Wszystkie postaci, miejsca i daty są wyłącznie fikcją literacką i nie należy ich kojarzyć z rzeczywistymi.
W 1948 roku nic nie zapowiadało, aby następny rok jawił się jako jakiś wyjątkowy. Wszystkie znaki na niebie mówiły o tym. Albo raczej nic nie mówiły. Czyli zanosiło się na to, że nic spektakularnego się nie wydarzy, rok jak rok, przeminie i nastąpi kolejny. Władza komunistyczna dalej będzie oczekiwała od ludu chwały i poklasku, a za brak tej chwały ciężko będzie ludowi znosić najprostsze życie, włącznie z konsekwencjami w postaci jego całkowitej utraty. W większych miastach zniszczonych przez zawieruchę wojenną trwać będzie odbudowa. Po lasach NKWD wraz ze Służbą Bezpieczeństwa będzie jeszcze tropiła Żołnierzy Niezłomnych, a osadzonych później w więzieniach będzie mordowała w najlepsze bez jakichkolwiek głosów zdrowego rozsądku. Oprócz tego, że to życie upływało bardzo ciężko w takich warunkach, chwała socjalistycznej ojczyzny rozrastała się jak ciasto, do którego dołożono zbyt wiele drożdży. Rozrastała się po najdalszych zakamarkach Polski Ludowej pod okiem wielkiego radzieckiego brata.
Zdarzały się jednak takie miejsca jak Suchopole, gdzie trudno było dotrzeć z komunistyczną propagandą. Miejsce to z jednej, północnej strony otoczone było puszczą, w której dalej po okolicy rozsiane były piaskowe skałki, wysokie czasem na dwadzieścia metrów, gdzie nie sposób było przejechać czymkolwiek. Skałki te nazwane były przez miejscowych Piekiełkiem, ponieważ każdy piechur, przechodząc tędy, mógł się zgubić i jak to mówił stary Krynka: „chodzić se tak aż do usranej śmierci”. Dlatego też głębiej w las, aby chodzić aż za Piekiełko, nikt raczej nie próbował. Od tamtej strony po prostu miejscowość ta była odcięta od świata.
Od wschodu i od zachodu również nie było dostępu do Suchopola, ponieważ wszędzie tam znajdowały się bagna nieprzebyte, porośnięte tylko czasem niewielkimi olchami. Olchy te rosły na bagiennych wyspach i nawet gdyby ktoś pomyślał, że tam może postawić suchą nogę, to się mylił, bo zaraz człowiek cały się zapadał w torfowisko. Jedynie dojechać do wsi można było przez rzekę, czyli od strony południowej. Za rzeką był inny świat, bo za rzeką świeciło słońce — jak mawiali mieszkańcy — a słońce to życie. Jeszcze przed wojną, owszem, był tu niewielki drewniany mostek, którym również i niewielka furmanka zdołała przejechać, kołysząc się niestabilnie przy tym. W czasie wojny — nie żeby od razu most zburzono z powodu działań militarnych, co to, to nie, bo działań tu żadnych nie było. Po prostu most został zburzony w czasie wojny i taka jest wersja oficjalna, a nieoficjalna to taka, że po prostu wysoka kra na rzece podczas wiosennych roztopów połamała drewniane prowizoryczne słupy i most runął do wody, płynąc sobie w dół rzeki gdzieś może do Wisły, a potem do morza. Tak przynajmniej powiadają starzy mieszkańcy, że „podobno każdo rzeka płynie do morza”. Ale już czy ona płynie, czy też nie płynie, to tego dokładnie nikt się nie dowie, bo również, jak mówi Krynka: „Kto mo tyle krzepy, żeby tak iść i nogi urobić do samygo morza, po to tylko, żeby patrzyć, czy tam płynie”.
Tak więc do Suchopola po wojnie nie było już innej drogi dojazdowej. Jeśli ktoś chciał, to tylko drewnianą łódką mógł przeprawiać się na drugi brzeg. Ta niekomfortowa sytuacja może i byłaby niepokojąca dla mieszkańców każdych innych miejscowości, lecz w Suchopolu wszyscy wyjątkowo dobrze nauczyli się żyć z tym. Po raz kolejny można zacytować starego Krynkę, który miał w zwyczaju mówić: „A na co tam się narobiać z tym mostym, jak przyjdzie znowu kra na wiosne?”.
