E-book
22.05
drukowana A5
46.08
O czym się nawet myśleć nie chce

Bezpłatny fragment - O czym się nawet myśleć nie chce


Objętość:
240 str.
ISBN:
978-83-8221-288-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 46.08

WYDANIE SKRÓCONE


© opracowania: nada 2020

Zdjęcie na okładce: Lobby card for the American drama film The Libertine, Triumph Films 1916


Niejednemu się zdaje, że ta oto droga jest prosta, lecz w istocie jest ona drogą do śmierci.

I

Zanosiło się na tak zwaną piękną noc. Ludzie w ogóle wracali do swych legowisk piechotą. Inni z owych legowisk także piechotą zanurzali się w jeszcze nie podeschnięte od błota ulice. Klapały bojkie lub rozlazłe stukania pode­szew o bruk lub asfalt. Cierpliwie oddawała je echem ulica, po której snuły się widma, kształ­tem ludzi przypominające. Z daleka brzęczały tony fortepianów i połyskały przebijające się przez story światła prawie jaskrawe piętrowych po­mieszkali. Tak — nad chodniki wzniesione okna te wydawały się jakby szeregiem olbrzymich latarni, zawieszonych w powietrzu. Niektóre były uchylone, na niektórych znaczył się rozpięty mi­stycznie krzyż ramy szybowej. Ten szereg krzy­żów, z poza których łaskotała przestrzeń tane­czna muzyka, dziwny był i w mózg wrastający. Przytulny znak, podobny milczącej postaci czar­nego archanioła o rozsuniętych prosto, nierucho­mych skrzydłach, przechodził w coś boleśnie wystawionego na bezcelowe urągowisko. Kohorta archaniołów strzegła gniazd rechocących wieprzaków, niewidzialnych, jednak znak życia silny i niezmożony o sobie dających. (…) Te krzyże, tak o nocnej porze wyrastające szeregiem i zawisłe nad ziemią, domagały się ra­czej wielkiej, bezkresnej równiny — wysrebrzonej świeżym rżyskiem o czerwonych, gasnących już, strzelistych resztkach ginącego w pomroce słońca. To powinno być poza nimi, ten cichy czar wieczoru nie zdławionego cielskiem murów, zie­jących smrodem i zgnilizną spiętrzonych ciał ludzkich. To tylko purpura słońca i drżąca po­świata tęczowa, półkolem zaznaczona i wchła­niana przez srebro równiny. I one, te krzyże rozpięte — wyniosłe, archa­nielskie, szeregiem wykwitłe, jak grzęda misty­cznych irysów czarnych — modlitewne same i do modlitwy bez przymusu wyzywające. Lub jeszcze choćby z poza murów rozwalonych, opuszczo­nych cmentarzy, gdzie miejsca na nowe trumny nie ma, a noc jesienna miecie całuny złote sze­leszczące z liści przydrożnych lip na zapadłe mogiły… (…)

Ku tym krzyżom bez skargi znoszących swe pohańbienie przestrzenne biegną świecące oczki Marysieńki, podskakującej drobnym, prawie dziecinnym krokiem obok Zdzicha, zaszytego dostatnio w swe zimowe jeszcze palto. Uczepiła mu się swoim zwyczajem u ra­mienia gestem w dobrym humorze będącej małpki. Z dumą stawia swe wązkie, nerwowe nogi, lśniące lakierem nowych bucików. Długi aksa­mitny płaszczyk czernią matową wchłania jej po­stać drobną i prawie nikłą. Tylko gdzieniegdzie zabłyszczą guziczki lub w świetle latarni prze­lotnie dół okrągłej bródki z linijką zawsze otwartych jakby do krzyku ust. Jest śmieszna i roze­śmiana. To odczuć można. Wraca z teatru, gdzie grano jakąś nudną sztukę. Mówiono dużo o mi­łości na scenie. Ona przez ten czas szczypała męża w udo, robiąc przytem minę poważną i za­słuchaną. On podskakiwał śmiesznie, lecz się nie gniewał. Był także w dobrym humorze. Na kolację mieli świeże cielęce sznycelki, pasztet, napiją się po kieliszku koniaku. Zamiast dorożki kupili sobie trochę ciastek i owoców. On niesie ciastka, ona owoce i wywija zwy­cięsko małą torebką. Bardzo jest przyjemnie i dobrze na świecie. Dochodząc do ulicy Ciężarowej, zwolniła kroku. Wsłuchiwała się w rechoczące tony for­tepianów. Jakaś polka ekscentryczna wybijała się nad wszystko. Załaskotała ją. Zaczęła podskaki­wać w takt. Zdzich jednak pociągnął ją.

— Chodź, Maryś! — wyrzekł niecierpliwie. Lecz ona zaczęła prosić:

— Chodźmy tamtędy! mój złoty!… — Żachnął się, prawie ze złością.

— Powiedziałem ci, że nigdy nie będziemy tamtędy chodzić.

— Tam… bal!

— Właśnie.

— Tańczą!

— Właśnie. — Jakaś dorożka nadjeżdżała. Ciężka była, cała pełna od mężczyzn. Stado ich było całe. Jeden przechylony spał, a ręka jego zwisała, dotykając prawie koła. Inni ściągali w głąb jakiegoś mło­kosa, który niepewnymi ruchami darł się na ko­zioł i wyczyniał jakieś konszachty z pełnym po­gardy dorożkarzem. Minęli Zdzisia i Marysieńkę przypartych do ściany. Wjechali w aleję Krzy­żów. Zaczęli krzyczeć coś niezrozumiale. Marysieńka wyrzekła:

— To pewnie jedzie młodzież na bal. — Zdziś wzruszył ramionami.

— Właśnie. — Pociągnął ją w boczną, ciemną, wązką uliczkę. Idąc — szczebiotała:

— Bo żeby się poznać z tern państwem, co tam mieszkają, to byłoby wesoło. Co dzień tań­czą… Choć żeby bywać u jednych takich… Oni pewnie też kolejarze… Może znają tatusia… a może ty tam bywałeś — to moglibyśmy im wizytę zło­żyć. Co?… Jakieś dwie postacie szły naprzeciw nich. Ko­biety. Ubrane wązko. Jedna miała kapelusz nagłowie, druga była z gołą głową.

— Jakieś panie!… — zapiszczała Marysieńka — patrz, Zdzich — jedna z gołą głową.

— Co ci do nich!…

— Nic — tylko że to nieprzyzwoicie. Nawet ładnie ubrane, zdaje się. Więc nie sługi. Czemu bez kapelusza? Co? O! rozstały się. Jedna rzeczywiście zatrzymała się pod latarnią, pochyliła się i zaczęła coś poprawiać pod suknią. Druga przemknęła środkiem ulicy, kierując się ku Ciężarowej. Szła brukiem, nie zważając na błoto. Zniknęła. Marysieńka obejrzała się za nią.

— To ta pani bez kapelusza. Patrz, jaką ma fajną bluzkę koronkową… co? Myślisz, że ja nie widzę, bo ciemno?! Ja mam dobry wzrok.

— Cicho! nie oglądaj się!

— Poszła już tamtędy, gdzie tańczą. Nie wi­działa…

— Chodź prędzej.

— Nie ciągnij! — E! jesteś mops! — Nagle umilkła, jak zahypnotyzowana. Kobieta pod latarnią uniosła wysoko spódnicę i mane­wrowała coś kolo pończochy ponad kolanem. Poprawiała podwiązkę. Biała koronka majtek bły­skała. Marysieńka wpatrzyła się szeroko rozwartemi oczyma w tę aparycję. I nagle zachichotała, jak chichoczą dzieci wiejskie, uciekające z go­ścińca do chałupy.

— Zdzich! ta pani ma różę za podwiązką! — Szarpnął nią.

— Cicho! chodź!… — Piszczała rozbawiona.

— Jak mamę kocham! różową różę z liściami… — Lecz tamta z pod latarni już dosłyszała i wy­prostowała się nagle.

— To co? to co? — warknęła. Niespodziewane to odezwanie się zbiło zu­pełnie z tropu Marysieńkę. Głos tamtej był jakiś dziwny, niesamowity. I potem cała twarz zna­ czona kreskami oczu, rozpłaszczonego nosa, wąskich ust, twarz niecodzienna, napiętnowana, jakby tylko z kości, pokrytych trochą skóry bardzo de­likatnej i białej — wgniotła się w mózg roześmia­nej młódki brutalnie i niespodziewanie.

— To co? to co? — powtórzyła, równając się z idącą pośpiesznie parą. Marysieńka zaszyła się pod ramię męża nagle strwożona — jak ptak, na którego spadła bryła brudnego śniegu.

— Zdzich! czego ona? niech sobie idzie!… — wyszeptała. Rozzłościł się naprawdę.

— Widzisz, mówiłem ci… — Tamta wyczuła w nich trwogę. Jak pies złośliwy, który czepi się uciekających i zalęknio­nych, pokazała kły posztukowane złotemi plom­bami.

— Widzicie ją!… — syczała — nie podoba się jej róża na podwiązce. A co ci się podoba? — Marysieńka drgnęła, jakby pod uderzeniem rozpalonej szpicruty.

— Zdzich!… — wyjęczała.

— Małpa! — syczała tamta — złapała sobie draba i wlecze się z nim i taka dumna!… — Zdzich odwrócił się ku niej pełną twarzą.

— Proszę nas zostawić w spokoju! — krzy­knął. Lecz ta — czysto zdjęta z Ropsa tragicznych wizji — parsknęła kocim śmiechem.

— Zdziszek!… serwus, kanalio… gdzie cię niesie? — Zacisnął usta. Czuł pytający wzrok Mary­sieńki. Poufałość błotnistej zjawy zamroczyła mu na chwilę przytomność. Nie rozróżniał jej twa­rzy. Nie znał jej. A może i znał. Kiedyś — bar­dzo dawno — w swych młokosowskich, wyuzdanych latach. Zdawała się nie mieć określonego wieku. Zdawała się być wieczną — ciągłą — nie­ustającą — niezwalczoną. I nagle ogarnęło go nieokreślone uczucie, gdy tak szedł z temi dwoma kobietami przy boku. Z młodziuchną żoną, uczepioną mu u ra­mienia, i z tą drugą, klapiącą o krawężnik chodnika amerykańskiemi, grubemi podeszwami bu­cików. Uczuł jakby zawrót głowy i mdłości, po­rywające go nerwowo.

— A powiedz tej małpie, z którą się wle­czesz! — zasyczał znów grobowy głos z cie­mnicy — żeby porządnych ludzi nie zaczepiała po ulicach, bo tak jej pyski spiorę… — Ścisnął w ręku laskę.

— Idź precz, bo zawołam policyanta — krzyknął.

— A!… patrzcie go! A wołałeś policjanta, kiedyś do mnie przychodził na Zakroczymską? Zapomniałeś? Na darmochę przychodziłeś! By­łeś goły, jak bizun… Ty morowa nacjo! policjantem będzie straszył. Ja cię nie zapomniałam! — Teraz już biegli prawie wszyscy troje. Ona wciąż obok nich, utykając teraz po kamieniach, bo asfaltowy chodnik urywał się nagle i prze­chodził w resztki jakiegoś wygryzionego bruku.

— Zapłać mi lepiej, coś winien od tylu lat, złodzieju!… — wycharczała zdyszana. Wyrwał ramię Marysieńce. Laska śmignęła i opadła ciężko na twarz i głowę prześladującej. I rozległ się straszny, nieludzki wrzask. Coś z hieny, obdzieranej żywcem ze skóry, coś z gwiżdżącej tragicznie syreny okrętowej, nawo­łującej o pomoc w piekielnym skowycie rozsza­lałej burzy. Właściwy ton ów mają jedynie tylko głosy dziewek, bitych po zaułkach ulicznych. Tajemnica tego dźwięku tkwi w ich zapadłych i zmęczo­nych piersiach. Wyją… skomlą… drą się, jakby życie darło się im w strzępy.

— Policja! po-li-cja!… stójkowy!… zabijają!… za-bi-ja-ją!… — Marysieńka zaczęła krzyczeć:

— Zdzich! nie bij!… — Jakaś solidarność kobieca podniosła się nagle w tej czerni i wobec śmigania tego kija po zmęczonej głowie, z której posypały się pióra ka­pelusza i przyprawione kudły.

— Nie bij!… — Dopadli do bramy, mając ją poza sobą. Wyła — widocznie silnie kijem ugodzona. Dzwonili roz­paczliwie — oboje uważając wydostanie się do wnętrza bramy, jakby jakieś ocalenie się przed czymś ohydnym. Stróż wyjątkowo szybko się zjawił. Czas już był. Tamta pozbierała się i pę­dziła ku nim, jak kłąb czarnego, rozwichrzonego błota. Zionęła przekleństwem i ohydą słów. Cała rozpusta długoletnia była w niej. Mściwość te­raz brała górę. Rzec można nie za śmiech Ma­rysieńki i kij dawnego kochanka, który studenckie noce przesypiał na jej łonie — lecz za to wszystko, co tam na dnie marło w niej na pozór, a prze­cież gniło tylko nienawiścią i przekleństwem. I był taki rozpęd szalony, taka moc potworna w tym pędzie, którym się ku nim cisnęła, że wpadli do bramy, jakby bezprzytomni — i równo­cześnie z ust ich wycharczało do stróża:

— Zamykaj! zamykaj!… — Już z tamtej strony biły o bramę oszalałe od furii pięście — rozlegał się tupot nóg, walących w histerycznym szale o bruk. I bełkot przeciągły słów gnijących — jakby szczek psa, wyrwanego z budy, który, wlokąc łańcuch, targa się nocną czernią wśród zapartych domostw. Stróż pokiwał głową.

— Jakaś z Ciężarowej. Wyjdę i zdzielę przez łeb… — Lecz Marysieńka uchwyciła rękę już gotową do bicia.

— Nie bić!… — zawołała, cała drżąca.

II

Gdy się wydostali na górę i wpadli do swego mieszkania, uczuli się nagle tak, jak ten, który tonął w błocie i nagle poczuł grunt pod stopami. Ciepło domowego gniazda, świeżość sprzętów, do których już zdążyli się przyzwyczaić, ich mil­czące powitanie bez cienia tej złośliwości, którą z czasem przybierają rzeczy nieme, w długiej wy­słudze poniewierane — owinęła ich od razu pe­wną miękkością uspokajającą. Szczególniej odnosiło się to do mężczyzny, który wrażliwszy był obecnie na różnice życio­wych odcieni. Zetknięcie się z dziewką, która dawniej dawała mu przytułek i miłość w bar­dzo niewybrednem otoczeniu i formie, kazało mu poniekąd odczuć dużą różnicę w tern, co było, a co jest obecnie. Zdejmując palto i wchodząc do oświetlonej jadalni, gdzie czyściuchno nakryty stół pod kloszem elektrycznym świecił się bielą obrusa, porcelany, migotał szkłem — win­szował sobie, iż jest teraz tak bardzo daleki od włóczenia się nocą po bajzlach, szantanach, po to, aby zakończyć noc triumfalnie na przepojonym dymem tytoniowym łonie prostytutki. Pod tymi wrażeniami uśmiechnął się do sztychów, zawieszonych na ścianach, do ładnego dębowego kredensiku o mosiężnych okuciach, do sofy, obitej brązowym suknem. Nie żałował zaciągniętych na umeblowanie pieniędzy. Dziś bowiem więcej niż kiedykolwiek odczuł ciepełko, wiejące z za­stawionych kątów. Siadł do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku. Potem przysunął sardynki i zajął się nimi, oczekując na pojawienie się żony i dalszy ciąg kolacji. W kuchni słychać było brzęk naczyń i krzą­tanie się służącej. I to było dopełnieniem pro­gramu domowego ogniska. Rozpalone płonęło równo i jasno, bez dymu i komplikacji. Przynajmniej na teraz. Zawołał prawie wesoło:

— Maryś! — Z sypialni odezwał się cichy, jakby płaczliwy głosik:

— Idę! — Weszła ubrana jeszcze, jak była w teatrze — w ładnej sukni skomplikowanej, złożonej z gi­piury, gazy i jedwabiu. Była za strojna dla jej drobnej postaci. Niemniej dodawała jej jakby szyku. Kolor lewandy, komplikacja karminu z błę­kitem, przeważał dyskretny i podobny do barwy jej oczu. Te oczy były jakby zapłakane, jakby coś po nich się przesunęło — pomimo usiłowań, aby znikło. Usiadła jeszcze poanieńsku, grzecznie, na brzeżku krzesła i poddała pod blask lampy swą starannie uczesaną, trochę podłużną głowę. Włosy jej miały odcień właściwy szatynkom, które zbyt o te włosy dbają. Lśniły prawie sztu­cznie, bez rozkosznej puszystości, przypomina­jącej rozwichrzone dziecięce fryzurki. Doskonale, równo zarośnięte, podnosiły się od karku linijką bez najmniejszego zarzutu. To uderzało przede wszystkim w jej głowie, to i pewna prawie starcza pedanteria w doskonałej czystości i do­kładności stroju i całej postaci. Nalał jej kieliszek koniaku.

