WYDANIE SKRÓCONE
© opracowania: nada 2020
Zdjęcie na okładce: Lobby card for the American drama film The Libertine, Triumph Films 1916
Niejednemu się zdaje, że ta oto droga jest prosta, lecz w istocie jest ona drogą do śmierci.
I
Zanosiło się na tak zwaną piękną noc. Ludzie w ogóle wracali do swych legowisk piechotą. Inni z owych legowisk także piechotą zanurzali się w jeszcze nie podeschnięte od błota ulice. Klapały bojkie lub rozlazłe stukania podeszew o bruk lub asfalt. Cierpliwie oddawała je echem ulica, po której snuły się widma, kształtem ludzi przypominające. Z daleka brzęczały tony fortepianów i połyskały przebijające się przez story światła prawie jaskrawe piętrowych pomieszkali. Tak — nad chodniki wzniesione okna te wydawały się jakby szeregiem olbrzymich latarni, zawieszonych w powietrzu. Niektóre były uchylone, na niektórych znaczył się rozpięty mistycznie krzyż ramy szybowej. Ten szereg krzyżów, z poza których łaskotała przestrzeń taneczna muzyka, dziwny był i w mózg wrastający. Przytulny znak, podobny milczącej postaci czarnego archanioła o rozsuniętych prosto, nieruchomych skrzydłach, przechodził w coś boleśnie wystawionego na bezcelowe urągowisko. Kohorta archaniołów strzegła gniazd rechocących wieprzaków, niewidzialnych, jednak znak życia silny i niezmożony o sobie dających. (…) Te krzyże, tak o nocnej porze wyrastające szeregiem i zawisłe nad ziemią, domagały się raczej wielkiej, bezkresnej równiny — wysrebrzonej świeżym rżyskiem o czerwonych, gasnących już, strzelistych resztkach ginącego w pomroce słońca. To powinno być poza nimi, ten cichy czar wieczoru nie zdławionego cielskiem murów, ziejących smrodem i zgnilizną spiętrzonych ciał ludzkich. To tylko purpura słońca i drżąca poświata tęczowa, półkolem zaznaczona i wchłaniana przez srebro równiny. I one, te krzyże rozpięte — wyniosłe, archanielskie, szeregiem wykwitłe, jak grzęda mistycznych irysów czarnych — modlitewne same i do modlitwy bez przymusu wyzywające. Lub jeszcze choćby z poza murów rozwalonych, opuszczonych cmentarzy, gdzie miejsca na nowe trumny nie ma, a noc jesienna miecie całuny złote szeleszczące z liści przydrożnych lip na zapadłe mogiły… (…)
Ku tym krzyżom bez skargi znoszących swe pohańbienie przestrzenne biegną świecące oczki Marysieńki, podskakującej drobnym, prawie dziecinnym krokiem obok Zdzicha, zaszytego dostatnio w swe zimowe jeszcze palto. Uczepiła mu się swoim zwyczajem u ramienia gestem w dobrym humorze będącej małpki. Z dumą stawia swe wązkie, nerwowe nogi, lśniące lakierem nowych bucików. Długi aksamitny płaszczyk czernią matową wchłania jej postać drobną i prawie nikłą. Tylko gdzieniegdzie zabłyszczą guziczki lub w świetle latarni przelotnie dół okrągłej bródki z linijką zawsze otwartych jakby do krzyku ust. Jest śmieszna i roześmiana. To odczuć można. Wraca z teatru, gdzie grano jakąś nudną sztukę. Mówiono dużo o miłości na scenie. Ona przez ten czas szczypała męża w udo, robiąc przytem minę poważną i zasłuchaną. On podskakiwał śmiesznie, lecz się nie gniewał. Był także w dobrym humorze. Na kolację mieli świeże cielęce sznycelki, pasztet, napiją się po kieliszku koniaku. Zamiast dorożki kupili sobie trochę ciastek i owoców. On niesie ciastka, ona owoce i wywija zwycięsko małą torebką. Bardzo jest przyjemnie i dobrze na świecie. Dochodząc do ulicy Ciężarowej, zwolniła kroku. Wsłuchiwała się w rechoczące tony fortepianów. Jakaś polka ekscentryczna wybijała się nad wszystko. Załaskotała ją. Zaczęła podskakiwać w takt. Zdzich jednak pociągnął ją.
— Chodź, Maryś! — wyrzekł niecierpliwie. Lecz ona zaczęła prosić:
— Chodźmy tamtędy! mój złoty!… — Żachnął się, prawie ze złością.
— Powiedziałem ci, że nigdy nie będziemy tamtędy chodzić.
— Tam… bal!
— Właśnie.
— Tańczą!
— Właśnie. — Jakaś dorożka nadjeżdżała. Ciężka była, cała pełna od mężczyzn. Stado ich było całe. Jeden przechylony spał, a ręka jego zwisała, dotykając prawie koła. Inni ściągali w głąb jakiegoś młokosa, który niepewnymi ruchami darł się na kozioł i wyczyniał jakieś konszachty z pełnym pogardy dorożkarzem. Minęli Zdzisia i Marysieńkę przypartych do ściany. Wjechali w aleję Krzyżów. Zaczęli krzyczeć coś niezrozumiale. Marysieńka wyrzekła:
— To pewnie jedzie młodzież na bal. — Zdziś wzruszył ramionami.
— Właśnie. — Pociągnął ją w boczną, ciemną, wązką uliczkę. Idąc — szczebiotała:
— Bo żeby się poznać z tern państwem, co tam mieszkają, to byłoby wesoło. Co dzień tańczą… Choć żeby bywać u jednych takich… Oni pewnie też kolejarze… Może znają tatusia… a może ty tam bywałeś — to moglibyśmy im wizytę złożyć. Co?… Jakieś dwie postacie szły naprzeciw nich. Kobiety. Ubrane wązko. Jedna miała kapelusz nagłowie, druga była z gołą głową.
— Jakieś panie!… — zapiszczała Marysieńka — patrz, Zdzich — jedna z gołą głową.
— Co ci do nich!…
— Nic — tylko że to nieprzyzwoicie. Nawet ładnie ubrane, zdaje się. Więc nie sługi. Czemu bez kapelusza? Co? O! rozstały się. Jedna rzeczywiście zatrzymała się pod latarnią, pochyliła się i zaczęła coś poprawiać pod suknią. Druga przemknęła środkiem ulicy, kierując się ku Ciężarowej. Szła brukiem, nie zważając na błoto. Zniknęła. Marysieńka obejrzała się za nią.
— To ta pani bez kapelusza. Patrz, jaką ma fajną bluzkę koronkową… co? Myślisz, że ja nie widzę, bo ciemno?! Ja mam dobry wzrok.
— Cicho! nie oglądaj się!
— Poszła już tamtędy, gdzie tańczą. Nie widziała…
— Chodź prędzej.
— Nie ciągnij! — E! jesteś mops! — Nagle umilkła, jak zahypnotyzowana. Kobieta pod latarnią uniosła wysoko spódnicę i manewrowała coś kolo pończochy ponad kolanem. Poprawiała podwiązkę. Biała koronka majtek błyskała. Marysieńka wpatrzyła się szeroko rozwartemi oczyma w tę aparycję. I nagle zachichotała, jak chichoczą dzieci wiejskie, uciekające z gościńca do chałupy.
— Zdzich! ta pani ma różę za podwiązką! — Szarpnął nią.
— Cicho! chodź!… — Piszczała rozbawiona.
— Jak mamę kocham! różową różę z liściami… — Lecz tamta z pod latarni już dosłyszała i wyprostowała się nagle.
— To co? to co? — warknęła. Niespodziewane to odezwanie się zbiło zupełnie z tropu Marysieńkę. Głos tamtej był jakiś dziwny, niesamowity. I potem cała twarz zna czona kreskami oczu, rozpłaszczonego nosa, wąskich ust, twarz niecodzienna, napiętnowana, jakby tylko z kości, pokrytych trochą skóry bardzo delikatnej i białej — wgniotła się w mózg roześmianej młódki brutalnie i niespodziewanie.
— To co? to co? — powtórzyła, równając się z idącą pośpiesznie parą. Marysieńka zaszyła się pod ramię męża nagle strwożona — jak ptak, na którego spadła bryła brudnego śniegu.
— Zdzich! czego ona? niech sobie idzie!… — wyszeptała. Rozzłościł się naprawdę.
— Widzisz, mówiłem ci… — Tamta wyczuła w nich trwogę. Jak pies złośliwy, który czepi się uciekających i zalęknionych, pokazała kły posztukowane złotemi plombami.
— Widzicie ją!… — syczała — nie podoba się jej róża na podwiązce. A co ci się podoba? — Marysieńka drgnęła, jakby pod uderzeniem rozpalonej szpicruty.
— Zdzich!… — wyjęczała.
— Małpa! — syczała tamta — złapała sobie draba i wlecze się z nim i taka dumna!… — Zdzich odwrócił się ku niej pełną twarzą.
— Proszę nas zostawić w spokoju! — krzyknął. Lecz ta — czysto zdjęta z Ropsa tragicznych wizji — parsknęła kocim śmiechem.
— Zdziszek!… serwus, kanalio… gdzie cię niesie? — Zacisnął usta. Czuł pytający wzrok Marysieńki. Poufałość błotnistej zjawy zamroczyła mu na chwilę przytomność. Nie rozróżniał jej twarzy. Nie znał jej. A może i znał. Kiedyś — bardzo dawno — w swych młokosowskich, wyuzdanych latach. Zdawała się nie mieć określonego wieku. Zdawała się być wieczną — ciągłą — nieustającą — niezwalczoną. I nagle ogarnęło go nieokreślone uczucie, gdy tak szedł z temi dwoma kobietami przy boku. Z młodziuchną żoną, uczepioną mu u ramienia, i z tą drugą, klapiącą o krawężnik chodnika amerykańskiemi, grubemi podeszwami bucików. Uczuł jakby zawrót głowy i mdłości, porywające go nerwowo.
— A powiedz tej małpie, z którą się wleczesz! — zasyczał znów grobowy głos z ciemnicy — żeby porządnych ludzi nie zaczepiała po ulicach, bo tak jej pyski spiorę… — Ścisnął w ręku laskę.
— Idź precz, bo zawołam policyanta — krzyknął.
— A!… patrzcie go! A wołałeś policjanta, kiedyś do mnie przychodził na Zakroczymską? Zapomniałeś? Na darmochę przychodziłeś! Byłeś goły, jak bizun… Ty morowa nacjo! policjantem będzie straszył. Ja cię nie zapomniałam! — Teraz już biegli prawie wszyscy troje. Ona wciąż obok nich, utykając teraz po kamieniach, bo asfaltowy chodnik urywał się nagle i przechodził w resztki jakiegoś wygryzionego bruku.
— Zapłać mi lepiej, coś winien od tylu lat, złodzieju!… — wycharczała zdyszana. Wyrwał ramię Marysieńce. Laska śmignęła i opadła ciężko na twarz i głowę prześladującej. I rozległ się straszny, nieludzki wrzask. Coś z hieny, obdzieranej żywcem ze skóry, coś z gwiżdżącej tragicznie syreny okrętowej, nawołującej o pomoc w piekielnym skowycie rozszalałej burzy. Właściwy ton ów mają jedynie tylko głosy dziewek, bitych po zaułkach ulicznych. Tajemnica tego dźwięku tkwi w ich zapadłych i zmęczonych piersiach. Wyją… skomlą… drą się, jakby życie darło się im w strzępy.
— Policja! po-li-cja!… stójkowy!… zabijają!… za-bi-ja-ją!… — Marysieńka zaczęła krzyczeć:
— Zdzich! nie bij!… — Jakaś solidarność kobieca podniosła się nagle w tej czerni i wobec śmigania tego kija po zmęczonej głowie, z której posypały się pióra kapelusza i przyprawione kudły.
— Nie bij!… — Dopadli do bramy, mając ją poza sobą. Wyła — widocznie silnie kijem ugodzona. Dzwonili rozpaczliwie — oboje uważając wydostanie się do wnętrza bramy, jakby jakieś ocalenie się przed czymś ohydnym. Stróż wyjątkowo szybko się zjawił. Czas już był. Tamta pozbierała się i pędziła ku nim, jak kłąb czarnego, rozwichrzonego błota. Zionęła przekleństwem i ohydą słów. Cała rozpusta długoletnia była w niej. Mściwość teraz brała górę. Rzec można nie za śmiech Marysieńki i kij dawnego kochanka, który studenckie noce przesypiał na jej łonie — lecz za to wszystko, co tam na dnie marło w niej na pozór, a przecież gniło tylko nienawiścią i przekleństwem. I był taki rozpęd szalony, taka moc potworna w tym pędzie, którym się ku nim cisnęła, że wpadli do bramy, jakby bezprzytomni — i równocześnie z ust ich wycharczało do stróża:
— Zamykaj! zamykaj!… — Już z tamtej strony biły o bramę oszalałe od furii pięście — rozlegał się tupot nóg, walących w histerycznym szale o bruk. I bełkot przeciągły słów gnijących — jakby szczek psa, wyrwanego z budy, który, wlokąc łańcuch, targa się nocną czernią wśród zapartych domostw. Stróż pokiwał głową.
— Jakaś z Ciężarowej. Wyjdę i zdzielę przez łeb… — Lecz Marysieńka uchwyciła rękę już gotową do bicia.
— Nie bić!… — zawołała, cała drżąca.
II
Gdy się wydostali na górę i wpadli do swego mieszkania, uczuli się nagle tak, jak ten, który tonął w błocie i nagle poczuł grunt pod stopami. Ciepło domowego gniazda, świeżość sprzętów, do których już zdążyli się przyzwyczaić, ich milczące powitanie bez cienia tej złośliwości, którą z czasem przybierają rzeczy nieme, w długiej wysłudze poniewierane — owinęła ich od razu pewną miękkością uspokajającą. Szczególniej odnosiło się to do mężczyzny, który wrażliwszy był obecnie na różnice życiowych odcieni. Zetknięcie się z dziewką, która dawniej dawała mu przytułek i miłość w bardzo niewybrednem otoczeniu i formie, kazało mu poniekąd odczuć dużą różnicę w tern, co było, a co jest obecnie. Zdejmując palto i wchodząc do oświetlonej jadalni, gdzie czyściuchno nakryty stół pod kloszem elektrycznym świecił się bielą obrusa, porcelany, migotał szkłem — winszował sobie, iż jest teraz tak bardzo daleki od włóczenia się nocą po bajzlach, szantanach, po to, aby zakończyć noc triumfalnie na przepojonym dymem tytoniowym łonie prostytutki. Pod tymi wrażeniami uśmiechnął się do sztychów, zawieszonych na ścianach, do ładnego dębowego kredensiku o mosiężnych okuciach, do sofy, obitej brązowym suknem. Nie żałował zaciągniętych na umeblowanie pieniędzy. Dziś bowiem więcej niż kiedykolwiek odczuł ciepełko, wiejące z zastawionych kątów. Siadł do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku. Potem przysunął sardynki i zajął się nimi, oczekując na pojawienie się żony i dalszy ciąg kolacji. W kuchni słychać było brzęk naczyń i krzątanie się służącej. I to było dopełnieniem programu domowego ogniska. Rozpalone płonęło równo i jasno, bez dymu i komplikacji. Przynajmniej na teraz. Zawołał prawie wesoło:
— Maryś! — Z sypialni odezwał się cichy, jakby płaczliwy głosik:
— Idę! — Weszła ubrana jeszcze, jak była w teatrze — w ładnej sukni skomplikowanej, złożonej z gipiury, gazy i jedwabiu. Była za strojna dla jej drobnej postaci. Niemniej dodawała jej jakby szyku. Kolor lewandy, komplikacja karminu z błękitem, przeważał dyskretny i podobny do barwy jej oczu. Te oczy były jakby zapłakane, jakby coś po nich się przesunęło — pomimo usiłowań, aby znikło. Usiadła jeszcze poanieńsku, grzecznie, na brzeżku krzesła i poddała pod blask lampy swą starannie uczesaną, trochę podłużną głowę. Włosy jej miały odcień właściwy szatynkom, które zbyt o te włosy dbają. Lśniły prawie sztucznie, bez rozkosznej puszystości, przypominającej rozwichrzone dziecięce fryzurki. Doskonale, równo zarośnięte, podnosiły się od karku linijką bez najmniejszego zarzutu. To uderzało przede wszystkim w jej głowie, to i pewna prawie starcza pedanteria w doskonałej czystości i dokładności stroju i całej postaci. Nalał jej kieliszek koniaku.