Najdziwniejszym znakiem na niebie mówiącym o zbliżających się wydarzeniach były niewyjaśnione światła, które wszyscy interpretowali jako świecące krzyże, rydwany rzymskie czy diabelski młyn. Tymi zjawiskami nie było nic innego jak najprawdziwsza zorza polarna, która nad polskim niebem zdarza się bardzo rzadko. Takie zjawisko miało miejsce w roku 1939, kiedy to zapowiadało II wojnę światową. Minęła już połowa października 1948 roku, więc większość ludzi pamięta to niecodzienne, przedwojenne zjawisko. Każdy przekazywał sobie tylko wrażenia, jakie wywarł na nim ten widok. Ludzie na wsi wychodzili z chałup, niektórzy nawet nie odziawszy się. Jedni patrzyli przerażeni, inni zaczęli klękać i odmawiać różańce, wierząc, że to zapowiedź apokalipsy. Inni mówili, że to kometa spadnie zaraz i zniszczy ziemię i całą ludzkość. Wiadomo było jednak, że taki widok niczego dobrego nie wróżył i wiadomo również po latach, że ta zapowiedź sprawdziła się w postaci wojny, jakiej wcześniej świat nie widział.
Taka zorza mogłaby być również widoczna właśnie ostatniego dnia października wspomnianego 1948 roku, lecz gęste chmury nad całym krajem nie pozwoliły na obserwację tego zjawiska. Tym bardziej dla całego społeczeństwa polskiego były to sprzyjające warunki, ponieważ w myśl zasady „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” nie powodowały one jeszcze większych niepokojów i negatywnych nastrojów wśród obywateli. Coś się jednak zapowiadało, lecz nikt dokładnie nie wiedział co. Jedynie nad całym obszarem kraju dziwnym trafem chmury wyjątkowo się rozstąpiły gdzieś tylko w trzech pojedynczych miejscach, przez co natura pozwoliła tylko tym trzem jedynym osobom na obserwację tego wyjątkowego zjawiska. Czy to był przypadek jak każdy inny? Nikt nie jest w stanie teraz tego wytłumaczyć.
Pierwszym obserwatorem był tajny doradca ministra finansów w rządzie Józefa Cyrankiewicza, który, słuchając propagandowego radia na swoim nowo zakupionym odbiorniku marki Pionier, produkcji polskich zakładów Diora, postanowił wyjść na dach, aby poprawić antenę, bo zaczęło mu mocno trzeszczeć i gubić zasięg. Kiedy chmury się rozstąpiły i zobaczył to niecodzienne zjawisko, nieświadomie i odruchowo wykonał jakże niepoprawny politycznie, a zakorzeniony jeszcze w sercu od młodych lat znak krzyża. Opamiętał się jednak natychmiast i rozejrzał po okolicznych dachach, czy czasem go ktoś nie widział. W duszy pomyślał sobie: „Boże! Mało brakowało!”, po czym już głośniej, aby nawet może ktoś go usłyszał, krzyknął: „Ojcze narodu, Józefie Stalinie, chwała tobie!”.
To zjawisko, według jego wcześniejszej wiedzy, nie wróżyło niczego dobrego. Pamiętał dokładnie zorzę z 1939 roku. Myślał jednak nad tym, o co w tym chodziło. Myślał długo i doznał olśnienia. Przygotowywana na 1949 rok reforma walutowa zakładała w miarę uczciwą wymianę tylko tych pieniędzy, które leżały na bankowych kontach i których oprocentowanie było wyjątkowo niekorzystne. Wymiana gotówki, którą naród przetrzymywał dla większego bezpieczeństwa w domu, zakładała łupienie obywateli w stosunku jeden do trzech. Pomyślał wtedy szanowny pan tajny doradca, że ten dar z nieba był dany tylko jemu ze względu na resztki wiary katolickiej, które w nim drzemały.
Co pomyślał, to i już wiedział, lecz jak tu przekonać rząd, żeby uniknąć kolejnej wojny? — zastanawiał się. Za wszelką jednak cenę postanowił tak doradzać, aby rząd całą reformę walutową przełożył na 1950 rok.
— Zawsze to już inny rok i wtedy zobaczymy, jakie znaki na niebie się ukażą — pomyślał. — Może wojna się odwlecze albo całkowicie unikniemy konfliktu.
Znamy natomiast historię i wiemy, że tajny doradca był w tych negocjacjach skuteczny, ponieważ reforma walutowa, czyli tak zwana wymiana nastąpiła później. Doradcy się udało i był dumny z siebie, że ocalił świat przed zagładą, jednocześnie w duszy myślał sobie, jakim to on potrafi być chytrym lisem, ponieważ boskie moce potrafił niezauważalnie wkomponować w działania komunistycznego rządu. Reforma się odwlekła, złupili obywateli rok później, jednak wtedy już obyło się bez krwawych zajść.