— Napij się! — zapraszał. Odczuła natychmiast, że on jest w doskonałym humorze, a przynajmniej usiłuje być w nim. Zapragnęła się doń dostroić. Uśmiechnęła się, pijąc koniak, lecz poczuła także, iż uśmiech ten wypada blado. Siedziała dalej martwa i niema. Chciała jeść. Nie mogła. Widelec jej z rąk le­ciał. Mimo woli ciągle zesuwała się na ulicę. Nie widziała przytulnych jasnych ścian, ani szkiców, które lubiła i do których przywykła już uśmie­chać się, jedząc. Coś przed nią majaczyło ciem­nego o liniach przeginającej się kobiety, jakiś kapelusz spadał, wirował, toczył się po bruku. I potem wrzask się rozlegał z oddali i znów coś się o nią ocierało ślizskiego i to coś bez wyrazu zasiadało przy stole na jasnem dębowem krze­sełku. Sama mimowoli marszczyła brew — usta jej wykrzywiały się. To coś, co za niemi weszło ze śmietnika ulicy, miało w sobie promieniowa­nie jakichś brudnych, zastałych przeżyć. Kur­czyła swe wymyte czyściuchno ręce. I doznała nagle dziwnego wrażenia. Gdy Zdzich podał jej czarkę z masłem, ręce jego wydały się jej, jakby pokryte szarą pleśnią. Była to sekunda niewy­raźna. Znikła przecież. Ale była. On wyciągnął się na krześle, rad z kolacji, która ciągnęła się już teraz normalnym trybem.

— Wszędzie dobrze, w domu najlepiej! — mruknął szablonowo. — Co, Maryś? — Nie odpowiedziała nic. Mimowoli nadsłuchi­wała.

— Czy nic nie słyszysz? — zapytała wreszcie.

— Jak to?

— Z ulicy! Zdaje się, ktoś krzyczy. — Porwał go gniew. Wznowił się poprzedni nastrój, zebrany w zgniliźnie trotuaru. Zanudziło go. Odsunął talerz.

— Co z tobą? Kto ma krzyczeć? — Cichutko wyszeptała:

— Ona! — Udawał, że zapomniał, że nie rozumie.

— Jaka znów?

— Ta… coś ją uderzył.

— Ach!… Także masz o kim myśleć… lepiej jedz… — Lecz ona odsunęła się nagle od stołu.

— Ona ci mówiła… ty… — wyrzekła powoli, wbijając oczy w obrus. Wzruszył ramionami.

— Zdawało ci się!

— Nie! nie! I nazwała cię po imieniu. Ona cię zna… — Zniecierpliwiony, tym bardziej, że przynie­siono kompot, który lubił specjalnie — odrzucił:

— No więc mnie zna.

— Ciebie? — Oczy jej otwarły się szeroko. Patrzyła na niego długą chwilę, jakby starając się pojąć rzecz nadnaturalną. Wreszcie wyszeptała:

— Skąd? — Nadspodziewanie, te jej szeroko rozwarte oczy, ta indagacja rozbawiła go.

— Skąd? nie pamiętam! Z ulicy, czy z knajpy… czy ja już wiem!

— Ona mówiła, że przychodziłeś do niej na Zakroczymską ulicę.

— Nie pamiętam. Jeżeli tak, to było bardzo dawno. Z osiem, dziesięć lat temu. Może i da­wniej. Byłem jeszcze smarkaczem… — Pożarł kompot, pił spiesznie herbatę. Ona nie jadła nic wcale. Skurczyła się. Patrzyła z pod brwi ściągniętych. Wreszcie po długiej chwili wykrztusiła powoli:

— Po coś ty do niej chodził? — Zaczął się śmiać bardzo serdecznie i szczerze.

— Po co? po co?

— Tak? po co? — Nieznany jakby błysk mignął w jej oczach. Poczuła się sama nagle silna, jakby w stal za­kuta. Wyprostowała się i odsunęła. On porwał się z krzesła i wesoło pochwycił ją w pół.

— Po to, po co my oboje pójdziemy te­raz do naszego pokoju!… — Podniósł ją z krzesła, nie czując jak mu się pręży w ręku nagle i boleśnie. Chciał ją ugryźć swoim zwyczajem w kark, lecz wygięła się przed jego ustami jakby przed dotknięciem czegoś nie­czystego.

— Zostaw mnie! — zawołała. Nie wyczuwał nic. Był już w sypialni i tam urządzał swoje małe nocne gospodarstwo. Ona stała ciągle na progu i patrzyła na niego tępo. To coś, co wyczuwała obok nich przy stole, wtargnęło i tu do sypialni. Wydało się jej, że na posadzce jest pełno błota a meble przysypane pyłem.

— Rozbieraj się, Maryś!… — Zaczęła powoli ściągać z siebie suknię. Prze­chodząc koło okna, mimowoli przystanęła w nad­słuchujący sposób. Zwykle rozbierała się bardzo szybko — załatwiała swą nocną toaletę za parawanikami, tworzącymi rodzaj ubieralni, i już była obok niego pod kołdrą ruchem zwinnego małego kota.

— Oto jest mopsa żona! — anonsowała skrzeczącym głosikiem. Dziś tego wszystkiego nie było. On leżał już w swojem łóżku śmieszny trochę na błękicie de­likatnym, przebijającym przez batyst poszewek. Palił papierosa z wielkim smakiem. Na kołdrze leżały dwa wieczorne dzienniki. Nie miał ochoty zabierać się do nich. Pogrążał się w miłym na­ stroju, oczekując na ciepło ciała Maryśki, które za chwilę powinno było znaleźć się tuż przy nim. Lecz dziś żona mopsa — spóźniała się jakoś. Obejrzał się po sypialni. Stała przy oknie. Stora była wszakże zapuszczona. Marysieńka miała już na sobie długą, ciekawą koszulę z bia­łego batystu, przystrojoną żółtymi koronkami. Delikatna wstążeczka związywała tę koszulę bia­łym dziewczęcym motylkiem. Miała Marysieńka w tej chwili pozór białej komuniantki, zasłucha­nej w niepewny ton organów. Nie widział jej twarzy. Przylgnęła nią do szyby. Stała — nie­ruchoma.

— Co tam widzisz? na co czekasz? chodź!… — Oderwała się powoli i szła wąską ścieżeczką, zostawioną pomiędzy łóżkami. Wyczuł w niej (nawet on) obcość jakąś, chęć izolowania się. Podnieciła go ta świadomość. Wyciągnął rękę. Pochwycił batyst.

— Chodźże! — Nie wsunęła się pod kołdrę. Usiadła na brzegu łóżka. Błękit abażurka lampki elektrycznej oświetlił ją mistycznie. Przyniosła z sobą jakby pewną powagę chwili.

— Powiedz mi!… — zaczęła — powiedz! to ty… ją kochałeś?… — Teraz on otworzył szeroko oczy.

— Kogo?

— Tę, tę… — Wskazała ręką w stronę okna, jakby nie mo­gła już przecisnąć przez gardło bliższego określe­nia tamtej kobiety. Zaczął śmiać się znowu.

— Ach! ty głuptasku! — Ręka jego błądziła po batystach. Usunęła ją.

— Kochałeś ją? — powtórzyła twardo.

— Jak ty się możesz pytać o coś podobnego.

— Mogę! mogę!… Powiedziałeś, że po to do niej chodziłeś, po co… — Nie dokończyła. Oblały ją płomienie. Usunęła się z brzegu łóżka. On aż podniósł się na pościeli.

— A to piła!… — wyrzekł, sięgając po pa­pierosa.

— Odpowiedz!…

— Czyś ty oszalała? Przecież się takich ko­biet nie kocha.

— Jak to? Jeśli to samo z nią… robiłeś, co ze mną? — Rozłożył ręce bezsilnie zdumiony.

— A cóż ty chciałaś? żebym czekał na cie­bie?… Przecież musiałem gdzieś pójść.

— Dlaczego… musiałeś? — Nie znalazł odpowiedzi na razie, którą mógłby skoncentrować w jędrnym, dosadnym określeniu. Schował się jakby za skrzydła parawanu.

— Byłem młody…

— A!… — Lecz na jej twarzy chmura wzrastała. To ją nie przekonywało. Namyślała się. Coś kombino­wała. Wreszcie uparcie wróciła do swego.

— No to musiałeś się w niej kochać!

— Niby dlaczego?…

— Bo właśnie młodzi się kochają. I gdybyś tak przez miłość poszedł do niej… — Żachnął się pół zniecierpliwiony, pół roze­śmiany.

— Gadasz o rzeczach, o których nie masz pojęcia. Bierze się w kieszeń trochę pieniędzy i idzie się załatwić ową miłość. Nic więcej!

— Tak — po prostu?

— Najprościej.

— Nic więcej?

— Najzupełniej.

— I wszyscy tak?

— Wszyscy.

— Jezus Maria!… — To już cichutko wyszło z jej ust prawie niedosłyszalne. Tylko ona odczuła ten rozpaczny okrzyk i coś przewinęło się przez nią, jakby żywe, szarpiące ją stworzenie. Zrozumiała, że gło­śno nie może zademonstrować swej grozy, bo byłaby niezrozumiana. To, co się w niej działo w tej chwili, było zupełnie obce dla tego mężczyzny. On przebył to lodowe pole, na którym włóczyły się kłęby czarnej, cuchnącej mgły. Ona znajdowała się dopiero u beznadziejnej furty i biły w nią orkany zamarzłych i duszę przeni­kających pędów. Czuła, iż cofnąć się nie czas. Zrozumieć musi wszystko i napoić się cała tru­cizną strasznych, nieprzewidzianych tajemnic. Ciało jej marzło i prężyło się, zatracając swą giętkość i podatność dziecięcą. Wpiła paznokcie w atłas kołdry. I tak martwiała. On patrzył w sufit poprzez delikatne chmurki papierosowego dymu.

— Teraz sobie coś nie coś przypominam, skąd ona. Zdaje mi się, że była wtedy w jakiejś mleczarni.

— Co tam robiła?

— Usługiwała. Potem spotkałem ją na ulicy. Już się włóczyła… A potem widocznie spadła na to, co dziś… Tak! tak! zdaje się, że to będzie ona. Choć dobrze nie pamiętam. — Zęby mu w śmiechu błyszczały.

— Tyle ich było. — Zapadło milczenie. On grzebał we wspomnie­niach, ona z tych wspomnień budowała tera­źniejszość.

— A! dlaczego… ona… ci mówiła ty?… — za­pytała wreszcie. Głos jej brzmiał dziwnym, zmienionym dźwię­kiem.

— Jakże chcesz żeby mówiła inaczej po tyrn, co było pomiędzy nami.

— A ty?

— Co?

— Mówiłeś jej także… ty.

— Jakże miałem mówić — łaskawa pani, czy droga pani!

— I… i… całowałeś ją?

— Czy ja wiem.

— W usta? — Nie odpowiedział nic. Czuł jej oczy spod długich rzęs wbite w siebie niespokojnie.

— W usta… — powtórzyła — jak mnie? — Zrozumiał wreszcie, że chwila jest trochę wa­żniejsza, niż przypuszczał. Zaprzeczył.

— Co ci do głowy przychodzi? Takich ko­biet nie całuje się w usta. Traktuje się je jako mus, jako konieczność. Pogardza się nimi. Jak możesz nawet porównywać siebie do niej. Ty głuptasie!… — Wyciągnął rękę, aby ją przyciągnąć do sie­bie. Lecz spotkał się z pewnym oporem. Pierw­szy raz podatne zazwyczaj i chętne do pieszczoty ciało Marysieńki zesztywniało w jakiejś niechęci. Zmarszczył brwi.

— No… Maryś… co to? fe! a! fe!… — Ta nagana, wypowiedziana tonem kogoś, kto dojrzał nagle rzecz brzydką i zdrożną tam, gdzie była sama jasność i czystość bezwzględna, wy­wołała w niej wręcz przeciwny wynik. Zachmurzyła się, zacięła jeszcze więcej.

— I… często do niej chodziłeś?

— Daj mi spokój! — Zgasił papierosa — wcisnął głowę w po­duszki.

— Odpowiedz!

— I tak za dużo mówiłem. Daj mi spać! — Nie odpowiedziała nic. Siedziała wciąż nie­ruchoma. Wreszcie powolnie, jakby mówiąc do siebie, wyrzekła:

— A jednak ją uderzyłeś … — Czuć było, że w tym mózgu kobiecym odbył się wartko cały proces. Nocne schadzki, wspólnie odczuwana rozkosz pieszczoty, których treść doskonale już pojmować zaczęła — misty­czny wdzięk oddawania się i odbierania ofiary wspólnych uniesień — wszystko to będące niezbitym i niezłamanym faktem, rzeczywistością stwierdzonym. I nagle ten kij wzniesiony, wa­lący prosto w twarz, a potem osuwający się na pierś. Przegięte ciało pod wpływem bólu, sko­wyt hieny — i to pozostawienie jej samej w cu­chnącej wilgoci ulicznej, podczas gdy oni odgra­dzali się tchórzliwie od jej mściwości deskami bramy. I nie wiedziała, co w niej jest w tej chwili. Nienawiść do tej dziewki, tej poprzedniczki, która z tajemniczych oparów błotnych wychylała się nagle z wyciągniętymi pazurami i zu­chwałą mordą, zbrojną w niezaprzeczone istnie­nie minionych chwil! Czy może jakby współ­czucie za tę zapłatę, jaka tę dziewkę spotkała w formie kija… Sama nie wiedziała. Dość, że miała w sobie pełno nienawiści, żalu, buntu. Spożytkować ją umiała. Obrócić w jakąś stronę. I przeraziła się. Zrozumiała — że, jeśli nienawiści tej, która porwała się tak nagle z jej głębin i ogarnęła ją całą, nie zużytkuje, odwracając ją w stronę dziewki — lawina cała dławiącego ją zła spadnie ku niemu i połamie jej życie na strzępy. Znie­nawidzi go i oderwie się na zawsze. Spadnie na nią katastrofa, pogrążająca ją w bezdeń życia bez uśmiechu. Nienawiści nie zdoła wyplenić z duszy. Prze­mierzyła jej ogrom i zrozumiała tę potęgę. Za mało miała sił, aby się z nią zrównać. Zbudziła się w niej w ten tragiczny wieczór, zbudziła się przedwcześnie, bo przecież z przebiegiem życia w każdym nienawiść wystąpić musi jako jedna z dominujących cech charakteru. Lecz u niej przyszło to w zaraniu i wypadkowo. Pogodzić się z tern musiała. Gorycz przelewała się po prostu brzegami jej moralnej istoty… Nienawidzić już musi. Z jakimś trwożliwym, szalonym gestem porwała się nagle z miejsca. Jak wąż skręcony i wyprężony wsunęła się do łóżka i przywarła do ciała męża. Rozpaczliwie chwyciła go wpół i wtuliła się weń cała. On, wpółsenny, przyjął łaskawie to, co sądził wybuchem temperamentu. Pogładził ją po głowie.