— Napij się! — zapraszał. Odczuła natychmiast, że on jest w doskonałym humorze, a przynajmniej usiłuje być w nim. Zapragnęła się doń dostroić. Uśmiechnęła się, pijąc koniak, lecz poczuła także, iż uśmiech ten wypada blado. Siedziała dalej martwa i niema. Chciała jeść. Nie mogła. Widelec jej z rąk leciał. Mimo woli ciągle zesuwała się na ulicę. Nie widziała przytulnych jasnych ścian, ani szkiców, które lubiła i do których przywykła już uśmiechać się, jedząc. Coś przed nią majaczyło ciemnego o liniach przeginającej się kobiety, jakiś kapelusz spadał, wirował, toczył się po bruku. I potem wrzask się rozlegał z oddali i znów coś się o nią ocierało ślizskiego i to coś bez wyrazu zasiadało przy stole na jasnem dębowem krzesełku. Sama mimowoli marszczyła brew — usta jej wykrzywiały się. To coś, co za niemi weszło ze śmietnika ulicy, miało w sobie promieniowanie jakichś brudnych, zastałych przeżyć. Kurczyła swe wymyte czyściuchno ręce. I doznała nagle dziwnego wrażenia. Gdy Zdzich podał jej czarkę z masłem, ręce jego wydały się jej, jakby pokryte szarą pleśnią. Była to sekunda niewyraźna. Znikła przecież. Ale była. On wyciągnął się na krześle, rad z kolacji, która ciągnęła się już teraz normalnym trybem.
— Wszędzie dobrze, w domu najlepiej! — mruknął szablonowo. — Co, Maryś? — Nie odpowiedziała nic. Mimowoli nadsłuchiwała.
— Czy nic nie słyszysz? — zapytała wreszcie.
— Jak to?
— Z ulicy! Zdaje się, ktoś krzyczy. — Porwał go gniew. Wznowił się poprzedni nastrój, zebrany w zgniliźnie trotuaru. Zanudziło go. Odsunął talerz.
— Co z tobą? Kto ma krzyczeć? — Cichutko wyszeptała:
— Ona! — Udawał, że zapomniał, że nie rozumie.
— Jaka znów?
— Ta… coś ją uderzył.
— Ach!… Także masz o kim myśleć… lepiej jedz… — Lecz ona odsunęła się nagle od stołu.
— Ona ci mówiła… ty… — wyrzekła powoli, wbijając oczy w obrus. Wzruszył ramionami.
— Zdawało ci się!
— Nie! nie! I nazwała cię po imieniu. Ona cię zna… — Zniecierpliwiony, tym bardziej, że przyniesiono kompot, który lubił specjalnie — odrzucił:
— No więc mnie zna.
— Ciebie? — Oczy jej otwarły się szeroko. Patrzyła na niego długą chwilę, jakby starając się pojąć rzecz nadnaturalną. Wreszcie wyszeptała:
— Skąd? — Nadspodziewanie, te jej szeroko rozwarte oczy, ta indagacja rozbawiła go.
— Skąd? nie pamiętam! Z ulicy, czy z knajpy… czy ja już wiem!
— Ona mówiła, że przychodziłeś do niej na Zakroczymską ulicę.
— Nie pamiętam. Jeżeli tak, to było bardzo dawno. Z osiem, dziesięć lat temu. Może i dawniej. Byłem jeszcze smarkaczem… — Pożarł kompot, pił spiesznie herbatę. Ona nie jadła nic wcale. Skurczyła się. Patrzyła z pod brwi ściągniętych. Wreszcie po długiej chwili wykrztusiła powoli:
— Po coś ty do niej chodził? — Zaczął się śmiać bardzo serdecznie i szczerze.
— Po co? po co?
— Tak? po co? — Nieznany jakby błysk mignął w jej oczach. Poczuła się sama nagle silna, jakby w stal zakuta. Wyprostowała się i odsunęła. On porwał się z krzesła i wesoło pochwycił ją w pół.
— Po to, po co my oboje pójdziemy teraz do naszego pokoju!… — Podniósł ją z krzesła, nie czując jak mu się pręży w ręku nagle i boleśnie. Chciał ją ugryźć swoim zwyczajem w kark, lecz wygięła się przed jego ustami jakby przed dotknięciem czegoś nieczystego.
— Zostaw mnie! — zawołała. Nie wyczuwał nic. Był już w sypialni i tam urządzał swoje małe nocne gospodarstwo. Ona stała ciągle na progu i patrzyła na niego tępo. To coś, co wyczuwała obok nich przy stole, wtargnęło i tu do sypialni. Wydało się jej, że na posadzce jest pełno błota a meble przysypane pyłem.
— Rozbieraj się, Maryś!… — Zaczęła powoli ściągać z siebie suknię. Przechodząc koło okna, mimowoli przystanęła w nadsłuchujący sposób. Zwykle rozbierała się bardzo szybko — załatwiała swą nocną toaletę za parawanikami, tworzącymi rodzaj ubieralni, i już była obok niego pod kołdrą ruchem zwinnego małego kota.
— Oto jest mopsa żona! — anonsowała skrzeczącym głosikiem. Dziś tego wszystkiego nie było. On leżał już w swojem łóżku śmieszny trochę na błękicie delikatnym, przebijającym przez batyst poszewek. Palił papierosa z wielkim smakiem. Na kołdrze leżały dwa wieczorne dzienniki. Nie miał ochoty zabierać się do nich. Pogrążał się w miłym na stroju, oczekując na ciepło ciała Maryśki, które za chwilę powinno było znaleźć się tuż przy nim. Lecz dziś żona mopsa — spóźniała się jakoś. Obejrzał się po sypialni. Stała przy oknie. Stora była wszakże zapuszczona. Marysieńka miała już na sobie długą, ciekawą koszulę z białego batystu, przystrojoną żółtymi koronkami. Delikatna wstążeczka związywała tę koszulę białym dziewczęcym motylkiem. Miała Marysieńka w tej chwili pozór białej komuniantki, zasłuchanej w niepewny ton organów. Nie widział jej twarzy. Przylgnęła nią do szyby. Stała — nieruchoma.
— Co tam widzisz? na co czekasz? chodź!… — Oderwała się powoli i szła wąską ścieżeczką, zostawioną pomiędzy łóżkami. Wyczuł w niej (nawet on) obcość jakąś, chęć izolowania się. Podnieciła go ta świadomość. Wyciągnął rękę. Pochwycił batyst.
— Chodźże! — Nie wsunęła się pod kołdrę. Usiadła na brzegu łóżka. Błękit abażurka lampki elektrycznej oświetlił ją mistycznie. Przyniosła z sobą jakby pewną powagę chwili.
— Powiedz mi!… — zaczęła — powiedz! to ty… ją kochałeś?… — Teraz on otworzył szeroko oczy.
— Kogo?
— Tę, tę… — Wskazała ręką w stronę okna, jakby nie mogła już przecisnąć przez gardło bliższego określenia tamtej kobiety. Zaczął śmiać się znowu.
— Ach! ty głuptasku! — Ręka jego błądziła po batystach. Usunęła ją.
— Kochałeś ją? — powtórzyła twardo.
— Jak ty się możesz pytać o coś podobnego.
— Mogę! mogę!… Powiedziałeś, że po to do niej chodziłeś, po co… — Nie dokończyła. Oblały ją płomienie. Usunęła się z brzegu łóżka. On aż podniósł się na pościeli.
— A to piła!… — wyrzekł, sięgając po papierosa.
— Odpowiedz!…
— Czyś ty oszalała? Przecież się takich kobiet nie kocha.
— Jak to? Jeśli to samo z nią… robiłeś, co ze mną? — Rozłożył ręce bezsilnie zdumiony.
— A cóż ty chciałaś? żebym czekał na ciebie?… Przecież musiałem gdzieś pójść.
— Dlaczego… musiałeś? — Nie znalazł odpowiedzi na razie, którą mógłby skoncentrować w jędrnym, dosadnym określeniu. Schował się jakby za skrzydła parawanu.
— Byłem młody…
— A!… — Lecz na jej twarzy chmura wzrastała. To ją nie przekonywało. Namyślała się. Coś kombinowała. Wreszcie uparcie wróciła do swego.
— No to musiałeś się w niej kochać!
— Niby dlaczego?…
— Bo właśnie młodzi się kochają. I gdybyś tak przez miłość poszedł do niej… — Żachnął się pół zniecierpliwiony, pół roześmiany.
— Gadasz o rzeczach, o których nie masz pojęcia. Bierze się w kieszeń trochę pieniędzy i idzie się załatwić ową miłość. Nic więcej!
— Tak — po prostu?
— Najprościej.
— Nic więcej?
— Najzupełniej.
— I wszyscy tak?
— Wszyscy.
— Jezus Maria!… — To już cichutko wyszło z jej ust prawie niedosłyszalne. Tylko ona odczuła ten rozpaczny okrzyk i coś przewinęło się przez nią, jakby żywe, szarpiące ją stworzenie. Zrozumiała, że głośno nie może zademonstrować swej grozy, bo byłaby niezrozumiana. To, co się w niej działo w tej chwili, było zupełnie obce dla tego mężczyzny. On przebył to lodowe pole, na którym włóczyły się kłęby czarnej, cuchnącej mgły. Ona znajdowała się dopiero u beznadziejnej furty i biły w nią orkany zamarzłych i duszę przenikających pędów. Czuła, iż cofnąć się nie czas. Zrozumieć musi wszystko i napoić się cała trucizną strasznych, nieprzewidzianych tajemnic. Ciało jej marzło i prężyło się, zatracając swą giętkość i podatność dziecięcą. Wpiła paznokcie w atłas kołdry. I tak martwiała. On patrzył w sufit poprzez delikatne chmurki papierosowego dymu.
— Teraz sobie coś nie coś przypominam, skąd ona. Zdaje mi się, że była wtedy w jakiejś mleczarni.
— Co tam robiła?
— Usługiwała. Potem spotkałem ją na ulicy. Już się włóczyła… A potem widocznie spadła na to, co dziś… Tak! tak! zdaje się, że to będzie ona. Choć dobrze nie pamiętam. — Zęby mu w śmiechu błyszczały.
— Tyle ich było. — Zapadło milczenie. On grzebał we wspomnieniach, ona z tych wspomnień budowała teraźniejszość.
— A! dlaczego… ona… ci mówiła ty?… — zapytała wreszcie. Głos jej brzmiał dziwnym, zmienionym dźwiękiem.
— Jakże chcesz żeby mówiła inaczej po tyrn, co było pomiędzy nami.
— A ty?
— Co?
— Mówiłeś jej także… ty.
— Jakże miałem mówić — łaskawa pani, czy droga pani!
— I… i… całowałeś ją?
— Czy ja wiem.
— W usta? — Nie odpowiedział nic. Czuł jej oczy spod długich rzęs wbite w siebie niespokojnie.
— W usta… — powtórzyła — jak mnie? — Zrozumiał wreszcie, że chwila jest trochę ważniejsza, niż przypuszczał. Zaprzeczył.
— Co ci do głowy przychodzi? Takich kobiet nie całuje się w usta. Traktuje się je jako mus, jako konieczność. Pogardza się nimi. Jak możesz nawet porównywać siebie do niej. Ty głuptasie!… — Wyciągnął rękę, aby ją przyciągnąć do siebie. Lecz spotkał się z pewnym oporem. Pierwszy raz podatne zazwyczaj i chętne do pieszczoty ciało Marysieńki zesztywniało w jakiejś niechęci. Zmarszczył brwi.
— No… Maryś… co to? fe! a! fe!… — Ta nagana, wypowiedziana tonem kogoś, kto dojrzał nagle rzecz brzydką i zdrożną tam, gdzie była sama jasność i czystość bezwzględna, wywołała w niej wręcz przeciwny wynik. Zachmurzyła się, zacięła jeszcze więcej.
— I… często do niej chodziłeś?
— Daj mi spokój! — Zgasił papierosa — wcisnął głowę w poduszki.
— Odpowiedz!
— I tak za dużo mówiłem. Daj mi spać! — Nie odpowiedziała nic. Siedziała wciąż nieruchoma. Wreszcie powolnie, jakby mówiąc do siebie, wyrzekła:
— A jednak ją uderzyłeś … — Czuć było, że w tym mózgu kobiecym odbył się wartko cały proces. Nocne schadzki, wspólnie odczuwana rozkosz pieszczoty, których treść doskonale już pojmować zaczęła — mistyczny wdzięk oddawania się i odbierania ofiary wspólnych uniesień — wszystko to będące niezbitym i niezłamanym faktem, rzeczywistością stwierdzonym. I nagle ten kij wzniesiony, walący prosto w twarz, a potem osuwający się na pierś. Przegięte ciało pod wpływem bólu, skowyt hieny — i to pozostawienie jej samej w cuchnącej wilgoci ulicznej, podczas gdy oni odgradzali się tchórzliwie od jej mściwości deskami bramy. I nie wiedziała, co w niej jest w tej chwili. Nienawiść do tej dziewki, tej poprzedniczki, która z tajemniczych oparów błotnych wychylała się nagle z wyciągniętymi pazurami i zuchwałą mordą, zbrojną w niezaprzeczone istnienie minionych chwil! Czy może jakby współczucie za tę zapłatę, jaka tę dziewkę spotkała w formie kija… Sama nie wiedziała. Dość, że miała w sobie pełno nienawiści, żalu, buntu. Spożytkować ją umiała. Obrócić w jakąś stronę. I przeraziła się. Zrozumiała — że, jeśli nienawiści tej, która porwała się tak nagle z jej głębin i ogarnęła ją całą, nie zużytkuje, odwracając ją w stronę dziewki — lawina cała dławiącego ją zła spadnie ku niemu i połamie jej życie na strzępy. Znienawidzi go i oderwie się na zawsze. Spadnie na nią katastrofa, pogrążająca ją w bezdeń życia bez uśmiechu. Nienawiści nie zdoła wyplenić z duszy. Przemierzyła jej ogrom i zrozumiała tę potęgę. Za mało miała sił, aby się z nią zrównać. Zbudziła się w niej w ten tragiczny wieczór, zbudziła się przedwcześnie, bo przecież z przebiegiem życia w każdym nienawiść wystąpić musi jako jedna z dominujących cech charakteru. Lecz u niej przyszło to w zaraniu i wypadkowo. Pogodzić się z tern musiała. Gorycz przelewała się po prostu brzegami jej moralnej istoty… Nienawidzić już musi. Z jakimś trwożliwym, szalonym gestem porwała się nagle z miejsca. Jak wąż skręcony i wyprężony wsunęła się do łóżka i przywarła do ciała męża. Rozpaczliwie chwyciła go wpół i wtuliła się weń cała. On, wpółsenny, przyjął łaskawie to, co sądził wybuchem temperamentu. Pogładził ją po głowie.