Drugą osobą widzącą to zjawisko był Wincenty Walas, który mieszkał w swej chałupie z dala od całej wsi. Kiedyś, gdy istniał jeszcze most, to można było rzec, że jego chałupa znajdowała się w połowie drogi pomiędzy mostem a Suchopolem. Teraz już mieszka dość daleko od wsi, chociaż niezmiennie w tym samym miejscu od lat, na polanie wśród lasu rozpoczynającego się od tej właściwej (wschodniej) strony. Na jego podwórku rosną jeszcze dwa wielkie stare dęby i stoi studnia z żurawiem. Walas był wiejskim magiem lub, jak wszyscy na niego mówili, guślarzem, ponieważ znał się na różnego rodzaju gusłach. Odczyniał uroki i nastawiał złamane kończyny. Miał też podobno szklaną butelkę po francuskim koniaku, z której pił duszkiem sam Napoleon. W tę butelkę patrzył czasem i widział różne rzeczy. Ludzie ze wsi często przychodzili do niego po poradę, aby im pomógł i czasem też — aby spojrzał w to wiekowe szkło i zobaczył, co tam może być widać. Spoglądał i opowiadał. W zamian dostawał jakieś jadło czy napitek i tak sobie żył w samotności jak pustelnik.
W tej feralnej chwili Walas akurat wyszedł na próg za potrzebą. Wyjął przyrodzenie i spokojnie czekał, aż chora prostata pozwoli mu na zmobilizowanie się mięśni i oddanie pierwszych kropli moczu. W tym czasie zerwał się silny wiatr i przegonił chmury, dzięki czemu ukazała się gra świateł, która tak oświetliła te stojące za studnią dęby, że wydawało mu się, iż jeden z nich kładzie się mocno i zaraz walnie z hukiem na rosnącą dalej brzozę. Wiatr bardzo szybko przeganiał chmury i wtedy już ten kalejdoskop ognia i świateł sprawiał wrażenie, że ten drugi dąb jakby rośnie, podczas gdy tamtego nie było widać wcale. Wypuścił wtedy Wincenty swego ptaka z ręki i nie bacząc już na udane rozpoczęcie oddawania moczu, przeżegnał się trzykrotnie, wypowiadając na koniec zdanie: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie!”.
Wiatr dalej robił swoje i po piętnastu sekundach już wcale nie było widać tego zjawiska, tak jakby w ogóle nie zdarzyło się nic niepokojącego. Wszystko dalej stało tak, jak stało wcześniej, czyli na swoim miejscu, lecz Wincenty wiedział, że to coś niedobrego, że to znak na niebie, który wróży jakieś wydarzenie. Zapowiedź złego, mogącego przyjść w nadchodzącym roku. Wiedział, dziwnym swoim instynktem, że to nastąpić może w przyszłym roku, bo teraz, zaraz Zaduszki, a potem Adwent. To musi być w przyszłym roku.
Była jeszcze trzecia osoba, która na własne oczy widziała to zjawisko.
Idąc przez wieś od strony wschodniej, czyli od chaty Walasa, kiedy przejdziemy ją już całą i znów zaczyna się las, a potem bagna, są w lesie jeszcze dwie chałupy. Jedna wiedźmy Dumki, która stoi już prawie pod samymi skałami przy Piekiełku i druga, która znajduje się w połowie tej drogi pomiędzy ostatnią chałupą Suchopola a chatką Dumki. Tam akurat mieszkają Mańka i Heniek Bangurowie. Podobno Mańka wyszła za Heńka i ślub odbył się normalnie w Sztrzelu, już w tym murowanym kościele, ale jak się stary drewniany spalił, to nie było dokumentacji. Mańka zataiła wtedy, że nie była bierzmowana i dlatego teraz żyją sobie za wsią w tym odludnym miejscu. Nie było to miejsce, które wybrali dla siebie sami i wybudowali tam dom. Ten dom zajęli po Niemcach, czyli ludziach, którzy kiedyś wybrali to miejsce do życia. Nie wiadomo dokładnie, czy byli to Niemcy z niemieckim obywatelstwem, ale byli to wyznawcy Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego i dlatego wszyscy nazywali ich Niemcami. Przyszedł czas, że pomarli, a mogiły całej rodziny znajdują się w lesie na niewielkim wzgórzu w miejscu, które zostało nazwane niemieckim cmentarzem.
Mańka z Heńkiem zajęli ten budynek i tak żyją sobie z dala od całej wiejskiej społeczności. Chociaż czy z dala, to trudno powiedzieć, bo Heniek lubi spotkania towarzyskie, szczególnie mocno zakrapiane, przez co oboje z Mańką żyją sobie dość biednie.
