, „Doktor Żywago” Borysa Pasternaka, „Na wschód od Edenu” Steinbecka, „Wichrowe wzgórza” Emily Bronte, Goethe, Shiller, Shelly… Byłam pod wrażeniem tego księgozbioru. Wszystko oprawione w skórę zabarwioną na odcień głębokiej czerwieni ze złotymi czcionkami na grzbietach. Głód nie pozwolił mi jednak zagłębić się w żadną z tych książek. Przeleciały mi tylko przed oczami wspomnienia dawnych lektur, postaci, obrazów, ale trwało to ledwie moment. Ogrzana przez ogień z kominka, szukałam teraz zaspokojenia kolejnej potrzeby nie ducha, lecz ciała. Głód nie pozwalał mi myśleć o niczym innym, tylko o kawałku bułki z masłem, którą dostrzegłam w wiklinowym koszyku, na drewnianej ławie przykrytej białym, koronkowym obrusem. Obok stała wysoka, inkrustowana patera — trzy kariatydy podtrzymywały w swoich dłoniach posrebrzany talerz pełen winogron. Chciwie sięgałam po kolejne grona. Potem usiadłam na chwilę przed kominkiem. Ogień działał hipnotyzująco. Nawet nie wiem, kiedy zapadłam w sen. Śniła mi się muzyka. Bardzo niskie i bardzo wysokie dźwięki, jakby kropla z górskiego szczytu spadała w ciemną otchłań. Obudziłam się, ale nadal słyszałam te dźwięki. Uniosłam z trudem głowę, ciężką jeszcze od snu, i wtedy go zobaczyłam. Był mały i drobny. Miał wielkie oczy, osadzone głęboko, jakby podkrążone cieniami. Jego włosy lśniły we wszystkich odcieniach brązu: od ciepłego karmelu aż po chłodny, bardzo ciemny kasztan. Dłonie chłopca, siedzącego przy pianinie, białe jak śnieg za oknem, przebiegały lotem błyskawicy po czarno-białych klawiszach, wydobywając z instrumentu nostalgiczne nokturny, poruszając zapomniane pokłady ludzkiej duszy. Ta muzyka była jak ośnieżone szczyty górskie, nad którymi załamuje się błękitne światło, a przezroczysta kropla spada w dół, w bezkresną przestrzeń, stwarzaną przez czarne klawisze. Kiedy zobaczył, że na niego patrzę, jego dłonie zastygły nagle w bezruchu; muzyka zamilkła, zgasła jak płatki śniegu wirujące w powietrzu, które dotknęły ziemi.

— Cześć — odezwał się chłopiec, a jego wesoły głosik zupełnie nie pasował do smutnej twarzy. Może ten smutek był tylko pozorny, był cieniem zadumy, muzyki, myśli, a w środku tkwiła pogodna, uśmiechnięta dusza.

Chłopiec nie czekał nawet na moją odpowiedź, zasypał mnie pytaniami.

— Skąd się tu wzięłaś? Jak masz na imię? Masz męża i dzieci? Co robisz? O czym marzysz?

Śnieg nieprzerwanie sypał za oknem, czarna noc szczelnie okryła nieprzeniknionym aksamitem cały las, a ja z dziesięcioletnim chłopcem o imieniu Jaś siedziałam przy kominku i rozmawiałam, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Wyjaśniłam, że brałam udział w kuligu ze znajomymi z pracy. Moje sanki były przyczepione do pozostałych jako ostatnie, ale urwał się sznurek i zostałam sama. Reszta odjechała, a w ciemności nie potrafiłam odnaleźć właściwego kierunku. Między drzewami zobaczyłam światło w oknie i tak dotarłam tutaj. Nie mam męża i dzieci. Od niedawna pracuję w firmie marketingowej jako specjalista do spraw wdrażania nowych produktów na rynek. Ten wyjazd na kulig to jeden z nielicznych dni wolnych, podczas którego miałam lepiej poznać swoich współpracowników.

— I poznałaś — powiedział mały. — Nikt po ciebie nie wrócił.

Zaniemówiłam przez chwilę, a Jaś znowu zarzucił mnie pytaniami…

— To najważniejsza jest dla ciebie praca? Czy wszystko można sprzedać? Czy ludzie wszystko kupią, nawet rzeczy niepotrzebne?

— Tak, wszystko, bo ludzkie pragnienia są nieograniczone.

— A mój tata mówi, że powinny być ograniczone, dopiero wtedy człowiek stanie się wolny, niezależny i szczęśliwy.

Zastanawiałam się, czy chłopiec tylko powtarza to, co powiedział mu tata, czy rozumie własne słowa?

— A gdzie są twoi rodzice?

— Tata wróci koło północy. Organizuje kuligi. Ten, w którym brałaś udział, też na pewno on organizował. A mama zmarła dwa lata temu.

— Czy masz tutaj telefon, żeby zadzwonić do taty?

— Nie. Nie mamy ani komputera, ani telefonu. Tata mówi, że chce, żebym miał bogatą duszę, a nie pustkę, wypełnianą internetem. Ale mam tutaj przy biurku taki guzik alarmowy, jak stanie się coś strasznego, to mam go nacisnąć — i tata będzie o tym wiedział. Od razu wówczas do mnie przyjedzie. Ale on zaraz będzie.

Chłopiec spojrzał na drewniany zegar. Dochodziła północ. Po chwili drzwi skrzypnęły i wielka, barczysta postać w kożuchu stanęła w progu.

— Tatuś! — wykrzyknął z radością chłopiec i rzucił mu się w objęcia, nie zważając na ośnieżone okrycie.

*

— Miała pani dużo szczęścia, że ten wypadek miał miejsce niedaleko naszego domu. Jest taki mróz, że nie doczekałaby pani do rana. Uczestnicy kuligu zgłosili mi pani zaginięcie dopiero wtedy, gdy dotarli na ognisko, około godziny 21.30. Rozpoczęliśmy poszukiwania, ale bez rezultatu, a pani była tutaj… Zawiadomiłem już ratowników, że pani się odnalazła. Oglądałem pani sanki. Ten sznurek nie przerwał się sam. Ktoś go nadpiłował pilnikiem do paznokci. Pilnik ratownicy znaleźli w śniegu — w miejscu, z którego kulig wyruszył w drogę. Czy na pewno pani zna swoich przyjaciół? Kto z panią jechał?

— W saniach szef działu, jego zastępca i asystentka, a pozostali pracownicy na doczepionych sankach. Moje były ostatnie. Przede mną jechała koleżanka z biura… ale ona jest bardzo miła…

— Ech, te korporacje, jeden drugiego wygryza, a jedyny cel życia to „pożyć”, jechać na drugą połowę kuli ziemskiej, kupić markowe ciuchy, zapomnieć o istnieniu duszy.

— To dlatego otoczył pan Jasia książkami, malarstwem, muzyką?

— Tak. I jeszcze czymś najważniejszym — wiarą w istnienie duszy.

