Rozumieć swoje emocje to móc się uśmiechać
Umieć tchnąć je w papier — to być wolnym
Słowa mają moc
Eteryczni posłańcy między sercem a szczęściem
Rodzicom, dzięki którym podziwiam ten świat
Dominice, która świat mój tworzy każdego dnia
Wszystkim tym, którzy choćby nieświadomie,
zawsze byli dla mnie wsparciem
Przyjaciołom
Przyjaciół zbierał jak kamienie,
Lapis lazuli, beryl, kwarcyt,
Byle na starość mieć wspomnienie,
Że póki młody — bawił, tańczył.
Mijały lata cichej skazy,
Kiedy brylantów milkły pieśni,
Lecz patrząc w jego słów obrazy,
Widziano inne zgoła treści.
Topazów żółć poczęła blaknąć,
Rubinów czerwień róż pożerał,
A gdy szmaragdów miało braknąć,
I diament w ciszy sam umierał.
Przyjaciół — śmiano się — miał wielu,
Szacunek budził w swych rozmowach,
Lecz jak się zdało, przyjacielu,
Istnieli tylko w jego słowach.
Spotkałem Ciebie
Spotkałem Ciebie w czas niedawny,
Myśliwych kmieć ze rdzawym łukiem,
W czas co choć bliski — to pradawny,
Jak plamy krwi na fałdach sukien.
Spotkałem Ciebie poszukując —
Co pomóc może w rytmie prozy,
Żelazną myślą, wciąż nie czując,
Nieświadom jak się świat ułoży.
Szukałem wszędzie choć tu byłaś,
(Myśl próżną zbroją mnie okryła),
Nie znając Bogów uwierzyłaś,
By się szczęśliwie baśń skończyła.
Ciosany kryształ Twoich oczu,
W milczeniu śledził moje kroki,
By nic na siłę, bym sam poczuł,
Jakie spisano nam wyroki.
Więc kiedy gwiazdom przyszło gasnąć,
I kosmos przestał liczyć sny,
Myśl pozostała — czas już zasnąć,
W kartach wyryto — Ja i Ty.
Szkwalnik
W myślach tnę przez sztormy i burzami władam,
Umyka mgieł w lęku kaskada,
W noc blask białych szkwałów nad tchu sens przedkładam,
Lecz ster z wolna z dłoni wypada.
Rąk drżenia komentarz martwym milknie echem,
Gdy burt zacisk z wolna się spaja,
Ja w oczach mam mgliste kopuły wyniesień,
Choć jakby ich kształt się oddalał.
Zarzucą mi zmysłów pogardę i pychę,
Mych wizji struktury wątpliwe,
Nim łzy ujście znajdą nad mar mych kielichem,
Niech coś proszę będzie prawdziwe.
Przybiwszy do portu tłum zacznie skandować,
I pytać czy bardzo się wstydzę,
Uśmiechem odpowiem — mi na nic się chować,
Bo ja tu nikogo nie widzę.
Zostań!
Wśród rozstań wciąż niemą lśnij doskonałością,
Nagością słów otul,
Nim zniknę bez ciebie,
W potrzebie, co życia się stała podstawą.
Weź dłonie, a spłonę,
A snów przyjdzie koniec,
I nim mi odbierzesz, marzeń drżącą rozkosz,
Wciąż błagam, nie odchodź!
Oddaję mój honor,
Niech skrzydła zapłoną,
Oddaję mą duszę, przy tobie nie muszę,
W niebiańskie ornaty odziawszy się czekać.
Twoje są rydwany,
Ja gwiazdy mam za nic,
Więc zanim twa duma każe ci zapomnieć,
Wciąż błagam, wróć do mnie!
Wiem, błagają słabi,
Jeśli musisz — zabij,
Może cię choć wtedy swą otulę duszą.
Rozumiem, nie muszę,
Nie zduszę potęgi która mną kieruje,
Nie chcę, nie potrafię, nie mogę, nie umiem,
Więc nim się zagubię w labiryncie wspomnień,
Błagam, nie zapomnij o mnie!
Kamieniom
Dziś będę szlachetny
Dziś dłonią azuryt obejmę złocisty,
Celestyn oplotę wspomnieniem,
I tonąc z rubinem w oceanie krwistym,
Malachit w karneol przemienię.
Gdy agat muszlowy me słowa usłyszy,
Do tańca zaproszę go z heliotropami,
Gagat gdy wyłoni się z bezkresnej ciszy,
I on i jadeit, tańczyć będą z nami.
Dioptazom odległym wyślę myśl tajemną,
Oliwin i turkus także ją pochwycą,
A kiedy lodowy kwarc stanie przede mną,
I perły wizytą zaszczycą.
Obsydian odsypie braci zoizytów,
Chalcedon nam zagra, zatańczy nam beryl,
Bursztynów orszaki, przybywszy z zenitów,
Upewnią się by nigdy, nikt nas nie rozdzielił.
A kiedy przed nocą wtulę się w twarz kwarcu,
I labradorytów usta ucałuję,
Zaśniemy z kalcytem, zwiastunem wybrańców,
I znów się prawdziwy poczuję.
Nie było miejsca
Nie było miejsca w Twoim sercu,
Gdy ten z przypadków najpodlejszy,
W nic nie znaczącym, zwykłym miejscu,
Dał podwaliny setkom wierszy.
Zmieniały barwy galaktyki,
I słońc rubiny nocą łkały,
Księżyce gasły w rytm muzyki,
Gdy ku nam drzewa opadały.
Mijała cicha śmierć latami,
I czasem byłem (choć nie chciałem),
W miejscu, gdzie niechcąc, między nami,
Kiedyś swe serce zakopałem.
Przez lata byłaś każdym świtem,
Obrazem zza zamkniętych powiek,
Każdego nieba tym zenitem,
W którym zatonął niegdyś człowiek.
A kiedy przyjdzie się pożegnać,
I duszę gwiezdnym okryć pyłem,
Z myśli najgorszych — przetrwa jedna,
Nigdy nie dowiesz się, że byłem.
Z podróży
Nad szpaler miast widmem roztaczam się w pysze,
I wiszę nad kłębów kadzidłem,
Tu charkot i zgrzyty, tam śpiew ptasi słyszę,
Gdy spotka się śmigło ze skrzydłem.
Wołają, że wariat gdy w brzasku się tarzam,
Obrażam mym obrazem świata,
Że w sposób — jak mówią — niejasny wyrażam,
Wernisaż urojeń wariata.
Przystanę na chwilę by nań spojrzeć z góry,
Wichury zaniosą mą radość,
Ku widzom ospałym w fortecach z tektury,
Nim w twarz któryś krzyknie — że ma dość!
Im bliżej się znajdę sufitu ich świata,
Tym szata ich sądów się zmienia,
Logiczny argument miast wizji furiata,
I smutek, gdzie kwitły marzenia.
Proszę nim odejdziesz
Proszę nim odejdziesz, wyjaśnij słowami,
Czego życie wyjaśnić nie chciało,
Co napędza człowieka by (czasem latami),
Wytartymi przez czas iść śladami.
Jak cudownym być musi niezbadaną iść drogą,