Nox et Nivis
Noc i Śnieg
Czy rzeczywistość to tylko cienka warstwa lodu, pod którą czai się sen?
Śnieg nadal pada, jakby miasto Xīnlèi (辛泪 — Gorzki Płacz) samo w sobie było zamrożonym marzeniem, zawieszonym pomiędzy chwilami. Każdy płatek opadający z nieba staje się fragmentem czegoś, czego nigdy nie da się w pełni uchwycić.
Czas tu, w tej surowej krainie staje się jedynie iluzją, cienką granicą, za którą kryje się coś, czego nie da się zrozumieć.
Xuě Bai (雪白 — Śnieżnobiały) stoi na skraju ulicy, jego dłonie splecione są w tradycyjnym pozdrowieniu. Jego twarz jest spokojna, a spojrzenie pełne wiedzy, którą można by porównać do lśniącego księżyca odbijającego się w jeziorze bez dna.
Uśmiecha się nieznacznie, jakby wszystko wokół niego, cała ta nieskończona cisza i spokój, były częścią czegoś, co nie powinno być zrozumiane, lecz przeżyte.
— Widzisz, Ovidiusie — mówi, nie odwracając wzroku od padającego śniegu — miasto nie jest miejscem, jest snem. A sen… jest rzeczywistością.
Jego głos jest cichy, jednak brzmi jakby niósł w sobie echa stuleci.
Ovidius stoi tuż obok, z dłonią spoczywającą na starym manuskrypcie, który przyniósł ze sobą. Jest to jedyna rzecz, która nie zmienia się w tym mieście. Choć od dwóch miesięcy przebywa w Xīnlèi, nie potrafi jeszcze rozgryźć jego tajemnic.
Każdy krok, który stawia, wydaje się być krokiem wstecz, w stronę rzeczy, które zdają się nie istnieć, ale są wciąż obecne. Tak, jakby czas tu istniał tylko w jednej chwili, w której przeszłość i przyszłość są jedną i tą samą rzeczą.
W jego myślach kłębią się wątpliwości. Czy to możliwe, że miasto jest tylko wytworem jakiejś innej rzeczywistości? A może, zamiast wędrować w poszukiwaniu prawdy, to on sam jest zagubiony w tej iluzji, którą stworzył w swoim umyśle?
Jest wygnanym uczonym, ostatnim potomkiem rzymskiej linii, której istnienie przypomina jedynie echa przeszłości zapisane w zapomnianych księgach.
Ovidius przyszedł tutaj z nadzieją, że odkryje coś, co zdefiniuje rzeczywistość, z której pochodzi, coś, co pomoże zrozumieć to, co przeminęło. A jednak, gdy patrzy na Xuě Baia, ma wrażenie, że w tej chwili nic już nie jest ważne — ani manuskrypt, ani odpowiedzi, które miał nadzieję znaleźć.
W tej chwili czuje tylko, jak granica między snem a jawą staje się nieuchwytna, niepewna, niczym pęknięcia w tafli lodu.
W miarę jak odkrywa Xīnlèi, zaczyna zauważać, że miasto nie jest tym, czym się wydaje. Budynki pulsują, jakby żyły własnym życiem, zmieniając swój kształt z każdym krokiem, który stawia.
Czas płynie tu w sposób, który jest zarówno równoległy, jak i zrównoważony. Może to jest miejsce, gdzie wszyscy ludzie żyją swoimi własnymi snem — snem swoich rzeczywistości…
Na rynku widzi pomarańcze, które w jednej chwili stają się gnijącymi owocami, a potem znów świeżymi i soczystymi. W herbaciarni napar paruje przez chwilę, a zaraz potem znika w powietrzu, pozostawiając tylko zapach wilgoci i zapomnienia.
Miasto wydaje się otaczać go swoimi tajemnicami, jakby było żywym organizmem, który wchłania jego myśli.
Xuě Bai zbliża się do niego, a w jego oczach jest spokój, który kontrastuje z chaosem w umyśle Ovidiusa.
— Wszystko, czego szukasz, jest tu, w tym momencie — mówi, jakby widział w Ovidiusie coś, czego ten sam nie dostrzega. — Ale pamiętaj, że tylko ci, którzy potrafią śnić na jawie, znajdą to, czego szukają. To nie jest pytanie o czas, ale o świadomość.
Ovidius wie, że musiałby przekształcić swoje myślenie, by dostrzec odpowiedzi. Może te odpowiedzi nie istnieją w słowach, w książkach, w wiedzy, którą posiada.