— Ech! ty mała wariatko!… — I wziął ją w swoje ramiona.

III

Stało się to w niespełna trzy tygodnie po ich ślubie. Jeszcze w sypialni i saloniku więdły z brzydkim, grobowym zapachem resztki bukie­tów, z którymi włożono Tońkę do wagonu — a pasztet z uczty weselnej, skrzętnie przez star­szą panią zapakowany do pudła, nie został całkowicie spożyty. Marysieńka miała jeszcze za­lęknione oczy i usta rozwarte, jak małe dziecko, gdy się zanadto czegoś przelęknie. A Zdzich kroczył jakoś tryumfująco, trochę parobkowato, i miał w kącikach ust pewien niesmak. Bo na­tura w nim była prosta, rzec można nawet pro­stacka i komplikacye nocy poślubnych — owe rozkosze, oparte na subtelności delikatnego zdobywania — wydawały mu się raczej dwuznaczne. Nie rad sprawiał ból i przestrach, a tu wypadło właśnie owo zadawanie tortury musową konie­cznością pod grozą skompromitowania swej dziarskości męskiej. Przy tym był egoistą i miał jakoby żal do zepsucia mu spodziewanej i ocze­kiwanej satysfakcji seryą grymasów dziewczę­cych, które brał jedynie i tylko za grymasy. Wy­czuł w nich podkład nieświadomości i ta nie zachwyciła go. Oczekiwał uświadomienia, gdyż niezmącony spokój, z jakim przyjmowano w cza­sie narzeczeństwa jego ryzykowne dwuznaczniki, wprowadziły go na błędną drogę. Sądził Marysieńkę dużo wiedzącą i winszował sobie tej wie­dzy. Lękał się niewiniątek i naiwność robiła na nim wrażenie niemodnej teatralności. Tymczasem zaraz w pierwszej chwili ślubnego sam na sam odczuł, iż potyka się o prowincjonalną, zakamieniałą nieświadomość. Poprzedni spokój w przyj­mowaniu tak zwanych masnych dowcipów opierał się właśnie na niezrozumieniu. Przestrach go ogarnął i wzmógł jego zmieszanie. Pragnął jak najszybciej być poza Rubikonem. Stał się prawie brutalnym i niezręcznym. Trochę kose oczy Marysieńki — jej twarzyczka krągła z ko­miczną podkówką drżących świeżych ust — gładziuchne, grzeczne włoski — ta całość na łóżku małżeńskiem, świeżuchno zasłanym, ozdobionym ładną a nawet wytworną pościelą — peszyła go. Psia krew! myślał, psia krew, pragnąc aby ta panienka dała znak życia bardziej intensywny w połączeniu z jakąś brawurową, z teorii czerpaną zmysłowością. Natomiast, ciche podchlipywanie, szloch ofiary, zdumienie jagnięcia, wprowadzonego do szlachtuza… Czuł, iż trzeba powiedzieć jakieś dobre słowo, coś murowanego, coś, co zostanie. Nie znalazł nic. Pogładził ją po głowie i zamruczał:

— No… no… — Mimo woli przypomniał sobie ciekawy mo­ment swego życia, gdy on znalazł się w sytuacji, w której obecnie znajdowała się Maryś. Miał lat czternaście, a jego rolę spełniała jego stryjeczna ciotka, niebacznie z powodu jakiejś uroczystości ulokowana przez zbyt wierzącą ma­tkę w jednym z nim pokoju. Ten sam wzrok zalękniony, kto wie — może te usta w podkówkę miał on właśnie. I ten gest protekcjonalny. To poklepanie po głowie i owo uspokajające no! no!… wymówiła ciocia, która później zapaliła papierosa i patrzyła na niego z drwiącym, ironicznym uśmiechem. Pamiętał, że znienawidził i ciotkę i akt miło­snego złączenia. Nienawidził długo, ale powoli się przyzwyczaił. A nawet polubił.

— Phi… i Marysieńka przyzwyczai się a na­wet… polubi. — Uśmiechnął się. Sięgnął machinalnie po pa­pierosa. Zapalił go. Pozostało mu to ze wspo­mnienia po cioci. Zawsze potem musiał wy­palić papierosa. U jego boku podchlipywanie dziecka ustało.

— Zasnęła, dzięki Bogu — pomyślał — ale to psia krew awantura! Dobrze, iż to tylko raz jeden w życiu. Mam tego wyżej uszu! Swoją drogą mogli jej byli choć o tym powiedzieć i oszczędzić mi tej przykrości. — Utonął zaraz w kombinacjach materialnych. To było stokroć ważniejsze. Ożenił się bardzo poczciwie bez posagu. Przyrzekano mu tam coś, nawet i teraz przyrzekają, ale on na to nie liczy. Gwiżdże na to. Mogli nawet wyprawy nie da­wać. Ale dali. I tak byłby dziewczynę wziął. Dla­czego? Sam nie wie. Kochać się? Gadanie austriackie. Podczas wakacyjnego czasu, gdy ba­wił u siostry zamężnej za notariuszem w jakimś mieścidle — poznał Marysieńkę. Przedstawiła mu się nieźle w różowych kretonikach, przez które przebijały jej dziewczęce piersi bardzo rozwi­nięte. Te piersi pociągały go dziwnie. Nisko były osadzone i kształt miały niesamowity. Coś po­dobnego widział w menażerii u Syngalezek. Później przyzwyczaił się do ich widoku. Prze­stał się nimi interesować specjalnie. Natomiast coś pomiędzy niemi obojgiem zadzierzgnęło się, jakby sympatia. Lato było cudne, czyste, pa­chnące. Staw duży — woda przejrzysta i łódka da­wała im schronienie przytulne, jeszcze jedna gąskowata figurka w błękitnych kretonach dla przy­zwoitości — piastująca któregoś Żeromskiego pod mokrą pachą. Tak we troje kołysali się po wodzie dniami całymi — bo nawet kawiarni w mieścidle owem nie było.

Zdzich nie wiedział, gdzie umieścić swą męskość. Umieszczał ją więc wyjątkowo przyzwoicie tych wakacji obok ró­żowych kretonów córki stacyjnego naczelnika. Aż się dziwił sam sobie, gdy wieczorem wracał do domu siostry bardzo grzeczny i prawie cno­tliwy. O małżeństwie nie myślał, złota wolność kawiarniana była mu drogą. Natomiast myślano za niego. Ani się nie obejrzał, gdy go zaręczono. Różowe kretony i biust Syngalezki oddawano mu wspaniałomyślnie na własność. Przeraził się, potem wzruszył ramionami.

— No to się ożenię! — pomyślał — wielka awantura! — Gdy wrócił zaręczony do miasta na swoje stanowisko adjunkta kolejowego, nie zmienił systemu życia. Spacerował dalej po knajpach i lokalach — za pan brat z kelnerami i dziew­kami, zalegającemi spelunki. Nie chciał czynić so­bie przykrości, odmawiając sobie raz przyjętych i utorowanych dróżek. Kochał siebie bardzo i czułby ogromną urazę do swego charakteru, gdyby go w czymkolwiek zgwałcił.

— Dość będzie, gdy się ożenię! — pomyślał ze spokojem.

— Zresztą wtedy będzie mi łatwiej… będę miał żonę… — Wziął bowiem za zasadę, że jak obiad i kolacja, tak samo musiała być kobiecość w jego systemie dziennym.

— Dla zdrowia! — Marysieńka miała mu zastąpić rolę, dotych­czas spełnianą przez tysiąc i jedno — bezimien­nych ciał.

— Dla zdrowia! — Zagasł papieros, lampka błękitniała w kąciku sypialni. Niesmak nie opuszczał ust Zdzicha. Zerknął ukosem na nieruchomo leżącą żonę ze spłaszczonym noskiem o powierzchnię zbyt świe­żego jaśka.

— Hm! wyrobi się… — pocieszył się — ja­koś tam będzie! — A potem jego dobre serce wzięło górę. Żal mu się zrobiło tego czegoś, prawie zmaltretowa­nego i tak bezgranicznie głupiego.

— Biedaczka! — pomyślał — ale czego wy­prawiała takie awantury. Nie wiedziała… ślicznie! Ale… gdzie się to takie coś uchowało!… I rad był poniekąd, że jest to takie głupie. To uświadomienie panien nie zachwycało go.

— Przynajmniej mam żonę, która nie jest jak ciastko w cukierni — roześmiał się w duchu, tanio i trywialnie używając koncept. Delikatny kaszelek powstrzymał go od zapa­lenia nowego papierosa. Przypomniał sobie, iż w domu rodziców Marysieńki, z powodu sła­bego zdrowia matki, nikt prawie nie palił papie­rosów.

— A! do diabła! — warknął w myśli — i do papierosów muszę ją przyzwyczaić. Leżał teraz nieruchomo, usiłując zasnąć. Za­częły mu się przed oczyma majaczyć całe serie przeżyć. I same erotyczne zjawy wypływały z tej przebytej w danej chwili sytuacji. Jakieś zarzucone niedbale i umiejętnie ręce, jakieś usta przepojone koniakiem i tytoniem — coś, do czego właściwie przywykł i co było pod­stawą jego uspokojenia. Właściwie — pomyślał w konkluzji — powinny by istnieć poprostu jakieś szkoły, gdzieby niewiniątka narzeczeńskie wyuczali obowiązują­cego je zachowania się. Skąd ja przychodzę do mordowania się nad podobną edukacją? Nie jestem zdeprawowany i to mnie nie podnieca. Usiłował zasnąć, lecz nie mógł. I spać nawet nie mogę! Coś tam pod jego bokiem jakby znów łkać zaczęło. Lecz on udał, że nie słyszy. I tak oboje trwali!

IV

W ten sposób zakreśliło się koło ich życia. Drobne to było, małe i ciasne. Dwie żadne, blade egzystencye podały sobie ręce, przywarły do siebie i postanowiły trwać razem. Mogły dla siebie właściwie doskonale nie istnieć — lecz dla całości musiały być i iść w głąb niepewnych zdarzeń. Ta całość hydrą o stalowych szponach zaciążyła nad nimi. Nie rozumieli jej znacze­nia tak, jak nie pojmowali swego znaczenia i konieczności poruszania się w zacieśnionym kręgu. Lecz tam, od zewnątrz, już zaczynały bić o ich palisadę lśniącą i nowiutką jakieś powiewy zgnilizn, nagromadzonych od chwili sformowa­nia się udoskonaleń społecznych. Rzec by można cmentarzyska o zapadłych w ziemię niezliczonych kondygnacjach. Tam, z tych katakumb, poznaczonych tylko legendą szkieletów, wstawały te­raz i wydobywały się po wiekach opary ich czy­nów i postanowień. Były to widma, połączone z sobą ściśle — bez postaci i widomych zary­sów. Zgniliznę wymieniły wzajemną i wnikły w siebie, jak dwie głodne hieny, które, nażarłszy się trupów na pobojowisku, w noc gwiazdami rozświetloną złączyły się w uścisku miłosnym. Widma te rozsnuły się dookoła ślizką, cu­chnącą, dławiącą atmosferą — uznaną za jedynie możliwą i doskonałą. (…)

Marysieńka i Zdzich były to raczej kruki, ście­lące gniazdo w szkielecie, niż hieny już zu­chwale wyjące z rozkoszy pod gwiazdami ciężko przeświecającemi wśród przegniłych oparów. Nie znajdowali innego schroniska nad takie dosko­nale już utworzone i wymoszczone miejsce wśród trupów i szkieletów. Dokoła nich całe krocie takich par zabierało w posiadanie podobne tru­pie legowiska. Dlaczego oni mieli się różnić? Wszak były w nich czarujące zadatki na ludzi dobrych — a takie z góry nakreślone indy­widua musiały ledz w gnieździe, przez wiekowy usus wygniecionem i na nich oczekującem. Nie śmieli wyrosnąć ponad miarę wytyczoną krę­gami żeber szkieletu. Czuli, iż gdyby się to stało, nie byłoby miejsca dla nich w gnieździe i należałoby je opuścić natychmiast. Pozostać mogli tylko pod warunkiem, że zatrzymają lite­ralnie tę samą formę, pod jaką wygniatały puch gniazda ich poprzednicy. Wyłamanie się z tej formy (przez wielkie F) groziło pozosta­niem bezdomnym, w przestrzeń rzuconym, zakrakanym ptactwem. Tego żadne z nich (a zwłaszcza Zdzich) nie chciało. Lecz — oto — od owego wieczoru Marysieńka w coś wsłuchiwać się zaczęła. Od ze­wnątrz waliły ku niej kłęby tumanów gnilnych. Zatrzymywały się jeszcze przed bramą w postaci czarnych, pogiętych w spazmach kobiecych po­staci. Do tej chwili Marysieńka wyobrażała so­bie, że poza kółkiem domowych egzystencji będzie dla niej na przyszłość pewna, jasna, czy­sta równina. Czasem śniła, że na tej równi prze­cież coś dziać się będzie, lecz wiew od niej przyjdzie spokojny, co najwyżej podminowany drobną troską codziennych przeżyć. Tymczasem, nagle poza palisadą zjawiła się jakaś stwora, jakaś grymasem wionąca chimera o twarzy taje­mniczej, o wstrząsających konwulsyjnych gestach. I ta stwora wydała wrzask straszny, nieokre­ślony — nie mający, zda się, nic wspólnego z ludzką krtanią — raczej zdławionego szakala będący znakiem istnienia. Z rozwartej we wrzasku tym gardzieli wy­leciał cały kłąb smrodliwego tchnienia i walnął taranem w cichą palisadę, okalającą świeżo oczyszczone gniazdo wśród żeber starego szkie­letu. Poza tą palisadą zadrżała Marysieńka i prze­jął ją lęk, że zrozumie! Że będzie musiała zrozumieć. I zamiast uciekać, chronić się w głąb gnia­zda — zaczęła snuć się wzdłuż palisady, z paznokciami wpitemi w drżące ciało. Wyczuwała obecność tej drugiej, co więcej, wywoływała ją. Wiedziała już, że nie była ona jedna… że tam był… legion. Wszakże mąż sam powiedział: tyle ich było! Tyle, że nawet ich sobie przypomnieć nie mógł. Jak formy szklanki, z której pije się w cukierni podany napój. Dla niego to było proste. Dla niej przecież to było dziwne, zagad­kowe, niepojęte. Chciała to zrozumieć, że można konać z rozkoszy na piersi czyjejś i nie zdawać sobie później sprawy, czyje serce w tej piersi biło. I choćby odrzucić ten sentyment, to choćby zatroszczyć się, czy ta istota, oddająca swe ciało na usługi, jest wolna od trosk powszednich i jaki był łańcuch trosk, który wlecze się za nią, jako wlec się musi za każdym żyjącym tworem. Marysieńka nagle, w niespodziewany sposób stanęła przed olbrzymim, najpotworniejszym może wynikiem wiekowych układów społecznych — i nagle mały jej mózg nie był w stanie odczuć i zrozumieć przyczyn, dla których działo się to wszystko. Pierwszym odruchem, jaki się w niej zbudził, była pewna zazdrość samicy — zazdrość retrospektywna — najcięższa może do zniesienia dla kobiety. Przynajmniej tak sobie na razie tłu­maczyła swój stan moralny, w jaki popadła. Czuła, że jest tam jeszcze coś więcej, lecz wie­dzieć nie chciała, zastanawiać się nie miała siły. Powtarzała sobie tylko:

— Z takim czymś, z takim czymś. — Zapragnęła wiedzieć więcej. Chciała szczegó­łów, chciała wżyć się drobiazgowo w rdzeń tej sprawy. Z przebiegłością Indianina wślizgiwać się zaczęła w zaufanie Zdzicha i sama winszo­wała sobie spokoju, z jakim go zapytywała, leżąc przylepiona i zaszyta mu pod pachę w bieli wyprawnej pościeli.