— Ech! ty mała wariatko!… — I wziął ją w swoje ramiona.
III
Stało się to w niespełna trzy tygodnie po ich ślubie. Jeszcze w sypialni i saloniku więdły z brzydkim, grobowym zapachem resztki bukietów, z którymi włożono Tońkę do wagonu — a pasztet z uczty weselnej, skrzętnie przez starszą panią zapakowany do pudła, nie został całkowicie spożyty. Marysieńka miała jeszcze zalęknione oczy i usta rozwarte, jak małe dziecko, gdy się zanadto czegoś przelęknie. A Zdzich kroczył jakoś tryumfująco, trochę parobkowato, i miał w kącikach ust pewien niesmak. Bo natura w nim była prosta, rzec można nawet prostacka i komplikacye nocy poślubnych — owe rozkosze, oparte na subtelności delikatnego zdobywania — wydawały mu się raczej dwuznaczne. Nie rad sprawiał ból i przestrach, a tu wypadło właśnie owo zadawanie tortury musową koniecznością pod grozą skompromitowania swej dziarskości męskiej. Przy tym był egoistą i miał jakoby żal do zepsucia mu spodziewanej i oczekiwanej satysfakcji seryą grymasów dziewczęcych, które brał jedynie i tylko za grymasy. Wyczuł w nich podkład nieświadomości i ta nie zachwyciła go. Oczekiwał uświadomienia, gdyż niezmącony spokój, z jakim przyjmowano w czasie narzeczeństwa jego ryzykowne dwuznaczniki, wprowadziły go na błędną drogę. Sądził Marysieńkę dużo wiedzącą i winszował sobie tej wiedzy. Lękał się niewiniątek i naiwność robiła na nim wrażenie niemodnej teatralności. Tymczasem zaraz w pierwszej chwili ślubnego sam na sam odczuł, iż potyka się o prowincjonalną, zakamieniałą nieświadomość. Poprzedni spokój w przyjmowaniu tak zwanych masnych dowcipów opierał się właśnie na niezrozumieniu. Przestrach go ogarnął i wzmógł jego zmieszanie. Pragnął jak najszybciej być poza Rubikonem. Stał się prawie brutalnym i niezręcznym. Trochę kose oczy Marysieńki — jej twarzyczka krągła z komiczną podkówką drżących świeżych ust — gładziuchne, grzeczne włoski — ta całość na łóżku małżeńskiem, świeżuchno zasłanym, ozdobionym ładną a nawet wytworną pościelą — peszyła go. Psia krew! myślał, psia krew, pragnąc aby ta panienka dała znak życia bardziej intensywny w połączeniu z jakąś brawurową, z teorii czerpaną zmysłowością. Natomiast, ciche podchlipywanie, szloch ofiary, zdumienie jagnięcia, wprowadzonego do szlachtuza… Czuł, iż trzeba powiedzieć jakieś dobre słowo, coś murowanego, coś, co zostanie. Nie znalazł nic. Pogładził ją po głowie i zamruczał:
— No… no… — Mimo woli przypomniał sobie ciekawy moment swego życia, gdy on znalazł się w sytuacji, w której obecnie znajdowała się Maryś. Miał lat czternaście, a jego rolę spełniała jego stryjeczna ciotka, niebacznie z powodu jakiejś uroczystości ulokowana przez zbyt wierzącą matkę w jednym z nim pokoju. Ten sam wzrok zalękniony, kto wie — może te usta w podkówkę miał on właśnie. I ten gest protekcjonalny. To poklepanie po głowie i owo uspokajające no! no!… wymówiła ciocia, która później zapaliła papierosa i patrzyła na niego z drwiącym, ironicznym uśmiechem. Pamiętał, że znienawidził i ciotkę i akt miłosnego złączenia. Nienawidził długo, ale powoli się przyzwyczaił. A nawet polubił.
— Phi… i Marysieńka przyzwyczai się a nawet… polubi. — Uśmiechnął się. Sięgnął machinalnie po papierosa. Zapalił go. Pozostało mu to ze wspomnienia po cioci. Zawsze potem musiał wypalić papierosa. U jego boku podchlipywanie dziecka ustało.
— Zasnęła, dzięki Bogu — pomyślał — ale to psia krew awantura! Dobrze, iż to tylko raz jeden w życiu. Mam tego wyżej uszu! Swoją drogą mogli jej byli choć o tym powiedzieć i oszczędzić mi tej przykrości. — Utonął zaraz w kombinacjach materialnych. To było stokroć ważniejsze. Ożenił się bardzo poczciwie bez posagu. Przyrzekano mu tam coś, nawet i teraz przyrzekają, ale on na to nie liczy. Gwiżdże na to. Mogli nawet wyprawy nie dawać. Ale dali. I tak byłby dziewczynę wziął. Dlaczego? Sam nie wie. Kochać się? Gadanie austriackie. Podczas wakacyjnego czasu, gdy bawił u siostry zamężnej za notariuszem w jakimś mieścidle — poznał Marysieńkę. Przedstawiła mu się nieźle w różowych kretonikach, przez które przebijały jej dziewczęce piersi bardzo rozwinięte. Te piersi pociągały go dziwnie. Nisko były osadzone i kształt miały niesamowity. Coś podobnego widział w menażerii u Syngalezek. Później przyzwyczaił się do ich widoku. Przestał się nimi interesować specjalnie. Natomiast coś pomiędzy niemi obojgiem zadzierzgnęło się, jakby sympatia. Lato było cudne, czyste, pachnące. Staw duży — woda przejrzysta i łódka dawała im schronienie przytulne, jeszcze jedna gąskowata figurka w błękitnych kretonach dla przyzwoitości — piastująca któregoś Żeromskiego pod mokrą pachą. Tak we troje kołysali się po wodzie dniami całymi — bo nawet kawiarni w mieścidle owem nie było.
Zdzich nie wiedział, gdzie umieścić swą męskość. Umieszczał ją więc wyjątkowo przyzwoicie tych wakacji obok różowych kretonów córki stacyjnego naczelnika. Aż się dziwił sam sobie, gdy wieczorem wracał do domu siostry bardzo grzeczny i prawie cnotliwy. O małżeństwie nie myślał, złota wolność kawiarniana była mu drogą. Natomiast myślano za niego. Ani się nie obejrzał, gdy go zaręczono. Różowe kretony i biust Syngalezki oddawano mu wspaniałomyślnie na własność. Przeraził się, potem wzruszył ramionami.
— No to się ożenię! — pomyślał — wielka awantura! — Gdy wrócił zaręczony do miasta na swoje stanowisko adjunkta kolejowego, nie zmienił systemu życia. Spacerował dalej po knajpach i lokalach — za pan brat z kelnerami i dziewkami, zalegającemi spelunki. Nie chciał czynić sobie przykrości, odmawiając sobie raz przyjętych i utorowanych dróżek. Kochał siebie bardzo i czułby ogromną urazę do swego charakteru, gdyby go w czymkolwiek zgwałcił.
— Dość będzie, gdy się ożenię! — pomyślał ze spokojem.
— Zresztą wtedy będzie mi łatwiej… będę miał żonę… — Wziął bowiem za zasadę, że jak obiad i kolacja, tak samo musiała być kobiecość w jego systemie dziennym.
— Dla zdrowia! — Marysieńka miała mu zastąpić rolę, dotychczas spełnianą przez tysiąc i jedno — bezimiennych ciał.
— Dla zdrowia! — Zagasł papieros, lampka błękitniała w kąciku sypialni. Niesmak nie opuszczał ust Zdzicha. Zerknął ukosem na nieruchomo leżącą żonę ze spłaszczonym noskiem o powierzchnię zbyt świeżego jaśka.
— Hm! wyrobi się… — pocieszył się — jakoś tam będzie! — A potem jego dobre serce wzięło górę. Żal mu się zrobiło tego czegoś, prawie zmaltretowanego i tak bezgranicznie głupiego.
— Biedaczka! — pomyślał — ale czego wyprawiała takie awantury. Nie wiedziała… ślicznie! Ale… gdzie się to takie coś uchowało!… I rad był poniekąd, że jest to takie głupie. To uświadomienie panien nie zachwycało go.
— Przynajmniej mam żonę, która nie jest jak ciastko w cukierni — roześmiał się w duchu, tanio i trywialnie używając koncept. Delikatny kaszelek powstrzymał go od zapalenia nowego papierosa. Przypomniał sobie, iż w domu rodziców Marysieńki, z powodu słabego zdrowia matki, nikt prawie nie palił papierosów.
— A! do diabła! — warknął w myśli — i do papierosów muszę ją przyzwyczaić. Leżał teraz nieruchomo, usiłując zasnąć. Zaczęły mu się przed oczyma majaczyć całe serie przeżyć. I same erotyczne zjawy wypływały z tej przebytej w danej chwili sytuacji. Jakieś zarzucone niedbale i umiejętnie ręce, jakieś usta przepojone koniakiem i tytoniem — coś, do czego właściwie przywykł i co było podstawą jego uspokojenia. Właściwie — pomyślał w konkluzji — powinny by istnieć poprostu jakieś szkoły, gdzieby niewiniątka narzeczeńskie wyuczali obowiązującego je zachowania się. Skąd ja przychodzę do mordowania się nad podobną edukacją? Nie jestem zdeprawowany i to mnie nie podnieca. Usiłował zasnąć, lecz nie mógł. I spać nawet nie mogę! Coś tam pod jego bokiem jakby znów łkać zaczęło. Lecz on udał, że nie słyszy. I tak oboje trwali!
IV
W ten sposób zakreśliło się koło ich życia. Drobne to było, małe i ciasne. Dwie żadne, blade egzystencye podały sobie ręce, przywarły do siebie i postanowiły trwać razem. Mogły dla siebie właściwie doskonale nie istnieć — lecz dla całości musiały być i iść w głąb niepewnych zdarzeń. Ta całość hydrą o stalowych szponach zaciążyła nad nimi. Nie rozumieli jej znaczenia tak, jak nie pojmowali swego znaczenia i konieczności poruszania się w zacieśnionym kręgu. Lecz tam, od zewnątrz, już zaczynały bić o ich palisadę lśniącą i nowiutką jakieś powiewy zgnilizn, nagromadzonych od chwili sformowania się udoskonaleń społecznych. Rzec by można cmentarzyska o zapadłych w ziemię niezliczonych kondygnacjach. Tam, z tych katakumb, poznaczonych tylko legendą szkieletów, wstawały teraz i wydobywały się po wiekach opary ich czynów i postanowień. Były to widma, połączone z sobą ściśle — bez postaci i widomych zarysów. Zgniliznę wymieniły wzajemną i wnikły w siebie, jak dwie głodne hieny, które, nażarłszy się trupów na pobojowisku, w noc gwiazdami rozświetloną złączyły się w uścisku miłosnym. Widma te rozsnuły się dookoła ślizką, cuchnącą, dławiącą atmosferą — uznaną za jedynie możliwą i doskonałą. (…)
Marysieńka i Zdzich były to raczej kruki, ścielące gniazdo w szkielecie, niż hieny już zuchwale wyjące z rozkoszy pod gwiazdami ciężko przeświecającemi wśród przegniłych oparów. Nie znajdowali innego schroniska nad takie doskonale już utworzone i wymoszczone miejsce wśród trupów i szkieletów. Dokoła nich całe krocie takich par zabierało w posiadanie podobne trupie legowiska. Dlaczego oni mieli się różnić? Wszak były w nich czarujące zadatki na ludzi dobrych — a takie z góry nakreślone indywidua musiały ledz w gnieździe, przez wiekowy usus wygniecionem i na nich oczekującem. Nie śmieli wyrosnąć ponad miarę wytyczoną kręgami żeber szkieletu. Czuli, iż gdyby się to stało, nie byłoby miejsca dla nich w gnieździe i należałoby je opuścić natychmiast. Pozostać mogli tylko pod warunkiem, że zatrzymają literalnie tę samą formę, pod jaką wygniatały puch gniazda ich poprzednicy. Wyłamanie się z tej formy (przez wielkie F) groziło pozostaniem bezdomnym, w przestrzeń rzuconym, zakrakanym ptactwem. Tego żadne z nich (a zwłaszcza Zdzich) nie chciało. Lecz — oto — od owego wieczoru Marysieńka w coś wsłuchiwać się zaczęła. Od zewnątrz waliły ku niej kłęby tumanów gnilnych. Zatrzymywały się jeszcze przed bramą w postaci czarnych, pogiętych w spazmach kobiecych postaci. Do tej chwili Marysieńka wyobrażała sobie, że poza kółkiem domowych egzystencji będzie dla niej na przyszłość pewna, jasna, czysta równina. Czasem śniła, że na tej równi przecież coś dziać się będzie, lecz wiew od niej przyjdzie spokojny, co najwyżej podminowany drobną troską codziennych przeżyć. Tymczasem, nagle poza palisadą zjawiła się jakaś stwora, jakaś grymasem wionąca chimera o twarzy tajemniczej, o wstrząsających konwulsyjnych gestach. I ta stwora wydała wrzask straszny, nieokreślony — nie mający, zda się, nic wspólnego z ludzką krtanią — raczej zdławionego szakala będący znakiem istnienia. Z rozwartej we wrzasku tym gardzieli wyleciał cały kłąb smrodliwego tchnienia i walnął taranem w cichą palisadę, okalającą świeżo oczyszczone gniazdo wśród żeber starego szkieletu. Poza tą palisadą zadrżała Marysieńka i przejął ją lęk, że zrozumie! Że będzie musiała zrozumieć. I zamiast uciekać, chronić się w głąb gniazda — zaczęła snuć się wzdłuż palisady, z paznokciami wpitemi w drżące ciało. Wyczuwała obecność tej drugiej, co więcej, wywoływała ją. Wiedziała już, że nie była ona jedna… że tam był… legion. Wszakże mąż sam powiedział: tyle ich było! Tyle, że nawet ich sobie przypomnieć nie mógł. Jak formy szklanki, z której pije się w cukierni podany napój. Dla niego to było proste. Dla niej przecież to było dziwne, zagadkowe, niepojęte. Chciała to zrozumieć, że można konać z rozkoszy na piersi czyjejś i nie zdawać sobie później sprawy, czyje serce w tej piersi biło. I choćby odrzucić ten sentyment, to choćby zatroszczyć się, czy ta istota, oddająca swe ciało na usługi, jest wolna od trosk powszednich i jaki był łańcuch trosk, który wlecze się za nią, jako wlec się musi za każdym żyjącym tworem. Marysieńka nagle, w niespodziewany sposób stanęła przed olbrzymim, najpotworniejszym może wynikiem wiekowych układów społecznych — i nagle mały jej mózg nie był w stanie odczuć i zrozumieć przyczyn, dla których działo się to wszystko. Pierwszym odruchem, jaki się w niej zbudził, była pewna zazdrość samicy — zazdrość retrospektywna — najcięższa może do zniesienia dla kobiety. Przynajmniej tak sobie na razie tłumaczyła swój stan moralny, w jaki popadła. Czuła, że jest tam jeszcze coś więcej, lecz wiedzieć nie chciała, zastanawiać się nie miała siły. Powtarzała sobie tylko:
— Z takim czymś, z takim czymś. — Zapragnęła wiedzieć więcej. Chciała szczegółów, chciała wżyć się drobiazgowo w rdzeń tej sprawy. Z przebiegłością Indianina wślizgiwać się zaczęła w zaufanie Zdzicha i sama winszowała sobie spokoju, z jakim go zapytywała, leżąc przylepiona i zaszyta mu pod pachę w bieli wyprawnej pościeli.