Może rozwiązania tkwią w tym, czego nie dostrzega w swojej wędrówce, w tym, co już jest, ale nie zostało jeszcze zrozumiane.
Tego samego dnia Xuě Bai zabiera go w miejsce, które, jak mówi, jest bramą do całego świata, do prawdy, która nigdy nie jest tym, czym się wydaje. To miejsce przypomina starą świątynię, ale tylko z nazwy.
W rzeczywistości jest to coś więcej — struktura, która nie ma początku ani końca. To przestrzeń, która żyje, oddycha i zmienia się z każdym oddechem.
Wewnątrz tej świątyni, wśród starych, zniszczonych posągów, Ovidius odnajduje manuskrypt — ten sam, który widział we śnie. Jego okładka wydaje się poruszać, jakby była częścią samego powietrza.
Gdy otwiera stronę, zauważa, że litery na kartach wcale nie są stałe — zmieniają się z każdą chwilą, jakby reagowały na jego myśli. To książka, która nie jest zapisana w słowach, ale w samym jej doświadczaniu.
W tym momencie zaczyna rozumieć. Odpowiedzi nie są zapisane w przeszłości ani przyszłości. Są w tym, co jest teraz, w każdym oddechu, w każdej chwili, która jednocześnie jest wszystkim i niczym.
To jest Xīnlèi — miasto, które żyje nie w czasie, ale w świadomości.
Sen staje się rzeczywistością, a rzeczywistość — snem.
Czy Ovidius odnajdzie prawdę?
Czy Xuě Bai naprawdę istnieje?
Nie ma rozwiązania.
Tylko śnieg, noc i cichy szept miasta, które śni samo siebie.
***
Śnieg padał tak lekko, że wydawał się jedynie echem śniegu, jego wspomnieniem. Opadał bezszelestnie, jakby nie chciał zaburzyć ciszy miasta Xīnlèi, które zdawało się być pogrążone w wiecznym śnie.
Ulice, ciasne i popękane niczym skóra starego mnicha, przyjmowały biały puch z obojętnością rzeczy, które widziały już zbyt wiele. Wszędzie dookoła Ovidiusa unosiła się ta sama niespotykana atmosfera: jakby czas tutaj zamarł, jakby to, co kiedyś było, zostało już dawno zapomniane.
Xīnlèi nie było miastem w zwykłym sensie. W jego strukturach nie dało się wyodrębnić poczucia normalności. To miejsce istniało poza kategoriami, które Ovidius znał. Miasto nie miało ani przeszłości, ani przyszłości. Było zawieszone w jakimś rodzaju zamrożonego momentu, który rozciągał się w nieskończoność.
Jego ulice, wąskie i kręte na kształt labiryntów snu, nigdy nie prowadziły donikąd, a jednak zawsze wydawało się, że prowadzą w przyszłość — czy to tą rzeczywistą, czy też tą wyobrażoną.
Ovidius szedł powoli, naciągając na dłonie rękawy cienkiego płaszcza. Był to ubiór nieodpowiedni na tę porę roku, ale w mieście, w którym czas płynął jak ospała rzeka, nawet zima wydawała się jedynie umowna.
Nie było mrozu, a jednak czuł chłód, nie było lodu, a jednak coś skrzypiało pod stopami. Czuł się, jakby kroczył na granicy dwóch rzeczywistości, z których każda zdawała się na niego naciskać.
Jego oddech skraplał się w powietrzu, ale zaraz znikał, jakby nie miało to żadnego znaczenia, jakby przeszłość już nie istniała, a przyszłość nie była czymś, czego można by się spodziewać.
Wszystko to było tak nietypowe, że chwilami miał wrażenie, jakby miasto było dla niego jedynie snem, który zaczynał wymykać się spod kontroli. W jego umyśle zaczęły pojawiać się obrazy — nie z przeszłości, lecz z czegoś, co wyglądało na przyszłość, ale tej przyszłości nikt nie znał.
Zaczynał zastanawiać się, czy nie zbliża się do czegoś, czego nie powinien odkryć.
Wszystko w tym mieście mówiło mu, że odpowiedzi, których szuka, mogą być pułapką, a jednak nie potrafił się zatrzymać.
Przybył do Xīnlèi dwa miesiące temu. Zbyt zmęczony, by od razu szukać wyjaśnień, zbyt znużony światem, by wątpić w to, że je znajdzie.
Uciekł z Europy, a może tylko przed sobą, niosąc w torbie zżółkłe rękopisy i listy, które sugerowały, że gdzieś tu, w zapomnianych klasztorach, znajduje się tekst — zapisany w języku, który nigdy nie istniał, a jednak był rozpoznawalny dla tych, którzy potrafili śnić na jawie.