Pastor

Ilustracja muzyczna:

https://www.youtube.com/watch?v=FaxCWDsUgTM&feature=youtu.be

muzyka i zdjęcia — Godra, Jacek Pełka


Ale nie był to prawdziwy dom, ani prawdziwy las. Ze ślicznej piosenki prawdą stało się tylko tych parę słów ze zwrotki pierwszej: „Na kominie popiół”.

Zofia Nałkowska

Czułem głuche uderzenia serca, dudniło jak kamienie wpadające do studni. Drzewa zdawały się gęstnieć wraz z każdą minutą zapadającej ciemności. Biegłem. Liście kruszyły się, wzbijały w powietrze. Jeszcze trochę. „Tylko wróć przed północą” — przypominam sobie słowa pastora. Spokojnie. Zaraz będzie jego dom. Czy domyśli się, że byłem w tamtym miejscu — pomimo jego ostrzeżeń — i nie zdążyłem wrócić przed północą?

*

Kościół tonął w półmroku. Podświetlony był tylko ołtarz i obrazy w złotych ramach w głównej nawie. Usiadłem w ciszy. Czułem na twarzy ciepły poblask miedzianego światła. Ukojenie.

*

Życie nauczyło mnie jednego — trzeba unikać złych ludzi. Taka znajomość zawsze kończy się jednym: utratą równowagi psychicznej. Trzeba się zwrócić ku temu, co przynosi spokój. Ja znalazłem to miejsce — kościół. Wielu ludzi zapewniało mnie: wierzę w Boga, ale nie potrzebuję żadnego kościoła. To droga na manowce. Każda treść potrzebuje swojej formy, żeby nie zaginęła. Jeśli wyłączysz rozum — diabeł będzie miał ubaw.


Kiedy miałem kilkanaście lat, zostałem sam, zupełnie sam. Dokąd miałem wtedy pójść? Tylko Bóg mnie chciał. Ludzie w chwilach beznadziejnych piją wódkę, biegają do psychiatrów, czytają poradniki, wrzeszczą z bezsilnej złości, a ja poszedłem do pustego kościoła, gdzie w ciszy poczułem Jego obecność. Byłem znękany wszystkimi moimi wątpliwościami, niepokojem, wspomnieniami, utratą bliskich. Zadręczałem się, ciągle czułem wzburzenie z powodu tego, co się stało, popadałem w rozpacz. Teraz, siedząc w tym cichym miejscu postanowiłem pozostawić troskę o moje sprawy Bogu. I poczułem uspokojenie. „Jezu, troszcz się Ty!” — wyszeptałem: — „...nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie”. Od tego czasu coraz częściej odwiedzałem świątynię i zaglądałem do Biblii, od której ludzie się teraz odżegnują, a w której każdy człowiek ma swoje korzenie. Znalazłem w niej odpowiedzi na wszystkie pytania. Czytałem po wiele razy Księgę Syracha, Koheleta, Przysłów, Nowy Testament i powoli próbowałem zmienić samego siebie…

Pomyśl o przykazaniach i nie żyw nienawiści do bliźnich, wspomnij na przymierze z Najwyższym i daruj doznane urazy.

Mądrość czyni człowieka pogodnym i sprawia, że zmienia się jego surowe oblicze.

Kto ma mądrość, ten jest silniejszy niż dziesięć zarządców miasta.

Bądź serca prawego i miej odwagę, i nie poddawaj się w czasie utrapienia! Zaufaj Panu i nie odchodź od niego.

(cytaty z Biblii, Warszawsko-Praska, wyd. III, Kraków, 1997)

*

Chciałem to wszystko, co odkrywałem w swoim duchowym życiu, przekazać innym ludziom. Dlatego zostałem pastorem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to będzie trudne jak sklejanie skorup — co powiesz, przecieknie pomiędzy pęknięciami…

Ludzie nie chcieli żadnych porad. Ale każdy chciał opowiedzieć swoją historię. Coraz częściej więc — zamiast radzić, pouczać, wskazywać — po prostu słuchałem…

*

Czytałem wtedy i czytałem, znajdując w tych słowach uspokojenie, ale tak świadomie dopiero po latach zrozumiałem, że całe moje dzieciństwo było początkiem mojej drogi do Boga. Wszystkie bolesne doświadczenia, osamotnienie przywiodły mnie do kościoła. Kiedy byłem dzieckiem, za każdym razem, kiedy myślałem, że nareszcie jest ktoś przy mnie, zaopiekuje się mną, będę bezpieczny, szczęśliwy i że zawsze już tak będzie, następowała gwałtowna zmiana, strata, trzeba było uświadomić sobie, że znowu byłem sam, zupełnie sam. Wtedy biegłem z płaczem do pustego kościoła. Stary organista też tutaj przychodził. W samotności grał na organach. Kościół pachniał zupełnie inaczej niż reszta świata. Świecami, albą lektorów, komżami ministrantów, które wisiały w starej zakurzonej szafie w piwnicy obok zakrystii, kwiatami, których pełne kosze stały przy ołtarzu. I był tu niespotykany nigdzie indziej spokój. I tajemnica ludzkiego życia i śmierci, której nie sposób zrozumieć tak do końca. Bo czy nie jest tak, że każdy z nas pyta — przynajmniej w młodości: po co tutaj jestem? I po co to wszystko, przecież to się zaraz skończy…

Ja też pytałem, ale tylko w tym miejscu otrzymywałem odpowiedź. Wtedy zrozumiałem, że będę pastorem. Potrzebowałem samotności, żeby to zrozumieć. Każdy potrzebuje samotności, żeby odnaleźć Boga. Jan Chrzciciel poszedł na pustynie, żeby się uwolnić od brudu tego świata i usłyszeć daleko od zgiełku — głos Boga. Ale trzeba też uważać. Samotność nie może być bezgraniczna, długotrwała. Jezus na pustyni doświadczył największego kuszenia ze strony Szatana, właśnie kiedy był samotny. Ja przestałem być samotny, gdy zrozumiałem, że zawsze jest przy mnie Jezus. To Jego przykazanie miłości pozwala nam wypełnić imperatywy Dekalogu bez ciężaru. Na Jego przykazaniu miłości — będziesz miłował Pana Boga z całych sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego — opiera się całe prawo. Ale ludzie żyjący w ciemności wybrali Barabasza. Przyszedł z dobrocią, otwartością — napotkał szykany i śmierć. Moje cierpienie czym było w porównaniu z Jego? Moja siostra, która po śmierci rodziców zajmowała się mną, biła mnie po twarzy z byle powodu, czułem krew w ustach, nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego ona tak robi? Dlaczego mnie tak nienawidzi? Ale On cierpiał, dlaczego mnie miałoby to ominąć? Skoro On się nie ustrzegł przed nienawiścią tego świata, ja też nie mogłem. Ale skoro On zmartwychwstał, ja też odzyskam życie. Wierzyłem w to — i tak się stało, tak się dzieje teraz. I tak będzie, kiedy opuszczę ten świat. Ale i do mnie w samotności przyszły wątpliwości I kuszenie. Może Boga w ogóle nie ma? I jedyne, co możemy zrobić, to używać życia, ile się da, bo zaraz umrzemy? Zacząłem spotykać się z dziewczynami, otaczać dużą ilością ludzi, ale w samym środku najlepszej zabawy, głośnej muzyki i neonów nocnych klubów ciągle to czułem — samotność. I tylko w tym cichym kościele, gdzie na górze siedział stary organista, nie czułem tego.