— A powiedz… często u niej bywałeś?… — Odpowiadał z początku niechętnie. Zbywał ją półsłówkami. Zamykał jej usta pocałunkami, w których zaczynał widocznie smakować. Lecz gdy się nasycił, łatwiejszy był i podatniejszy do szczerości. W lot zrozumiała to i przyswoiła odpowiednio. Szybko załatwiała erotyczne uniesienia, aby powrócić do swej drążącej ją kwestii. I zaczynały się teraz rozmowy dziwne a tak zwykłe pomiędzy żyjącymi wspólnie mężczyzną i kobietą. Oto — z jej strony sprowokowane występowały na jaw i niejako zmartwychwstawały widma — ubiegłego zmysłowego życia mężczyzny. Jak mały jamnik zażarty w swej pracy, tak wkopywała się kobieta w otwartą czeluść przeszłości, z której buchały przegnilne opary. Rozdrapywała ściany nory, dobierała się do wnętrza, ociekając sama krwią serdeczną.
— Powiedz! często chodziłeś do niej?
— Do której?…
— Ach! czy ja wiem. No… do takiej…
— Rozmaicie. Czasem, z początku, co dzień…
— Dlaczego mówisz — z początku? — Zaczął śmiać się wesoło.
— No bo jak zawsze. Z początku inaczej, a potem wszystko się kończy. — Odsuwała się od niego. W oczach jej tlił jakiś dziwny ogień.
— To… i pomiędzy nami wszystko się skończy? — Przybierał minę poważną — uczciwą — zarejestrowanego już w społeczeństwie.
— Co my tu mamy do czynienia. My jesteśmy małżeństwem. Pomiędzy nami nic się skończyć nie może. — Uparcie jednak wracała do swego.
— No to przecież — już coś zawiązywało się pomiędzy wami, skoro do niej wracałeś!
— Phi!… to żaden dowód.
— Przecież musiało cię coś do niej ciągnąć, skoro znów przyszedłeś. — Zastanowił się chwilę. Nigdy nie pomyślał nad tą kwestią. Była mu obojętna.
— Może! — wycedził przez zęby. Ona porwała się nagle i siadła na posłaniu. Cienka koszulka batystowa z przerwanym w zniecierpliwieniu ramiączkiem zsuwała się nisko. Pasma włosów roztarganych mieszały się ze wstążeczkami, zdobiącemi koronki. Miała w tej chwili pozór maluchnej Madonny, którą pobożne ręce zaczynają przystrajać na doroczną procesję.
— Co ci się w takiej mogło podobać? — syknęła, a w syku tym znać było uniesienie gniewne. Zaczął śmiać się impertynencko.
— Pocieszna jesteś. Przecież to są kobiety…
— Kobiety? — Zapłonęła cała. Wydęła wargi.
— To nie są kobiety…
— Ręczę ci, że najbardziej kobiece kobiety…
— To jest… to są… — Nie mogła znaleźć słów. Płomienne dreszcze przeszywały ją.
— To są zwierzęta.
— Phi!… mówisz to, o czem nie masz pojęcia. Między nimi są takie, które mają dużo wdzięku.
— Co??? — Ni stąd ni zowąd szarpnęła się w bolesnym rozdrażnieniu.
— To idź sobie do nich! — Chciała wyskoczyć z łóżka, ale przytrzymał ją.
— Maryś! opamiętaj się.
— Puść mnie! Nie chcę ciebie! Nie dotykaj mnie! — Ze zdumieniem dostrzegł, iż drżała cała, jak w febrze. Zmieniona była na twarzy. Bezsilny gniew opanował ją. W sinawym świetle przyćmionej abażurem elektryki zdawała się być trupio blada, pomimo że nabiegłe krwią żyły wskazywały, iż krew jej bije przyśpieszonem i podnieconym tętnem.
— Zaczynasz się robić niemożliwa — spróbował opamiętać ją, zderutowany cokolwiek jej gwałtownym wystąpieniem.
— To nie moja wina! — odrzuciła z. jednakowym wzburzeniem.
— A czyja? może moja?
— Twoja!… twoja!… przecież ona za tobą leciała wtedy. Poznała cię! Nazywała cię po imieniu… Zdziszek! Zdziszek!
— No więc co z tego?
— Jak to co z tego? Ja także cię tak nazywam!
— ?…
— Teraz już ci tak nie mogę mówić.
— Dlaczego? — Zamilkła. Uczuła, że on najzupełniej nie rozumie, co się z nią dzieje i jakie różnorodne wrażenia szarpią ją całą. Ponuro wbiła oczy w światło lampki.
— Może się położysz — zaczął znowu — zaziębisz się!
— Nie troszcz się.
— Będziesz kaszlać.
— No to co? tyrn lepiej! Niech umrę! Niech umrę!… — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania. Znudzony podniósł się, zbliżył, wziął w pół i zmusił do położenia do łóżka.
— Czego? czego ty chcesz? — zapytywał, pochylając się nad nagle bezwładną.
— Bo… powiedziałeś!… — łkała.
— No… no…
— Bo… powiedziałeś, że kochałeś się w nich.
— Ja?
— Ty!
— Oszalałaś! kiedy?
— Zachwycałeś się nimi, mówiłeś, że mają tyle wdzięku…
— Od przyznania kobiecie wdzięku do skonstatowania miłości trochę daleko. — Spod kołdry rozległ się wrzask:
— To nie są kobiety! — Czuł, iż musi ustąpić, aby mieć spokój. Lecz obudziło się w nim poczucie szablonowego przewodzenia.
— To są kobiety! — wyrzekł z naciskiem. Próbowała wyrwać mu się z objęć. Parskała, jak mały rozdrażniony kot. Wydała mu się śmieszną i ładną.
— Są kobietami! — powtórzył z przekorą — I jak jeszcze zbudowanymi! Ho! ho! moja droga!… — Przegięła się nagle w tył. Wyciągnęła ręce i zadrapała go silnie w bielącą się z rozchylonej koszuli pierś. Nie sprawiło mu to bólu, lecz rozzłościło go. Puścił ramiona i ona bezwładnie osunęła się na krawędź łóżka, jak wielka, pozbawiona oparcia lalka. Odwrócił się od niej z niesmakiem.
— Jeżeli kto w tej chwili okazał się zwierzęciem a nie kobietą, to ty z pewnością! — wyrzekł, akcentując dobitnie. Demonstracyjnie udawał, że ociera krew z rany i usunął się na drugi brzeg łóżka. Ona uczyniła to samo, wyprostowując się powoli. I tak pozostali milczący wśród zupełnej nocnej ciszy. Niezaspokojona żądza ich ciał, nagle od siebie rozerwanych, gasła i przycichała, jak za próg domu wykopane a przedtem ubóstwiane zwierzę. Natomiast coś wpełzało pomiędzy nich oboje, w tę niewielką przestrzeń, którą nagle pozostawili pomiędzy sobą. Coś niewidzialnego a przecież łatwego do odczucia. (…)
Kobieta czyściuchno przywykła rozumieć życie, dyszeć świeżą atmosferą, w którą chętnie wprowadziła woń kwiatów miłości, białymi stopkami biegnąca po wyrównanej ścieżeczce, zalanej potokiem słonecznego światła, z grozą i trwogą zgarniała swe ciało, duszę, uczuciowość, sentyment, namiętność przed walącą się ku niej błotnistą posoką. Mężczyzna, od dziecinnych niemal lat, od tych czarujących linii efeba, którym niema piękniejszych w twórczości wszechświata, skalany walaniem się w posłaniach niewystygłych z poprzednich spazmów, oblepiony, że tak można rzec, błotem ulicznych i zbieranych wśród bagna zaludnionego dziewkami uniesień i zadowoleń, czuł się dobrze w tej sytuacji, a przynajmniej nie uczuł nic złego, nic z drapiących go wrażeń. Takie miał usposobienie w głębi. Co innego, gdyby go Marysieńka zapytała. Och! wtedy zreferowałby bajeczny wstręt i odrazę według przyjętego szablonu. Ale tam — na dnie — w spichlerzu, gdzie kryją się najwyższe, jedyne i zupełne prawdy natury ludzkiej, była w tej sprawie najzupełniejsza obojętność. Rów, kopany rękami widma o twarzy słynnej Mors Feliciana Ropsa, o twarzy pół bezpłciowego trupa, pół kobiety, mógł się zapełniać najbardziej cuchnącem błotem. Ją błoto to przerażało grozą zdławienia. Dla niego było przyzwyczajeniem, towarzyszem, podłożem wczesnej młodości. Nad ranem znaleźli się w objęciach. Było to bardzo naturalne. Senne ciała przyciągnęły do siebie, jak zmarznięte robaki. Lecz mimo to rozdział pomiędzy niemi rósł, a oczy Marysieńki nie mogły dostrzec na ścieżeczce życia promieni słonecznych, choć przez bogate koronki stor sypialnianych to słońce wiosenne aż pachniało blaskiem czystym, świeżym obietnic pełnym.
V
Sceny takie, jak poprzednia, powtórzyły się kilkakrotnie. Na jaw wywoływały je drobiazgi na pozór — idące od zewnątrz. Przede wszystkim Marysieńka zaczęła pielęgnować w sobie ból i urazę. Lecz nagle pragnęła znów ją zwalczać i brała się do tego nieumiejętnie. Rzucała się wtedy w objęcia Zdzicha, z podwójną namiętnością akcentując swą miłość i przez to bardzo niezręczna. Kierowała się tylko swoim usposobieniem, nie podglądając jego usposobienia. Napotykała czasem chłód źle maskowany, który tłumaczyła sobie opacznie. Maniacko skierowane jej myśli w stronę istnienia poprzednich błotnistych kochanek męża — w ich egzystencji chciały znaleźć przyczynę chwilowego znużenia mężczyzny. Nie grało w niej w tej chwili wygłodniałe pragnienie zadowolenia zmysłowego. Tak była na wskroś wstrząśnięta niespodziewaną dla niej sytuacją, iż o sobie w tej sprawie myśleć nie mogła. Lecz szło jej o stan rzeczy, o to, co jest naprawdę, o skonstatowanie odnoszenia się Zdzicha do swej przeszłości. Odbudowywała tę przeszłość z okruszyn wydartych bądź losowi, bądź jemu samemu, gdy podstępnie zdołała go uprowadzić na teren czegoś, co już potrącało o — zwierzenia. I zdumiewające to było, jak szybko, nagle — i doskonale rozwinęła się w tern prawie dziecku przebiegłość kobieca ze wszystkimi wyczekiwaniami i doskonałościami, które prowadzą do celu. Po ile chytrości sięgnęła, jakby do skarbca, do własnej duszy, wytrenowanej wiekowo właśnie w tym kierunku. Miała w sobie całe zasoby tej chytrości już gotowej, przekazanej po kądzieli, oszlifowanej i wygładzonej, jak banieczki kryształowe na pachnidła, znajdowane w sepecikach dawno zmarłych prababek. Zbierała cegiełki i budowała gmach pracowicie i mozolnie. Jak dziecko, składające całe domy z kawałków drzewa według wzoru, załączonego w pudełku — tak samo i ona według wzoru pożycia swego, rodziców, znajomych starała się odtworzyć obraz odnoszenia się Zdzicha do swych poprzedniczek. Lecz trudno jej było. Kawałki drzewa nie pasowały — ciągle sztuczny gmach się osuwał. Czuła, iż to nie tak było. I nerwy jej już zaczynały dzwonić leciutką swoją piosenkę. Snuła się przeważnie koło okien i to w podwójny sposób. W dzień stawała przy szybach i patrzyła na przeciwległy trotuar szary i zbłocony. Wiedziała, instynktem wiedziona, iż w dzień trotuar ten będzie czysty i żadne widmo upiorne w słońcu się nie zjawi. Zapytała raz Zdzicha:
— Co one robią we dnie?
— Śpią.
— We dnie?
— Przecież muszą kiedyś spać. — Zanotowała to sobie. I oto, gdy zbliżała się noc, ogarniał ją niepokój nerwowy. Starała się bowiem wyzyskać dzień i światło dzienne. Czytała dużo i lubowała się zwłaszcza w delikatnych, lirycznych poezyach. To było właściwe rodzajowi jej całej. Grała także trochę Chopina, po swojemu — jak jej tam płakał w samej głębi serca. Ładne akwarelki podznaczała spłakanymi barwami — coś z japońskiej grzecznej i słodkiej sztuki świeżo rozkwitłych jabłoni, roześmianych wschodów słonecznych. Przyozdabiała rysunkami glinę garnków, wiązała kokardy — wstawiała w te improwizowane cache-pots zielone, liściaste roślinki. Słowem, całe estetyczne gospodarstwo przeciętnej panienki czyniła sprawnie i grzecznie według programu w godzinach biurowych męża. Lecz oto — z chwilą ściemniania się na dworze, gdy przez story okien zaczęły przesuwać się codziennie spodziewane a zawsze nieśmiałe i niepewne cienie nocne — w duszyczce Marysieńki powstawało dziwne uczucie. Czym prędzej składała farby, nuty, książki. Zamykała fortepian, chowała zaczęte akwarele. Jakby lękała się, że coś znajdzie, coś bardzo błotnistego, czarnego, cuchnącego, i zwali się na te delikatne, grzeczne, miluchne zajęcia, które jej były drogie. Zawierała pośpiesznie drzwi swojego światka. I bezczynna, spłoszona, z nienawiścią w sercu stawała na straży. Zaczynała pracować imaginacją i tu więcej niż kiedykolwiek można było zastosować tę nazwę — folie du logis.
W wyobraźni Marysieńki pod murami domów razem z mroków zaczynały snuć się widma, którym wszystkim nadawała kształt owej ulicznicy, z którą los ją tak brutalnie zetknął. Wszystkie były chude, wysokie, z trupią twarzą pod smugami rozfryzowanych włosów. Wszystkie miały ciemne suknie, jasne bluzki, zniszczone gazowe szale i różę za podwiązką. Ta róża zwłaszcza stawała się koniecznością, bojowym sygnałem, czemś jakby piętnem, odznaczającym tamte od tych, do których ona należała. Lecz ogarniały ją dziwactwa, graniczące z dzieciństwem. Raz w pudełku z kapeluszami znalazła kilka róż. Pochwyciła jedną i cała drżąca, jakby spełniała jakiś zły uczynek, podniosła suknię i wetknęła jedną z róż za podwiązkę. Chwilę stała tak nieruchoma i jakby skamieniała. Był to już wieczór, lecz słabe światło jednej świecy migotało w pokoju. Nagle — Marysieńka ocknęła się — wyrwała kwiat, którego drut zadrapał jej białe, delikatne ciało. Ten ból sprawił jej ulgę i zdawał się jej w tej chwili konieczny. Nie otarła krwi. Patrzyła chwilę na głęboką rysę krwawą, ciągnącą się wzdłuż nogi, pomiędzy ciemnią pończochy i koronkami bielizny. Przypomniała sobie rysę, którą zadała paznokciami piersiom Zdzicha któregoś wieczoru. I zdawało się jej, że ta cała sprawa zaczyna ociekać ich krwią serdeczną.