Kiedy tu przybył, nie spodziewał się niczego, poza tym, że znajdzie spokój, który w jego sercu zdawał się być daleki, a jednak tylko on był tym, co mogłoby go ocalić.
Jego myśli przerwał dźwięk, który do niego dotarł, niemal niezauważony, jakby stał się częścią samego powietrza. Był to szept, w którym słychać było nie tylko słowa, ale i niepokój.
Wzdłuż jednej z bocznych uliczek, z wnętrza jednego z domów, wyszła postać. Była to kobieta o długich, ciemnych włosach, upiętych w kok, której ruchy były niemal nienaturalnie płynne.
Jej twarz była tajemnicza, a oczy pełne jakiegoś dziwnego zrozumienia, jakby patrzyła na Ovidiusa przez wrota rzeczywistości, której on sam jeszcze nie potrafił dostrzec.
— Szuka pan odpowiedzi, prawda? — jej głos był delikatny, niemal jak szept wiatru, ale Ovidius poczuł, że jej słowa były częścią czegoś, czego jeszcze nie rozumiał. Wokół niej unosiła się zimna mgła, jakby miejsce, w którym stała, było zawieszone pomiędzy wymiarami.
— To wszystko jest iluzją, tak? — zapytał, a to pytanie brzmiało bardziej jak stwierdzenie niż prośba o wyjaśnienie. Spojrzał na kobietę, jednak jej twarz nie wyrażała niczego konkretnego. To, co widział w jej oczach, nie było tym, czym zdawało się być.
— Iluzją? — powtórzyła. Jej usta ułożyły się w lekkim uśmiechu. — Może. A może jest pan tu po coś więcej. Czas to nie tylko iluzja, Ovidiusie. To coś, co nigdy nie zniknie. Pytanie brzmi: czy pan to potrafi zrozumieć?
Jego serce zabiło szybciej, ale nie z lęku. W tym momencie poczuł, że odpowiedzi, których szukał, już na niego czekają, ale nie w miejscu, które mógłby zobaczyć oczami.
Musiał wejść głębiej — w nieznaną część rzeczywistości, gdzie czas nie był linią, a raczej spiralą, która zataczała koła wokół niepojętej prawdy.
Nagle poczuł, jakby wszystko wokół niego zaczęło się zmieniać. Miasto nie było już miastem, a jedynie zlepkiem wspomnień, które przekształcały się w coś innego — w coś, co dopiero miało się wydarzyć, a jednocześnie już miało miejsce.
Śnieg, który spadał w ciszy, zaczął zmieniać się w słowa, które wypełniały powietrze, a kroki, które stawiał na tej dziwnej ziemi, prowadziły go do drzwi, których wcześniej nie dostrzegał.
Kobieta patrzyła na niego z tajemniczym uśmiechem. Jej słowa brzmiały jak wyrok, a jednak Ovidius czuł, że dopiero teraz zaczyna rozumieć, dlaczego tu jest.
***
Miejsce: Targ, gdzie czas płynie wstecz
Na targu w Xīnlèi czas płynął w sposób, którego nie sposób było uchwycić w zwykłych kategoriach. W powietrzu unosił się zapach świeżych owoców, przypraw i wilgotnej ziemi.
Sprzedawcy targowali się o przyszłość, z wymianą słów równie intensywną jak ostateczna cena za wiązkę koperku, ale w ich głosach nie było pośpiechu, jakby nie musieli się martwić, co będzie dalej. Żyli tu i teraz, w pełnej zgodzie z nieuchwytnym przepływem czasu, który nie musiał być jedynie prostą linią.
Ovidius miał wrażenie, jakby wszystko wokół niego było chwilą zamrożoną w czasie. Staruszka, która rano siedziała na ziemi i obierała pomarańcze — z jej skórki zostawały tylko cienkie nitki soku, które miały zapach świeżości — teraz, po południu, znowu miała pełny kosz, jakby czas zakręcił się wokół niej i ponownie wróciła do tego samego punktu, w którym zaczęła swój dzień.
Oczywiście, w tym dziwnym świecie nikt nie zwracał na to uwagi. To była tylko jedna z wielu rzeczy, które w Xīnlèi wydawały się… normalne.
Ovidius starał się zrozumieć, jak to możliwe, ale w jego głowie wszystko zaczynało się rozmywać. Przechodnie, idąc uliczkami targu, wkrótce znikali w zgiełku tłumu, by po kilku minutach wychodzić z tych samych uliczek, jakby właśnie weszli do nich, zanim jeszcze podjęli decyzję o wejściu.