Właśnie Heniek poczuł nagłą potrzebę, aby może zadowolić jakoś Mańkę, chociaż czy myślał w ogóle o jakichkolwiek potrzebach Mańki, trudno byłoby teraz jednoznacznie ocenić. Miał właśnie wielką osobistą potrzebę. Lampa naftowa, w ramach oszczędności nafty, dawno już zgasła i pomieszczenie oświetlał tylko niewielki blask żarzących się jeszcze w piecu drewienek. Heniek nie zdejmował wcale ubrań z siebie na noc, bynajmniej nie z lenistwa czy nawet z braku podstawowych zasad higieny, lecz z czysto ekonomicznych względów. „Śpi się i człek nie marznie”, zwykł mawiać. I jak na październikową porę przynosiło to efekty, ponieważ nie marzł wcale, tym bardziej że gumiaków również nie zdejmował z nóg. Mańka leżała na plecach, a Heniek szczęśliwy robił, co swoje, czyli chędożył na całego mocno zadowolony z siebie. Z racji tego, że w kalenicy były dosyć znaczne ubytki słomy, Mańka, leżąc na plecach, mogłaby widzieć gwieździste niebo, gdyby w ogóle nie było chmur. Heniek nie naprawiał tego dachu, bo zbytnio mu się nie chciało i przeważnie kręciło mu się w głowie. Nie był to znów zbyt wielki problem. Problem zaczynał się tylko wtedy, gdy padało, ale przecież wtedy nie wejdzie na dach i nie będzie mókł podczas utykania go słomą.
Tymczasem gdy stosunek odbywał się w najlepsze, wiatr nagle przegonił chmury i Mańka zobaczyła w nieszczelnej kalenicy kolorową grę świateł na niebie. Na ten widok zaczęła krzyczeć.
— Heniek! Heniek!
Heniek, widząc, że akcja przebiega zupełnie inaczej niż zawsze, że Mańka zrobiła się jakaś aktywna i nie leży jak słup soli, mocno zadowolony z siebie, aby nad tym aktem postawić kropkę nad „i”, przyspieszył trochę. Mańka krzyczała i rzucała się mocniej, aby mu to, co dzieje się nad dachem, jeszcze jakoś pokazać, lecz nie dała rady. Znów momentalnie wiatr przegonił chmury, zasłaniając to zjawisko, a Heniek, zadowolony z siebie, doczekał się finału. Radosny i uśmiechnięty zszedł z Mańki, wciągnął opuszczone do połowy portki, zapiął rozporek i stanął nad łóżkiem.
— Heniek! Widziołeś, jakie światła były?
— Widziołem, widziołem — odpowiedział kontent z tego, że w końcu było tak, jak to piszą w książkach, niby że aż Mańce niebo się otwarło.
Zadowolony wziął kawałek tytoniowego liścia, skręcił go z krojoną machorką i sięgnął do koszyka po sosnowy patyk, przyłożył go do żarzących się w piecu węgli i odpalił cybucha. Usiadł zadowolony, wypuścił dym, robiąc przy tym kółko i powiedział:
— No!
— Heniek, ale naprowde światła były nad chałupom! — Mańka próbowała mu jeszcze tłumaczyć.
— Oj Mańka, Mańka, jeszcze nie roz ci takie światła przelecom przed oczami — odpowiedział, po czym zamknął oczy i zaciągnął się spokojnie kolejny raz.
O niezwykłym zjawisku nikt inny oprócz tych trzech osób nie miał pojęcia. Tym samym nadszedł rok 1949, nawet powoli mijał i od tamtego pamiętnego czasu upłynęło osiem albo jakoś nie całkiem dokładnie osiem miesięcy. W każdym razie niecałe dziewięć miesięcy. Boże Ciało w Suchopolu akurat minęło spokojnie, ponieważ mało osób udaje się do Strzela na mszę. Starsi już się boją, aby nie wywrócić się w wartkim nurcie rzeki. Młodszych jest coraz mniej. Najciekawszą rzeczą było to, że w Suchopolu od wojny nie rodziły się dzieci. Wioskę zasiedlali już tylko sami dorośli ludzie.
W odległości nie większej niż 15 kilometrów, mierząc w prostej linii, za rzeką, znajdowała się jednostka Ludowego Wojska Polskiego. Major Lepiak, bardzo niski i gruby mężczyzna o twarzy szczura, w okrągłych okularach z grubymi denkami spojrzał na stojący obok TAP, czyli Telefoniczny Aparat Polowy, zakręcił korbką i przyłożył słuchawkę do ucha. Słychać było, jak po drugiej stronie ktoś się odezwał.
— Chorąży Sadzeniak! Słucham!
— Sadzeniak! Sprawa jest pilna i to bardzo.
— Tak jest, obywatelu majorze. Słucham!
— Słuchaj dobrze. Tego ZiS-a w parku maszyn, z katiuszą, kojarzysz?
— No przecież wyrzutnia z katiuszą to tylko jedna tam stoi.
— No i właśnie! Jaki ty inteligentny jesteś! Muszę wystąpić o awans dla ciebie.