— To… przez te! przez te!… — Odwróciła się ku szybom. Za niemi była ulica w całej swej pełni, majestacie, potędze i mocy. Ta ulica, która wą dnie była trochę szerszą, marną, bez charakteru, uległą i podatną dla wszystkich ścieżką — w nocy jakiś potworny wygląd i rozmiar dróg, po których tylko przewalać się mogą niepowstrzymane kataklizmy i katastrofy życiowe. Zawsze od małego dziecka bała się ciemni ulicznej, którą znała mało i z którą nie miała prawie styczności. Małżeństwo jej wyprowadziło ją w ten oślizgły parów, ciągnący się pomiędzy cielskami kamienic. Od razu przywitało ią tam, co najstraszniejszego wykwitnąć jest w stanie na tym terenie. (…) Marysieńka szybko zorientowała się w sytuacji. (…) Szybko wtłoczyła w uliczną całość kawiarnie, szantany, o których istnieniu postarał się Zdzich ją poinformować.
— Muszę cię tam zaprowadzić! — wyrzekł raz łaskawie. — Otrzesz się trochę i wycywilizujesz. Tam chodzą teraz i najporządniejsze kobiety… — Zachmurzyła się.
— Nie chcę! — odparła krótko. — Ramionami wzruszył.
— Gęś jesteś. — Milczała. Lecz po chwili podała mu układnie papierosa.
— Zapal!… proszę cię!… — Wzbraniał się.
— Nie! nie! i tak już dużo dymu.
— Ale to nic. Ja się już przyzwyczaiłam. — Dusiła się, chowając głowę pod poduszkę. Wiedziała jednak, że papieros wprowadza go w doskonały humor. Czyniła ustępstwa. Gdy zaczął palić, objęła go pieszczotliwie za szyję.
— Moje! moje!… — szeptała. A potem, niby od niechcenia:
— Czy… one tam chodzą?
— Kto?
— No… takie… wiesz. — Wydął usta.
— Phi! jak gdzie. Zresztą w kawiarniach są kasjerki, a to na jedno wychodzi. A w szantanach są znów występujące tinglówki. One także po przedstawieniach schodzą do gości.
— A… tak!… — Chwilę milczała, wreszcie znów wyrzekła twardo:
— To one właściwie są wszędzie! — Roześmiał się:
— Właściwie wszędzie. — Usiadła na łóżku. Miała jakiś dziwny wyraz twarzy.
— A gdzież się od nich można uchronić? — spytała, patrząc nań ostro z pod powiek na wpół spuszczonych. Zrobił gest niepewny, niewyraźny.
— Czy ja wiem!… — odparł — może w domu! — Uśmiech gorzki przesunął się po jej ustach. Położyła się znów, nie mówiąc nic. W domu? Ależ tu właśnie czuła ona ich obecność stokroć silniej i intensywniej, niż tam, na bagnisku miejskim. (…)
VI
Gdy zajmowała się raz w kuchni myciem swoich pędzelków akwarelowych, stróż kamieniczny, zamiatający właśnie schody, dojrzał ją przez uchylone drzwi i podszedł ku niej.
— Ja tu z ostrzeżeniem — wyrzekł, unosząc wysoko brwi, które miał dziwacznie zarysowane.
— Z jakim?
— Bo ta dziewczyna, co to kiedyś za państwem w nocy przygnała i tak się darła pod bramą, to ona tu się często po nocy kręci. Ona mówi, że musi na panu się pomścić, bo ją pan podobno zdzielił laską — czy coś… — Zamarł w Marysieńce dech.
— A… tak… — Ogarnął ją i wstyd i lęk. Wstyd, że ten chłop wdziera się — ot — tak prosto w najtajniejsze jej zakamarki duchowe.
— A… tak…
— To niech się państwo strzegą, bo taka to się na wszystko odważy… — Lękała się spojrzeć mu w oczy. Nie wiedziała, czy ma w nim sprzymierzeńca, czy wroga. Nie wiedziała, czy on, z nizin, nie będzie właściwie po stronie tamtych, które wyparowują takie niziny.
— Jeszcze czym obleje… — dokończył, odchodząc. — Gdy nad wieczorem Zdzich zaproponował jej przechadzkę, zaoponowała:
— Nie, nie.
— Dlaczego?
— Niezdrowa jestem.
— No… to wyjdę sam! — Rzuciła się nagle.
— Proszę cię, nie wychodź! Już późno. Ściemnia się.
— Więc co?
— Wracać będziesz po nocy. — Zaczął patrzeć na nią, jak na obłąkaną.
— O co ci właściwie idzie? — Nagle zdławiło ją w gardle. Zawstydziła się nieokreślonym wstydem. Wszystko tam było razem. Bo i duma, że ona lęka się, aby tamta nie uczyniła mu jakiej krzywdy. I trwoga, aby on nie przypuścił, że nią miota jakaś zazdrość… I właśnie tak stało się. Zdzich popatrzył na nią uważnie i wzruszył ramionami.
— Nie… wiecie… coś takiego! — Zrozumiała go. Usunęła mu się z drogi.
— Idź! — wyrzekła krótko. Wyszedł. Lecz gdy drzwi się za nim zamknęły, pobiegła do szarzejących szyb. Ulica była pusta. Słyszała wyraźnie jego kroki. Dokąd szedł? Przejść się. To było jasne. Po całym dniu siedzenia w biurze chciał się trochę przewietrzyć. Ale równocześnie wchodził w ten jakiś świat, który tak gościnnie rozwierał się przed nim od dzieciństwa. I tam ku niemu biegły całe pułki, legiony czarne z wyciągniętymi rękami, przegięte, wiewające rondami olbrzymich kapeluszy. Wiodła je jedna, ta pierwsza, ta, o którą ona się otarła, ona sama i która wołała sykiem rozdeptanych bajkowych gadzin:
— Oddaj lepiej, coś winien, złodzieju!… — Oblała ją krew. Złodziejem był on wobec tej dziewki, on, przed którym klękała ona, Marysieńka, w ślicznej bieli swych kobiecych pragnień i uwielbień. Romantyzm dziewczyny, chowanej pod skrzydłem, bił żywym strumieniem ku niemu właśnie i gromadził się ku jego stopom w bałwochwalczej potrzebie ubóstwienia. I oto — wył głos z czeluści ohydą obelgi — dowodzący, jak bardzo silny zespół łączył właśnie ubóstwianego mężczyznę z mieszkankami tej czeluści, które mogły poniewierać nim, smagać go zarzutami, jakby równe z równym…
Drżąca, oblana potem, przewłóczyła się Marysieńka długie dwie godziny po pustych i ciemnych pokojach. Z uchem wytężonem łowiła każde dźwięki z zewnątrz. Cisza jednak była grobowa. Nawet kroków słychać nie było. Czasem tylko przewarczała dorożka. Ale rzadko. Wcześnie było. Marysieńka wiedziała już, że późną nocą ściągać zaczną te pijane wehikuły, wypełnione po brzegi niesamowitymi postaciami mężczyzn. — Kiedyś im będą wołać: złodzieje! złodzieje! — myślała. I to napawało ją radością bolesną. Tak, tak będzie dobrze. Obelga prosto im w oczy, za to gnają dziś w te strony. Lecz nagle przyszło jej na myśl wyobrażenie, iż snuć się będą takie Marysieńki, jak ona smutne i w samo serce ukłute… I co one winne za to, że ci wszyscy, ci z dorożek i te straszne — że oni wszyscy razem przestają w tej chwili i ściągają ku sobie, jak gromada robactwa. Tak — co one winne, te dziewczęta w panieńskich ładnych sukienkach, poczesane tak czyściutko, opięte, eleganckie na ciele i duszy — wyciągające tak chętnie i bezwiednie swe rączki po zaręczynowy pierścionek? A to one właśnie będą tak bić czołem o szyby w pusty, smutny wieczór, gdy nie będą śmiały po prostu wyjść poza próg swego małżeńskiego legowiska. Nie nad sobą jedną rozrzewniła się w tej chwili samotnej dusza Marysieńki. Ogarnęła jakieś tysiące, jakieś krocie cichych, spokojnych, milczących istot. Nie wymówiła ku nim jeszcze słowa solidarności, ale powiało od niej ku nim tęsknotą wielką i smutkiem wspólnego cierpienia.
W jadalni pokojowa nakrywała do kolacji, zaświeciwszy elektryczność. To jedno przywołało Marysieńkę do przytomności. Poszła do sypialni i zajęła się układaniem drobiazgów na toalecie. Wejście w świat erotyczny stępiło w niej wszystkie inne pojęcia i dążenia. Poza sferą miłosną nie interesowała się na razie niczym. To było zupełnie naturalne. Zbyt silnie uderzyły w nią te wrażenia, niespodziewanie spadły na nią, aby nie przygłuszyć jeszcze mało unormowanych warstw jej pojęć i myśli. Machinalnie ocierała kurz z małej skarbonki, w której mieściły się jej dziewczęce oszczędności, a którą uniosła z sobą z domu rodziców.
— Będzie tu kilkanaście rubli! — myślała, starając się w ten sposób oderwać myśl od trapiącej ją zmory. Lecz zaraz napadło na nią:
— A… ile on winien tamtej? ile? — Westchnęła ciężko. Postawiła skarbonkę. Oparła się o brzeg toalety.
— Ile winien… i… za co? — Zasłoniła twarz ręką.
— Gdyby, gdyby jej zapłacić. Ale jak? Kto ona? Gdzie mieszka? Pocztą posłać, czy jak? Może dać stróżowi, który mówił, że widział ją często na ulicy. Lecz… byłoby to wtajemniczanie tego człowieka w tę straszną, ohydną sprawę. Ale zapłacić! zapłacić trzeba — za jaką bądź cenę. Niech go nie nazywa więcej — złodziejem. Nabożnie prawie ujęła znów w rękę swoją maluchną skarbonkę. Była to gliniana, brzuchata puszka ciemnobrązowa, lśniąca. Światło elektryczne migotało w niej. Szeroko rozwarta czeluść miała w sobie wyraz małej tajemnicy. Miłośnie patrzyła na nią Marysieńka. Śmieszne, drobniuchne zarobki — czyściuchne, motyle mieściła w sobie ta gliniana bańka. Umiane lekcje, wykończone robótki, zasiane grządki kwiatów, odegrane ładniuchno walce Chopina — takie tam drobiażdżki same. Życie cichutko przesuwającej się po dobrze sprzątniętym pokoiku panienki, która ani wie, kiedy urośnie z dziewczynki w dziewczynę, przed której czystym wejrzeniem rumienią się bezwstydni.
— Rozbiję i przeliczę. Może wystarczy. Niech ona mu tylko nie wymyśla. — Nagle zdawało się jej, że posłyszała z ulicy wycie tak jej dobrze znane. Natychmiast zaczęła drżeć nerwowo.
— Napadła go… może oblała jakim kwasem. Boże, zlituj się! — Równocześnie do przedpokoju wszedł Zdzich, otwierając drzwi kluczem od zatrzasku. Rzuciła się ku niemu, jak szalona.
— Nic ci? nic? — pytała, gorączkowo, wodząc ręką po twarzy męża. Zaczął śmiać się.
— Cóż mi ma być? — zapytał. Przytuliła się do niego.
— Ja się bałam, że znów… ona… — wyjęczała prawie. Odsunął ją z niesmakiem.
— Czy ty masz bzika? — zapytał. I zwrócił się do jadalni.
— Dawajcie kolację! Głodny jestem. — Nie wiedziała, co ma zrobić z sobą. Ten pewny jego chód, głos naturalny, całe wzięcie się jego jurnej, zdrowej postaci — tak — dalekie było od tej abstrakcyjnej czerni, w jakiej ona się pławiła. Była przerażona i jakby dziecko przybite nagłą naganą za brzydkie postępowanie. Skurczyła się moralnie i fizycznie. Cichutko wsunęła się do sypialni i w głąb szuflady ukryła skarbonkę, która zdawała się jej teraz powiernicą jej myśli. Coś połączyło je obie ścisłym węzłem czystych, wytwornych przeżyć. Obie miały iść na ofiarę. Jedna już poszła z rozbitą egzystencją, jakkolwiek sobie z tego sprawy nie zdawała. Druga iść miała roztrzaskana jej ręką. Cała zawartość przetoczyć się miała rynsztokiem ulicznego błota — zawartość, zbierana dziecinną, wymodloną, kochaną egzystencją. Zapadała ciemnia, gasło słoneczko dni drobnych, nawiązanych na złotą niteczkę nieświadomości, jak paciorki różańca nowicjuszki klasztornej.
— Maryś! chodź do kolacji. Przyniosłem nowy dobry koniaczek… Musimy się urżnąć… — Po niej całej przeleciał skurcz — pociągnął ją ktoś za wszystkie struny serdeczne.
— Zapłacę! — myślała — zapłacę, żeby mu nie mówiła… złodzieju! — Zaczynała już wprawiać się w obłudę, bo gdy weszła do jadalni, miała wyraz twarzy prawie normalny. Zdzich nalewał umiejętnie kieliszki koniakiem. Nie przeszło mu przez umysł, że tam, przez tę istotę przesunęła się przez sekundę możliwość znienawidzenia — jego. Przemknęła się i zagasła. Lecz niemniej — przesunęła się.
VII
W kilka dni dopiero Marysieńce udało się dotrzeć do jądra sprawy. Jakimś bowiem układem niemym oboje doszli do tego, że nie rozmawiali w czasie dnia o sprawach ciemnych — jak je w duszy nazwała Marysieńka. Dopiero z nastaniem nocy, a zwłaszcza z chwilą, gdy znaleźli się w swym wykoronkowanym legowisku, wypływały na usta ich najprzód urywane aluzje, odpowiedzi niechętne, potem stopniowe zagrzebywanie się w otwartą skrzynię śmietnika. Lecz — czy Zdzich wreszcie nawet i przez męską gruboskórność odczuł jakiś proces dziwacznego rozkładu rozpoczynający się w duszy Marysieńki, czy inną przyczyną wiedziony — dość, że podwoił ilość swych namiętnych objawów miłosnych i oszałamiał nowością sensacji niespodziewanych drżące mu w ręku ciało żony. W zapamiętaniu swoim nie rozróżniał jednak odcieni, jakie mu oddawały w bezsprzeczne posiadanie Marysieńkę. Nie widział strwożonej i prawie gniewnej jej twarzyczki, gdy przychodziły na niego płomienie dreszczów, wydobywanych przez niego z głębin samych jej źródeł życiowych. Nie widział, że wsłuchiwała się ona bacznie w każde drgnienie, w każdą sensację i głębokim jej westchnieniom towarzyszyły czarne wiedźmy rozpaczliwych myśli.
— Z tamtemi tak samo… tak samo… — Była, jak każda świeżo w świat zmysłów wrzucona kobieta, niezdolna jeszcze do brania udziału w misteriach rozkoszy. On, typowy egoista, mało troszczył się o istotny stan rzeczy. Ogłuszony sam radosną rozkoszą, nie baczył, aby, powołując ją do współuczestnictwa, zagłuszyć w niej jakiekolwiek inne silniejsze wrażenia. Nasyciwszy się, czuł do niej urazę za to, że nie wyrażała mu swej wdzięczności i dziwił się temu. Nie przychodziło mu nawet na myśl, iż jest w niej coś potężniejszego, jakaś moc zwyciężająca go i dławiąca w niej rozegranie się swobodne napiętych przez niego pieszczotami strun miłosnych. Nie mógł przypuścić nawet, że do punktu kulminacyjnego dochodzi on sam tylko — a w pół drogi zatrzymuje się jej sensacja, zdławiona nagle straszną, brutalną, żelazną ręką widm, towarzyszek nieodłączonych i już nieuniknionych.