Ich twarze były pełne zamyślenia, a może i czegoś więcej — jakby sami również nie wiedzieli, że właśnie cofnęli się o kilka chwil. W tym miasteczku czas nie był tylko iluzją, on zatańczył na granicy rzeczywistości i snu.
Xuě Bai szedł obok niego, nie spiesząc się, jakby nic się nie działo. Jego oczy błyszczały dziwnym spokojem, a twarz była pełna wiedzy, której Ovidius nie potrafił ogarnąć.
— Czujesz to? — zapytał, zatrzymując się przy straganie pełnym skórzastych owoców, które już teraz zaczynały więdnąć, by po chwili znów być jędrne i pełne życia. — Czas jest jak woda w naczyniu o zmiennej formie.
Woda.
To słowo brzmiało w jego uszach jak coś oczywistego, choć jeszcze chwilę wcześniej nie miał pojęcia, co tak naprawdę znaczy.
— Czas to tylko woda w naczyniu? — powtórzył, patrząc na niekończący się ruch wokół siebie. Każdy stragan, każda twarz, każde słowo wydawały się mieć swój sens, a jednocześnie były częścią niekończącej się spirali, która kręciła się w miejscu.
Xuě Bai uśmiechnął się lekko, patrząc na niego tak, jakby Ovidius dopiero teraz miał zacząć rozumieć, co się wokół nich dzieje.
— Tak. Czas jest jak woda, która przybiera kształt naczynia, do którego ją wlewasz. Nie ma jednej prawdy. Jest tylko sposób, w jaki postrzegamy tę wodę. — Jego palce dotknęły krawędzi jednego z owoców, który w okamgnieniu, jakby nieświadomie zmienił swój stan — stał się twardy i świeży, by w następnej chwili pokryć się nieznaczną pleśnią.
Woda, czas, zmiany — te słowa zdawały się powtarzać w głowie Ovidiusa, niczym echo wybijające dziwny rytm, który rządził tym miejscem. Z każdą chwilą, im bardziej się w nią wpatrywał, tym mniej rozumiał.
To nie była rzeczywistość, którą znał.
To było coś zupełnie innego, coś, co istniało w niewidzialnym wymiarze, w którym czas nie płynął tak, jak w jego świecie.
I wtedy to zauważył.
Na jednym z kramów leżała stara książka, której okładka była ciemnobrązowa, niemal czarna, z wyraźnie wytartymi krawędziami. Kiedy Ovidius spojrzał na nią, przez krótką chwilę zdawało mu się, że widzi w niej coś znanego — coś na kształt strony, której nigdy nie przewrócił, ale której obecność była dla niego czymś nieodpartym. Czymś, co przekroczyło granice czasu.
Xuě Bai patrzył na niego — wcale nie zaskoczony, ale raczej jakby spodziewał się tego.
— Zobaczysz więcej, jeśli pozwolisz, by to wszystko cię pochłonęło. — jego głos był cichy, ale zdecydowany, jakby znał odpowiedzi, o które Ovidius jeszcze nie zdążył zapytać.
Targ w Xīnlèi pulsował wokół nich, jakby był żywym organizmem, który oddechem chłonął każdy krok, a czas — który dla większości był tylko prostą linią — w tym miejscu był zmiennym, wielowarstwowym zjawiskiem.
***
Targ, przez który przechodził co rano, był miejscem, gdzie czas cofał się i przyspieszał według własnego kaprysu. Widział te same twarze, ale codziennie w innym wieku.
Staruszka, która wczoraj rozdawała dzieciom mandarynki, dziś siedziała na ziemi jako mała dziewczynka, próbująca ułożyć stosik drewnianych figurek. Sprzedawca herbaty, którego napar miał kolor snów, za każdym razem zdawał się nie rozpoznawać Ovidiusa, choć zawsze pytał go o to samo:
— Czy pan też słyszał to, co powiedziało dziś niebo?
Niebo nad Xīnlèi mówiło szeptem, którego Ovidius nie rozumiał.
Zatrzymał się przed herbaciarnią, której szyld był tak starty, że nikt nie pamiętał już jej nazwy.
W środku unosiła się mgła pary, a światło lamp olejnych rzucało cienie, które wydawały się nie należeć do siedzących tam ludzi. Przy jednym ze stolików dostrzegł znajomą sylwetkę.
Xuě Bai, mnich, który nie miał świątyni.