— Ależ bardzo jestem dumny z tego, że mogę godnie służyć socjalistycznej ojczyźnie, obywatelu majorze!
— Dobra, słuchaj, bo teraz nie o tym. Tego ZiS-a musicie na jutro rano przygotować.
— Do wyjazdu? Na ćwiczenia?
— Gdzie tam na ćwiczenia! Przygotować go, bo trafi na ekspozycję do muzeum.
— Rozkaz, obywatelu majorze! — wyrecytował regułkę posłuszeństwa i już miał położyć słuchawkę, ale jeszcze jedna kwestia go zaniepokoiła. Zapytał nieśmiało. — Ale tam jest jeszcze jeden pocisk obywatelu majorze!
— A co mi tam o pocisku teraz gadasz? Tu jest wojsko! Wypierdolić byle gdzie, aby do muzeum pojazd na rano był czysty.
— Rozkaz! Obywatelu majorze!
Chorąży Sadzeniak, nawet gdy rozmawiał przez telefon z przełożonym, to stał prężnie w postawie zasadniczej, tak jakby podejrzewał, że być może gdzieś przypadkowo ktoś go obserwuje. Kiedy położył słuchawkę uśmiechnął się lekko na myśl o wspomnianym przez majora awansie. Dumny był ze swej służby w Ludowym Wojsku Polskim. Pochodził z bardzo małej miejscowości, do której dojazd był jeszcze trudniejszy niż do Suchopola. Cieszyło go to, że dzięki służbie mógł pozwolić sobie na wyższy poziom życia. Jeść biały chleb i ser, a do tego mieć na zimę ciepłe skórzane buty, to było spełnienie jego marzeń. Starał się nie podpadać i przypodobać przełożonym, chwaląc jak najgłośniej władzę ludową. Bardzo zadowolony z odbytej przed chwilą rozmowy, idąc korytarzem kompanii, aż sobie podskoczył i zatarł ręce. Zbliżał się już wieczór, ale to nic, przecież tu jest wojsko, więc żołnierze mogą pracować całą noc, aby pojazd był gotowy na rano. Sam wiedział, że było przy nim trochę roboty, bo stał już od dawna na swym miejscu nieużywany ani nawet nieodpalany. Z kół poschodziło powietrze, co wizualnie nie przynosiło chluby Ludowemu Wojsku Polskiemu. Był to starszy model katiuszy na samochodzie ZiS, więc lekko zaniedbany stan pojazdu był poniekąd uzasadniony.
Chorąży wszedł do jednej z sal. Żołnierze natychmiast stanęli na baczność i starszy sali zaczął meldować.
— Obywatelu chorąży, starszy szeregowy Krynicki…
— Dobra, dobra, spocznij. Słuchaj Krynicki i ty Cieślak, razem mnie, kurwa, słuchajcie!
— Tak jest, obywatelu chorąży.
— No to mnie razem, kurwa, słuchajcie. Katiusza na ZiS-ie, ta co w parku stoi tam w rogu, na jutro ma być na glanc gotowa do jazdy!
— Jutro? Na niedzielę? — zdziwił się Krynicki.
— A co to, kurwa, niedziela? Wróg może atakować o każdej porze dnia i godziny!
— Rozkaz, obywatelu chorąży! — odpowiedział Krynicki, nie próbując poprawiać chorążego z tą godzinową porą.
— Ma być przygotowana, bo będzie stała w muzeum Ludowego Wojska Polskiego. Chwalić będzie Związek Radziecki!
Obaj żołnierze posłusznie udali się w wyznaczonym kierunku, lecz miny mieli kwaśne. Wiedzieli, ile pracy ich czeka. Zaczęli od pompowania kół.
— Coś mi się widzi, że na dwudziestego czerwca się dopiero wyrobimy. Jak to zrobić na jutro, przecież to parch jest.
— Ale radziecka technologia, nic lepszego nie widział świat. — Krynicki uświadamiał ironicznie Cieślaka.
Kiedy obaj wzięli się leniwie do roboty i w końcu jakoś zaangażowali się już w cały proces przygotowawczy, dopiero zaczęli rozważać, co zrobić z pociskiem, który był zamontowany na jednej szynie i praktycznie gotowy do strzału.
— Ty, to trzeba chyba zdemontować i gdzieś na bok położyć — zauważył Cieślak.
— Ale gdzie?
— Chyba z pociskiem nie pojedzie do muzeum.
— Dobra, młodszy jesteś i służbą, i stopniem, więc rozkazuję ci, młody, leć do Sadzeniaka zapytać, co robimy z tym żelastwem.
Cieślak poleciał biegiem i zdążył jeszcze zastać chorążego, który już miał zamiar opuszczać koszary, ale zatrzymała go rozmowa z podoficerem.