— Z tamtemi tak samo!… — Krępował się jednak trochę i nakładał więzy na rodzaj swych pieszczot. Ona czuła instynktem, że nie daje jej wszystkiego, że jeszcze są inne bardziej wyrafinowane rozkosze. Nie dla ciekawości lub zadowolenia siebie chciała poznać wszystko, lecz dlatego, aby wiedzieć, co działo się z tamtymi. Wiedzieć do ostatka. Ale on na pewne jej nieśmiałe aluzje odparł prawie surowo:
— O! o!… panienko — jesteśmy zdeprawowani!… to nie dla uczciwych kobiet podobne zachcenia. — Tyrn samym podniecił silnie jej umysł chorowicie podrażniony. Nie dla… uczciwych! Więc znaczy — dla tamtych, dla tych nędznic, dla tych zwierząt, dla tej kohorty stworów. Przybierał pozy człowieka, przepełnionego szacunkiem dla moralności ustanowionej i przyjętej. U jego boku ona drżała cała i płonęła mieszanem uczuciem bólu i nienawiści. Nasycony, w kłębach dymu papierosa, rozpoczynał wykład o różnicy i obowiązkach, jakie powstają w samym świecie erotycznych wrażeń. Mówił głupstwa, utarte nonsensy, plątał się w nie — łamał logicznie. I powoli — zatracał siłę panowania nad sobą w jednym kierunku. Oto, zakreśliwszy plan poszanowania świętości małżeńskiej instytucji, wypełniał tylko plan ten w czynie. Lecz myślą i słowem nie umiał nałożyć pęt. Brakowało mu tego wypełnienia nocnych uniesień. Przyzwyczajony do wolności słowa, dławił się wobec pensjonarskich nieświadomości Marysieńki i jej rumieńców słownych. Zahazardował jedno i drugie. Przyjęła skwapliwie, czując, że na tym terenie łatwo dojdzie z nim do porozumienia i cel swój osiągnie. Dowie się choć, jak mówił z tamtemi, skoro mu będzie powolną partnerką.
I rozpoczęła się rzecz szkaradna, rzecz praktykowana z taką lubością w alkowach młodych, rozpoczęła się deprawacja słowna, deprawacja na zimno, mająca kiedyś w życiu najfatalniejsze skutki. Powolnie przyjmowała w siebie Marysieńka tę wiedzę, te drobiazgowe szpetne określenia, niweczące cały pietyzm, jaki jej czystość i uczuciowość wniosła w sprawę małżeństwa. Kropla po kropli mężczyzna wsączał w jej samowiedzę jad, zebrany latami z ust sprzedajnych, zgniecionych od naśladownictw pocałunków, ust pełnych zgniłych wiadomości samego zła i trądu moralnego. Rozzuchwalony powolnością, z jaką dziecięca ta kobieta zanurzała powoli swą liliową istotę w kulty błotne, wylewane na nią w formie dowcipów, anegdotek, piosenek, żartów, które z całą brutalnością dzikich zwierząt rozdzierały szponami bezwstydu białą szatę romantycznych uniesień, rozkwitłych dokoła samego aktu złączenia, jak ogród najpiękniejszych i najszlachetniejszych kwiatów. W czerń niezwalczoną i śmiertelną leciały płatki tego kwiecia śnieżnych róż, wyrosłych na łodydze złudzeń i marzeń tajemnych. Z nogami założonymi za poręcz łóżka, z papierosem w ustach bezmyślny nauczyciel wytwarzał potworną akademię, której echo gdzieś po latach odezwać się miało destrukcyjnem echem. Zmartwiała, prawie bezprzytomna, śmiała się u jego boku powolna uczennica.
— Jak? jak? — pytała cienkim, drżącym głosikiem. To drżenie brał on za wyraz podnieconej namiętności. Bawiło go to. Winszował sobie, że znalazł sposób uświadomienia tej małej gęsi i uczynienia swych sam na sam małżeńskich mniej nudnymi. Zaczynała mu być tą koleżanką w rozpuście, do jakich przywykł w swem miłosnym życiu. Nie potrzebował krępować się. Mógł nazywać rzeczy po nazwisku i wypluwać z siebie ordynarny repertuar rozpustnych żartów, którymi zdumiewał dawniej swe partnerki. Brakowało mu tego, dławił się nimi formalnie. Ta Marysieńka, to coś niesformowane, chciało modlić się w chwili miłosnego dreszczu — zachwytem i ekstazą. Było więc to nieporozumienie — groźne dla niego i niemiłe. Tak — zacierała się różnica. Z radością witał tę zmianę. Lękał się bowiem, że nie wytrzyma. Mógł bowiem odmówić sobie niskiej rozpusty czynów, lecz słownej zbyt ciężko mu było. Miły, kochany chłopiec właśnie z powodu rozpusty słowa tęsknił za triumfem, odnoszonym brudem swych wyrażeń. Obecnie miał przed kim i mógł się wygadać. Powstrzymywanie się przez czas jakiś usposobiło go wojowniczo. Cały arsenał najpotworniejszych, najnikczemniejszych ohyd, pozbieranych z szantanów, z kabaretów, z ust dziewek po gabinetach i ich legowiskach, spadł huraganem na głowę Marysieńki i owionął ją obłokiem strasznej, potwornej moralnej nędzy. Przerażona — zacisnęła usta i w pierwszych chwilach szukać zaczęła jakiejś ostoi w wierze, w wierzeniach idealnych, rozsnutych przed nią jako siła jej przyszłej egzystencji. Lecz tamto było silniejsze. Ulica zagłuszyła wyciem swoim głos cichy organów, grających na chórze kościelnym w chwili anielskiej komunii. Marysieńka zrozumiała, że jest bezsilna, że i to przyjąć będzie zmuszona. Z piersi jej wydarł się chichot, bardzo do łkania zbliżony.
— Jak? jak? — pytała, tonąc w kaskadzie swych włosów splątanych. W odpowiedzi brzmiał refren jakiejś ohydnej piosenki o rydzach, o lesie… Cicho powtarzała, wtórowała. Głos jej, sopranik wypieszczony, który wydzwaniał sola na chórze — sola Schubertowskich, naiwnych Ave — łamał się i giął. O szyby bił rozpacznie, jak ptak, któremu ginie wzrok, któremu podcięli świeżo czarujące błękitne skrzydła. Od ulicy zdawały się lecieć i odpowiadać echa nabrzmiałe radością… Jakieś gwizdy, wrzaski, sygnały, nawoływania. Cały chór, cała orkiestra — nieuchwytna i dla wchodzących w życie dusz niezrozumiała, wzmocniona turkotem pijanych dorożek, z których wypadały bezecne słowa, refreny druzgocących możliwość jakiegokolwiek piękna piosnek, repertuar najkrwawszej tragedii, na jaką dla samobójczej śmierci zdobyła się do tej chwili ludzka dusza. I oto wstawała Noc! I oto spadała od wierchów firmamentu, zda się jednaka i wszystkim miłosierna. Lecz, przypadłszy do ziemi, rozpełzała kupą drżącego robactwa i śpieszyła się być bezecną, niweczyć cuda, druzgotać diamentowe kaplice, w których modlić się miały ludzkie serca i uczyć się rozchylać skrzydła.
VIII
Za dni kilka puszka została przez Marysieńkę rozbita. Było w niej do dwudziestu rubli. Zawinęła ten cały biedniuchny dorobek do papieru schowała w szufladkę toalety. Nerwowo drżąc, czekała. Sposobność przyszła niebawem. Jednego dnia, gdy nawet w mieście pachniało wiosną wczesną i rozkoszną, Marysieńka, jak ptak w klatce, rozsnuła skrzydła do lotu. Zachciało się jej powietrza, przestrzeni. Odziała się pośpiesznie i, pod nieobecność męża, wcześnie przed południem wyszła na miasto. Wydostała się na ulicę chłodną jeszcze, lecz zalaną potokami słońca. Przypomniał jej się dom, rodzice, ogródek stacyjny na wiosnę, taki pracowicie kochany i strojny w grzędy złotych tulipanów. Jakiś szloch aż do głębi rwał się przez jej serce. Na lewo ciągnęła się ciemnawa wąska gardziel uliczna, prowadząca do Ciężarowej ulicy. Cisza stamtąd wionęła złowroga i senna. Marysieńka zwróciła się na prawo, gdzie sterczało kilka jeszcze kamienic osowiałych i brzydkich. Lecz poza nimi było coś na kształt pola, pustki i jakby jakieś pagórki, po których włóczyły się martwe szkielety krzaków.
— Wolę to! wolę — wyszeptała do siebie Marysieńka. Zaczynała pojmować szlachetność rzeczy niemych i szukać ich poczęła. Było to bardzo wcześnie. Lecz było — nieodwołalnie. Chwilkę wszakże pozostała niezdecydowana. Przyglądała się trwożnie zamkniętym i cichym kamienicom. Kto wie, co w sobie kryją? Może… Zamknięte okna zdają się być uśpione. Nie mają żadnego charakteru. Czy nie są to także gniazda plugastwa! Dreszcz przeszedł ją całą. Zdawało się jej, że otacza ją dokoła wał błota, który ona przecież przebyć musi.
— Aby odetchnąć trochę. — Ta koronka bezlistna krzaków, czarna i cmentarna, majacząca z oddali, wydała się jej jakby rodzajem oazy, do której zdążyć pragnęła całą duszą.
— Byle dojść tam!… — Lecz należało przejść pod ścianami domostw. Kto wie, co jest za nimi. Kto wie!… Nagle otworzyły się drzwi jednej sieni i na ścieżkę ulicy z czeluści bramy wysunęła się maleńka karawana. Był to biały, czyściuchny wózeczek dziecinny, z podniesioną budką i szafirowymi firaneczkami. Coś tam w głębi się różowiło. Jakaś jasna plamka dziecięcej twarzyczki. Błękitne kokardy pracowitej kołderki w jasne kwadraty tryumfalnie wiewały. Był to kwiat nagle zabłysły mozołu i pieczołowitości. Coś z uśmiechów i kochania. Ot — dziecko, owinięte w miłość i pragnienia. Służąca, odziana czysto i starannie, krzątała się koło wózka. Jakaś druga jej dopomagała. Mały brzydki, poczciwy piesek podskakiwał radośnie. Na piętrze ktoś otworzył okno, jakaś kobieta w bieli, i dawał polecenia. Starsza służąca cofnęła się. Okno zamknęło się cicho. Piesek biegł przodem. Biały wózek wyruszył i skierował się ku krzakom, ku słońcu. Marysieńka szybko iść jego śladami zaczęła. Przechodziła wzdłuż kamieniczek śmiało i bezpiecznie. W duszy jej zrodziło się przeświadczenie, że tam mieszkają równe jej kobiety, że tamtych nie ma, że nikt się tam nie wyleguje pijany rozpustą nocną. Wszak z bramy tej ukazało się… dziecko ochronione i ukochane. Dla Marysieńki to wystarczało.
— W takich domach dzieci przecież nie ma… — myślała. Lecz oto przypełzało ku niej jakby coś niepewnego.
— Czy takie kobiety dzieci nie mają?… — Zdławiło ją znów to pytanie. Starała się doścignąć wózek, zajrzeć w twarzyczkę dziecka, uśmiechnąć się do niego.
— A jeżeli to takiej jakiej dziecko!… — Zwolniła kroku. Zagasła jej piękność wiosenna jasnego zjawiska. — Czy ja wiem!… — Teraz nawet powstała w jej sercu odraza. Jeżeli bowiem to kobieta złego życia tak strojnie swe dziecko wyprawiła na słońce, tak zuzurpowała całe otoczenie, właściwe dzieciom kobiet dobrego życia — to zuchwalstwo to było najwstrętniejsze i podłe. Ani to dziecko, ani ta matka nie miały prawa korzystać z dnia, jasności i słońca. Dla nich wszak była noc — był cień, był opar mglistej egzystencji nietoperzy i sów. Zawróciła się. Nie pragnęła już widzieć przestrzeni ani koronki krzaków, które wicher rozwiewał. Zanurzał się bowiem w tę jasność wózek, wiozący może dziecko, którego matka mogła być jedną z tych…
— Muszę się zapytać Zdzicha, czy one mają dzieci! — postanowiła. Gdy wracała do bramy swego domu, była już zgarbiona i zgaszona. Dźwigała na plecach jakby ciężar jakiś. Nie było w niej wiosny. Nie przyniosła z sobą żadnego jej powiewu. A to, co miała z wiosny w sobie, zapadać zaczęło w głąb. Wieczorem, za pomocą papierosów, pieszczot, towarzyszenia mężowi w rozwiązłości słownej — znalazła się na zwykłym terenie. Zaczęli mówić znów — o nich. Marysieńka udawała silne zainteresowanie i zaciekawienie. Nic więcej na razie, tylko zaciekawienie. Zadawała tak zwane głupie pytania.
— Czy one umieją czytać?
— Jak która.
— ?…
— No tak. Są nawet bardzo inteligentne.
— ?…
— Ależ tak. Są takie, które były na pensji. Weź takie kasjerki. Często umieją po francusku. — Skrzywiła się.
— Każda kucharka mówi po francusku.
— No tak! Ale ja tylko konstatuję fakt. — Zaczęła drwić, bo złość w niej napływała do wnętrza.
— Nie wiedziałam, że te damy mają uniwersyteckie wykształcenie! — Aż się rzucił.
— No, dzięki Bogu — nie!
— Dlaczego dzięki Bogu?
— Bo są tyrn przyjemniejsze. Kobieta wykształcona to plaga w takim wypadku. — Zacięła gniewnie usta.
— No tak… — odparła wreszcie — stąd ich powodzenie u was. Swój swego znajdzie, chociaż nie szuka. — Odsunął się od niej.
— Zaczynasz się robić niesmacznie złośliwa! — wyrzekł, sięgając po papierosa. — Wyrwała mu jednak ten papieros z ręki.
— Nie pal!… — krzyknęła. Czuła, że jest na fałszywej drodze. Nie umiała się przecież powstrzymać. Miała straszny żal za to słońce i za tę przestrzeń, zasłonięte i umożebnione od samego rana. Wszystko to składało się razem. Popatrzył na nią ostro.
— Co to znowu znaczy? — Zachłysnęła się aż z uniesienia.
— To znaczy, że ja nie mam ani takiego wychowania, ani takiego wykształcenia, jak te damy! — krzyknęła. Wzrok jego stał się jeszcze bardziej ostry.
— Nie masz przede wszystkim taktu! — rzucił jej.
— One mają go więcej.
— Z pewnością! — Porwała się — zeskoczyła z łóżka. Oczy jej zaświeciły się niedobrym blaskiem.
— Taktem dla ciebie, gdy cię ktoś taki, jak one, złodziejem nazywa!… Zamilkł i patrzył na nią zdziwiony, jakby sobie coś przypominał.
— Tak, tak — złodziejem! złodziejem! — nalegała w uniesieniu. — Nie pamiętasz? to dziwne! Ta dystyngowana dama, którą zbiłeś kijem, wołała przecież: oddaj, coś winien, złodzieju! — Parsknął śmiechem.
— Ach! tak!… — Było to dla niej zupełnie nieoczekiwane. Ten śmiech, podczas gdy ona sądziła, iż ta zniewaga zdruzgoce go moralnie.