— A powiedz… często u niej bywałeś?… — Odpowiadał z początku niechętnie. Zbywał ją półsłówkami. Zamykał jej usta pocałunkami, w których zaczynał widocznie smakować. Lecz gdy się nasycił, łatwiejszy był i podatniejszy do szczerości. W lot zrozumiała to i przyswoiła odpowiednio. Szybko załatwiała erotyczne unie­sienia, aby powrócić do swej drążącej ją kwestii. I zaczynały się teraz rozmowy dziwne a tak zwykłe pomiędzy żyjącymi wspólnie mężczyzną i kobietą. Oto — z jej strony sprowokowane występo­wały na jaw i niejako zmartwychwstawały wi­dma — ubiegłego zmysłowego życia mężczyzny. Jak mały jamnik zażarty w swej pracy, tak wko­pywała się kobieta w otwartą czeluść przeszłości, z której buchały przegnilne opary. Rozdrapywała ściany nory, dobierała się do wnętrza, ociekając sama krwią serdeczną.

— Powiedz! często chodziłeś do niej?

— Do której?…

— Ach! czy ja wiem. No… do takiej…

— Rozmaicie. Czasem, z początku, co dzień…

— Dlaczego mówisz — z początku? — Zaczął śmiać się wesoło.

— No bo jak zawsze. Z początku inaczej, a potem wszystko się kończy. — Odsuwała się od niego. W oczach jej tlił ja­kiś dziwny ogień.

— To… i pomiędzy nami wszystko się skoń­czy? — Przybierał minę poważną — uczciwą — za­rejestrowanego już w społeczeństwie.

— Co my tu mamy do czynienia. My jeste­śmy małżeństwem. Pomiędzy nami nic się skoń­czyć nie może. — Uparcie jednak wracała do swego.

— No to przecież — już coś zawiązywało się pomiędzy wami, skoro do niej wracałeś!

— Phi!… to żaden dowód.

— Przecież musiało cię coś do niej ciągnąć, skoro znów przyszedłeś. — Zastanowił się chwilę. Nigdy nie pomyślał nad tą kwestią. Była mu obojętna.

— Może! — wycedził przez zęby. Ona porwała się nagle i siadła na posłaniu. Cienka koszulka batystowa z przerwanym w znie­cierpliwieniu ramiączkiem zsuwała się nisko. Pa­sma włosów roztarganych mieszały się ze wstą­żeczkami, zdobiącemi koronki. Miała w tej chwili pozór maluchnej Madonny, którą pobożne ręce zaczynają przystrajać na doroczną procesję.

— Co ci się w takiej mogło podobać? — syknęła, a w syku tym znać było uniesienie gniewne. Zaczął śmiać się impertynencko.

— Pocieszna jesteś. Przecież to są kobiety…

— Kobiety? — Zapłonęła cała. Wydęła wargi.

— To nie są kobiety…

— Ręczę ci, że najbardziej kobiece kobiety…

— To jest… to są… — Nie mogła znaleźć słów. Płomienne dresz­cze przeszywały ją.

— To są zwierzęta.

— Phi!… mówisz to, o czem nie masz poję­cia. Między nimi są takie, które mają dużo wdzięku.

— Co??? — Ni stąd ni zowąd szarpnęła się w bolesnym rozdrażnieniu.

— To idź sobie do nich! — Chciała wyskoczyć z łóżka, ale przytrzymał ją.

— Maryś! opamiętaj się.

— Puść mnie! Nie chcę ciebie! Nie dotykaj mnie! — Ze zdumieniem dostrzegł, iż drżała cała, jak w febrze. Zmieniona była na twarzy. Bezsilny gniew opanował ją. W sinawym świetle przyćmionej abażurem elektryki zdawała się być tru­pio blada, pomimo że nabiegłe krwią żyły wska­zywały, iż krew jej bije przyśpieszonem i podnieconym tętnem.

— Zaczynasz się robić niemożliwa — spró­bował opamiętać ją, zderutowany cokolwiek jej gwałtownym wystąpieniem.

— To nie moja wina! — odrzuciła z. jednakowym wzburzeniem.

— A czyja? może moja?

— Twoja!… twoja!… przecież ona za tobą le­ciała wtedy. Poznała cię! Nazywała cię po imie­niu… Zdziszek! Zdziszek!

— No więc co z tego?

— Jak to co z tego? Ja także cię tak nazy­wam!

— ?…

— Teraz już ci tak nie mogę mówić.

— Dlaczego? — Zamilkła. Uczuła, że on najzupełniej nie ro­zumie, co się z nią dzieje i jakie różnorodne wrażenia szarpią ją całą. Ponuro wbiła oczy w światło lampki.

— Może się położysz — zaczął znowu — zaziębisz się!

— Nie troszcz się.

— Będziesz kaszlać.

— No to co? tyrn lepiej! Niech umrę! Niech umrę!… — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania. Znudzony podniósł się, zbliżył, wziął w pół i zmu­sił do położenia do łóżka.

— Czego? czego ty chcesz? — zapytywał, pochylając się nad nagle bezwładną.

— Bo… powiedziałeś!… — łkała.

— No… no…

— Bo… powiedziałeś, że kochałeś się w nich.

— Ja?

— Ty!

— Oszalałaś! kiedy?

— Zachwycałeś się nimi, mówiłeś, że mają tyle wdzięku…

— Od przyznania kobiecie wdzięku do skon­statowania miłości trochę daleko. — Spod kołdry rozległ się wrzask:

— To nie są kobiety! — Czuł, iż musi ustąpić, aby mieć spokój. Lecz obudziło się w nim poczucie szablonowego prze­wodzenia.

— To są kobiety! — wyrzekł z naciskiem. Próbowała wyrwać mu się z objęć. Parskała, jak mały rozdrażniony kot. Wydała mu się śmieszną i ładną.

— Są kobietami! — powtórzył z przekorą — I jak jeszcze zbudowanymi! Ho! ho! moja droga!… — Przegięła się nagle w tył. Wyciągnęła ręce i zadrapała go silnie w bielącą się z rozchylonej koszuli pierś. Nie sprawiło mu to bólu, lecz roz­złościło go. Puścił ramiona i ona bezwładnie osunęła się na krawędź łóżka, jak wielka, pozbawiona opar­cia lalka. Odwrócił się od niej z niesmakiem.

— Jeżeli kto w tej chwili okazał się zwie­rzęciem a nie kobietą, to ty z pewnością! — wy­rzekł, akcentując dobitnie. Demonstracyjnie udawał, że ociera krew z rany i usunął się na drugi brzeg łóżka. Ona uczyniła to samo, wyprostowując się powoli. I tak pozostali milczący wśród zupełnej no­cnej ciszy. Niezaspokojona żądza ich ciał, nagle od siebie rozerwanych, gasła i przycichała, jak za próg domu wykopane a przedtem ubóstwiane zwierzę. Natomiast coś wpełzało pomiędzy nich oboje, w tę niewielką przestrzeń, którą nagle pozosta­wili pomiędzy sobą. Coś niewidzialnego a przecież łatwego do odczucia. (…)

Kobieta czyściuchno przywykła rozumieć ży­cie, dyszeć świeżą atmosferą, w którą chętnie wprowadziła woń kwiatów miłości, białymi stopkami biegnąca po wyrównanej ścieżeczce, za­lanej potokiem słonecznego światła, z grozą i trwogą zgarniała swe ciało, duszę, uczuciowość, sentyment, namiętność przed walącą się ku niej błotnistą posoką. Mężczyzna, od dziecinnych niemal lat, od tych czarujących linii efeba, którym niema pię­kniejszych w twórczości wszechświata, skalany walaniem się w posłaniach niewystygłych z po­przednich spazmów, oblepiony, że tak można rzec, błotem ulicznych i zbieranych wśród bagna zaludnionego dziewkami uniesień i zadowoleń, czuł się dobrze w tej sytuacji, a przynajmniej nie uczuł nic złego, nic z drapiących go wrażeń. Takie miał usposobienie w głębi. Co innego, gdyby go Marysieńka zapytała. Och! wtedy zre­ferowałby bajeczny wstręt i odrazę według przyjętego szablonu. Ale tam — na dnie — w spichlerzu, gdzie kryją się najwyższe, jedyne i zupełne prawdy natury ludzkiej, była w tej sprawie najzupełniejsza obo­jętność. Rów, kopany rękami widma o twarzy słyn­nej Mors Feliciana Ropsa, o twarzy pół bez­płciowego trupa, pół kobiety, mógł się zapełniać najbardziej cuchnącem błotem. Ją błoto to przerażało grozą zdławienia. Dla niego było przyzwyczajeniem, towarzy­szem, podłożem wczesnej młodości. Nad ranem znaleźli się w objęciach. Było to bardzo naturalne. Senne ciała przyciągnęły do siebie, jak zmarznięte robaki. Lecz mimo to rozdział pomiędzy niemi rósł, a oczy Marysieńki nie mogły dostrzec na ścieżeczce życia promieni słonecznych, choć przez bogate koronki stor sypialnianych to słońce wio­senne aż pachniało blaskiem czystym, świeżym obietnic pełnym.

V

Sceny takie, jak poprzednia, powtórzyły się kilkakrotnie. Na jaw wywoływały je drobiazgi na pozór — idące od zewnątrz. Przede wszystkim Marysieńka zaczęła pielę­gnować w sobie ból i urazę. Lecz nagle pra­gnęła znów ją zwalczać i brała się do tego nie­umiejętnie. Rzucała się wtedy w objęcia Zdzicha, z podwójną namiętnością akcentując swą miłość i przez to bardzo niezręczna. Kierowała się tylko swoim usposobieniem, nie podglądając jego usposobienia. Napotykała czasem chłód źle maskowany, który tłumaczyła sobie opacznie. Ma­niacko skierowane jej myśli w stronę istnienia poprzednich błotnistych kochanek męża — w ich egzystencji chciały znaleźć przyczynę chwilowe­go znużenia mężczyzny. Nie grało w niej w tej chwili wygłodniałe pragnienie zadowolenia zmysłowego. Tak była na wskroś wstrząśnięta niespodziewaną dla niej sytuacją, iż o sobie w tej sprawie myśleć nie mogła. Lecz szło jej o stan rzeczy, o to, co jest naprawdę, o skon­statowanie odnoszenia się Zdzicha do swej prze­szłości. Odbudowywała tę przeszłość z okruszyn wydartych bądź losowi, bądź jemu samemu, gdy podstępnie zdołała go uprowadzić na teren czegoś, co już potrącało o — zwierzenia. I zdumiewające to było, jak szybko, nagle — i doskonale rozwinęła się w tern prawie dziecku przebiegłość kobieca ze wszystkimi wyczekiwaniami i doskonałościami, które prowadzą do celu. Po ile chytrości sięgnęła, jakby do skarbca, do własnej duszy, wytrenowanej wiekowo właśnie w tym kierunku. Miała w sobie całe zasoby tej chytrości już gotowej, przekazanej po kądzieli, oszlifowanej i wygładzonej, jak banieczki kryszta­łowe na pachnidła, znajdowane w sepecikach dawno zmarłych prababek. Zbierała cegiełki i budowała gmach pracowi­cie i mozolnie. Jak dziecko, składające całe domy z kawałków drzewa według wzoru, załączonego w pudełku — tak samo i ona według wzoru pożycia swego, rodziców, znajomych starała się odtworzyć obraz odnoszenia się Zdzicha do swych poprzedniczek. Lecz trudno jej było. Ka­wałki drzewa nie pasowały — ciągle sztuczny gmach się osuwał. Czuła, iż to nie tak było. I nerwy jej już zaczynały dzwonić leciutką swoją piosenkę. Snuła się przeważnie koło okien i to w po­dwójny sposób. W dzień stawała przy szybach i patrzyła na przeciwległy trotuar szary i zbłocony. Wiedziała, instynktem wiedziona, iż w dzień trotuar ten będzie czysty i żadne widmo upiorne w słońcu się nie zjawi. Zapytała raz Zdzicha:

— Co one robią we dnie?

— Śpią.

— We dnie?

— Przecież muszą kiedyś spać. — Zanotowała to sobie. I oto, gdy zbliżała się noc, ogarniał ją niepokój nerwowy. Starała się bowiem wyzyskać dzień i światło dzienne. Czytała dużo i lubowała się zwłaszcza w deli­katnych, lirycznych poezyach. To było właściwe rodzajowi jej całej. Grała także trochę Chopina, po swojemu — jak jej tam płakał w samej głębi serca. Ładne akwarelki podznaczała spłakanymi barwami — coś z japońskiej grzecznej i słodkiej sztuki świeżo rozkwitłych jabłoni, roześmianych wschodów słonecznych. Przyozdabiała rysunka­mi glinę garnków, wiązała kokardy — wstawiała w te improwizowane cache-pots zielone, liściaste roślinki. Słowem, całe estetyczne gospodarstwo przeciętnej panienki czyniła sprawnie i grzecznie według programu w godzinach biurowych męża. Lecz oto — z chwilą ściemniania się na dworze, gdy przez story okien zaczęły przesuwać się co­dziennie spodziewane a zawsze nieśmiałe i nie­pewne cienie nocne — w duszyczce Marysieńki powstawało dziwne uczucie. Czym prędzej skła­dała farby, nuty, książki. Zamykała fortepian, cho­wała zaczęte akwarele. Jakby lękała się, że coś znajdzie, coś bardzo błotnistego, czarnego, cuch­nącego, i zwali się na te delikatne, grzeczne, miluchne zajęcia, które jej były drogie. Zawierała pośpiesznie drzwi swojego światka. I bezczynna, spłoszona, z nienawiścią w sercu stawała na straży. Zaczynała pracować imaginacją i tu więcej niż kiedykolwiek można było za­stosować tę nazwę — folie du logis.

W wyobraźni Marysieńki pod murami do­mów razem z mroków zaczynały snuć się widma, którym wszystkim nadawała kształt owej ulicznicy, z którą los ją tak brutalnie zetknął. Wszystkie były chude, wysokie, z trupią twa­rzą pod smugami rozfryzowanych włosów. Wszyst­kie miały ciemne suknie, jasne bluzki, zniszczone gazowe szale i różę za podwiązką. Ta róża zwła­szcza stawała się koniecznością, bojowym sygna­łem, czemś jakby piętnem, odznaczającym tamte od tych, do których ona należała. Lecz ogarniały ją dziwactwa, graniczące z dzie­ciństwem. Raz w pudełku z kapeluszami znalazła kilka róż. Pochwyciła jedną i cała drżąca, jakby spełniała jakiś zły uczynek, podniosła suknię i we­tknęła jedną z róż za podwiązkę. Chwilę stała tak nieruchoma i jakby skamieniała. Był to już wieczór, lecz słabe światło jednej świecy migo­tało w pokoju. Nagle — Marysieńka ocknęła się — wyrwała kwiat, którego drut zadrapał jej białe, delikatne ciało. Ten ból sprawił jej ulgę i zdawał się jej w tej chwili konieczny. Nie otarła krwi. Patrzyła chwilę na głęboką rysę krwawą, ciągnącą się wzdłuż nogi, pomiędzy ciemnią poń­czochy i koronkami bielizny. Przypomniała sobie rysę, którą zadała paznokciami piersiom Zdzicha któregoś wieczoru. I zdawało się jej, że ta cała sprawa zaczyna ociekać ich krwią serdeczną.