Siedział z dłońmi oplecionymi wokół filiżanki herbaty, która nigdy nie parowała. Jego oczy były półprzymknięte, jakby w każdej chwili mógł zniknąć, rozpuszczając się w przestrzeni, w mieście, w śniegu.
— Wiesz, dlaczego śnieg tutaj nigdy się nie topi? — zapytał, gdy Ovidius usiadł naprzeciwko niego.
— Bo jest za zimno?
Mnich uśmiechnął się lekko.
— Bo nie jest prawdziwy.
Na chwilę zapadła cisza. W tle ktoś przewracał kartki książki, która wydawała ciche szelesty, jakby mówiła do siebie.
— Nadal szukasz swojego manuskryptu? — Xuě Bai zapytał z cieniem rozbawienia w głosie.
— Nadal.
Mnich pokiwał głową.
— A jeśli go znajdziesz?
Ovidius nie odpowiedział od razu. Przypomniał sobie sny, w których manuskrypt zmieniał się w popiół, gdy tylko go dotykał.
— Wtedy będę wiedział.
Xuě Bai milczał przez chwilę, po czym odstawił filiżankę i nachylił się lekko w stronę Ovidiusa.
— Niektóre rzeczy można znaleźć tylko wtedy, gdy przestaje się szukać.
Za oknem śnieg padał dalej.
***
Miejsce: Herbaciarnia w deszczu
Każdego wieczoru, gdy deszcz spływa z dachów niczym rozpuszczony atrament, Ovidius siada w herbaciarni, której okna są zawsze zamglone, a ciepłe światło lamp sprawia, że wnętrze wydaje się zaciszne i oddalone od rzeczywistości.
Niezwykła herbaciarnia, której zapach zmysłowo wypełnia przestrzeń — mieszanka wilgoci, drewna i tajemniczych przypraw, które wydają się pochodzić z innych światów.
Za oknem, w blasku ulicznych latarni, deszcz tworzy na bruku marmurowe kałuże, które odbijają światło w taki sposób, jakby same były częścią innego czasu.
Każdy deszczowy wieczór przynosił te same rytuały. Ovidius siadał w fotelu przy oknie, czując chłód powietrza, który nieśmiało wkradał się przez uchylone okno. Wydawało się, że kropelki deszczu spływające po szybie jakby tańczyły w rytm jakiejś niezrozumiałej melodii, tworząc hipnotyzujący wzór na szkle, który zmienia się z każdą sekundą.
Cisza wewnątrz była spokojna, lecz pełna napięcia, jak gdyby w każdym kącie kryła się nieodkryta historia.
Na stole, obok niego, zawsze stała filiżanka. Napar o smaku mgły i zapomnienia — tak delikatny, że wydawało się, jakby wcale nie istniał, a jednocześnie tak intensywny, jakby smakował wspomnieniem czegoś, co nie miało prawa się wydarzyć.
I wtedy, jak zwykle niespodziewanie, w drzwiach pojawiał się Xuě Bai. Jego postać zdawała się wyłaniać z mroku. Może wychodził z innej warstwy rzeczywistości, tej, której nie widział nikt inny?
Jego spojrzenie, zawsze przenikliwe, nieco chłodne, świdrowało przestrzeń. Czyżby widział coś więcej niż to, co leżało na powierzchni?
Zwykle wchodził bez słowa, z naturalną pewnością, jakby był częścią tego miejsca, jakby herbaciarnia sama wołała go co wieczór. Zamawiał herbatę, której para nigdy nie unosiła się z filiżanki, mimo że napar był gorący.
Było to coś, co zdawało się przeczyć wszelkim prawom fizyki. Wszystko wokół niego stawało się dziwne i nierealne, gdyż granice między tym, co możliwe, a tym, co nieosiągalne, zaczynały się zacierać.
— Widzisz? — mówił Xuě Bai, biorąc do ręki filiżankę, z której nie unosiła się żadna para. — To dowód na to, że gorąco i zimno to tylko iluzja. Nie istnieją naprawdę. Są po prostu fragmentami naszych zmysłów, które próbują nadać rzeczywistości jakiś sens.
Ovidius, mimo że słyszał te słowa wielokrotnie, nie mógł się przyzwyczaić do ich głębi. Każde zdanie, które wypowiadał Xuě Bai, brzmiało jak echo czegoś, co powinno być zapomniane, a mimo to zawsze było obecne, jakby sama przestrzeń tej herbaciarni była związana z czymś, co istniało poza czasem.
Kiedy Ovidius sięgał po filiżankę, czuł, jak w dłoniach drży cień napoju, który nigdy nie parował. Na powierzchni płynu — w którym woda była tak klarowna, że wydawała się niemal przezroczysta — pojawiły się odbicia.