— Ty… ty się śmiejesz?
— Naturalnie. Na takie rzeczy się nie zważa. To się nie liczy. — Zapadała w toń. Nie mogła zrozumieć. Nie liczy się! Dla niego. Może. Ale dla niej! Rzuciła się nagle poprzez łóżko, padając piersią na jego nogi.
— Ja nie chcę… nie chcę, by taka nazywała ciebie złodziejem! — Ten wybuch rozpaczny, którego on zrozumieć absolutnie nie mógł, rozbawił go jeszcze więcej.
— No, moja droga! to trudno, skoro się jej tak podobało.
— Ale ty jej winien jesteś.
— Co ty pleciesz?
— Powiedziała tak.
— Co taka gada. Czy ty przypuszczasz, że ja kiedy co od niej pożyczyłem? Choć one mają bardzo dobre serca, takie kobiety, i jak tylko poznają, że ktoś, w kim się kochają, jest w biedzie, zaraz starają się dopomóc… — Podjęła się i spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczyma.
— I są tacy, którzy od nich taką pomoc przyjmują?…
— Są! — wyrzekł głosem trochę niepewnym. — Ja sam znałem jednego kolegę, któremu taka dziewczyna bardzo pomagała. — Przejął ją dreszcz. Zdawało się jej, że oczy jego błądzą niepewnie, że unika jej wzroku… Zeskoczyła z łóżka, pobiegła do toalety. Wyjęła paczkę z pieniędzmi. Rzuciła się ku niemu.
— Trzeba, trzeba jej zapłacić!… — zawołała gorączkowo. Zdziwiony, przerażony odsunął pieniądze.
— Co ty robisz? czego ty chcesz? co to za pieniądze?
— Weź, weź, to moje, panieńskie ze skarbonki… Ja już dawno chciałam to zrobić, ale ja nie wiem, jak ona się nazywa, gdzie ona mieszka… Oddaj jej… albo odeślij przez stróża… Ona się tu ciągle włóczy… proszę cię! proszę cię!… — Całowała go po rękach. Była cała w ogniu, w nerwach, w gorączce. Zaczynała się wytwarzać tragikomiczna sytuacja.
— Zrobisz to? powiedz!… zrobisz? ty nie możesz być jej coś winien! to przecież straszne. — Ogarnęło go to, co pospolicie nazywa się złym humorem.
— Powtarzam ci, nie brałem nic od niej. Ona to winien inaczej rozumiała. I to w uniesieniu powiedziała…
— Ja nic nie wiem, w nic wchodzić nie chcę — za co, jak! Dość, że krzyczała: złodzieju. To dość! dość!… oddaj jej te pieniądze. — Rozsypała drobiazg pieniężny po kołdrze. Trochę monety spadło na ziemię, lśniło się na dywanie. Schyliła się. Zbierała skrzętnie.
— Wszystko! wszystko!… — Wzruszył ramionami.
— Ona nie weźmie.
— ?…
— Tak, nie weźmie.
— Dlaczego?
— Bo ona się we mnie kochała.
— Ona?
— No tak! Pamiętam teraz doskonale. Kochała się we mnie. Nie chciała nigdy nic brać ode mnie. Najczęściej uciekałem się do forteli. Podrzucałem pieniądze po kątach jej mieszkania. Naprawdę. Gdy na drugi dzień znalazła — płakała, robiła mi sceny.
— Ale… pieniądze schowała.
— Nie zawsze. Czasem kupowała mi krawaty, rękawiczki…
— I ty brałeś?
— Naturalnie. Byłbym ją obraził, odmawiając. — Czyniła to z dobrego serca… Miała bardzo dobre serce…
— Powiedziałeś już — przerwała gwałtownie.
— I dobry gust. — Przypomniała sobie, że zganił kiedyś jej gust w wyborze krawatki, którą mu z miasta przyniosła. Ten drobiazg dopełnił miary. Zerwała się i uciekła do ciemnego saloniku w koszuli i boso. Tam padła wyczerpana na kanapkę i nagle uczuła się małą, drobną, nieszczęśliwą i opuszczoną. Poza nią był cały świat, który przedstawiał się jej teraz jako konglomerat jakichś wrogich sił, które nawzajem żarły się, z rykiem rzucały się na siebie, ociekały krwią po to, aby później złączyć się w jedną groźną potęgę, której nic oprzeć się nie było w stanie. — Załkała w ciemności bezsilna i znużona. Jej mała egzystencya traciła w ten sposób i tę odrobinę ważności, jaką zdawała się wyczuwać poprzednio. Buntu w niej na razie nie było. Znikł w jednej chwili. Chciała tak leżeć w samotności i ciemni z pustką lodową pod czaszką. Lecz w sypialni powstał ruch. Zdzich niechętnie wyłaził z ciepłego łóżka i szedł po nią do salonu. Przedtem zawołał kilka razy: Marysieńko! — lecz to wołanie wionęło koło niej bez skutku. Znudzony był, bo senny i w pokojach był chłód, jak zwykle po ciepłym dniu wiosennym. Stawał wobec sceny po formie i z niechęcią brał w niej udział. Nie mógł odczuć w takiej scenie charakteru i wychwycić jej tonu. Był sam bez wyrazu, tępo zrównoważony, to więc, co tylko ziało protestem, uporem, co się odcinało, wyodrębniało — wydawało mu się niebezpieczne. Szedł więc ku Marysieńce, jak po szkle — pełen zdrowego sensu i postanowień zaprowa dzenia w domu stanu spokoju. Zbliżył się do niej ciepły jeszcze od gorąca pościeli i odczuł chłód lodowy tego biednego ciała, drżącego z zimna pod lekką osłoną batystu. Zrobiło mu się żal tej odrobiny, wciśniętej bezradnie w róg kanapy. Pociągnął ją ku sobie.
— Chodź stąd! przeziębisz się! — Wyłkała cichutko:
— Tyrn lepiej.
— Zachorujesz.
— Tyrn lepiej. Niech umrę! — Ukląkł przy niej. Nie znalazł na razie innego argumentu.
— Czego ty właściwie chcesz? — zapytał. Nie odpowiedziała mu nic. Nie mogła sformułować swych pragnień. Czuła, że są bezsilne wobec lawiny, która wali się na nią nieubłagana. Co pomogłyby tu jej żądania, skoro to wszystko było, istniało, działo się…
— Chcesz, żebym wziął te pieniądze? No to wezmę. Dam jej! — Szarpnęła się w głębi. Lecz nic nie odparła.
— No… a teraz chodź!… — Zmarzły mu nagle łydki i bose stopy.
— Chodź! bo wezmę cię na rękę i zaniosę, jak nieznośnego bachora, który zasługuje na to, aby mu rózgą dać… — Pochylił się nad nią i próbował rzeczywiście wziąć ją na rękę. Był rosły, silny, o szerokich, nadmiernie rozwiniętych ramionach. W tej ciemności nocnej wyczuwała tę siłę i przewagę fizyczną. Instynkt ostrzegł ją, że niczego więcej od tego człowieka w tej chwili oczekiwać nie może. Bezwładnie zwisła mu w ramionach.
— Zostaw mnie! ja tutaj będę spać — jęczała cicho.
— Ty mała wariatko! ty mała wariatko!… — upominał ją, niosąc już jak małe dziecko w stronę sypialni. Na progu zarzuciła mu ręce na szyję.
— Ty… powiedz mi jedno…
— Co? — Bose stopy na zimnej posadzce sprawiały mu niemiłe uczucie. Stojąc na dywanie, był łagodniejszy.
— Więc… jeżeli ona ciebie kochała, to i ty… — Przerwał jej prawie brutalnie:
— Skończ już raz z tyrn głupstwem, proszę cię. — Położył ją dość gwałtownie na łóżku i narzucił kołdrę. Błękitne światło sypialni, całe otoczenie, jamy okien, poza którymi wyczuwała istność ulicy — znów szarpnęło jej nerwy. Zaczęła prężyć się i krzyczeć gwałtownie:
— Ja nie chcę, ja nie chcę!… — Nie mówiła dokładnie, czego właściwie nie chce — o co jej chodzi. Stał przez chwilę bezradny — wreszcie nagle rzucił się na nią i objął ją stalowym, gniewnym uściskiem.
— Ja cię nauczę robić sceny — ty bachorze… ja cię nauczę! — Ustami ust jej szukał. — Usta mi daj! słyszysz, usta!… — Zgniótł jej wargi i zatrzymał w ten sposób jęk spazmatyczny, który darł się z jej wnętrza.
— Ja nie chcę!… ja nie chcę!… ja nie chcę!…
IX
Po tej wyczerpującej scenie nastąpiło jakby zawieszenie broni. Marysieńka pogrążyła się w pewną apatię. Była wyczerpana fizycznie i fatalnie upokorzona zakończeniem całej tej nocnej rozterki. Wolałaby nawet brutalne milczenie ze strony Zdzicha, niż takie zareagowanie na jej bunt i łzy. Nie miał więc nic z lepszych warstw swoich do poruszenia, do zmobilizowania, aby ją uspokoić choćby chwilowo, w takiej prawdziwej, głębokiej rozpaczy, która nią miotała i ciskała w szalonych wysiłkach — ponad kurcze i spazmy zapamiętań zmysłowych? Uległa mu i zamilkła. I to było najgorsze. Obecnie miała jakby zatarasowaną drogę do wznowienia tej sprawy. Byłoby to jakby wywoływaniem z jej strony nowego napadu zmysłowych objawów — skoro wiedziała teraz, jak się owe sceny będą z jego strony kończyły. Powoli przecież — niepokój nerwowy zaczął w niej budzić się i rosnąć. Zdzich powiedział, że pieniądze jej wręczy. Kiedy, gdzie, jak! — Mówić więc z nią będzie. Wejdzie w kontakt z tą dziewką. I to ona sama niejako stała się pośredniczką tego zbliżenia. Dlaczego nie uczyniła tego przez stróża! Raczej było zgnieść na nic dumę i wtajemniczyć tego draba w rdzeń całej sprawy. Teraz już było za późno. Od czasu owej nocy Zdzich także przestał owych rozmów na tle swego ubiegłego życia. Coś jakby w tym kierunku się przełamało. Natomiast zaczął bardzo gorliwie zajmować się Marysieńką i pieścił ją z odcieniem miłej serdeczności. Wymyślał coraz ładniejsze dla niej nazwy i ubierał ją w nie, jak w girlandy z kwiatów. Działo się to prawdopodobnie dlatego, że Marysieńka cofnęła się jakby w głąb i zachowywała się względem niego apatycznie i spokojnie. Instynktem wiedziony, czuł w niej urazę i to odsuwanie się. Nie umiał znaleźć inaczej drogi. Wybrał sposób naiwny i dziecięcy. Przymilał się wtedy, gdy trzeba było rozjaśnić i przekonać. Dlatego zapadał koło nich coraz większy mrok. Jednego południa, o porze, w której Zdzich powracał z biura do domu, Marysieńka wyszła na balkon, ażeby strząsnąć na ulicę okruszyny popielniczki. Nagle — stanęła, jak wryta. Po drugiej stronie ulicy dostrzegła idącą powoli w stronę miasta ową dziewkę, która była zmorą i nieszczęściem jej życia. W jaskrawym oświetleniu wiosennym wydała się jej tak nędzną, tak marną, tak potwornie chudą i szkaradną, że aż cofnęła się w niewysłowionym uczuciu, które nagle przepełniło ją całą. Odzienie jej było zniszczone z wyjątkiem jasnożółtych bucików, które uwidoczniały jeszcze chamski kształt jej fatalnych stóp. Snuła się pod murem kamienic, cicho. Nawet kroków jej słychać nie było. Głowę miała spuszczoną na piersi. W opuszczonej ręce trzymała niedbale zamkniętą parasolkę, która wlokła się za nią, zataczając zygzaki. W całej tej postaci było coś niewymownie przygnębionego, zamyślonego i jakby oderwanego od świata i otoczenia. Marysieńka stała na swoim balkoniku, jak przyrośnięta, nieruchoma i ciągle niezdecydowana. Ogarnął ją podziw, że, mając tak blisko uwidocznioną tę, której tak bardzo, tak szalenie przez tyle dni i nocy nienawidziła — czuje w tej chwili jakiś ciężki, ołowiany spokój i trwogę. Lecz była to trwoga różna od tej, jaka nią dławiła wewnątrz mieszkania na myśl o istnieniu prostytutek. To był raczej lęk, aby ta dziewczyna nie dojrzała jej w słońcu ulicznym. Jakieś zmieszanie, zawstydzenie ogarnęło ją. Było jej tak, jakby nagle uczuła się czegoś winną i poza tern zmuszoną do obnoszenia jakiegoś kalectwa. Czuła, że gdyby szła po ulicy, stanowczo byłaby się tamtej kobiecie ustąpiła z drogi. To jedno uczucie miała w sobie wyraźne i doskonale zarysowane. I to jeszcze, że poza tamtą, która wlokła się samotna, był — tłum. Poza nią cicha i trwożna jakaś zbita masa, mająca w sobie niepewność i lęk.