— To… przez te! przez te!… — Odwróciła się ku szybom. Za niemi była ulica w całej swej pełni, majestacie, potędze i mocy. Ta ulica, która wą dnie była trochę szerszą, marną, bez charakteru, uległą i podatną dla wszystkich ścieżką — w nocy jakiś potworny wygląd i roz­miar dróg, po których tylko przewalać się mogą niepowstrzymane kataklizmy i katastrofy życiowe. Zawsze od małego dziecka bała się ciemni ulicz­nej, którą znała mało i z którą nie miała prawie styczności. Małżeństwo jej wyprowadziło ją w ten ośliz­gły parów, ciągnący się pomiędzy cielskami ka­mienic. Od razu przywitało ią tam, co najstrasz­niejszego wykwitnąć jest w stanie na tym terenie. (…) Marysieńka szybko zorientowała się w sytuacji. (…) Szybko wtłoczyła w uliczną całość kawiarnie, szantany, o których istnieniu postarał się Zdzich ją poinformować.

— Muszę cię tam zaprowadzić! — wyrzekł raz łaskawie. — Otrzesz się trochę i wycywilizujesz. Tam chodzą teraz i najporządniejsze ko­biety… — Zachmurzyła się.

— Nie chcę! — odparła krótko. — Ramionami wzruszył.

— Gęś jesteś. — Milczała. Lecz po chwili podała mu układnie papierosa.

— Zapal!… proszę cię!… — Wzbraniał się.

— Nie! nie! i tak już dużo dymu.

— Ale to nic. Ja się już przyzwyczaiłam. — Dusiła się, chowając głowę pod poduszkę. Wiedziała jednak, że papieros wprowadza go w doskonały humor. Czyniła ustępstwa. Gdy zaczął palić, objęła go pieszczotliwie za szyję.

— Moje! moje!… — szeptała. A potem, niby od niechcenia:

— Czy… one tam chodzą?

— Kto?

— No… takie… wiesz. — Wydął usta.

— Phi! jak gdzie. Zresztą w kawiarniach są kasjerki, a to na jedno wychodzi. A w szantanach są znów występujące tinglówki. One także po przedstawieniach schodzą do gości.

— A… tak!… — Chwilę milczała, wreszcie znów wyrzekła twardo:

— To one właściwie są wszędzie! — Roześmiał się:

— Właściwie wszędzie. — Usiadła na łóżku. Miała jakiś dziwny wyraz twarzy.

— A gdzież się od nich można uchronić? — spytała, patrząc nań ostro z pod powiek na wpół spuszczonych. Zrobił gest niepewny, niewyraźny.

— Czy ja wiem!… — odparł — może w domu! — Uśmiech gorzki przesunął się po jej ustach. Położyła się znów, nie mówiąc nic. W domu? Ależ tu właśnie czuła ona ich obecność stokroć silniej i intensywniej, niż tam, na bagnisku miejskim. (…)

VI

Gdy zajmowała się raz w kuchni myciem swoich pędzelków akwarelowych, stróż kamieniczny, zamiatający właśnie schody, dojrzał ją przez uchylone drzwi i podszedł ku niej.

— Ja tu z ostrzeżeniem — wyrzekł, unosząc wysoko brwi, które miał dziwacznie zarysowane.

— Z jakim?

— Bo ta dziewczyna, co to kiedyś za pań­stwem w nocy przygnała i tak się darła pod bramą, to ona tu się często po nocy kręci. Ona mówi, że musi na panu się pomścić, bo ją pan podobno zdzielił laską — czy coś… — Zamarł w Marysieńce dech.

— A… tak… — Ogarnął ją i wstyd i lęk. Wstyd, że ten chłop wdziera się — ot — tak prosto w najtajniejsze jej zakamarki duchowe.

— A… tak…

— To niech się państwo strzegą, bo taka to się na wszystko odważy… — Lękała się spojrzeć mu w oczy. Nie wiedziała, czy ma w nim sprzymierzeńca, czy wroga. Nie wiedziała, czy on, z nizin, nie będzie właściwie po stronie tamtych, które wyparowują takie niziny.

— Jeszcze czym obleje… — dokończył, odcho­dząc. — Gdy nad wieczorem Zdzich zaproponował jej przechadzkę, zaoponowała:

— Nie, nie.

— Dlaczego?

— Niezdrowa jestem.

— No… to wyjdę sam! — Rzuciła się nagle.

— Proszę cię, nie wychodź! Już późno. Ście­mnia się.

— Więc co?

— Wracać będziesz po nocy. — Zaczął patrzeć na nią, jak na obłąkaną.

— O co ci właściwie idzie? — Nagle zdławiło ją w gardle. Zawstydziła się nieokreślonym wstydem. Wszystko tam było ra­zem. Bo i duma, że ona lęka się, aby tamta nie uczyniła mu jakiej krzywdy. I trwoga, aby on nie przypuścił, że nią miota jakaś zazdrość… I właśnie tak stało się. Zdzich popatrzył na nią uważnie i wzruszył ramionami.

— Nie… wiecie… coś takiego! — Zrozumiała go. Usunęła mu się z drogi.

— Idź! — wyrzekła krótko. Wyszedł. Lecz gdy drzwi się za nim zamknęły, pobiegła do szarzejących szyb. Ulica była pusta. Słyszała wyraźnie jego kroki. Dokąd szedł? Przejść się. To było jasne. Po całym dniu siedzenia w biu­rze chciał się trochę przewietrzyć. Ale równo­cześnie wchodził w ten jakiś świat, który tak gościnnie rozwierał się przed nim od dzieciń­stwa. I tam ku niemu biegły całe pułki, legiony czarne z wyciągniętymi rękami, przegięte, wiewa­jące rondami olbrzymich kapeluszy. Wiodła je jedna, ta pierwsza, ta, o którą ona się otarła, ona sama i która wołała sykiem rozdeptanych bajkowych gadzin:

— Oddaj lepiej, coś winien, złodzieju!… — Oblała ją krew. Złodziejem był on wobec tej dziewki, on, przed którym klękała ona, Mary­sieńka, w ślicznej bieli swych kobiecych pragnień i uwielbień. Romantyzm dziewczyny, chowanej pod skrzydłem, bił żywym strumieniem ku niemu właśnie i gromadził się ku jego stopom w bał­wochwalczej potrzebie ubóstwienia. I oto — wył głos z czeluści ohydą obelgi — dowodzący, jak bardzo silny zespół łączył właśnie ubóstwianego mężczyznę z mieszkankami tej czeluści, które mogły poniewierać nim, smagać go zarzutami, jakby równe z równym…

Drżąca, oblana potem, przewłóczyła się Ma­rysieńka długie dwie godziny po pustych i cie­mnych pokojach. Z uchem wytężonem łowiła każde dźwięki z zewnątrz. Cisza jednak była gro­bowa. Nawet kroków słychać nie było. Czasem tylko przewarczała dorożka. Ale rzadko. Wcze­śnie było. Marysieńka wiedziała już, że późną nocą ściągać zaczną te pijane wehikuły, wypeł­nione po brzegi niesamowitymi postaciami męż­czyzn. — Kiedyś im będą wołać: złodzieje! zło­dzieje! — myślała. I to napawało ją radością bolesną. Tak, tak będzie dobrze. Obelga prosto im w oczy, za to gnają dziś w te strony. Lecz nagle przyszło jej na myśl wyobrażenie, iż snuć się będą takie Marysieńki, jak ona smutne i w samo serce ukłute… I co one winne za to, że ci wszyscy, ci z do­rożek i te straszne — że oni wszyscy razem prze­stają w tej chwili i ściągają ku sobie, jak gro­mada robactwa. Tak — co one winne, te dziew­częta w panieńskich ładnych sukienkach, poczesane tak czyściutko, opięte, eleganckie na ciele i duszy — wyciągające tak chętnie i bezwiednie swe rączki po zaręczynowy pierścionek? A to one właśnie będą tak bić czołem o szyby w pusty, smutny wieczór, gdy nie będą śmiały po prostu wyjść poza próg swego małżeńskiego legowiska. Nie nad sobą jedną rozrzewniła się w tej chwili samotnej dusza Marysieńki. Ogarnęła ja­kieś tysiące, jakieś krocie cichych, spokojnych, milczących istot. Nie wymówiła ku nim jeszcze słowa solidarności, ale powiało od niej ku nim tęsknotą wielką i smutkiem wspólnego cier­pienia.

W jadalni pokojowa nakrywała do kolacji, zaświeciwszy elektryczność. To jedno przywołało Marysieńkę do przytomności. Poszła do sypialni i zajęła się układaniem drobiazgów na toalecie. Wejście w świat erotyczny stępiło w niej wszystkie inne pojęcia i dążenia. Poza sferą mi­łosną nie interesowała się na razie niczym. To było zupełnie naturalne. Zbyt silnie uderzyły w nią te wrażenia, niespodziewanie spadły na nią, aby nie przygłuszyć jeszcze mało unormo­wanych warstw jej pojęć i myśli. Machinalnie ocierała kurz z małej skarbonki, w której mie­ściły się jej dziewczęce oszczędności, a którą uniosła z sobą z domu rodziców.

— Będzie tu kilkanaście rubli! — myślała, starając się w ten sposób oderwać myśl od tra­piącej ją zmory. Lecz zaraz napadło na nią:

— A… ile on winien tamtej? ile? — Westchnęła ciężko. Postawiła skarbonkę. Oparła się o brzeg toalety.

— Ile winien… i… za co? — Zasłoniła twarz ręką.

— Gdyby, gdyby jej zapłacić. Ale jak? Kto ona? Gdzie mieszka? Pocztą posłać, czy jak? Może dać stróżowi, który mówił, że widział ją często na ulicy. Lecz… byłoby to wtajemniczanie tego człowieka w tę straszną, ohydną sprawę. Ale zapłacić! zapłacić trzeba — za jaką bądź cenę. Niech go nie nazywa więcej — złodziejem. Nabożnie prawie ujęła znów w rękę swoją maluchną skarbonkę. Była to gliniana, brzuchata puszka ciemnobrązowa, lśniąca. Światło elek­tryczne migotało w niej. Szeroko rozwarta cze­luść miała w sobie wyraz małej tajemnicy. Mi­łośnie patrzyła na nią Marysieńka. Śmieszne, drobniuchne zarobki — czyściuchne, motyle mieściła w sobie ta gliniana bańka. Umiane lekcje, wy­kończone robótki, zasiane grządki kwiatów, odegrane ładniuchno walce Chopina — takie tam drobiażdżki same. Życie cichutko przesuwającej się po dobrze sprzątniętym pokoiku panienki, która ani wie, kiedy urośnie z dziewczynki w dziew­czynę, przed której czystym wejrzeniem rumienią się bezwstydni.

— Rozbiję i przeliczę. Może wystarczy. Niech ona mu tylko nie wymyśla. — Nagle zdawało się jej, że posłyszała z ulicy wycie tak jej dobrze znane. Natychmiast zaczęła drżeć nerwowo.

— Napadła go… może oblała jakim kwasem. Boże, zlituj się! — Równocześnie do przedpokoju wszedł Zdzich, otwierając drzwi kluczem od zatrzasku. Rzuciła się ku niemu, jak szalona.

— Nic ci? nic? — pytała, gorączkowo, wo­dząc ręką po twarzy męża. Zaczął śmiać się.

— Cóż mi ma być? — zapytał. Przytuliła się do niego.

— Ja się bałam, że znów… ona… — wyjęczała prawie. Odsunął ją z niesmakiem.

— Czy ty masz bzika? — zapytał. I zwrócił się do jadalni.

— Dawajcie kolację! Głodny jestem. — Nie wiedziała, co ma zrobić z sobą. Ten pe­wny jego chód, głos naturalny, całe wzięcie się jego jurnej, zdrowej postaci — tak — dalekie było od tej abstrakcyjnej czerni, w jakiej ona się pławiła. Była przerażona i jakby dziecko przybite nagłą naganą za brzydkie postępowanie. Skur­czyła się moralnie i fizycznie. Cichutko wsunęła się do sypialni i w głąb szuflady ukryła skar­bonkę, która zdawała się jej teraz powiernicą jej myśli. Coś połączyło je obie ścisłym węzłem czystych, wytwornych przeżyć. Obie miały iść na ofiarę. Jedna już poszła z rozbitą egzystencją, jakkolwiek sobie z tego sprawy nie zdawała. Druga iść miała roztrzaskana jej ręką. Cała zawartość przetoczyć się miała rynsztokiem uli­cznego błota — zawartość, zbierana dziecinną, wymodloną, kochaną egzystencją. Zapadała cie­mnia, gasło słoneczko dni drobnych, nawiązanych na złotą niteczkę nieświadomości, jak pa­ciorki różańca nowicjuszki klasztornej.

— Maryś! chodź do kolacji. Przyniosłem nowy dobry koniaczek… Musimy się urżnąć… — Po niej całej przeleciał skurcz — pociągnął ją ktoś za wszystkie struny serdeczne.

— Zapłacę! — myślała — zapłacę, żeby mu nie mówiła… złodzieju! — Zaczynała już wprawiać się w obłudę, bo gdy weszła do jadalni, miała wyraz twarzy prawie normalny. Zdzich nalewał umiejętnie kieliszki koniakiem. Nie przeszło mu przez umysł, że tam, przez tę istotę przesunęła się przez sekundę możliwość znienawidzenia — jego. Przemknęła się i zagasła. Lecz niemniej — przesunęła się.

VII

W kilka dni dopiero Marysieńce udało się dotrzeć do jądra sprawy. Jakimś bowiem ukła­dem niemym oboje doszli do tego, że nie roz­mawiali w czasie dnia o sprawach ciemnych — jak je w duszy nazwała Marysieńka. Dopiero z nastaniem nocy, a zwłaszcza z chwilą, gdy znaleźli się w swym wykoronkowanym legowi­sku, wypływały na usta ich najprzód urywane aluzje, odpowiedzi niechętne, potem stopniowe zagrzebywanie się w otwartą skrzynię śmietnika. Lecz — czy Zdzich wreszcie nawet i przez męską gruboskórność odczuł jakiś proces dziwa­cznego rozkładu rozpoczynający się w duszy Ma­rysieńki, czy inną przyczyną wiedziony — dość, że podwoił ilość swych namiętnych objawów miłosnych i oszałamiał nowością sensacji nie­spodziewanych drżące mu w ręku ciało żony. W zapamiętaniu swoim nie rozróżniał jednak odcieni, jakie mu oddawały w bezsprzeczne po­siadanie Marysieńkę. Nie widział strwożonej i pra­wie gniewnej jej twarzyczki, gdy przychodziły na niego płomienie dreszczów, wydobywanych przez niego z głębin samych jej źródeł życiowych. Nie widział, że wsłuchiwała się ona ba­cznie w każde drgnienie, w każdą sensację i głę­bokim jej westchnieniom towarzyszyły czarne wiedźmy rozpaczliwych myśli.

— Z tamtemi tak samo… tak samo… — Była, jak każda świeżo w świat zmysłów wrzu­cona kobieta, niezdolna jeszcze do brania udziału w misteriach rozkoszy. On, typowy egoista, mało troszczył się o istotny stan rzeczy. Ogłuszony sam radosną rozkoszą, nie baczył, aby, powołując ją do współuczestnictwa, zagłuszyć w niej ja­kiekolwiek inne silniejsze wrażenia. Nasyciwszy się, czuł do niej urazę za to, że nie wyrażała mu swej wdzięczności i dziwił się temu. Nie przy­chodziło mu nawet na myśl, iż jest w niej coś potężniejszego, jakaś moc zwyciężająca go i dła­wiąca w niej rozegranie się swobodne napiętych przez niego pieszczotami strun miłosnych. Nie mógł przypuścić nawet, że do punktu kulminacyjnego dochodzi on sam tylko — a w pół drogi zatrzymuje się jej sensacja, zdławiona nagle stra­szną, brutalną, żelazną ręką widm, towarzyszek nieodłączonych i już nieuniknionych.