Krajobrazy, które zdawały się wyłaniać z samego wnętrza herbaty, były niemal namacalne: zarys gór w oddali, porzucony szlak wędrowców w lesie, ruiny starożytnej świątyni, którą zdążył już zapomnieć, i wreszcie miasteczko o dziwnych kształtach ulic, którego nie odwiedził nigdy wcześniej, ale w którym czuł się dziwnie znajomo.
Ovidius zadrżał, odstawiając filiżankę. Obrazy w herbacie wyglądały niczym fragmenty innej rzeczywistości, jakby ktoś próbował zapisać kawałki historii, które miały pozostać nieznane. I mimo że nigdy wcześniej ich nie widział, wciąż czuł, że są nieodłącznie związane z nim.
Xuě Bai tylko na niego spojrzał, jakby przeczuwał, jakby wiedział, co Ovidius myśli. I choć w jego oczach nie było żadnego śladu uciechy, nie było też wyrzutu. Tylko ciche zrozumienie.
— To jest nasza droga — powiedział w końcu, wlewając do swojej filiżanki kolejny, nieparujący napar. — Herbata smakuje mgłą, bo to właśnie ona jest pomiędzy wszystkim, co minęło, a tym, co nadejdzie. I to właśnie ona jest kluczem do tego, co się zdarzy.
Ovidius poczuł, jak jego dłoń zaczyna lekko drżeć. Przez okno widać było już tylko rozmazane światło lamp — jakby deszcz ponownie zaczynał spływać po szybie w nieznanym rytmie, który wykraczał poza jego zrozumienie.
***
Śnieg nadal padał, ale nigdy nie osiadał na dachach herbaciarni. Rozpływał się w powietrzu, jakby miasto samo go odrzucało, nie chcąc przyjąć kolejnej warstwy ciszy.
Ovidius czuł, że coś się zmienia. Nie potrafił jeszcze powiedzieć co, ale w Xīnlèi transformacja nigdy nie była gwałtowna. Przychodziła jak mróz wiosną — cicho i niezauważalnie, aż nagle człowiek zdawał sobie sprawę, że wszystko wokół niego jest inne.
Xuě Bai podniósł filiżankę, obrócił ją lekko w dłoniach i odstawił z cichym stuknięciem.
— Jesteś tutaj dwa miesiące — powiedział, nie patrząc na Ovidiusa. — Jak długo masz zamiar udawać, że wiesz, gdzie jesteś?
Ovidius zmarszczył brwi.
— Wiem, gdzie jestem.
— Widzisz ulicę za oknem?
Ovidius spojrzał przez zaparowane szkło. Widział targ, ludzi przechodzących między straganami, sędziwą kobietę sprzedającą mandarynki, dziecko układające figurki na progu domu.
— Tak.
— To dlaczego codziennie widzisz to samo?
Ovidius otworzył usta, by odpowiedzieć, ale coś go zatrzymało. Xuě Bai uśmiechnął się lekko i wstał.
— Chodź — powiedział.
Szli przez uliczki Xīnlèi, mijając te same kramy, te same twarze. Ovidius nigdy nie przyglądał się im dokładnie, ale teraz, kiedy zwrócił na nie uwagę, dostrzegł, że każda z tych osób wydawała się… znana. Nie znajoma w zwykłym sensie tego słowa, ale znajoma w sposób, który przypominał sen, jakby déjà vu — uczucie, że już to przeżył, choć nie mógł sobie przypomnieć kiedy.
Przy jednym ze stoisk kobieta sprzedawała drewniane figurki. Wszystkie miały tę samą twarz.
— Kim one są? — zapytał Ovidius.
Kobieta uniosła wzrok.
— Każda jest kimś innym, dopóki nie spojrzysz im w oczy — powiedziała, wciskając mu jedną w dłoń.
Ovidius poczuł w palcach chłód polakierowanego drewna. Figurki były proste, ale starannie wykonane. Spojrzał w ich twarze.
Jedna z nich miała jego rysy.
Upuścił ją na ziemię.
Xuě Bai nie przestawał się uśmiechać.
— Chodź — powtórzył.
***
Miejsce: Hotel, który zmienia układ pokoi
Pierwszej nocy, gdy Ovidius się obudził, nie zwrócił na to większej uwagi. W półśnie, jeszcze oszołomiony resztkami złudzeń, wstał, odruchowo podszedł do okna i spojrzał na ulice, które pulsowały życiem.