Tam, gdzie dwóch modli się w imię Moje, tam i ja jestem między nimi.

Pastor nie istnieje bez wiernych; nawet teraz, kiedy mam dziewięćdziesiąt lat, Bóg zesłał mi opiekuna, dla którego mogę dalej odprawiać msze. Wiem, że on wolałby zgłębić tajemnicę starego lasu zamiast słuchać modlitw, ale skoro tak, to zwłaszcza teraz będą mu one potrzebne. Będę modlić się za spokój jego duszy, by nie wniknęła do niego ta ciemność, która czai się w tamtych bezdrożach… Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Bóg jest w nas i ponad nami, ale są też siły ciemności, które szybko przenikną do naszego życia, kiedy tylko lekko uchylimy furtkę ciekawości…

*

„Boże, Boże!” — wołałem wtedy Boga, w którego nie wierzę. Słyszałem własny głos w tamtym niebieskim, gęstniejącym mroku. Nie mogłem się podnieść. Czułem lodowatą, zimną posadzkę pod plecami. Zamknąłem w końcu oczy. Poddałem się temu brakowi sił. Zobaczyłem jeszcze raz to miejsce, do którego tak niedawno przyjechałem. Pierwsze widoki. Pierwsze wrażenia. Pola pełne wysokich wiatraków. Cień na trawie, pojawiający się i znikający wraz z kolejnym obrotem skrzydeł — białych jak żagle na wietrze. A potem bliżej doliny, na szczycie wzgórza — samotny żelazny krzyż, stojący niewzruszenie, pomimo śniegu, deszczu, wichur. W dolinie — białe domki, brązowe solidne drewno wplecione w pobielone wapnem mury i górujący nad nimi kościół z białą wieżą. Biły dzwony w oddali. Gęstniał mrok. Zdawało mi się, że jestem coraz bliżej domu pastora, widziałem już wąski przesmyk między zabudowaniami, wypełniony niebieskawym światłem, strusie spacerujące dostojnie, powoli, z wyciągniętymi szyjami, a potem biały dom ze spadzistym dachem, drewno poukładane warstwami nieopodal zabudowania. Granatowy zmierzch rozmywał kontury, ale znałem już drogę, wiedziałem, że jestem blisko. Tylko ten lód pod plecami… Dlaczego, przecież biegnę, nie…

Zrozumiałem nagle przez ten przenikliwy chłód, że nie udało mi się wstać, że nadal leżę tutaj na kamiennej posadzce w ruinach domostwa, przed którymi chyba usiłował przestrzec mnie pastor. Wyraźnie słyszałem jego głos: „Tylko nie chodź do lasu…”. Mogłem go posłuchać, mogłem, ale… teraz słyszałem już tylko narastające bicie dzwonów, tak głośne, że moje wołanie, słabnący głos nikły pośród leśnych zarośli, w granatowym mroku…

*

Pokój był kościołem pastora. Pastor biurko przemienił w ołtarz. Nakryty śnieżnobiałym obrusem sekretarzyk w niczym już nie przypominał miejsca swojego przeznaczenia. Figura Matki Boskiej w długiej niebieskiej szacie stała po lewej stronie, zaraz za świecami w wysokim lichtarzu. Płonęły świece gromniczne. Na środku stał kielich i wysoki krzyż z ukrzyżowanym Chrystusem. „Życie to kalwaria” — tak mówił pastor każdego dnia. — „Ale On, Jezus Chrystus, był ponad wszystkim, ponad wyszydzenia, plucie, oszczerstwa rzucane na niego niesprawiedliwie, ponad ten ciemny lud czekający na ukrzyżowanie Go. On był ponad to wszystko. Zmartwychwstał. Życie to kalwaria. To, co się zdarzyło, zdarzy się znowu i zdarza się cały czas. Dotyka nas niesprawiedliwość, kpina, oszczerstwa, upokorzenie, choroby, czasem bieda. Każdy ma jakąś bolączkę. Żeby sobie poradzić z cierpieniem, musimy przyjść do niego. On nam pomoże. Nie będziemy sami. On tez cierpiał tak strasznie, tak bardzo, niesprawiedliwie…”. Każdy ma swój krzyż. I tylko ci, którzy przyjdą z nim do Boga, staną się silni jak skała, a przy tym pozostaną dobrymi ludźmi. Człowiek nie może mieć w życiu jednej kotwicy — pracy, sukcesu — ponieważ kiedy to się skończy, kiedy mu to zabiorą, załamie się. Kotwica się zerwie i statek podryfuje na wysokiej fali prosto na lodową górę, o którą się rozbije. Dobrą kotwicą jest rodzina. Dobrą kotwicą jest pasja, ty, widzę, Jarku, taką masz. Ale najsolidniejszą kotwicą i ostateczną jest Bóg”.

Jarek — za którymś razem, gdy pastor powtarzał te słowa — wychodził do kuchni. Nie chciał słuchać o cierpieniu. Sam nie chciał cierpieć. Życie powinno być przyjemnością. Nie miał zamiaru dźwigać żadnego krzyża. Siadał przy stole. Tuż obok na parapecie stało akwarium, a w nim stary żółw z pomarszczoną szyją i głowa. Kiedy widział pastora albo jego opiekuna, zawsze podchodził do szyby i patrzył.

— I co, ty też zaraz zaczniesz mówić swoje mądrości? — Jarek z uśmiechem patrzył na zwierzątko.

Podał mu liść sałaty. Żółw podszedł leniwie i zadowolił się przysmakiem. Miał czarne, okrągłe oczy. „Zupełnie takie same jak pastor. I ta pomarszczona szyja. Podobny. Mówią, że zwierzęta upodabniają się do swoich opiekunów, teraz widzę, że to prawda” — powiedział, uśmiechnął się, chwilę popatrzył na pełne spokoju ruchy starego żółwia, a potem spojrzał na okrągły zegar w białym obramowaniu. Dochodziło południe. Pora na obiad. Wrzucił brokuły do gotującej się wody i usmażył dewolaje. Pastor powinien być zadowolony.

*

Im dłużej żyję na tym świecie, tym większej nabieram pewności, że ten świat należy do Szatana. Te dobre przebłyski w ciemności wojen, mordów, lżenia, eksterminacji, kłamstw, nienawiści — to jasne światło zawdzięczamy Bogu. Ciemność pochodzi od Szatana — Jasność od Boga. Wybór należy do człowieka.