— Z tamtemi tak samo!… — Krępował się jednak trochę i nakładał więzy na rodzaj swych pieszczot. Ona czuła instynktem, że nie daje jej wszystkiego, że jeszcze są inne bardziej wyrafinowane rozkosze. Nie dla cieka­wości lub zadowolenia siebie chciała poznać wszystko, lecz dlatego, aby wiedzieć, co działo się z tamtymi. Wiedzieć do ostatka. Ale on na pewne jej nieśmiałe aluzje odparł prawie surowo:

— O! o!… panienko — jesteśmy zdeprawo­wani!… to nie dla uczciwych kobiet podobne zachcenia. — Tyrn samym podniecił silnie jej umysł chorowicie podrażniony. Nie dla… uczciwych! Więc znaczy — dla tamtych, dla tych nędz­nic, dla tych zwierząt, dla tej kohorty stworów. Przybierał pozy człowieka, przepełnionego sza­cunkiem dla moralności ustanowionej i przyjętej. U jego boku ona drżała cała i płonęła mieszanem uczuciem bólu i nienawiści. Nasycony, w kłę­bach dymu papierosa, rozpoczynał wykład o ró­żnicy i obowiązkach, jakie powstają w samym świecie erotycznych wrażeń. Mówił głupstwa, utarte nonsensy, plątał się w nie — łamał logi­cznie. I powoli — zatracał siłę panowania nad sobą w jednym kierunku. Oto, zakreśliwszy plan po­szanowania świętości małżeńskiej instytucji, wy­pełniał tylko plan ten w czynie. Lecz myślą i słowem nie umiał nałożyć pęt. Brakowało mu tego wypełnienia nocnych uniesień. Przyzwyczajony do wolności słowa, dławił się wobec pensjonarskich nieświadomości Marysieńki i jej rumieńców słownych. Zahazardował jedno i drugie. Przyjęła skwapliwie, czując, że na tym terenie łatwo dojdzie z nim do porozumienia i cel swój osiągnie. Dowie się choć, jak mówił z tamtemi, skoro mu będzie powolną partnerką.

I rozpoczęła się rzecz szkaradna, rzecz prak­tykowana z taką lubością w alkowach młodych, rozpoczęła się deprawacja słowna, deprawacja na zimno, mająca kiedyś w życiu najfatalniejsze skutki. Powolnie przyjmowała w siebie Marysieńka tę wiedzę, te drobiazgowe szpetne określenia, niweczące cały pietyzm, jaki jej czystość i uczu­ciowość wniosła w sprawę małżeństwa. Kropla po kropli mężczyzna wsączał w jej samowiedzę jad, zebrany latami z ust sprzedajnych, zgniecio­nych od naśladownictw pocałunków, ust pełnych zgniłych wiadomości samego zła i trądu moral­nego. Rozzuchwalony powolnością, z jaką dziecięca ta kobieta zanurzała powoli swą liliową istotę w kulty błotne, wylewane na nią w formie dowcipów, anegdotek, piosenek, żartów, które z całą brutalnością dzikich zwierząt rozdzierały szponami bezwstydu białą szatę romantycznych uniesień, rozkwitłych dokoła samego aktu złączenia, jak ogród najpiękniejszych i najszlachetniejszych kwia­tów. W czerń niezwalczoną i śmiertelną leciały płatki tego kwiecia śnieżnych róż, wyrosłych na łodydze złudzeń i marzeń tajemnych. Z nogami założonymi za poręcz łóżka, z papierosem w ustach bezmyślny nauczyciel wytwarzał potworną aka­demię, której echo gdzieś po latach odezwać się miało destrukcyjnem echem. Zmartwiała, prawie bezprzytomna, śmiała się u jego boku powolna uczennica.

— Jak? jak? — pytała cienkim, drżącym gło­sikiem. To drżenie brał on za wyraz podnieconej na­miętności. Bawiło go to. Winszował sobie, że znalazł sposób uświadomienia tej małej gęsi i uczynienia swych sam na sam małżeńskich mniej nudnymi. Zaczynała mu być tą koleżanką w rozpuście, do jakich przywykł w swem miłosnym życiu. Nie potrzebował krępować się. Mógł nazywać rzeczy po nazwisku i wypluwać z sie­bie ordynarny repertuar rozpustnych żartów, którymi zdumiewał dawniej swe partnerki. Bra­kowało mu tego, dławił się nimi formalnie. Ta Marysieńka, to coś niesformowane, chciało mo­dlić się w chwili miłosnego dreszczu — zachwy­tem i ekstazą. Było więc to nieporozumienie — groźne dla niego i niemiłe. Tak — zacierała się różnica. Z radością witał tę zmianę. Lękał się bowiem, że nie wytrzyma. Mógł bowiem odmó­wić sobie niskiej rozpusty czynów, lecz słownej zbyt ciężko mu było. Miły, kochany chłopiec właśnie z powodu rozpusty słowa tęsknił za triumfem, odnoszonym brudem swych wyrażeń. Obecnie miał przed kim i mógł się wygadać. Powstrzymywanie się przez czas jakiś usposo­biło go wojowniczo. Cały arsenał najpotworniej­szych, najnikczemniejszych ohyd, pozbieranych z szantanów, z kabaretów, z ust dziewek po ga­binetach i ich legowiskach, spadł huraganem na głowę Marysieńki i owionął ją obłokiem strasznej, potwornej moralnej nędzy. Przerażona — zaci­snęła usta i w pierwszych chwilach szukać za­częła jakiejś ostoi w wierze, w wierzeniach ideal­nych, rozsnutych przed nią jako siła jej przyszłej egzystencji. Lecz tamto było silniejsze. Ulica za­głuszyła wyciem swoim głos cichy organów, gra­jących na chórze kościelnym w chwili anielskiej komunii. Marysieńka zrozumiała, że jest bezsilna, że i to przyjąć będzie zmuszona. Z piersi jej wydarł się chichot, bardzo do łkania zbliżony.

— Jak? jak? — pytała, tonąc w kaskadzie swych włosów splątanych. W odpowiedzi brzmiał refren jakiejś ohydnej piosenki o rydzach, o lesie… Cicho powtarzała, wtórowała. Głos jej, sopranik wypieszczony, który wydzwaniał sola na chórze — sola Schubertowskich, naiwnych Ave — łamał się i giął. O szyby bił rozpacznie, jak ptak, któremu ginie wzrok, któremu podcięli świeżo czarujące błękitne skrzydła. Od ulicy zdawały się lecieć i odpowiadać echa nabrzmiałe radością… Jakieś gwizdy, wrza­ski, sygnały, nawoływania. Cały chór, cała orkie­stra — nieuchwytna i dla wchodzących w życie dusz niezrozumiała, wzmocniona turkotem pijanych dorożek, z których wypadały bezecne słowa, refreny druzgocących możliwość jakiegokolwiek piękna piosnek, repertuar najkrwawszej tragedii, na jaką dla samobójczej śmierci zdobyła się do tej chwili ludzka dusza. I oto wstawała Noc! I oto spadała od wierchów firmamentu, zda się jednaka i wszystkim miłosierna. Lecz, przypadłszy do ziemi, rozpełzała kupą drżącego robactwa i śpieszyła się być bezecną, niweczyć cuda, druzgotać diamentowe kaplice, w których modlić się miały ludzkie serca i uczyć się rozchylać skrzydła.

VIII

Za dni kilka puszka została przez Marysieńkę rozbita. Było w niej do dwudziestu rubli. Zawi­nęła ten cały biedniuchny dorobek do papieru schowała w szufladkę toalety. Nerwowo drżąc, czekała. Sposobność przyszła niebawem. Jednego dnia, gdy nawet w mieście pachniało wiosną wczesną i rozkoszną, Marysieńka, jak ptak w klatce, roz­snuła skrzydła do lotu. Zachciało się jej powie­trza, przestrzeni. Odziała się pośpiesznie i, pod nieobecność męża, wcześnie przed południem wyszła na miasto. Wydostała się na ulicę chłodną jeszcze, lecz zalaną potokami słońca. Przypomniał jej się dom, rodzice, ogródek stacyjny na wiosnę, taki pracowicie kochany i strojny w grzędy zło­tych tulipanów. Jakiś szloch aż do głębi rwał się przez jej serce. Na lewo ciągnęła się ciemnawa wąska gardziel uliczna, prowadząca do Ciężaro­wej ulicy. Cisza stamtąd wionęła złowroga i senna. Marysieńka zwróciła się na prawo, gdzie sterczało kilka jeszcze kamienic osowiałych i brzydkich. Lecz poza nimi było coś na kształt pola, pustki i jakby jakieś pagórki, po których włóczyły się martwe szkielety krzaków.

— Wolę to! wolę — wyszeptała do siebie Marysieńka. Zaczynała pojmować szlachetność rzeczy nie­mych i szukać ich poczęła. Było to bardzo wcześnie. Lecz było — nieodwołalnie. Chwilkę wszakże pozostała niezdecydowana. Przyglądała się trwożnie zamkniętym i cichym kamienicom. Kto wie, co w sobie kryją? Może… Zamknięte okna zdają się być uśpione. Nie mają żadnego charakteru. Czy nie są to także gniazda plugastwa! Dreszcz przeszedł ją całą. Zdawało się jej, że otacza ją dokoła wał błota, który ona prze­cież przebyć musi.

— Aby odetchnąć trochę. — Ta koronka bezlistna krzaków, czarna i cmen­tarna, majacząca z oddali, wydała się jej jakby rodzajem oazy, do której zdążyć pragnęła całą duszą.

— Byle dojść tam!… — Lecz należało przejść pod ścianami domostw. Kto wie, co jest za nimi. Kto wie!… Nagle otworzyły się drzwi jednej sieni i na ścieżkę ulicy z czeluści bramy wysunęła się ma­leńka karawana. Był to biały, czyściuchny wózeczek dziecinny, z podniesioną budką i szafirowymi firaneczkami. Coś tam w głębi się różowiło. Jakaś jasna plamka dziecięcej twarzyczki. Błękitne kokardy pracowitej kołderki w jasne kwadraty tryumfalnie wiewały. Był to kwiat nagle zabłysły mozołu i pieczołowitości. Coś z uśmiechów i ko­chania. Ot — dziecko, owinięte w miłość i pra­gnienia. Służąca, odziana czysto i starannie, krzątała się koło wózka. Jakaś druga jej dopomagała. Mały brzydki, poczciwy piesek podskakiwał radośnie. Na piętrze ktoś otworzył okno, jakaś kobieta w bieli, i dawał polecenia. Starsza służąca cofnęła się. Okno zamknęło się cicho. Piesek biegł przo­dem. Biały wózek wyruszył i skierował się ku krzakom, ku słońcu. Marysieńka szybko iść jego śla­dami zaczęła. Przechodziła wzdłuż kamieniczek śmiało i bezpiecznie. W duszy jej zrodziło się przeświadczenie, że tam mieszkają równe jej ko­biety, że tamtych nie ma, że nikt się tam nie wyleguje pijany rozpustą nocną. Wszak z bramy tej ukazało się… dziecko ochronione i ukochane. Dla Marysieńki to wystarczało.

— W takich domach dzieci przecież nie ma… — myślała. Lecz oto przypełzało ku niej jakby coś nie­pewnego.

— Czy takie kobiety dzieci nie mają?… — Zdławiło ją znów to pytanie. Starała się doścignąć wózek, zajrzeć w twarzyczkę dziecka, uśmiechnąć się do niego.

— A jeżeli to takiej jakiej dziecko!… — Zwolniła kroku. Zagasła jej piękność wiosenna jasnego zjawiska. — Czy ja wiem!… — Teraz nawet powstała w jej sercu odraza. Jeżeli bowiem to kobieta złego życia tak stroj­nie swe dziecko wyprawiła na słońce, tak zuzurpowała całe otoczenie, właściwe dzieciom kobiet dobrego życia — to zuchwalstwo to było najwstrętniejsze i podłe. Ani to dziecko, ani ta matka nie miały prawa korzystać z dnia, jasności i słońca. Dla nich wszak była noc — był cień, był opar mglistej egzystencji nietoperzy i sów. Zawróciła się. Nie pragnęła już widzieć prze­strzeni ani koronki krzaków, które wicher rozwiewał. Zanurzał się bowiem w tę jasność wó­zek, wiozący może dziecko, którego matka mogła być jedną z tych…

— Muszę się zapytać Zdzicha, czy one mają dzieci! — postanowiła. Gdy wracała do bramy swego domu, była już zgarbiona i zgaszona. Dźwigała na plecach jakby ciężar jakiś. Nie było w niej wiosny. Nie przyniosła z sobą żadnego jej powiewu. A to, co miała z wiosny w sobie, zapadać zaczęło w głąb. Wieczorem, za pomocą papierosów, pieszczot, towarzyszenia mężowi w rozwiązłości słownej — znalazła się na zwykłym terenie. Zaczęli mówić znów — o nich. Marysieńka udawała silne zainteresowanie i zaciekawienie. Nic więcej na razie, tylko zaciekawienie. Zadawała tak zwane głupie pytania.

— Czy one umieją czytać?

— Jak która.

— ?…

— No tak. Są nawet bardzo inteligentne.

— ?…

— Ależ tak. Są takie, które były na pensji. Weź takie kasjerki. Często umieją po francusku. — Skrzywiła się.

— Każda kucharka mówi po francusku.

— No tak! Ale ja tylko konstatuję fakt. — Zaczęła drwić, bo złość w niej napływała do wnętrza.

— Nie wiedziałam, że te damy mają uniwer­syteckie wykształcenie! — Aż się rzucił.

— No, dzięki Bogu — nie!

— Dlaczego dzięki Bogu?

— Bo są tyrn przyjemniejsze. Kobieta wy­kształcona to plaga w takim wypadku. — Zacięła gniewnie usta.

— No tak… — odparła wreszcie — stąd ich powodzenie u was. Swój swego znajdzie, cho­ciaż nie szuka. — Odsunął się od niej.

— Zaczynasz się robić niesmacznie złośli­wa! — wyrzekł, sięgając po papierosa. — Wyrwała mu jednak ten papieros z ręki.

— Nie pal!… — krzyknęła. Czuła, że jest na fałszywej drodze. Nie umiała się przecież powstrzymać. Miała straszny żal za to słońce i za tę przestrzeń, zasłonięte i umożebnione od samego rana. Wszystko to składało się razem. Popatrzył na nią ostro.

— Co to znowu znaczy? — Zachłysnęła się aż z uniesienia.

— To znaczy, że ja nie mam ani takiego wy­chowania, ani takiego wykształcenia, jak te da­my! — krzyknęła. Wzrok jego stał się jeszcze bardziej ostry.

— Nie masz przede wszystkim taktu! — rzu­cił jej.

— One mają go więcej.

— Z pewnością! — Porwała się — zeskoczyła z łóżka. Oczy jej zaświeciły się niedobrym blaskiem.

— Taktem dla ciebie, gdy cię ktoś taki, jak one, złodziejem nazywa!… Zamilkł i patrzył na nią zdziwiony, jakby so­bie coś przypominał.

— Tak, tak — złodziejem! złodziejem! — na­legała w uniesieniu. — Nie pamiętasz? to dziwne! Ta dystyngowana dama, którą zbiłeś kijem, wołała przecież: oddaj, coś winien, złodzieju! — Parsknął śmiechem.

— Ach! tak!… — Było to dla niej zupełnie nieoczekiwane. Ten śmiech, podczas gdy ona sądziła, iż ta zniewaga zdruzgoce go moralnie.