Wątłe lampiony kołysały się na wietrze, światła odbijały się w kałużach, a w oddali słychać było nawoływania sprzedawców. Pomyślał, że być może zmęczenie sprawiło, iż zapomniał moment przeprowadzki. Ale w kolejnych nocach sytuacja się powtarzała.
Każdego ranka budził się w innym pokoju. Jednego dnia sufit był niski, a drewniane belki skrzypiały od ciężaru lat, innego zaś w gładkich ścianach odbijało się chłodne światło neonów.
Podłoga raz była wyłożona czerwonawym dywanem, raz zimnym kamieniem. Wszystkie te przestrzenie łączył tylko zapach starego drewna i wilgoci, obecny w całym hotelu niczym oddech skrytych w murach wspomnień.
Pewnej nocy Ovidius obudził się w pokoju bez okien. Ściany wydawały się dziwnie bliskie, jakby oddychały razem z nim. Przez moment miał wrażenie, że słyszy coś za drzwiami — cichy szept, jakby ktoś mówił do siebie, jakby słowa ginęły w ciemności korytarza.
Drzwi skrzypnęły, ale kiedy do nich podszedł i uchylił je, zobaczył tylko pustkę. Korytarz, który powinien tam być, nie istniał.
Zamiast niego stał tylko Xuě Bai, w bieli, z filiżanką herbaty w ręku.
— Nie śpij za długo — powiedział. — W snach można się zgubić.
Ovidius nie wiedział, czy Xuě Bai w ogóle mieszkał w tym hotelu, czy może był tylko jednym z cieni, które przechadzały się jego korytarzami. Niekiedy znajdował go w herbaciarni, gdzie w powietrzu unosił się zapach jaśminu. Innym razem przy straganach, gdzie sprzedawano przedmioty, które wyglądały jak wyjęte z innej epoki.
Xuě Bai uśmiechał się wtedy lekko, jakby znał odpowiedzi na pytania, które Ovidius bał się zadać.
Recepcjonista nigdy nie podnosił wzroku znad książki. Czasem, gdy Ovidius go mijał, zauważał, że jej stronice były puste.
— Pokój jest tam, gdzie pan śnił ostatniej nocy — mówił beznamiętnie, za każdym razem tak samo.
A potem przyszła noc, gdy Ovidius obudził się w miejscu, które dobrze znał. Pokój z wysokimi oknami, przez które widział stepy skąpane w bladym świetle księżyca. Był pewien, że już tu był — ale kiedy?
Próbował przypomnieć sobie ścieżkę, która go tu zaprowadziła, lecz myśli wymykały się mu, podobnie jak ziarenka ryżu przesypujące się między palcami.
Na stole leżał manuskrypt. Jego strony zdawały się drgać pod palcami, jakby miały w sobie własny puls. Na marginesie ktoś dopisał delikatnym, niemal przezroczystym atramentem:
Jeśli będziesz pytał o rzeczywistość, nigdy jej nie znajdziesz.
Za drzwiami znów czekał Xuě Bai.
Ale tym razem nie był sam.
***
Hotel, w którym mieszkał Ovidius, nie miał nazwy. Mógł przysiąc, że pierwszej nocy widział drewnianą tabliczkę przy wejściu, ale teraz, kiedy próbował sobie to przypomnieć, nie potrafił odtworzyć ani liter, ani koloru.
Recepcjonista podniósł wzrok znad książki, którą zawsze czytał, ale nigdy nie przewracał w niej stron. Jego oczy, barwy rozwodnionego błękitu, spojrzały na Ovidiusa spod ciężkich powiek, jakby oderwanie się od lektury stanowiło dla niego ogromny wysiłek.
Za ladą panował półmrok, oświetlony jedynie pojedynczą lampką o nikłym, bursztynowym blasku. Gdyby nie cichy szelest starego zegara ściennego, można by pomyśleć, że całe miejsce zastygło w bezruchu — jakby było jedynie fasadą, atrapą prawdziwego hotelu.
— Pański pokój jest na drugim piętrze.
Recepcjonista sięgnął po pióro i otworzył księgę gości. Tusz na poprzednich wpisach zdążył wyblaknąć, jakby zatarł go nie czas, lecz coś znacznie bardziej nieuchwytnego.
Ovidius zawahał się.
— Ale… moje rzeczy są w pokoju na pierwszym piętrze.
Mężczyzna spojrzał na niego z wyrazem uprzejmego zrozumienia, jak nauczyciel tłumaczący dziecku, że dwie rzeczywistości nie mogą istnieć równocześnie.
— Pański pokój jest tam, gdzie pan śnił ostatniej nocy.
Xuě Bai zaśmiał się cicho.