— Obywatelu chorąży?
Chorąży Sadzeniak miał wyjątkowo dobry humor i nie miał ochoty wysłuchiwać szeregowego, aby się nie denerwować i tego humoru sobie nie zepsuć, lecz przed odejściem odwrócił się w jego stronę.
— Słucham, Cieślak, czego?
— Co z tym pociskiem?
— Wypierdolić, obojętnie gdzie, nie zawracaj mi głowy.
— Tak jest, obywatelu chorąży!
Cieślak wrócił biegiem do Krynickiego i oznajmił mu całą prawdę.
— Kazał nam wyjebać, gdzie chcemy!
— Jak to wyjebać, gdzie chcemy?
— No tak powiedział.
— Kurwa! Aleś załatwił! Jak możemy teraz z katiuszy strzelać?
— Tak mówił!
— Masz przejebane. Tak jest się dorobić młodym żołnierzem! Muszę iść sam to wszystko wyjaśnić.
Kiedy Krynicki doszedł do budynku koszarowego, to zauważył, jak chorąży zmierza do wyjścia i jest już blisko bramy.
— Kurwa, o mały włos, a już bym go nie zastał — pomyślał, po czym zaczął biec i krzyczeć w stronę przełożonego.
— Obywatelu chorąży! Obywatelu chorąży!
Sadzeniak, słysząc nawoływania, odwrócił się i zapytał z daleka:
— Czego?
— Co z tym pociskiem z katiuszy?
— Czy wy, kurwa, obaj macie jakieś mózgi?! Już mówiłem Cieślakowi, że pierdolnąć to możecie, gdzie tylko chcecie, nie obchodzi mnie to. Ile jeszcze razy będziecie do mnie przychodzić osobno, potem wszyscy razem, a potem znów może parami i pojedynczo? Tu jest wojsko! Ludowe Wojsko Polskie i kto, jak kto, ale ty Krynicki masz już półtora roku służby!
— Tak jest, panie chorąży!
— Co, tak jest, tak jest, Krynicki?
— Rozkaz! Odmeldowuję się! — odpowiedział z zamiarem odejścia, nie wiedząc już tak do końca, jak się zachować i jak się odmeldować.
Krynicki wrócił powoli do parku maszyn, w którego kącie stała katiusza. Z daleka usłyszał pracę odpalonego silnika. Cieślak grzebał jeszcze coś pod maską.
— Ee, masz głowę, Cieślak, będzie to jeździło!
— Widać, że będzie — odpowiedział Cieślak, pokazując ubrudzoną smarem twarz wyglądającą spod maski pojazdu. — No, a co z pociskiem?
— Miałeś rację, kurwa! Kazał pierdolnąć, gdzie chcemy.
— Będziemy umieli to wypuścić jakoś?
— Ty jesteś młodszy służbą, to nie pamiętasz, ale ja za młodego jeszcze byłem świadkiem strzelań z tego — powiedział, uśmiechając się dumnie Krynicki, co miało znaczyć, że to on w tej kwestii będzie miał decydujące zdanie.
— No to dobra. Wyjedziemy dalej, żeby było więcej luzu.
Auto kopciło dość mocno. Dawno nieużywane, miało rozregulowane gaźniki i zapchane filtry powietrza, ale to nie było istotne, bo przecież przygotowywane było do tego, żeby później tylko stało. Wyjechali na dosyć duży plac, gdzie zlokalizowane były plac apelowy i boisko.
— Tu więcej luzu będzie. Większą swobodę będziemy mieć.
— Dobra!
Gdy pojazd był gotowy do strzału, zaczęli z sobą dyskusję na temat tego, w którym kierunku tak naprawdę będzie najbezpieczniej puścić ten pocisk. Wcześniej nie znali jego dokładnego zasięgu, lecz instrukcja mówiła o tym, że w sprzyjających warunkach nawet może dolecieć do dwudziestu kilometrów.
— Tam to może nie, bo miasto jest.
— Ale tam dużo kadry mieszka razem z Sadzeniakiem, to byłoby dobrze — roześmiał się Cieślak.
— Na miasto nie, ale tam w stronę rzeki niech będzie, co? Tam za rzeką jest puszcza i las.
— Dobry pomysł.
Strzał z katiuszy powoduje ogromny hałas, przypominający metaliczny dźwięk dartej jak gazeta blachy. Obaj żołnierze nakręcali się bardzo mocno tym, że za chwilę będą mieć przednią zabawę, no i że ich przełożony powierzył im tak odpowiedzialne zadanie, nie stojąc nad nimi i nie kontrolując ich wcale. Czuli się dowartościowani.