— Ty… ty się śmiejesz?

— Naturalnie. Na takie rzeczy się nie zważa. To się nie liczy. — Zapadała w toń. Nie mogła zrozumieć. Nie liczy się! Dla niego. Może. Ale dla niej! Rzuciła się nagle poprzez łóżko, padając piersią na jego nogi.

— Ja nie chcę… nie chcę, by taka nazywała ciebie złodziejem! — Ten wybuch rozpaczny, którego on zrozu­mieć absolutnie nie mógł, rozbawił go jeszcze więcej.

— No, moja droga! to trudno, skoro się jej tak podobało.

— Ale ty jej winien jesteś.

— Co ty pleciesz?

— Powiedziała tak.

— Co taka gada. Czy ty przypuszczasz, że ja kiedy co od niej pożyczyłem? Choć one mają bardzo dobre serca, takie kobiety, i jak tylko po­znają, że ktoś, w kim się kochają, jest w biedzie, zaraz starają się dopomóc… — Podjęła się i spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczyma.

— I są tacy, którzy od nich taką pomoc przyj­mują?…

— Są! — wyrzekł głosem trochę niepe­wnym. — Ja sam znałem jednego kolegę, któ­remu taka dziewczyna bardzo pomagała. — Przejął ją dreszcz. Zdawało się jej, że oczy jego błądzą niepewnie, że unika jej wzroku… Zeskoczyła z łóżka, pobiegła do toalety. Wy­jęła paczkę z pieniędzmi. Rzuciła się ku niemu.

— Trzeba, trzeba jej zapłacić!… — zawołała gorączkowo. Zdziwiony, przerażony odsunął pieniądze.

— Co ty robisz? czego ty chcesz? co to za pieniądze?

— Weź, weź, to moje, panieńskie ze skar­bonki… Ja już dawno chciałam to zrobić, ale ja nie wiem, jak ona się nazywa, gdzie ona mieszka… Oddaj jej… albo odeślij przez stróża… Ona się tu ciągle włóczy… proszę cię! proszę cię!… — Całowała go po rękach. Była cała w ogniu, w nerwach, w gorączce. Zaczynała się wytwarzać tragikomiczna sytuacja.

— Zrobisz to? powiedz!… zrobisz? ty nie możesz być jej coś winien! to przecież straszne. — Ogarnęło go to, co pospolicie nazywa się złym humorem.

— Powtarzam ci, nie brałem nic od niej. Ona to winien inaczej rozumiała. I to w uniesieniu powiedziała…

— Ja nic nie wiem, w nic wchodzić nie chcę — za co, jak! Dość, że krzyczała: złodzieju. To dość! dość!… oddaj jej te pieniądze. — Rozsypała drobiazg pieniężny po kołdrze. Tro­chę monety spadło na ziemię, lśniło się na dy­wanie. Schyliła się. Zbierała skrzętnie.

— Wszystko! wszystko!… — Wzruszył ramionami.

— Ona nie weźmie.

— ?…

— Tak, nie weźmie.

— Dlaczego?

— Bo ona się we mnie kochała.

— Ona?

— No tak! Pamiętam teraz doskonale. Ko­chała się we mnie. Nie chciała nigdy nic brać ode mnie. Najczęściej uciekałem się do forteli. Podrzucałem pieniądze po kątach jej mieszkania. Naprawdę. Gdy na drugi dzień znalazła — pła­kała, robiła mi sceny.

— Ale… pieniądze schowała.

— Nie zawsze. Czasem kupowała mi krawaty, rękawiczki…

— I ty brałeś?

— Naturalnie. Byłbym ją obraził, odmawiając. — Czyniła to z dobrego serca… Miała bardzo do­bre serce…

— Powiedziałeś już — przerwała gwałtownie.

— I dobry gust. — Przypomniała sobie, że zganił kiedyś jej gust w wyborze krawatki, którą mu z miasta przy­niosła. Ten drobiazg dopełnił miary. Zerwała się i uciekła do ciemnego saloniku w koszuli i boso. Tam padła wyczerpana na kanapkę i nagle uczuła się małą, drobną, nieszczęśliwą i opuszczoną. Poza nią był cały świat, który przedstawiał się jej teraz jako konglomerat jakichś wrogich sił, które nawzajem żarły się, z rykiem rzucały się na siebie, ociekały krwią po to, aby później złą­czyć się w jedną groźną potęgę, której nic oprzeć się nie było w stanie. — Załkała w ciemności bezsilna i znużona. Jej mała egzystencya traciła w ten sposób i tę odro­binę ważności, jaką zdawała się wyczuwać po­przednio. Buntu w niej na razie nie było. Znikł w jednej chwili. Chciała tak leżeć w samotności i ciemni z pustką lodową pod czaszką. Lecz w sypialni powstał ruch. Zdzich nie­chętnie wyłaził z ciepłego łóżka i szedł po nią do salonu. Przedtem zawołał kilka razy: Marysieńko! — lecz to wołanie wionęło koło niej bez skutku. Znudzony był, bo senny i w pokojach był chłód, jak zwykle po ciepłym dniu wiosen­nym. Stawał wobec sceny po formie i z niechęcią brał w niej udział. Nie mógł odczuć w ta­kiej scenie charakteru i wychwycić jej tonu. Był sam bez wyrazu, tępo zrównoważony, to więc, co tylko ziało protestem, uporem, co się odci­nało, wyodrębniało — wydawało mu się niebez­pieczne. Szedł więc ku Marysieńce, jak po szkle — pełen zdrowego sensu i postanowień zaprowa­ dzenia w domu stanu spokoju. Zbliżył się do niej ciepły jeszcze od gorąca pościeli i odczuł chłód lodowy tego biednego ciała, drżącego z zimna pod lekką osłoną batystu. Zrobiło mu się żal tej odrobiny, wciśniętej bez­radnie w róg kanapy. Pociągnął ją ku sobie.

— Chodź stąd! przeziębisz się! — Wyłkała cichutko:

— Tyrn lepiej.

— Zachorujesz.

— Tyrn lepiej. Niech umrę! — Ukląkł przy niej. Nie znalazł na razie innego argumentu.

— Czego ty właściwie chcesz? — zapytał. Nie odpowiedziała mu nic. Nie mogła sfor­mułować swych pragnień. Czuła, że są bez­silne wobec lawiny, która wali się na nią nie­ubłagana. Co pomogłyby tu jej żądania, skoro to wszystko było, istniało, działo się…

— Chcesz, żebym wziął te pieniądze? No to wezmę. Dam jej! — Szarpnęła się w głębi. Lecz nic nie odparła.

— No… a teraz chodź!… — Zmarzły mu nagle łydki i bose stopy.

— Chodź! bo wezmę cię na rękę i zaniosę, jak nieznośnego bachora, który zasługuje na to, aby mu rózgą dać… — Pochylił się nad nią i próbował rzeczywiście wziąć ją na rękę. Był rosły, silny, o szerokich, nadmiernie rozwiniętych ramionach. W tej ciem­ności nocnej wyczuwała tę siłę i przewagę fi­zyczną. Instynkt ostrzegł ją, że niczego więcej od tego człowieka w tej chwili oczekiwać nie może. Bezwładnie zwisła mu w ramionach.

— Zostaw mnie! ja tutaj będę spać — ję­czała cicho.

— Ty mała wariatko! ty mała wariatko!… — upominał ją, niosąc już jak małe dziecko w stronę sypialni. Na progu zarzuciła mu ręce na szyję.

— Ty… powiedz mi jedno…

— Co? — Bose stopy na zimnej posadzce sprawiały mu niemiłe uczucie. Stojąc na dywanie, był łago­dniejszy.

— Więc… jeżeli ona ciebie kochała, to i ty… — Przerwał jej prawie brutalnie:

— Skończ już raz z tyrn głupstwem, pro­szę cię. — Położył ją dość gwałtownie na łóżku i na­rzucił kołdrę. Błękitne światło sypialni, całe otoczenie, jamy okien, poza którymi wyczuwała istność ulicy — znów szarpnęło jej nerwy. Zaczęła prężyć się i krzyczeć gwałtownie:

— Ja nie chcę, ja nie chcę!… — Nie mówiła dokładnie, czego właściwie nie chce — o co jej chodzi. Stał przez chwilę bezradny — wreszcie nagle rzucił się na nią i objął ją stalowym, gniewnym uściskiem.

— Ja cię nauczę robić sceny — ty bachorze… ja cię nauczę! — Ustami ust jej szukał. — Usta mi daj! słyszysz, usta!… — Zgniótł jej wargi i zatrzymał w ten sposób jęk spazmatyczny, który darł się z jej wnętrza.

— Ja nie chcę!… ja nie chcę!… ja nie chcę!…

IX

Po tej wyczerpującej scenie nastąpiło jakby za­wieszenie broni. Marysieńka pogrążyła się w pewną apatię. Była wyczerpana fizycznie i fatalnie upokorzona zakończeniem całej tej nocnej roz­terki. Wolałaby nawet brutalne milczenie ze strony Zdzicha, niż takie zareagowanie na jej bunt i łzy. Nie miał więc nic z lepszych warstw swoich do poruszenia, do zmobilizowania, aby ją uspokoić choćby chwilowo, w takiej prawdziwej, głębokiej rozpaczy, która nią miotała i ciskała w szalonych wysiłkach — ponad kurcze i spazmy zapamiętań zmysłowych? Uległa mu i zamilkła. I to było najgorsze. Obecnie miała jakby zatarasowaną drogę do wzno­wienia tej sprawy. Byłoby to jakby wywoływa­niem z jej strony nowego napadu zmysłowych objawów — skoro wiedziała teraz, jak się owe sceny będą z jego strony kończyły. Powoli przecież — niepokój nerwowy zaczął w niej budzić się i rosnąć. Zdzich powiedział, że pieniądze jej wręczy. Kiedy, gdzie, jak! — Mówić więc z nią będzie. Wejdzie w kontakt z tą dziewką. I to ona sama niejako stała się pośredniczką tego zbliżenia. Dla­czego nie uczyniła tego przez stróża! Raczej było zgnieść na nic dumę i wtajemniczyć tego draba w rdzeń całej sprawy. Teraz już było za późno. Od czasu owej nocy Zdzich także przestał owych rozmów na tle swego ubiegłego życia. Coś jakby w tym kierunku się przełamało. Na­tomiast zaczął bardzo gorliwie zajmować się Ma­rysieńką i pieścił ją z odcieniem miłej serde­czności. Wymyślał coraz ładniejsze dla niej nazwy i ubierał ją w nie, jak w girlandy z kwiatów. Działo się to prawdopodobnie dlatego, że Mary­sieńka cofnęła się jakby w głąb i zachowywała się względem niego apatycznie i spokojnie. In­stynktem wiedziony, czuł w niej urazę i to od­suwanie się. Nie umiał znaleźć inaczej drogi. Wybrał sposób naiwny i dziecięcy. Przymilał się wtedy, gdy trzeba było rozjaśnić i przekonać. Dlatego zapadał koło nich coraz większy mrok. Jednego południa, o porze, w której Zdzich powracał z biura do domu, Marysieńka wyszła na balkon, ażeby strząsnąć na ulicę okruszyny popielniczki. Nagle — stanęła, jak wryta. Po dru­giej stronie ulicy dostrzegła idącą powoli w stronę miasta ową dziewkę, która była zmorą i nieszczę­ściem jej życia. W jaskrawym oświetleniu wiosennym wydała się jej tak nędzną, tak marną, tak potwornie chudą i szkaradną, że aż cofnęła się w niewysłowionym uczuciu, które nagle prze­pełniło ją całą. Odzienie jej było zniszczone z wyjątkiem jasnożółtych bucików, które uwidoczniały jeszcze chamski kształt jej fatalnych stóp. Snuła się pod murem kamienic, cicho. Nawet kroków jej słychać nie było. Głowę miała spuszczoną na piersi. W opuszczonej ręce trzymała niedbale zamkniętą parasolkę, która wlokła się za nią, za­taczając zygzaki. W całej tej postaci było coś niewymownie przygnębionego, zamyślonego i jakby oderwanego od świata i otoczenia. Marysieńka stała na swoim balkoniku, jak przyrośnięta, nieruchoma i ciągle niezdecydowana. Ogarnął ją podziw, że, mając tak blisko uwidocznioną tę, której tak bardzo, tak szalenie przez tyle dni i nocy nienawidziła — czuje w tej chwili jakiś ciężki, ołowiany spokój i trwogę. Lecz była to trwoga różna od tej, jaka nią dławiła wewnątrz mieszkania na myśl o istnieniu prostytutek. To był raczej lęk, aby ta dziewczyna nie dojrzała jej w słońcu ulicznym. Jakieś zmieszanie, zawsty­dzenie ogarnęło ją. Było jej tak, jakby nagle uczuła się czegoś winną i poza tern zmuszoną do obnoszenia jakiegoś kalectwa. Czuła, że gdyby szła po ulicy, stanowczo by­łaby się tamtej kobiecie ustąpiła z drogi. To jedno uczucie miała w sobie wyraźne i doskonale za­rysowane. I to jeszcze, że poza tamtą, która wlo­kła się samotna, był — tłum. Poza nią cicha i trwożna jakaś zbita masa, mająca w sobie niepewność i lęk.

Od strony miasta pojawiła się sylwetka męż­czyzny. Był to Zdzich, powracający z biura do domu. Szedł bojko, żwawo, rozprostowując skur­czone siedzeniem ciało. Dziwne to było, jak sta­wał się sobą w otoczeniu ulicy. Był to jeden z tych typów męskich, którym jest do twarzy ulica. Brał ją całą w posiadanie. Służyła mu za tło i podtrzymywała go. Marysieńce zamarło serce. Teraz spotka się z nią. Są tylko sami na ca­łej przestrzeni. Zobaczą się. Jak postąpią? Kto wie, czy ona nie rzuci się mściwie na niego i nie uczyni zadość groźbom, którymi zionęła po nocy. Kto wie, czy on nie zareaguje znów uderzeniem i czy nie rozpocznie się znów to wy­cie, ten krzyk, ten gwałt, jak owej ohydnej nocy. Coś przecież stać się musi. Jakiś wybuch, jakieś starcie…