Człowiek. Czym się różni od zwierzęcia? Jego zachowania są podobne. Puszenie się, demonstracja siły, gody, rozmnażanie, zdobywanie pożywienia. Zwierzę rodzi się i wiadomo, że to lis, świnia, wilk. A człowiek? Musi dokonać w końcu życiowego wyboru, by móc zasłużyć na to miano. Ile razy myślimy, mówimy: „To nie człowiek, zachowuje się jak zwierzę”. Liczą się tylko instynkty, zaspokajane w egoistyczny sposób. Ale kiedy dokonamy wyboru, nasze życie nabiera znaczenia. Jestem człowiekiem. Czy marzyłem kiedyś o rodzinie? Żonie, dzieciach? Chyba nie. Odkąd pamiętam, chciałem być pastorem. Już jako mały chłopak przykrywałem w domu białym obrusem stół i rozstawiałem kielich. Każdy jest powołany do czegoś innego. Któregoś dnia stanąłem przed dylematem. Małżeństwo czy kapłaństwo? Widziałem, jak moja dziewczyna płakała na peronie, kiedy wsiadłem do pociągu. Zostałem przyjęty do seminarium i jechałem na swoje pierwsze w życiu wykłady teologiczne. Od tamtej pory moją rodziną stali się wszyscy ludzie. Ludzie, których chciałem poprowadzić do zbawienia. Wyprostować ich pokręcone ścieżki. Pokazać, że życie jest piękne, dobre i proste, jeżeli wszystkie swoje sprawy powierzą w ręce Boga. Zaufają mu jak dziecko, które skacze z góry w ramiona ojca. Ono jest w stu procentach pewne, że tata je złapie. Kto z nas tak wierzy?

Po wielu latach zmian miejsc, miast, kościołów, osiadłem na stałe w maleńkiej miejscowości. Na wzgórzu stał kościół pobielony wapnem, z wysoką wieżą i oknami w stylu neogotyckim. I te witraże… Czego na nich nie było! Tam było wszystko. Całe życie, cała historia. Szkarłatne szaty świętych, złociste aureole, krew na ranach Chrystusa, niebieska szata Matki Boskiej — i kiedy o poranku pierwsze promienie dotykały wieży kościelnej, zaraz potem przebiegały w kierunku nisz okiennych i świetlista włócznia przebijała witraże, rozświetlając wizerunki i ornamenty. A pod wieczór czerwone światło zachodu kolejny raz kazało przeżywać zdradę w ogrodzie oliwnym.

Przeżyłem tu najcięższe i najlepsze chwile swojego życia; zwątpienie i powrót wiary, zmęczenie, niechęć i odzyskanie sił, wschody, zachody, rozterki, modlitwy, skupienie. Kiedy to wszystko przemknęło? Wschód, włócznia promienia słonecznego, zachód. Ot i już, tak po prostu. Jesteśmy tutaj tylko na chwilę. A jednak życie ciągle się kołacze w piersi. I nostalgia, i potrzeba bycia. Najbardziej brakuje mi mszy. Odprawiam więc msze każdego dnia, jak kiedyś — tyle że już przy biurku, przy którym postawiłem maleńki ołtarz. Na środku pokoju stoi rzeźba naturalnej wielkości ukrzyżowanego Chrystusa. Zdrowie mi nie pozwala na bycie w kościele. Poruszam się tylko z pomocą balkonu. Ale tutaj mam wszystko, czego potrzebuje. Bóg jest ze mną. Nigdy nie jestem sam. Przyjechał do mnie opiekun z Polski, który pomaga mi sprostać codzienności, i to dla niego mogę teraz te msze odprawiać.

Każdego ranka gramy w chińczyka. On daje mi wygrać, a ja czuję dziecięcą radość. Na śniadanie mamy zawsze świeże masło, ciemne pieczywo i dżem truskawkowy. Na obiad — brokuły, zielony groszek, szpinak i kawałek dobrze wypieczonego mięsa. A potem nastaje anielskie popołudnie: msza, a po niej ciasto i kawa z mlekiem. Cały dom pachnie świeżym sernikiem i świeżo zaparzoną kawa. A potem mój opiekun znika. Wędruje po okolicy. Fotografuje maleńkie domki w dolinie i zapuszcza się w głąb lasu. Mam nadzieję, że nie odnajdzie ruin starego dworku, jego podziemnych korytarzy — i nie dotknie go historia, która się tam wydarzyła…