Również dowartościowany chorąży Sadzeniak szedł dumny późnym sobotnim popołudniem, a nawet była to już sobota wieczór. Szedł i jednocześnie cieszył się z tego, że udało mu się zrobić taką karierę w wojsku. Z jego wykształceniem, które po ukończeniu szóstej klasy przerwała mu wojna, uważał, że to już coś. Rozmyślał, jakim to szczęśliwym trafem udało mu się awansować. Teraz jeszcze major pochwalił jego inteligencję i wspomniał o kolejnym awansie. To już nieprzypadkowe, teraz, jeśli zostanie wyróżniony, to będzie to wyłącznie zasługa jego ambicji i ciężkiej pracy.
Wcześniej do stopnia chorążego udało się Sadzeniakowi dojść podczas II wojny światowej w drodze na Berlin. Stało się to przypadkiem, kiedy został wyróżniony przez dowódcę możliwością wyczyszczenia z błota jego Czapajewa. Podczas wykonywania tych prac nieświadomie przekręcił kluczyk, a że pojazd był na biegu ostro ruszył i wjechał w drewniany wychodek przyległy do starej rozlatującej się stodoły. Wiele wtedy zawdzięczał losowi, ponieważ za bezprawne użycie pojazdu mogło to się źle skończyć dla niego. Awans dostał za to, że w wychodku ukrywał się zbiegły dowódca niemieckiej kompanii szturmowej. Od tamtej chwili chorąży Sadzeniak pokochał służbę wojskową. Berlin został zdobyty, wojna się skończyła, a on postanowił dalej związać swoje życie z zawodem, w którym doznał pierwszych w życiu pochwał i takiego awansu społecznego. Od tamtego momentu nie był nawet jeszcze w odwiedzinach u rodziny na wsi. Zbyt duża odległość była jednym z argumentów, a drugim było to, że dużo reakcyjnych band kryło się po lasach i większość ich członków to znajomi Sadzeniaka, obawiał się więc, że wiadomość o tym, że odwiedził rodzinne strony, mogłaby mu zaszkodzić.
Był wtedy 18 czerwca 1949 roku, kiedy tak obywatel chorąży nieśpiesznie wracał ze swej ukochanej pracy prosto do domu i upajał się swoim wyjątkowym szczęściem, marząc jeszcze o tym, jak będzie wyglądała jego świetlana przyszłość. Zamykał oczy i widział na swoich pagonach dodatkową gwiazdkę, kiedy nagle te marzenia przerwał mu przelatujący pocisk katiuszy, robiąc przy tym hałas tak ogromny, że wręcz rozrywający bębenki. Ten widok tak go przeraził, że instynktownie zatkał dłońmi uszy i padł na ziemię, krzycząc przy tym:
— O, kurwa! Czy to wojna? — wykrzyczał to, o czym pomyślał w pierwszej chwili. — Może ćwiczenia, ale dlaczego akurat tu, przecież poligon znajduje się osiemdziesiąt kilometrów stąd? — Rozmyślał dalej, gdy już trochę się uspokoił, a pocisk się oddalił. Wstał z ziemi i otrzepywał się z piachu, którym lekko ubrudził mundur. To popsuło mu trochę humor, ale jego inteligencja od razu pozwoliła mu skojarzyć fakty.
— He, he, pewnie w Legnicy ćwiczą. Tajne działania to nawet w rozkazie nic nie było dzisiaj mówione — pomyślał i poszedł już uspokojony. — Wielka jest Armia Czerwona! Dobrze, że zostałem żołnierzem — pomyślał dalej i dzięki swej niebywałej inteligencji, tak chwalonej przez majora, nie analizował nawet faktu, że wspomniana Legnica to prawie drugi kraniec Polski…
Tymczasem piętnaście kilometrów dalej…
…Suchopole liczyło trzydzieści chałup lub, jak się mówiło, trzydzieści kominów i to w samej wsi, nie licząc chałup Walasa, Bangurów i Dumki, które to nie były zaliczane do wsi, tylko każdy traktował je jako indywidualne miejsca. Mniej więcej pośrodku wsi, a nawet więcej w kierunku mniej, ponieważ pod chałupą zaznaczoną przez administrację jako numer trzynaście stała chałupa, która również nie wskazywała na wielkie bogactwo jego właściciela. Wychodek i stodoła co prawda stały jeszcze, ale wiatr hulał przez rozlatujące się deski i ubytki w strzechach. W samym wychodku nie było nawet drzwi, a to z racji srogiej zimy z 1947 na 1948 rok. Brakowało drewna, a było jeszcze zimno i Józek Brytan, którego stan psychofizyczny często nie pozwalał na swobodne poruszanie się i wyjście po drewno do lasu, uznał, że drzwi wychodka można poświęcić na to, aby zrobiło się cieplej w chałupie, kiedy to nie było już żadnych innych płynów rozgrzewających. Potem, latem, można byłoby i te drzwi naprawić, ale zafascynowany słowami starego Krynki na temat budowy mostu uznał, że „po co miałby się narobiać, jak w wychodku bez drzwiczek mniejszy smród”? Chałupa, chociaż drewniana i kryta strzechą, to trzeba przyznać, że u Józka wygląda dużo lepiej niż u Bangurów.
