Rozdział 1. W pogoni za utraconym
Żwawo przebierał maleńkimi nóżkami i tuptał po twardej nawierzchni jezdni. „Mamo, mamo, gdzie jesteś?! Nie zostawiaj mnie. Nie wiem, co robić. Mamo, mamuniu, mamusiu…” Obok przejeżdżały wielkie, przerażające, stalowe potwory. Tylko milimetry dzieliły ich gumowe, okrągłe nogi od maleńkiego iglastego ciałka. Wydawał się taki niepozorny i maleńki w tej swojej ryzykownej wędrówce ulicami miasta. A najgorsze było to, że kompletnie nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało. Był zmęczony, spragniony i niewiarygodnie głodny. Ale ponad wszystko tęsknił. Tęsknił za mamą i za rodzeństwem, za poczuciem bezpieczeństwa, za swoim krzaczkiem, pod którym toczyło się całe jego dotychczasowe życie. Maleńki jeżyk dreptał prosto przed siebie, wierząc, że gdzieś tam w oddali ujrzy wreszcie swoją ukochaną mamę. Ale ta dal, której tak uparcie wypatrywał, wydawała się nie mieć końca.
Nagle na ulicy zatrzymał się samochód. Stanął niemal na środku jezdni, blokując ruch drogowy.
Zdegustowani kierowcy, którym nieustannie dokądś śpieszno, zaczęli trąbić swoimi przeraźliwie głośnymi klaksonami. Z niebieskiego samochodu wyskoczyła młoda dziewczyna, podbiegła do jeżyka, wzięła go na ręce, po czym sprawnie wskoczyła z powrotem do pojazdu, zabierając maleństwo ze sobą. Tylko jedna osoba na setki nie minęła go z obojętnością. Tylko jedna osoba miała serce zamiast kamienia. Tylko w jednym sercu tliło się dobro i troska o maleńkie iglaste stworzonko, które w każdej chwili mogło zginąć pod kołami przejeżdżającego samochodu. A przecież ta niepozorna istotka była tylko małym, niewinnym dzieckiem.
Dziewczyna włożyła stworzonko do psiego nosidełka, które stało na bocznym fotelu pojazdu, i spojrzała na niego z rozczuleniem.
— Mój malutki, dokąd tak samotnie dreptałeś? Pewnie zgubiłeś swoją mamę albo co gorsza straciłeś ją na zawsze… Nie mogłam zostawić cię samego na pastwę losu. Jakoś damy radę! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Jeżyk spojrzał na tę ogromną postać ze zdziwieniem i niepokojem. Skulił się w sobie, chowając delikatne ciało za iglastym, obronnym płaszczem. „Kim jest ta osoba? — pomyślał z trwogą. — Dlaczego mnie zabrała? I jak teraz odnajdę moją mamę?”
Dojechali na parking mieszczący się w pobliżu bloku, w którym mieszkała dziewczyna. Nina, bo tak miała na imię, zabrała nosidełko, a razem z nim maleńką istotkę skuloną w narożniku psiego transportera, po czym skierowała się do swojego mieszkania. Gdy otworzyła drzwi, przybiegły na powitanie dwa koty.
Jeden barwny, kolorowy, z oczami jak malachity, drugi czarno-biały, z lśniącym futrem i puszystym ogonem. Stworzenia najpierw radośnie ocierały się o nogi właścicielki, a następnie podbiegły do nosidełka i z zaciekawieniem spojrzały na małą, zwiniętą, iglastą kulkę.
Po jakimś czasie dołączył do nich również czekoladowy piesek. Ten z małych ras, co to nigdy nie osiągną nawet wielkości kota.
Wszyscy domownicy z wnikliwością obserwowali nowego przybysza. A przybysz patrzył na nich swoimi dużymi, pięknymi oczami, zmieszany, nieufny, wciąż skulony i wciśnięty w kąt.
Nina przygotowała mu domek z tekturowego pudełka, wyścieliła w środku miękką ligniną, a następnie przygotowała posiłek dla maleństwa. Doskonale wiedziała, że jeżom nie wolno podawać krowiego mleka, ponieważ stanowi ono zagrożenie dla ich życia. Ale posiadała w domu specjalne preparaty do karmienia małych zwierząt, które w tym momencie okazały się niezastąpione. Przygotowała posiłek, nalała do maleńkiej butelki ze smoczkiem, wzięła małego jeżyka na ręce i zaczęła karmić, a ten łapczywie połykał pokarm, czując, jak ciepłe pożywienie napełnia jego pusty brzuszek. Błogie uczucie sytości rozeszło się po jego maleńkim ciałku i po chwili zapadł w głęboki sen.
Rozdział 2. Senne mary
Gdy otworzył oczy, wokół panował półmrok. Przez niewielki otwór w tekturowym pudełku wyjrzał na zewnątrz i bacznie się rozejrzał. Wszystko tu było takie nowe i niepokojące zarazem. Prześliznął się przez otwór wyjściowy, a następnie, węsząc swoim długim nosem, zaczął zwiedzać nieznany mu teren. Chodził po wszystkich pomieszczeniach, starannie obwąchując każdy zakamarek. Po jakimś czasie dotarł do miski, skąd rozchodziły się przyjemne zapachy pożywienia. Wdrapał się niezdarnie na miskę i wylizał wszystkie pozostające na jej dnie resztki kociej karmy. „Mniam, mniam — pomlaskał. — To było naprawdę smaczne”. Po czym zeskoczył na podłogę i powędrował dalej. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność i równie nieprzenikniona cisza. Słychać było tylko tupot jego maleńkich stópek, uderzających o twardą nawierzchnię drewnianej podłogi. Dotarł do legowiska, w którym skulone w kłębek i wtulone w siebie spały dwa koty. Niezgrabnie wgramolił się na posłanie, podreptał do puszystych futerek, wtulił się w nie i na powrót zasnął. Czarno-biały kot o imieniu Puszek otworzył jedno oko i zerknął na malucha, po czym przysunął się do niego bliżej i czule otulił go puszystym ogonem.
***