Od strony miasta pojawiła się sylwetka mężczyzny. Był to Zdzich, powracający z biura do domu. Szedł bojko, żwawo, rozprostowując skurczone siedzeniem ciało. Dziwne to było, jak stawał się sobą w otoczeniu ulicy. Był to jeden z tych typów męskich, którym jest do twarzy ulica. Brał ją całą w posiadanie. Służyła mu za tło i podtrzymywała go. Marysieńce zamarło serce. Teraz spotka się z nią. Są tylko sami na całej przestrzeni. Zobaczą się. Jak postąpią? Kto wie, czy ona nie rzuci się mściwie na niego i nie uczyni zadość groźbom, którymi zionęła po nocy. Kto wie, czy on nie zareaguje znów uderzeniem i czy nie rozpocznie się znów to wycie, ten krzyk, ten gwałt, jak owej ohydnej nocy. Coś przecież stać się musi. Jakiś wybuch, jakieś starcie…
Bez tchu przytuliła się do muru. I lękała się o nich oboje — a to było najgorsze. Lękała się o swą własność, tego mężczyznę, który był jej, i zarazem lękała się o to coś drugiego, o… kobietę, czując ból i zniewagę, jaka spaść może na nią w formie kija w męskiej rozjuszonej dłoni. Z tego drugiego uczucia nie zdawała sobie tak doskonale sprawy, a przecież fizyczny ból przebiegł jej plecy i krzyż. Coś jakby dreszcz właściwy zwierzęcemu oczekiwaniu na uderzenie, na gwizd bata. Lecz, gdy tak trwała zawieszona na wyniosłości balkonu, z ustami wyschłymi i rozwartymi, z rękami zaciśniętymi w kułak na piersiach, tam, na dole, zaszła rzecz niebywała i nieoczekiwana. Oto — tamci oboje, równocześnie dojrzawszy się, podeszli do siebie i spotkali na pół ulicy. I tu mężczyzna obejrzał się poza siebie nałogowym ruchem, czy kto nie idzie, a ona nałogowym także ruchem pociągnęła go pod domy, w cień. Za wiele było jasności, za wiele było słońca. Ci ludzie nie umieli patrzeć sobie w twarz w dziennym ozłoceniu świetlanych promieni. Stanęli pod murem, wymieniając jakieś zdania. Nie dolatywały nawet do Marysieńki ich głosy. Mówili z przyzwyczajenia szeptem. Jakby zbrodnię knuli. To jasno jednak widziała Marysieńka, że wszelki gniew nie ma pomiędzy nimi miejsca. Ton ich porozumienia był normalny. Zdawali się być dobrymi znajomymi, którzy mają sobie coś do powiedzenia po dłuższem niewidzeniu się. Tylko dziewczyna wyprostowała się, zbywając się swej apatycznej, zdeformowanej postaci. Ujęła się pod bok, wysunęła tors. Nagle w tern zbliżeniu się do mężczyzny odmłodniała i przetworzyła się nagle. Jakieś przewrażliwienie na okoliczności sprzyjające widoczne tu było i łatwo dostrzegalne. Marysieńka jednak nie pojęła i niezrozumiała istoty rzeczy. Nie wiedziała, że ta dziewka byłaby tak samo przetworzyła się w zbliżeniu do każdego innego mężczyzny. Marysieńce zdawało się, że tu działa specjalnie istota Zdzicha i zaszumiało w niej całej od bolesnego ucisku. I to porozumiawcze, spokojne zachowanie się Zdzicha dopełniało miary. Zacisnęło się w niej od skurczu nerwów wzdłuż szyi. Skrzywiły się jej szczęki. Nieledwie pragnęła teraz, chciała, aby dziewka z czeluści swego żakietu wydostała jaką flaszeczkę z gryzącym płynem i bluzgnęła nim w twarz mężczyzny. Aż drżało w niej od pragnienia, aby ci oboje rzucili się na siebie, bili, gryźli, tarzali w prochu ulicznym. Niechby powstali oślepli, zalani krwią. Zasłużyli oboje na to — za owe ciche, spokojne porozumiewanie się w cieniu uśpionych kamienic… Jakby było mało tego szeptu, tego pochylenia się ku sobie wyćwiczonego i charakterystycznego, nagle śmiech dziewki, śmiech histeryczny, troszkę spazmami podszyty, przeciął powietrze. Coś musiał Zdzich powiedzieć, coś ze swego repertuaru, z tych znanych już Marysieńce dowcipów, ociekających błotem, które ona chłonęła w siebie nocami, jak torturę i mus, wynikające ze składowych części brodzenia w życiową egzystencję. To dopełniło miary. Gdy śmiech ten przeciął powietrze i uderzył ją w twarz, jakby policzkiem stalowych, cienkich palców, Marysieńka cofnęła się w głąb swego gniazda i pośpiesznie zamknęła drzwi balkonowe. Zdzich, wszedłszy do mieszkania, zastał żonę stojącą na środku pokoju, nieruchomą i bladą. Chciał się do niej zbliżyć, ale zastanowił go wyraz jej twarzy. Dziecinny poblask tej drobnej twarzyczki znikł, jakby zmieciony podmuchem wiatru. Patrzyła na niego tępo i dziwnie. Mimo to przecież przysunął się i wyciągnął ręce. Odczuła nagle szalony ból w całym ciele, ból fizyczny, taki, jak odczuwała w chwili nadciągania piorunowej burzy. Porwała się z krzykiem i zastawiła rękami, jak przed grożącym niebezpieczeństwem. Zrozumiała, iż nie ma mowy, aby mogła znieść jego zbliżenie się fizyczne. Zaczęła krzyczeć:
— Idź! idź sobie!… — Jak zawsze, odpowiedział jej banalnym pytaniem :
— Czyś ty oszalała? — Wyłkała z trudem:
— Widziałam… widziałam was!
— Aha! — Wzruszył ramionami i bardzo naturalnie zapytał ją:
— No i co z tego? — Przez chwilę milczała. Trudno jej było zebrać w jedno i wyrazić, co jej było z tego. Wreszcie zdołała powiedzieć:
— Takeście z sobą przyjemnie rozmawiali.
— Och, przyjemnie!… trudno, żebyśmy się bili.
— Nawet ona się śmiała.
— Czy wolałabyś, ażeby mi wymyślała? — Nie odpowiedziała nic. Trzymała się wciąż odpornie w roli obrażonej w swej godności. Tylko wpiła sobie w rękę paznokcie tak silnie, iż powstała długa, krwawa pręga. Dostrzegł to. Porwał ją za rękę.
— Maryśka, co to? — Wyrwała mu rękę z krzykiem:
— Nie dotykaj mnie!
— Bo… przed chwilą… może podałeś jej rękę… jej… — Pokiwał głową z litością.
— Co ty? co ty? Jakże ja mógłbym w biały dzień podawać rękę takiej, jak ona? Jak ty możesz przypuszczać coś podobnego.
— A rozmawiałeś z nią!
— Musiałem. Chciałem ją udobruchać. Musiałem coś zrobić, aby zaprzestała chodzić pod naszym domem. Wprowadziłem ją w dobry humor. Przyrzekła mi, że więcej tędy chodzić nie będzie… — Marysieńka wzgardliwie wydęła usta.
— Wielka łaska.
— No!… Nie łaska, ale grzeczność. Ulica jest dla wszystkich i skoro się ktoś przyzwoicie zachowuje i nikogo nie zaczepia, ma zupełne prawo do chodzenia po niej! — Marysieńka zagryzała wargi.
— Taka nie ma prawa do chodzenia w dzień… niech chodzi po nocy! To dla nas jest w dzień ulica, dla nas… — Uderzyła się w pierś, aż jęknęło. Zaakcentowała dziwnie to dla nas.
— Przecież i dla nas coś być musi… — zawołała wreszcie. Spojrzał na nią zdziwiony.
— Dla jakich… nas?
— Dla nas… dla… kobiet…
— No przecież i one są kobiety. — Protest wydarł się z jej ust:
— To nie są kobiety!… — Skierował się w głąb mieszkania.
— Nudna jesteś. Powtarzasz się. Lepiej zajmij się obiadem. Głodny jestem. — Tyrn oświadczeniem przygwoździł ją. Rzuciła mu mściwa i chmurna:
— Dałeś jej pieniądze? — Zatrzymał się na progu jadalni.
— Wiesz! zapomniałem! — rzucił dobrodusznie. I zaraz dodał:
— Ale kupiłem dwa bilety na jutro do teatru. To będzie z tych pieniędzy. Tupnęła nogą gniewnie.
— Ja nic nie chcę z tych pieniędzy, rozumiesz? — Znudzony był naprawdę i głodny.
— Piła jesteś nieznośna! — wyrzekł — więc to z moich pieniędzy! A teraz każ dawać zupę, bo ciebie połknę z głodu. Rozumiesz?
X
Do teatru poszli i w Marysieńce rozegrała się pewna radość, gdy weszła do oświetlonej, wyzłoconej salki, w której grała właśnie muzyka. Grano jakąś farsę tłumaczoną, jedną z tych, o których wzmiankarze piszą, że jest sukcesem. Zdzich prostodusznie obiecywał sobie kąpiel śmiechu.
— Podobno nieprzyzwoite!« — mówił, zacierając ręce. Marysieńka nie z tego punktu brała rzecz. Ona poprostu chciała zmienić choć na chwilę środowisko i otoczenie. Z przestrachem bowiem zauważyła, iż dom jej, to gniazdo, zaczyna powoli dławić ją emanacją jakichś rzeczy smutnych i brzydkich.
— Może w teatrze myśleć o tyrn ohydztwie nie będę. — Usiadła w fotelu rada i dobrze ubrana. Sukienkę miała jasną, gustowną, elegancką. Zwłaszcza ładne boa, strojne w wiele gazy i wstążek. Miała wygląd małego ptaszka, wyglądającego ciekawie z misternie uplecionego gniazdka. Zdzich także przedstawiał się korzystnie w doskonale skrojonym żakiecie. Miał prawie fizjonomię i wyglądał, jak ktoś, liczący się z sobą samym. Stanowili ładną parę i odczuwali to. Ciągnęli spojrzenia, pod którymi było im dobrze i które łaskotały ich duszę. Marysieńka ucieszyła się tym nastrojem. Dawno go nie czuła. Zdawało się jej, że wraca do swego świata z dalekiej‘drogi błotnistej i nużącej. Świat tamten czarny i smutny pozostawiła za sobą. Nic jej nie przypominało, że istniał. Uśmiechała się do siebie i do tych ludzi, otaczających ją. Dziecięcy, rozkoszny wyraz okrasił jej usta. Przytuliła się do ramienia Zdzicha, rozgospodarowała, zawiesiła afisz, otworzyła pudełko z cukierkami. Było jej nad wyraz dobrze. Oddychała. Wszystko tu było prawidłowe, jasne, jak być powinno. Zdawało się nie być miejsca ani na brud, ani na kłamstwo.
Powoli zapełniła się cała sala. Tylko dwa miejsca obok Zdzicha pozostały niezajęte. Muzyka umilkła i kurtyna poszła w górę. Rozpoczął się banalny, drobiazgowy obraz życia przeciętnej francuskiej burżuazji. Jakaś młoda mężatka przychodzi do biura adwokata — żąda, aby ten prowadził jej rozwód. Naturalnie adwokatowi podoba się młoda dama, przysiada się, robi oko. Słowem, wszystko w porządku. Są jacyś komiczni koncypienci, naturalnie woźny, słowem wszystko, co potrzeba do podtrzymania od samego początku niewybrednego humoru na widowni. Nagle Marysieńka wstaje, wyprowadzona z równowagi. Coś zaszumiało, narobiło hałasu. Jakieś dwie damy spóźnione przedzierają się do miejsc wolnych obok Zdzicha. Czynią to hałaśliwie, podśmiechując się głupawo. Potykają się, przepraszają, dzwonią łańcuszkami, aż wreszcie siadają. Równocześnie jednak nieznośny, mdły zapach nadużytych perfum przesyca powietrze. Zapach ten łączy się z wonią potu, jaki czasem wydzielają przepocone jedwabne staniki kobiet. Jest to coś niepokojącego, drażniącego nerwy i Marysieńka odczuła to w niemiły sposób. Cień, panujący w sali, nie dozwalał jej przyjrzeć się dokładnie nowoprzybyłym. Przytem cofnęły się głęboko w fotele. Widzi tylko ich uda i kolana silnie opięte angielskiemi spódnicami. Widzi także, iż Zdzich, zapatrzony na scenę, spojrzał kilkakrotnie na swe sąsiadki. I to ją zaniepokoiło. Lecz oto i na scenie zmieniło się coś — jakoś. I tam zaszumiało i zadźwięczało. Owa dama, pragnąca rozwodu, minęła się właśnie we drzwiach scenicznych z drugą damą, wchodzącą właśnie do płóciennego gabinetu adwokata. Obie aktorki wytrzymały pauzę. Jedna zrobiła sobie wyjście efektowne, druga efektowne wejście. Były jakieś różne, pomimo że obie były bardzo modnie ubrane i bardzo eleganckie. Ale różniły się bardzo, tak stojąc obok siebie. Coś tam było w podniesieniu głowy, w spojrzeniu, w linii nóg. Owa mężatka była bardziej skoncentrowana w sobie, melancholijna i dystyngowana. Ta druga wdzierała się na okopy życia taranem, en dehors cała, roześmiana urzędowo, wabna, jak gablotka jubilerska dobrze obsadzona klejnotami. I gdy po wyjściu mężatki piruetowym krokiem podbiegła do adwokata i wyszepleniła po cichu (prawdopodobnie ze względu na koncypientów):
— Jak się masz, stary! — Zdzich pochylił się ku Marysieńce i roześmiany, rozjaśniony, objaśnił:
— To… kokotka! — I nagle zrobiło się jakoś jasno, pełno w sali. Wszystko zadźwięczało i roześmiało się dokoła. Wszyscy poprawili się, jakby załaskotani au bon endroit. Znikła melancholia i gruntowne pojmowanie życia. Ktoś podawał ze sceny szklaneczkę szczypiącego napoju. Koncypienci znikli. Kokotka zręcznym susem usiadła, jak małpa, na kolanach adwokata. Zaczęła mu poprawiać krawat. Aktorka, grająca tę rolę, miała swawolny typ obnoszącej dobrze swą płeć kobiety. Śmiała się, przechylając w tył bardzo powabnie. Zadzierała wtedy wysoko założone jedna na drugą nogi, obciągnięte w cienkie gazowe pończochy. Lakierowane szampańskiego koloru pantofelki, zdobne olbrzymią kokardą i strassową błyszczącą klamrą, wiewały w górę na tle zielonawej podszewki spódnicy. Bardzo to było dobrze skombinowane, obmyślone i podniecające. Marysieńka uczuła się nagle dziwnie pomniejszona i zgnębiona. W jednej chwili zmierzyła i zrozumiała różnicę, jaka była pomiędzy jej ubogą elegancją, z której przed chwilą była tak dumna, a tern czymś błyszczącym i ciągnącym, w co spowite było ciało tej kokotki na scenie. Wszyscy byli zapatrzeni na tę strojną, tę błyszczącą prostytutkę, jakkolwiek ugodą przyzwoitości na kokotkę przechrzczoną. Dowcipy jej, nawet niedwuznaczne, roztaczały wesołość. Mężczyźni rozpromieniali się coraz bardziej. Brała ich w posiadanie zupełne. Marysieńka spojrzała ukosem na Zdzicha. Rozchylił usta bezmyślnym wyrazem zachwytu. Całym ciałem podał się naprzód, jakby rwało go coś tam, w przestrzeń, na scenę. Powoli, delikatnie Marysieńka odsunęła się od jego ramienia. Nie uczuł nawet tego braku. Ona przygasłym wzrokiem patrzyła przed siebie. Czuła doskonale, że cała zagasa, że to, co się w niej roztliło chwilowo radością życia i poczuciem swej urody i wartości, gdy weszła do tej sali — dogorywa i cofa się w cień. Zdrętwiała — oczekiwała końca aktu. Gdy wreszcie na triumfalnym szastnięciu spódnicą kokotka zakończyła swą scenę i kurtyna zasłoniła jamę sceniczną — Marysieńka doznała uczucia ulgi. Wreszcie zniknęło jej z oczu to uosobienie eleganckiej prostytucji. Idąc do teatru, nie przeczuwała, że zmuszona będzie asystować pokazowi właśnie wykwintu frymarczących sobą dziewek.
— Takie są… — myślała — takie więc są. — Aktorka, grająca tę rolę, musiała przecież studiować taką kobietę, aby odtwarzać tę postać dokładnie i z całą prawdą. Słyszałam, że artyści sceniczni muszą robić studia z natury. I tym razem tak być musiało… Rozgoryczenie wypełniło jej duszę. Zapomniała nawet o cukierkach, które leżały na jej kolanach. Przypomniał jej Zdzich.
— Nie jesz cukierków? — zapytał. Machinalnie otworzyła pudełko. On sięgnął łakomie i wziął jedną czekoladkę.
— Doskonała sztuka! — zaopiniował — wesoła. A ta aktorka, co gra kokotkę, ma sznit… prawda? co? — Nachmurzyła się.
— Nie podoba mi się.
— Dlaczego?
— Jest bezczelna. Wstrętna.
— Tworzy typ.
— Jaki typ?
— No… kokotki. Tam we Francji kokotki
tak wyglądają i tak się zachowują. — A ty skąd wiesz? przecież nie byłeś we Francji, to nie możesz sądzić! — Roześmiał się.
— Cóż ty myślisz, że my to jesteśmy odcięci murem od cywilizowanego świata? Francuskie kokotki często i do nas zaglądają, jadąc do Petersburga albo do Moskwy. — Spojrzała na niego z pogardą.
— I ty pewnie znałeś się z niemi? — spytała ironicznie. Uczuł się dotknięty.
— Dlaczegożby nie? cóż to trudnego?