Bez tchu przytuliła się do muru. I lękała się o nich oboje — a to było najgorsze. Lękała się o swą własność, tego mężczyznę, który był jej, i zarazem lękała się o to coś drugiego, o… ko­bietę, czując ból i zniewagę, jaka spaść może na nią w formie kija w męskiej rozjuszonej dłoni. Z tego drugiego uczucia nie zdawała sobie tak doskonale sprawy, a przecież fizyczny ból prze­biegł jej plecy i krzyż. Coś jakby dreszcz wła­ściwy zwierzęcemu oczekiwaniu na uderzenie, na gwizd bata. Lecz, gdy tak trwała zawieszona na wynio­słości balkonu, z ustami wyschłymi i rozwartymi, z rękami zaciśniętymi w kułak na piersiach, tam, na dole, zaszła rzecz niebywała i nieoczekiwana. Oto — tamci oboje, równocześnie dojrzawszy się, podeszli do siebie i spotkali na pół ulicy. I tu mężczyzna obejrzał się poza siebie nałogo­wym ruchem, czy kto nie idzie, a ona nałogo­wym także ruchem pociągnęła go pod domy, w cień. Za wiele było jasności, za wiele było słońca. Ci ludzie nie umieli patrzeć sobie w twarz w dziennym ozłoceniu świetlanych promieni. Stanęli pod murem, wymieniając jakieś zdania. Nie dolatywały nawet do Marysieńki ich głosy. Mówili z przyzwyczajenia szeptem. Jakby zbro­dnię knuli. To jasno jednak widziała Marysieńka, że wszelki gniew nie ma pomiędzy nimi miejsca. Ton ich porozumienia był normalny. Zdawali się być dobrymi znajomymi, którzy mają sobie coś do powiedzenia po dłuższem niewidzeniu się. Tylko dziewczyna wyprostowała się, zbywając się swej apatycznej, zdeformowanej postaci. Ujęła się pod bok, wysunęła tors. Nagle w tern zbliżeniu się do mężczyzny odmłodniała i przetwo­rzyła się nagle. Jakieś przewrażliwienie na oko­liczności sprzyjające widoczne tu było i łatwo dostrzegalne. Marysieńka jednak nie pojęła i niezrozumiała istoty rzeczy. Nie wiedziała, że ta dziewka byłaby tak samo przetworzyła się w zbli­żeniu do każdego innego mężczyzny. Marysieńce zdawało się, że tu działa specjalnie istota Zdzicha i zaszumiało w niej całej od bolesnego ucisku. I to porozumiawcze, spokojne zachowanie się Zdzicha dopełniało miary. Zacisnęło się w niej od skurczu nerwów wzdłuż szyi. Skrzywiły się jej szczęki. Nieledwie pragnęła teraz, chciała, aby dziewka z czeluści swego żakietu wydostała jaką flaszeczkę z gryzącym płynem i bluzgnęła nim w twarz mężczyzny. Aż drżało w niej od pra­gnienia, aby ci oboje rzucili się na siebie, bili, gryźli, tarzali w prochu ulicznym. Niechby po­wstali oślepli, zalani krwią. Zasłużyli oboje na to — za owe ciche, spokojne porozumiewanie się w cieniu uśpionych kamienic… Jakby było mało tego szeptu, tego pochyle­nia się ku sobie wyćwiczonego i charakterysty­cznego, nagle śmiech dziewki, śmiech histery­czny, troszkę spazmami podszyty, przeciął po­wietrze. Coś musiał Zdzich powiedzieć, coś ze swego repertuaru, z tych znanych już Marysieńce do­wcipów, ociekających błotem, które ona chłonęła w siebie nocami, jak torturę i mus, wynikające ze składowych części brodzenia w życiową egzystencję. To dopełniło miary. Gdy śmiech ten przeciął powietrze i uderzył ją w twarz, jakby policzkiem stalowych, cienkich palców, Marysieńka cofnęła się w głąb swego gniazda i pośpiesznie zamknęła drzwi balkonowe. Zdzich, wszedłszy do mieszkania, zastał żonę stojącą na środku pokoju, nieruchomą i bladą. Chciał się do niej zbliżyć, ale zastanowił go wy­raz jej twarzy. Dziecinny poblask tej drobnej twarzyczki znikł, jakby zmieciony podmuchem wiatru. Patrzyła na niego tępo i dziwnie. Mimo to przecież przysunął się i wyciągnął ręce. Odczuła nagle szalony ból w całym ciele, ból fizyczny, taki, jak odczuwała w chwili nad­ciągania piorunowej burzy. Porwała się z krzy­kiem i zastawiła rękami, jak przed grożącym niebezpieczeństwem. Zrozumiała, iż nie ma mowy, aby mogła znieść jego zbliżenie się fizyczne. Zaczęła krzyczeć:

— Idź! idź sobie!… — Jak zawsze, odpowiedział jej banalnym pytaniem :

— Czyś ty oszalała? — Wyłkała z trudem:

— Widziałam… widziałam was!

— Aha! — Wzruszył ramionami i bardzo naturalnie za­pytał ją:

— No i co z tego? — Przez chwilę milczała. Trudno jej było zebrać w jedno i wyrazić, co jej było z tego. Wre­szcie zdołała powiedzieć:

— Takeście z sobą przyjemnie rozmawiali.

— Och, przyjemnie!… trudno, żebyśmy się bili.

— Nawet ona się śmiała.

— Czy wolałabyś, ażeby mi wymyślała? — Nie odpowiedziała nic. Trzymała się wciąż odpornie w roli obrażonej w swej godności. Tylko wpiła sobie w rękę paznokcie tak silnie, iż powstała długa, krwawa pręga. Dostrzegł to. Porwał ją za rękę.

— Maryśka, co to? — Wyrwała mu rękę z krzykiem:

— Nie dotykaj mnie!

— Bo… przed chwilą… może podałeś jej rękę… jej… — Pokiwał głową z litością.

— Co ty? co ty? Jakże ja mógłbym w biały dzień podawać rękę takiej, jak ona? Jak ty mo­żesz przypuszczać coś podobnego.

— A rozmawiałeś z nią!

— Musiałem. Chciałem ją udobruchać. Mu­siałem coś zrobić, aby zaprzestała chodzić pod naszym domem. Wprowadziłem ją w dobry hu­mor. Przyrzekła mi, że więcej tędy chodzić nie będzie… — Marysieńka wzgardliwie wydęła usta.

— Wielka łaska.

— No!… Nie łaska, ale grzeczność. Ulica jest dla wszystkich i skoro się ktoś przyzwoicie za­chowuje i nikogo nie zaczepia, ma zupełne prawo do chodzenia po niej! — Marysieńka zagryzała wargi.

— Taka nie ma prawa do chodzenia w dzień… niech chodzi po nocy! To dla nas jest w dzień ulica, dla nas… — Uderzyła się w pierś, aż jęknęło. Zaakcento­wała dziwnie to dla nas.

— Przecież i dla nas coś być musi… — za­wołała wreszcie. Spojrzał na nią zdziwiony.

— Dla jakich… nas?

— Dla nas… dla… kobiet…

— No przecież i one są kobiety. — Protest wydarł się z jej ust:

— To nie są kobiety!… — Skierował się w głąb mieszkania.

— Nudna jesteś. Powtarzasz się. Lepiej zaj­mij się obiadem. Głodny jestem. — Tyrn oświadczeniem przygwoździł ją. Rzuciła mu mściwa i chmurna:

— Dałeś jej pieniądze? — Zatrzymał się na progu jadalni.

— Wiesz! zapomniałem! — rzucił dobrodu­sznie. I zaraz dodał:

— Ale kupiłem dwa bilety na jutro do teatru. To będzie z tych pieniędzy. Tupnęła nogą gniewnie.

— Ja nic nie chcę z tych pieniędzy, rozu­miesz? — Znudzony był naprawdę i głodny.

— Piła jesteś nieznośna! — wyrzekł — więc to z moich pieniędzy! A teraz każ dawać zupę, bo ciebie połknę z głodu. Rozumiesz?

X

Do teatru poszli i w Marysieńce rozegrała się pewna radość, gdy weszła do oświetlonej, wyzłoconej salki, w której grała właśnie muzyka. Grano jakąś farsę tłumaczoną, jedną z tych, o których wzmiankarze piszą, że jest sukce­sem. Zdzich prostodusznie obiecywał sobie kąpiel śmiechu.

— Podobno nieprzyzwoite!« — mówił, za­cierając ręce. Marysieńka nie z tego punktu brała rzecz. Ona poprostu chciała zmienić choć na chwilę środowisko i otoczenie. Z przestrachem bowiem zauważyła, iż dom jej, to gniazdo, zaczyna powoli dławić ją emanacją jakichś rzeczy smutnych i brzydkich.

— Może w teatrze myśleć o tyrn ohydztwie nie będę. — Usiadła w fotelu rada i dobrze ubrana. Su­kienkę miała jasną, gustowną, elegancką. Zwła­szcza ładne boa, strojne w wiele gazy i wstążek. Miała wygląd małego ptaszka, wyglądającego ciekawie z misternie uplecionego gniazdka. Zdzich także przedstawiał się korzystnie w doskonale skrojonym żakiecie. Miał prawie fizjonomię i wy­glądał, jak ktoś, liczący się z sobą samym. Sta­nowili ładną parę i odczuwali to. Ciągnęli spoj­rzenia, pod którymi było im dobrze i które ła­skotały ich duszę. Marysieńka ucieszyła się tym nastrojem. Da­wno go nie czuła. Zdawało się jej, że wraca do swego świata z dalekiej‘drogi błotnistej i nużą­cej. Świat tamten czarny i smutny pozostawiła za sobą. Nic jej nie przypominało, że istniał. Uśmiechała się do siebie i do tych ludzi, otacza­jących ją. Dziecięcy, rozkoszny wyraz okrasił jej usta. Przytuliła się do ramienia Zdzicha, rozgospodarowała, zawiesiła afisz, otworzyła pudełko z cukierkami. Było jej nad wyraz dobrze. Oddy­chała. Wszystko tu było prawidłowe, jasne, jak być powinno. Zdawało się nie być miejsca ani na brud, ani na kłamstwo.

Powoli zapełniła się cała sala. Tylko dwa miejsca obok Zdzicha pozostały niezajęte. Mu­zyka umilkła i kurtyna poszła w górę. Rozpoczął się banalny, drobiazgowy obraz życia przeciętnej francuskiej burżuazji. Jakaś młoda mężatka przychodzi do biura adwokata — żąda, aby ten prowadził jej rozwód. Naturalnie adwokatowi podoba się młoda dama, przysiada się, robi oko. Słowem, wszystko w porządku. Są jacyś komiczni koncypienci, naturalnie woźny, słowem wszystko, co potrzeba do pod­trzymania od samego początku niewybrednego humoru na widowni. Nagle Marysieńka wstaje, wyprowadzona z ró­wnowagi. Coś zaszumiało, narobiło hałasu. Ja­kieś dwie damy spóźnione przedzierają się do miejsc wolnych obok Zdzicha. Czynią to hała­śliwie, podśmiechując się głupawo. Potykają się, przepraszają, dzwonią łańcuszkami, aż wreszcie siadają. Równocześnie jednak nieznośny, mdły zapach nadużytych perfum przesyca powietrze. Zapach ten łączy się z wonią potu, jaki czasem wydzie­lają przepocone jedwabne staniki kobiet. Jest to coś niepokojącego, drażniącego nerwy i Mary­sieńka odczuła to w niemiły sposób. Cień, panu­jący w sali, nie dozwalał jej przyjrzeć się dokła­dnie nowoprzybyłym. Przytem cofnęły się głę­boko w fotele. Widzi tylko ich uda i kolana silnie opięte angielskiemi spódnicami. Widzi także, iż Zdzich, zapatrzony na scenę, spojrzał kilkakrotnie na swe sąsiadki. I to ją zaniepokoiło. Lecz oto i na scenie zmieniło się coś — jakoś. I tam zaszumiało i zadźwięczało. Owa dama, pra­gnąca rozwodu, minęła się właśnie we drzwiach scenicznych z drugą damą, wchodzącą właśnie do płóciennego gabinetu adwokata. Obie aktorki wytrzymały pauzę. Jedna zrobiła sobie wyjście efektowne, druga efektowne wejście. Były jakieś różne, pomimo że obie były bardzo modnie ubrane i bardzo eleganckie. Ale różniły się bar­dzo, tak stojąc obok siebie. Coś tam było w pod­niesieniu głowy, w spojrzeniu, w linii nóg. Owa mężatka była bardziej skoncentrowana w sobie, melancholijna i dystyngowana. Ta druga wdzierała się na okopy życia taranem, en dehors cała, roześmiana urzędowo, wabna, jak gablotka jubi­lerska dobrze obsadzona klejnotami. I gdy po wyjściu mężatki piruetowym kro­kiem podbiegła do adwokata i wyszepleniła po cichu (prawdopodobnie ze względu na koncypientów):

— Jak się masz, stary! — Zdzich pochylił się ku Marysieńce i roześmiany, rozjaśniony, objaśnił:

— To… kokotka! — I nagle zrobiło się jakoś jasno, pełno w sali. Wszystko zadźwięczało i roześmiało się dokoła. Wszyscy poprawili się, jakby załaskotani au bon endroit. Znikła melancholia i gruntowne pojmowanie życia. Ktoś podawał ze sceny szklaneczkę szczypiącego napoju. Koncypienci znikli. Kokotka zręcznym susem usiadła, jak małpa, na kolanach adwokata. Zaczęła mu poprawiać krawat. Aktorka, grająca tę rolę, miała swawolny typ obnoszącej dobrze swą płeć kobiety. Śmiała się, przechy­lając w tył bardzo powabnie. Zadzierała wtedy wysoko założone jedna na drugą nogi, obcią­gnięte w cienkie gazowe pończochy. Lakierowane szampańskiego koloru pantofelki, zdobne olbrzy­mią kokardą i strassową błyszczącą klamrą, wie­wały w górę na tle zielonawej podszewki spó­dnicy. Bardzo to było dobrze skombinowane, obmyślone i podniecające. Marysieńka uczuła się nagle dziwnie pomniejszona i zgnębiona. W je­dnej chwili zmierzyła i zrozumiała różnicę, jaka była pomiędzy jej ubogą elegancją, z której przed chwilą była tak dumna, a tern czymś błyszczącym i ciągnącym, w co spowite było ciało tej kokotki na scenie. Wszyscy byli zapatrzeni na tę strojną, tę błyszczącą prostytutkę, jakkolwiek ugodą przyzwoitości na kokotkę przechrzczoną. Dowcipy jej, nawet niedwuznaczne, roztaczały we­sołość. Mężczyźni rozpromieniali się coraz bar­dziej. Brała ich w posiadanie zupełne. Marysieńka spojrzała ukosem na Zdzicha. Roz­chylił usta bezmyślnym wyrazem zachwytu. Całym ciałem podał się naprzód, jakby rwało go coś tam, w przestrzeń, na scenę. Powoli, delikatnie Marysieńka odsunęła się od jego ramienia. Nie uczuł nawet tego braku. Ona przygasłym wzro­kiem patrzyła przed siebie. Czuła doskonale, że cała zagasa, że to, co się w niej roztliło chwi­lowo radością życia i poczuciem swej urody i wartości, gdy weszła do tej sali — dogorywa i cofa się w cień. Zdrętwiała — oczekiwała końca aktu. Gdy wreszcie na triumfalnym szastnięciu spó­dnicą kokotka zakończyła swą scenę i kurtyna zasłoniła jamę sceniczną — Marysieńka doznała uczucia ulgi. Wreszcie zniknęło jej z oczu to uosobienie eleganckiej prostytucji. Idąc do teatru, nie przeczuwała, że zmuszona będzie asystować pokazowi właśnie wykwintu frymarczących sobą dziewek.

— Takie są… — myślała — takie więc są. — Aktorka, grająca tę rolę, musiała przecież studiować taką kobietę, aby odtwarzać tę postać dokładnie i z całą prawdą. Słyszałam, że artyści sceniczni muszą robić studia z natury. I tym razem tak być musiało… Rozgoryczenie wypełniło jej duszę. Zapo­mniała nawet o cukierkach, które leżały na jej kolanach. Przypomniał jej Zdzich.

— Nie jesz cukierków? — zapytał. Machinalnie otworzyła pudełko. On sięgnął łakomie i wziął jedną czekoladkę.

— Doskonała sztuka! — zaopiniował — we­soła. A ta aktorka, co gra kokotkę, ma sznit… prawda? co? — Nachmurzyła się.

— Nie podoba mi się.

— Dlaczego?

— Jest bezczelna. Wstrętna.

— Tworzy typ.

— Jaki typ?

— No… kokotki. Tam we Francji kokotki

tak wyglądają i tak się zachowują. — A ty skąd wiesz? przecież nie byłeś we Francji, to nie możesz sądzić! — Roześmiał się.

— Cóż ty myślisz, że my to jesteśmy od­cięci murem od cywilizowanego świata? Fran­cuskie kokotki często i do nas zaglądają, jadąc do Petersburga albo do Moskwy. — Spojrzała na niego z pogardą.

— I ty pewnie znałeś się z niemi? — spy­tała ironicznie. Uczuł się dotknięty.

— Dlaczegożby nie? cóż to trudnego?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 46.08