*

W powietrzu nisko nad ziemią zawisła ciężka chmura wilgoci. Ale i tak Jarek Polkowski, który przyjechał do maleńkiej miejscowości, położonej w zachodniej części Niemiec, cieszył się, że mógł opuścić na chwilę dom pastora i mieć czas wolny, tylko dla siebie. Od kilku lat Jarek pracował jako opiekun osób starszych w Niemczech. Ta praca wymagała nie tylko fachowej wiedzy, empatii, ale przede wszystkim — siły psychicznej. Człowiek był sam, z dala od rodziny, znajomych, w innym kraju, z osobą starszą, która potrzebowała nieustannej opieki. Opiekun musiał być niezawodny i sam pozostawać w dobrej kondycji. A jednak wolał to niż kierat w korporacji, wyścig szczurów, wzajemne podgryzanie, donoszenie na siebie. Zaraz po studiach dostał stanowisko w tego rodzaju firmie. Przygotowywał proces wprowadzenia nowego produktu na rynek sprzedaży, szkolił przedstawicieli handlowych. Człowiek, kolega? Czegoś takiego tam nie było. Ktoś się załamał, bo został wykluczony z zespołu, zwolnili go z pracy, popłakał się, cierpiał, zaczął wieczorami zaglądać do kieliszka? Czy ktoś taką osobę pocieszał? Współczuł? Nie. Czegoś takiego nie było. Cierpienie budziło szyderczy śmiech, żarty powtarzane w pokojach socjalnych i plotki, plotki, plotki… Szacunek budził tylko ten, kto był silny — albo taki się wydawał. Bo silny? Co to właściwie znaczy? Pozory. W takich miejscach wszystko opiera się na pozorach. Jak budowało się siłę? Szef klepał po plecach, podawał rękę, awansował. Zdarzyła się pomyłka, niepewność? Zasadą było: nie przyznawaj się, nie przepraszaj, nie tłumacz, nie pytaj. Kto zadaje dużo pytań, dostaje dużo niewygodnych odpowiedzi. Gdy ludziom rozwiązuje się worek z pretensjami, zaraz wchodzą na głowę. Dystans. Zimno. Wtedy pozostawałeś silny. Nic o tobie nie wiedzieli. Nie mogli cię zranić, bo nie wiedzieli jak. Do tego wyjazdy służbowe, praca do nocy, konferencje. A wszędzie to samo zjawisko — zimno. Zimni, wypruci z empatii ludzie, dla których najważniejsze było być w centrum i zarabiać. A te zarobki — śmiech na Sali. I tak na niewiele starczały. I jeszcze Klaudia. Tak bardzo ją kochał. Pracowali w tym samym dziale. Pracowali wspólnie nad projektem wprowadzającym na rynek serię nowych produktów. W sumie to Jarek sam wszystko opracował, a Klaudia wieszała mu się w tym czasie na szyi i masowała ramiona w przerwach. Siedzieli w firmie do nocy. A kiedy skończyli, z troska doradziła mu, by wziął chociaż jeden dzień urlopu. Tak zrobił. Dzień później zastał Klaudię w gabinecie szefa w jednoznacznej sytuacji. Miała podwiniętą spódniczkę do pasa, rozwarte nogi i porwaną bluzkę. Wycofał się natychmiast. Zamknął za sobą drzwi. Nie mógł na to patrzeć. Od współpracowników dowiedział się, że Klaudia awansowała na dyrektora działu, bo przedstawiła szefowi kapitalny projekt. Ten sam, który opracował Jarek. Wtedy odszedł z firmy. Przez jakiś czas zajmował się swoją pasją — fotografią, komponowaniem. Podpisał umowę na zorganizowanie kilku wystaw z Biurem Wystaw Artystycznych. Ale pieniądze się kończyły. Artysta raz ma wpływy, raz nie. Potrzebna mu była praca. Ale nie chciał wracać do biurowego piekiełka, korporacyjnego drylu, gdzie człowieka się wyciska jak cytrynę, a potem się wyrzuca. Skończył kurs pomocy medycznej, zdobył uprawnienia do opieki nad osobami starszymi i wyjechał do Niemiec. Różnymi staruszkami się zajmował. Byli nieraz zgorzkniali, złośliwi, ciężko doświadczeni przez los utratą pamięci, miażdżycą. W drodze do ewangelickiego pastora zastanawiał się, czy trafi wreszcie pod „anielskie skrzydła”. Po ciężkich doświadczeniach mógł nareszcie odetchnąć z ulgą. Pokój, który dostał do swojej dyspozycji, był skromny, nieomal ascetyczny, ale panował w nim niezwykły klimat. Przez duże okno wlewało się słońce i czyniło ten pokój przytulnym i ciepłym. Przy środkowej ścianie stał drewniany sekretarzyk, a na nim — zamykane lustro w drewnianej obudowie, przy oknie stało wąskie łóżko przykryte niebieskim kocem. Na ścianie wisiały święte obrazki i krzyż. Pastor nigdy na nic nie narzekał, wszystko mu się podobało, dużo milczał, odzywał się tylko wtedy, gdy miał coś ważnego do powiedzenia. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat. Ale mimo wieku — a może właśnie dzięki niemu — każdy dzień miał swój kształt. Powtarzające się, nawet najdrobniejsze rytuały i obowiązki trzymają człowieka w pionie. Nie pozwalają mu się poddawać, nie pozwalają mu się załamać. A każdy dzień ma swój kształt. Pastor wstawał codziennie o godzinie siódmej trzydzieści. Jarek pomagał mu w porannych czynnościach, prowadził gimnastykę, przygotowywał śniadanie, a zaraz potem grali w chińczyka. Gra planszowa była obowiązkowym punktem przedpołudnia. Potem Jarek przygotowywał obiad. To były artystyczne kompozycje — brokuł, trochę zielonego groszku i marchewki, kawałek steku albo dewolaja. A potem? Pastor odprawiał mszę, po której odpoczywał, co dla Jarka oznaczało czas wolny. Miejscowość była niewielka. Na wzgórzu wznosił się biały kościół ze strzelistą wieżą i bogatymi witrażami w neogotyckich oknach. W dolinie stały domki z czerwonymi dachami, małe ogródki z kurami drepczącymi sobie wokół ogrodzenia. Na przeciwległym wzgórzu szalał wiatr w pustej przestrzeni, a na szczycie stał olbrzymi krzyż. Dalej roztaczał się już tylko las. Przez pierwsze dni Jarek zwiedzał okolicę. Fotografował witraże i domki w sennej dolinie. Nagrywał czyste dźwięki dzwonu. Miał zamiar wykorzystać to wszystko na wystawie fotografii, która była jego pasją. Podpisał już umowę z Biurem Wystaw Artystycznych na organizacje wystawy „Bawaria w obiektywie”, która miała się odbyć zaraz po jego powrocie do kraju. Postanowił, że skomponuje podkład muzyczny z kościelnymi dzwonami w tle, który będzie towarzyszył wystawie fotografii. W okolicy wszystko, co mógł, już sfotografował. Co pozostało? Las. Przez chwilę zadźwięczały mu w pamięci słowa pastora:

— Besuchen Sie, fotografieren Sie, sprechen Sie mit Einheimischen, aber gehen Sie nicht in den Wald!

Uśmiechnął się na to wspomnienie i skierował swoje kroki ku bezdroży. Kobiercem wysłanym brunatnymi liśćmi przeszedł do wysokich, starych drzew. Powietrze było przesycone zapachem wilgotnej ziemi. W oddali biły dzwony. Nie wiedział, dlaczego przez chwilę mocniej zabiło mu serce, kiedy tylko wszedł w głąb lasu.

*

Patrzyłem na wskazówki zegara. Czułem narastający niepokój. Mój opiekun powinien już być w domu. Wiedziałem już: on TAM poszedł. Będę się modlił, żeby wrócił przed zmierzchem…

*

Jarek miał wrażenie, że im głębiej się zapuszcza, tym bardziej las za jego plecami gęstnieje. Był zadowolony ze zdjęć. Udało mu się uchwycić pajęczynę rozpiętą pomiędzy drzewami, promień światła prześwietlający liście, mech wspinający się na konar drzewa, huby — tak fantazyjnie ukształtowane, że przypominały misternie rzeźbione ornamenty, jakimi dawni architekci zwykli ozdabiać kamienice… Chciał już wracać. Robiło się ciemno. Dzień chylił się ku końcowi i chłód wieczornej pory stawał się już dotkliwy. A jednak postanowił pójść jeszcze kawałek dalej. Zdawało mu się, że widzi fragment ruin nieomal wrośnięty w wysokie krzewy, liście paproci i drzewa. Przedarł się przez gęsty szpaler drzew i teraz był już pewien. Przed nim wznosiły się ruiny domostwa wybudowanego w charakterystycznym stylu muru pruskiego. Ciemne belki drewna wypełnione murem z cegły, pobielone wapnem. Nad wejściem wyryto napis: 1902 Rosenberg. Dom był w większej części zniszczony. Widać było na pokruszonych murach ślady po pożarze. Jarek przedostał się do środka. W sieni na głowę posypał mu się tynk. Schody na piętro były dziurawe, poręcz do polowy pokruszona. Jedynie salon w centralnej części budynku nadawał się do zwiedzania. Po lewej stronie przy oknie stał fortepian, białe krzesło ze złamanym oparciem i sekretarzyk zdobiony bogatymi ornamentami na wygiętych nóżkach, kilka szuflad pourywanych zwisały tu nad podłogą. Reszta salonu była pusta. Jarek podszedł i dotknął klawisza fortepianu. Rozpadł się pod jego dotknięciem. Otworzył sekretarzyk. Leżała tam jedynie podarta, rozpadająca się książka z wyrytym w stylu gotyckim nazwiskiem autora: Goethe. Jarek ostrożnie odwrócił stronę. Z trudem odczytał:

„Erlkonig” „Wer fahren so spat durch”, „Król Olszyn. Kto jedzie tak późno wśród nocnej zamieci…”. Jarek próbował zobaczyć inne pomieszczenia, ale jedne drzwi nie dały się w ogóle otworzyć, a za kolejnymi na środku pomieszczenia stała jedynie blaszana wanna i rozbite kawałki rozbitego dzbanka, którym kiedyś zapewne nabierano wody do kąpieli. Wydostał się z domu i przeszedł do ogrodu pełnego uschniętych krzaków róż. Na obrzeżu rosły bujnie zielone krzaki czarnych jagód, a ponieważ nikt się w te rejony lasu nie zapuszczał, były pełne owoców. Jarek poczuł tak wielką chęć na te owoce, budzące w nim wspomnienia z najbardziej beztroskich wakacji dzieciństwa, że ukląkł przy krzaczkach i szybkimi ruchami zaczął zrywać granatowe jagody. Po chwili miał całe palce w czerwonym soku. Pamiętał, jak babcia w letnie popołudnia podawała na podwieczorek jagody w porcelanowych miseczkach, posypane cukrem, polane śmietaną. Ale najlepiej smakowały świeżo zerwane z krzaków — zupełnie jak teraz. Jarek stracił poczucie czasu — dopiero zasklepiająca się wokół niego ciemność przewróciła mu świadomość. Latarką oświetlał sobie drogę powrotną. Chyba jednak zbyt gwałtownie wstał z kolan i zbyt szybko szedł, bo poczuł nagle gwałtowne zawroty głowy. Zatrzymał się więc przy zniszczonym domostwie i wszedł z powrotem do salonu, by usiąść na chwilę i poczekać, aż miną zawroty głowy. Oparł się o fortepian, mimowolnie dotknął ręką klawiszy. Dźwięk wypełnił całe pomieszczenie, odbijał się od ścian, wibrował, rozbrzmiewał coraz głośniej, coraz wyraźniej. W tym momencie usłyszał cały utwór Bethovena „Do Elizy”, a kiedy muzyka ucichła, ostatnie akordy zgasły jak płatki śniegu, gdy dotykają ziemi. Zobaczył kobietę w zielonej sukni, która — roześmiana — wstała do fortepianu, przebiegła pusty salon i zniknęła. Czy oszalał? Przecież wszystko to słyszał: „Do Elizy”, śmiech perlisty, młody, dźwięczny… I ta zielona suknia. Czuł, że słabnie. Przewrócił się i runął tuż przy fortepianie, ale zebrał siły, wstał i nierównym krokiem podążył do wyjściowych drzwi salonu, gdzie zobaczył kawałek podartego zielonego aksamitu.

„Nie idź za mną… Nie idź za mną…”.

Całe pomieszczenie zawirowało mu w głowie. Krwawa łuna zachodu przebiła brunatne wierzchołki drzew i rzuciła purpurowy blask na fortepian i ten skrawek materiału, który on teraz trzymał w ręku jako dowód tego, że widział tę zieloną suknię, że to mu się nie tylko zdawało. Poczuł słabość tak wielką, że musiał zamknąć oczy. Czuł, że ziemia usunęła mu się spod nóg. Upadł. Poczuł lodowatą, kamienną posadzkę, a w oddali słyszał męski głos wymieniający imiona: Ilza, Eliza, Ariel…

*

— To moje córki: starsza Ilza i młodsza Eliza, a ten chłopaczek to moje najmłodsze dziecko, Ariel. — Stary Rosenberg z dumą przedstawiał swoje dzieci młodemu nauczycielowi muzyki, który przybył do posiadłości Rosenbergów, by edukować córki okolicznego kupca. Chciał dzieciom zrekompensować brak matki, która zmarła, wydając na świat najmłodszego syna, zapewnić im najlepszą edukację, dobre zamążpójście, majątek i wszystko, co najlepsze.

Młody muzyk Heinz Schneider miał włosy czarne, lśniące jak skrzydło kruka, śnieżnobiałe zęby, mocno zarysowany podbródek, szczękę silną, pełną dumy i mocy, nieomal kwadratową, mocno wykrojone usta, nienaganne maniery, elegancki strój. Ilza nie mogła oderwać od niego oczu i próbowała uchwycić spojrzenie jego czarnych jak węgiel oczu. Eliza nie śmiała nawet na niego spojrzeć. Stała z pochyloną głową, spuszczonym wzrokiem, spłoniona rumieńcem, którego nie mogła ukryć, a zaledwie ośmioletni Ariel baraszkował pomiędzy nimi i był besztany przez ojca za nieposłuszeństwo. A potem stary Rosenberg wyszedł z salonu razem z Elizą i Arielem, bo to najstarsza Ilza miała uczyć się gry na fortepianie. Właśnie skończyła osiemnaście lat i ojciec uznał, że dodatkowe lekcje, pomogą jej zyskać pewność siebie i ogładę niezbędną w towarzystwie, w którym musi zacząć bywać, by dobrze wyjść za mąż. Heinz Schneider zaprosił Ilzę Rosenberg do fortepianu. Z początku była bardzo spięta i nieśmiało dotykała jasnymi końcami palców klawiszy instrumentu, ale w końcu pod łagodnymi wskazówkami nauczyciela zyskała odwagę i grała coraz pewniej, mocniej i lepiej. Heinza bawiła jej nieśmiałość. Rumieniec na białej twarzy, która silnie kontrastowała z czarnymi włosami i czerwonymi ustami. „Ech…” — pomyślał: — „jakie te Żydówki są czasem piękne! Aż szkoda, że to nie jest Niemka czystej krwi. Ale na zabawkę — idealna”. Miał już pewien plan, który zamierzał powoli realizować. Widział, że trafił na podatny grunt. Muskał pannę Ilzę — niby przypadkiem: a to w ramię, a to w dłoń. Dotyk miał uważny, czuły, delikatny. A ona rumieniła się za każdym zetknięciem. Rozbawiał ją żartami, rozmowami. Oczarował też ojca Ilzy swoimi manierami — i postanowił to wykorzystać. Bawiła go łatwość, z jaką tego dokonał. Ale cukierkowata sielankowość tego domu zaczynała go mierzić. On uwielbiał chaos. To w chaosie rodzą się wszechświaty. A ciężkie przejścia szlifują charakter. Co cię nie zabije, to cię wzmocni — tak go nauczyli w Hitlerjugend, a on zamierzał się tego trzymać i pokazywać to innym. Wierzył, że Adolf, który właśnie wygrał wybory, doprowadzi niemiecką młodzież do wielkiej, nadludzkiej mocy. On już ją czuł w sobie. Był bogiem. Kreował rzeczywistość. Stwarzał nowe światy, w którym rodziły się i gasły gwiazdy, spadały meteoryty, a inni działali według jego woli. Wiedział, że Gott — starogermański bożek — jest cały czas z nim i on nosi w sobie jego siłę. Nie po raz pierwszy z niej korzystał. A efekty widział w psiej uległości panny Ilzy, która zaczynała go jednak męczyć. Bardzo interesowała go jej młodsza siostra. Taka zamknięta w sobie. Zdobycie jej byłoby jakimś wyzwaniem. Pod pretekstem lekcji udzielanych szesnastoletniej Elizie zaczął ją uwodzić. Żarty, komplementy, dotknięcia „przypadkowe”, róże zrywane w ogrodzie i darowane jej na klęczkach. Ach, Elza otwierała się przed nim, a kiedy zażądał, by przyszła do jego pokoju — po kryjomu, po północy, tak, by nikt jej nie zobaczył, — ona natychmiast zrobiła to, czego on chce. Posiadł jej młode, niewinne ciało. Czuł przesyt łatwością swoich dokonań. I zastanawiał się nad następnym krokiem…