Ciepły czerwcowy wieczór sprzyjał siedzeniu na ławce przed domem. Józek Brytan wraz z Kazkiem Martenką raczyli się zeszłorocznymi ziemniakami, które, jak to zawsze zwykł mówić Józek, „żeby nie zgniły, lepi zaminić na płyn”. W litrowej, metalowej bańce zostało już niewiele tego mętnego płynu. Józek nalał następną kolejkę do glinianych kubków i po raz kolejny wypili. Kazek otarł ręką swoją nieogoloną i brudną twarz i powiedział:
— Mocno! Kurwa, mocno, ale śmierdzi zgniłymi kartoflami jak z wychodka.
— Aa, tam czepiosz się. Przerzuciło mi trochę, ale przecie to się wypije.
— No wypije się, ale na Jana, nie zrobiłeś lepszy? Jak takim zajzajerym jakom babe upić? Nie bedzie chciała.
— Ano patrz, baby som delikatne.
— Powinienyś, na noc Janową, lepszą naszykować.
— Ano.
— Ni mosz lepszygo? — Kazek podgadywał Józka, widząc już rychły koniec picia i mając jednocześnie nadzieję, że ten ma w zanadrzu swej spiżarni coś lepszego.
Wypili ostatnią kolejkę i metalowa bańka pokazała dno. Kazek wyjął z kieszeni własnoręcznie zrobionego skręta z tytoniu, który był uprawiany na własne potrzeby praktycznie u każdego gospodarza. Wszyscy dookoła palili tylko takie.
— Zapolimy!
Józek wstał i wszedł do środka po ogień. Nie posiadał zapałek, tylko próbował odpalić smolny sosnowy patyczek od żaru znajdującego się w piecu. Niestety, to jest lato i ognia nikt tak nie pilnuje jak zimą, dlatego nie znalazł już żadnej iskierki. Wyszedł na zewnątrz i oznajmił klęskę.
— Ni ma ognia.
— Cholera! Trza by gdzie iść do somsiada.
— Szlag by trafił te wojne!
— Tu wojny nie było przecie.
— Ale most był i Chaim wszystkim handlowoł. Poszłoby sie i nawet za jakie jajko kurze kupiłby zapołki czy nafte, a tero leć po zapołki chuj wi gdzie. Za rzekom nie byłem od czterdziestygo siódmygo.
— No, Chaim mógłby być, przecie jedyn, jedyny na wsi był. Chytry, bo chytry, ale wygoda była z nim.
Kazek wstał z ławki i chociaż zrobił to niechętnie, to jednak poszedł w stronę sąsiedniej chałupy. Wrócił za cztery minuty z dymiącym się skrętem. Podał Józkowi, aby przyłożył i odpalił sobie swojego. Po czterech mocniejszych pociągnięciach już żarzyły się oba skręty. Usiedli wtedy na ławce i patrzyli się na niebo, leniwie rozmawiając.
— Na noc Janową, poważnie, taki zajzajer naszykowołeś?
— No, co zrobie, jak mi dwa razy przerzuciło. Nie wyleje przecie.
— No to może przyniesiesz jeszcze?
— Brakło już.
— Ee, jak sie przyłożysz, to znajdziesz.
— Nie znajde. Nafty trochę jest, ale lampy nie odpale, a w spiżarni cimnota jak w urzyndach.
— Cicho być, bo cie kto usłyszy i pójdziesz siedzić.
— A gdzie tu kto zza rzeki miołby słyszyć?
— Nie godej, nie godej. Szwagier mój, tyn co se Anke wzioł. Za rzekom w Górkach miszkajom…
— No, no, to co się z nim stało?
— A nic.
— No to, co mi tu dupe szwagrym zawracosz?
— Aa, no tak. No to szwagier siedzi przecie.
— Za co? W wojne przecie nigdzie nie walczył.
— Dobrze wisz, że walki tu u nos wcale nie było, a siedzić można. Popiły zeszłygo roku i flage w nocy po pijanymu zabroł i wsadził w kupke z sianym. Nikogo nie było. Noc, żodnych świadków. Tak było jak tero może, przed Janym zeszłygo roku. Jakby może jeszcze naszom polskom wzioł, a un głupi czerwunom. Kropli krwi nie przeloł a siedzi tak samo z nimi, jak bandyta jaki. To trza uważać, bo Stalin wszyndzie podobno podsłuchuje.