Jarek słyszał natarczywe prośby Heinza, szeptane w półmroku. Widział Elizę w białej sukni ze świecą w ręku, jak wchodzi na schody prowadzącego do sypialni Heinza Schneidera. Skrzypiały schody, stuknęły drzwi, przyspieszone oddechy wypełniły przestrzeń.

*

Następnego dnia, po nocy spędzonej z Elizą, poprosił ojca sióstr o zorganizowanie uroczystego wieczoru. Na fortepianie grała Ilza. „Do Elizy” rozbrzmiewało w całym salonie. Czerwone światło zachodu rzucało ciepły blask na domostwo starego Rosenberga. Kiedy zamilkły ostatnie akordy — Eliza zaczęła recytować wiersz Goethego „Erlkonig”. Głos miała delikatny jak leśny strumyk, drżał chwilami jak poruszona struna lutni. Deklamowała tak pięknie, że wszyscy siedzieli w ciszy, wpatrzeni w jej płomienne spojrzenie i przejętą twarz. Jej głos z każdym wersem nabierał mocy, aż dreszcze przebiegały słuchaczom po plecach:

Kto jedzie tak późno wśród nocnej zamieci?

To ojciec z dziecięciem, jak gdyby wiatr leci.

Chłopczynę na ręku piastując najczulej,

Ogrzewa oddechem, do piersi go tuli.


— Mój synu, dlaczego twarz kryjesz we dłonie?

— Czy widzisz, mój ojcze? Król Olszyn w tej stronie,

Król Olszyn w koronie, z ogonem jak żmija!

— To tylko, mój synu, mgła nocna się zwija.


— Chodź do mnie, chłopczyno, zapraszam najmilej,

Pięknymi zabawki będziem się bawili,

Chodź na brzeg, tu kwiatki kraśnieją i płoną,

A moja ci mama da suknię złoconą.


— Mój ojcze, mój ojcze! Czy widzisz te dziwa?

Król Olszyn do siebie zaprasza i wzywa!

— Nie bój się, mój synu! Skąd tobie te dreszcze?

To tylko wiatr cichy po liściach szeleszcze.


— Chodź do mnie, chłopczyno, poigrasz z rozkoszą,

Mam córki, co ciebie czekają i proszą,

Czekają na ciebie z biesiady nocnymi,

Zaśpiewasz, potańczysz, zabawisz się z nimi.


— Mój ojcze, mój ojcze! Ach, patrzaj… gdzie ciemno…

Król Olszyn ma córki, chcą bawić się ze mną.

— Nie bój się, mój synu, ja widzę to z dala.

To wierzba swe stare gałęzie rozwala.


— Chodź do mnie, mój chłopcze, dopóki masz porę.

Gdy chętnie nie przyjdziesz, toć gwałtem zabiorę.

— Mój ojcze, mój ojcze! Ratujcie dziecinę!

Król Olszyn mnie dusi… mnie słabo… ja ginę…


Ojcowi boleśnie… On pędzi jak strzała.

Na rękach mu jęczy dziecina omdlała.

Dolata na dworzec… Lecz próżna otucha!

Na ręku ojcowskim już dziecię bez ducha.

Johann Wolfgang Goethe

*

A potem na środek salonu wyszedł Heinz Schneider i uroczystym, niskim głosem oznajmił, że kocha pannę Ilzę i prosi jej ojca o zgodę na ślub. Stary Rosenberg wzruszył się i uścisnął dłoń pianisty na znak zgody, a Ilza, tak zawsze oszczędna w ruchach i słowach, powściągliwa, rzuciła mu się na szyję. Nikt nie widział, jak bardzo Eliza pobladła, jak skurczyła się w sobie, zgięła nieomal i wybiegła z salonu, opuszczając domostwo. Ariel pobiegł za siostrą, chciał, żeby została, ale ona nawet nie słyszała jego dziecinnego głosiku. Dopiero gdy minęło pierwsze zaskoczenie, ożywienie, radość i wszyscy zasiedli do kolacji, stary Rosenberg spojrzał z niepokojem na puste miejsce Elizy. Wezwał służbę, żeby jej szukali. Nie było jej w pokoju na poddaszu ani w całym domu. Poszukiwanie trwały aż do rana. Znaleziono jej ciało o świcie. Musiała zagubić się w leśnej gęstwinie, stracić w ciemności orientację, a że noc była lodowata — zamarzła w swojej odświętnej sukience z cieniutkiej białej koronki. Co ją tak poruszyło, przeraziło, że wybiegła tak nagle z domu i na oślep oddalała się coraz dalej i dalej, w leśne bezdroża, z których nie było już drogi powrotnej? Tego nie wiedział nikt… poza Heinzem Schneiderem. Eliza była najukochańszym dzieckiem starego Rosenberga. Po jej pogrzebie zasłabł. Lekarz bryczką przybył zbyt późno. Stwierdził jedynie, że serce nie wytrzymało. W domu pozostała tylko Ilza, Heinz Schneider i mały Ariel. Ilza grała wieczorami na fortepianie smutne melodie, a Heinz krążył niespokojnie po salonie. Czekał go ślub z Ilzą, przejęcie sklepu po Rosenbergu, w którym stary sprzedawał cynamon, kawę, przyprawy korzenne, materiały na suknie i cały asortyment rzeczy, na których on się nie znał i którymi nie chciał się interesować. I jeszcze ten dzieciak Ariel, który wiecznie wbiegał do salonu, popłakiwał, czegoś chciał i któremu Ilza poświęcała więcej czasu niż Heinzowi. On — stworzony do rzeczy wielkich — nie może tutaj przecież utknąć na zawsze. Podjął decyzję, którą wyjawił Ilzie. Stwierdził, ze na parę dni musi wyruszyć do Berlina. Nie wiedział jeszcze, jak tam mu pójdą interesy, a pensja, którą płacił mu ojciec Ilzy, i do tego dochody ze sklepu nie pokrywały w całości jego skłonności do drogich ubrań, koni, trunków, cygar. Zapewnił Ilzę o swojej miłości i obiecał, że po powrocie się pobiorą. Poprowadzą razem sklep po jej ojcu i zaopiekują się Arielem. Ilza czekała. Minęło kilka dni, tygodni, miesiące. Ilza stała się nerwowa. Krzyczała coraz częściej na Ariela, a on cierpiał w milczeniu. Brakowało mu ojca, brakowało mu Elizy, a najstarsza siostra była zimna jak lód. Aż w końcu któregoś dnia na progu stanął Heinz Schneider. Ilza zerwała się z miejsca i chciała podbiec do niego, ale Heinz nie był sam. Przyjechał z młodą kobietą. Bardzo smukłą, o chłodnych, bladoniebieskich oczach.

— To moja żona, Hilda Schneider.

Ilza z kamienną twarzą zaprosiła parę do salonu. Po kolacji poleciła Arielowi zaprowadzić panią Hildę do pokoju gościnnego, a sama wyszła do ogrodu, gdzie Heinz palił drogie cygara, wpatrzony w łunę zachodu.

— Po co przyjechałeś? Jutro ma was tu nie być!

Heinz spojrzał na Ilzę płomiennym wzrokiem i chwycił ją w ramiona.

— Ach, Ilzo, żałuję tego małżeństwa. Ojciec mnie zmusił ze względu na jej majątek i koligacje. Kocham tylko ciebie. Nie mogę, nie mogę bez ciebie żyć, dlatego wróciłem.

Schneider roztrwonił pieniądze młodej żony na poker, który uwielbiał, spłaty długów, drogie stroje i trunki. Ale była przecież jeszcze Ilza, która odziedziczyła sklep po starym Żydzie i która dalej była zakochana po uszy w Heinzu. Jej złamane serce ciągle czekało na jego powrót, wiedząc, że kiedy on wróci, ona zrobi dla niego wszystko. Heinz — niestety — też o tym wiedział, tak działa psychika każdej głupiutkiej, zranionej, porzuconej kobiety.

— Kocham cię, kocham, Ilzo, tylko ciebie — szeptał Heinz.

Ariel skrył się szybko za drzewami, tak, żeby nikt nie zobaczył, że on był w ogrodzie. Usłyszał dziwne wyznanie Heinza. Nie rozumiał, co się dzieje. Wiedział, czuł, że coś dziwnego zapanowało w tym domu, ale nie potrafiłby nawet o tym opowiedzieć. Bardziej to było czucie niż wiedza. Heinz i Hilda nie wyjechali następnego dnia ani następnego. Żyli sobie w dworze Rosenbergów jak u siebie. Ariel siedział zazwyczaj w kuchni ze służbą, znajdując matczyne ciepło u kucharki. Ilza stała się milcząca, nerwowa i tajemnicza. Całe dni spędzała w sklepie, a wieczorem kładła się bardzo późno. Którejś nocy Ariel widział, jak Ilza szła ze świecą do pokoju, który stale był zamknięty i do którego wcześniej zszedł Heinz.

— Dlaczego ona godzi się na to? — kręciła głową kucharka. Ariel czuł, że ona — to Ilza, ale nie wiedział, co się dzieje.

— Oddała się za parę łzawych dźwięków wygrywanych na starym fortepianie, kilka róż z ogrodu i słodkie jak lemoniada komplementy — skwitował ogrodnik.

— Ciszej, Ariel tu jest! — upominała go wtedy kucharka.

— Trudno być cicho, moja droga. Chłopak powinien wiedzieć, jak wyglądają sprawy. To on jest głównym dziedzicem domu, sklepu, majątku, ziem, a tutaj… Dobry pan Rosenberg wpuścił diabła pod swój dach… A Ilza — jak ona może? Ciągle jest zdenerwowana. Widziałem, jak bije Ariela w twarz i wrzeszczy na niego z byle powodu. Chłopiec jest kompletnie zaniedbany i osamotniony. Och, dobry pan Rosenberg, gdyby to widział…

— Dobry może był, ale mało wierzący. Najpierw zapalał szabasowe świece, chodził do synagogi, potem się odciął od wiary przodków. Czuł się Niemcem i przeszedł na wiarę ewangelicką, ale w kościele to ja go ani razu nie widziałam. Dobroć bez Boga zawsze przegra ze złem.

Ariel wybiegł z kuchni. Czuł, jak łzy napływały do oczu. Przykro mu było tego słuchać. Bo to budziło w jego sercu tęsknotę za ukochanym ojcem. Zaczął się bać Heinza. W jego przystojnej twarzy, czarnych jak węgiel oczach i włosach lśniących jak skrzydło kruka widział już tylko diabła.

*

Aż w końcu nadeszła tamta noc… Wszędzie był dym. Ariel obudził się i z trudem złapał oddech. Otworzył drzwi od pokoju i szybko je zamknął. Zaatakowały go języki ognia. Czuł, że robi mu się słabo. Powietrze falowało. W tym momencie ktoś pchnął mocno drzwi. Ogrodnik. Chwycił chłopaka na ręce i przedostał się z nim przez ogień. Wydostali się na zewnątrz. Małemu płonął rękaw koszuli. Ogrodnik ugasił go własnymi rękami. Przez następne tygodnie mały leżał w gorączce. Ręka źle się goiła. Miał oparzenia trzeciego i czwartego stopnia. Opiekowały się nim siostry z żeńskiego klasztoru ewangelickiego, a kiedy chłopiec wyzdrowiał — został umieszczony w męskim klasztorze. Na całym przedramieniu została jedynie blizna. Nie był nawet na pogrzebie Ilzy, która zginęła w pożarze. Kiedy Ariel był już przytomny, odwiedził go ogrodnik i opowiedział, co się wydarzyło tamtej nocy…

— Hilda Schneider odkryła, że Heinz spotyka się potajemnie z twoją siostrą. W nocy weszła do ich pokoju. Zobaczyła ich razem i wypuściła z rąk lampę z naftą. Koronkowa suknia Ilzy stanęła w płomieniach, ogień przebiegł momentalnie na baldachim, buchnął w górę, zajmując drewnianą ramę łoża…

*

Jarek z oddali słyszał głosy. Nie czuł już gwałtownych zawrotów głowy, które nie pozwalały mu utrzymać się na nogach. Otworzył oczy. Poraziło go światło poranne. Zmrużył je i z trudem otworzył ponownie. Nad nim stało dwóch miejscowych policjantów, lekarz i pastor, który mimo dziewięćdziesięciu jeden lat trzymał się balkoniku razem z mundurowymi i przez pół nocy szukał swojego opiekuna po leśnych gęstwinach. Mężczyźni pomogli wstać chłopakowi i odtransportowali go bezpiecznie do domu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 33.82