— Chyba czas odpocząć, Ovidiusie.
Nie wiedział już, czy to, co słyszy, jest głosem mnicha, czy tylko echem jego własnych myśli.
Dotknął klamki. Była zimna, jakby pokryta cienką warstwą lodu.
***
Ovidius otworzył drzwi do pokoju.
Był on inny.
Nie zmienił się w sposób oczywisty — meble stały tam, gdzie powinny, światło z papierowego lampionu drżało lekko na ścianach, a zimne powietrze przesączało się przez nieszczelne okno. A jednak Ovidius czuł, że to nie ten sam pokój, w którym zasnął poprzedniego wieczoru.
Zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
Tempus non fluit, sed spirat in circulis invisibilibus.
(Czas nie płynie, lecz oddycha w niewidzialnych kręgach.)
Słowa pojawiły się w jego myślach, jakby były tu od zawsze, czekając, aż je wypowie.
Tego wieczoru śnił o manuskrypcie.
Był ciężki, jego skórzana okładka pokryta była wzorami, które zmieniały się, gdy próbował się im przyjrzeć. Litery pulsowały na stronach, jakby oddychały unosząc się i opadając w jednostajnym rytmie. Niektóre były wyraźne, inne rozmywały się jak cienie na wodzie.
W jednej chwili zdania układały się w znajome wersy dawnych traktatów, by zaraz potem rozsypać się w obce, prastare pismo, którego nigdy się nie uczył, ale mimo to czuł, że je rozumie.
Nie potrafił ich odczytać.
Przewracał stronę za stroną, a tekst stawał się coraz mniej znajomy. Litery zwijały się w kształty, które przypominały mu coś, co kiedyś widział — na starych mapach, na ścianach świątyń, w cieniu rzuconym przez lampę w herbaciarni.
A potem nagle zobaczył słowa, które rozumiał:
Mundus est scriptura quae seipsam delet.
(Świat jest pismem, które samo się wymazuje.)
Obudził się gwałtownie.
Xuě Bai czekał na niego przy śniadaniu.
Siedział na drewnianej ławie, dmuchając na herbatę, choć — jak zawsze — jego filiżanka nie parowała.
— Śniłeś o nim? — zapytał, nie podnosząc wzroku.
Ovidius usiadł naprzeciwko, czując chłód stolika pod opuszkami palców.
— Tak.
Mnich uśmiechnął się lekko, jakby spodziewał się tej odpowiedzi.
— A więc zaczyna się.
Ovidius nie zapytał, co „się zaczyna”. Nie chciał znać odpowiedzi.
Podskórnie czuł, że już ją zna.
Szli przez targ, mijając ludzi, których twarze wydawały się coraz mniej realne. Dziecko układające figurki nadal tam było. Staruszka z mandarynkami znów miała pełny kosz, choć Ovidius widział, jak sprzedawała je godzinę temu.
Czas płynął tutaj w pętlach.
Xuě Bai zatrzymał się przed drewnianą bramą prowadzącą do opuszczonej świątyni.
— Wiesz, co jest po drugiej stronie? — zapytał.
Ovidius potrząsnął głową.
— Nie.
Mnich podszedł do drzwi i lekko je popchnął.
— Więc wejdźmy.
Śnieg nadal padał, ale teraz miał kolor popiołu.
***
Świątynia pachniała wilgocią i kadzidłem, które nigdy nie zostało zapalone. Jego woń była niezwykle osobliwa — jakby czas zatrzymał się w tym miejscu na granicy pomiędzy zapomnieniem a czuwaniem.
Ledwie uchwytny zapach kwiatów, ale nie świeżych — raczej tych, które pozostawiono na ołtarzu, aż zwiędły i stały się jedynie echem swojego dawnego piękna. Może jaśmin, może biała kamelia, ale spleciona z czymś gorzkim, czymś, co przypominało kadzidło palone podczas ceremonii pożegnalnych.
Pachniało wilgocią starych murów, które wchłonęły wieki deszczu i szeptów, przesiąknięte echem modlitw, których nikt już nie pamiętał. Był to ciężki, gęsty aromat, który osiadał na skórze i ubraniu, jakby sama świątynia oddychała powietrzem przesyconym wspomnieniami.
W tej woni kryła się ziemista nuta kamienia, nasiąkniętego wodą kapiącą latami ze spękanego sklepienia. Był tam zapach mchu wnikającego w szczeliny posadzki, gdzie czas przestał mieć znaczenie, oraz gorzka woń starego drewna — filarów, które podtrzymywały tę konstrukcję dłużej, niż ktokolwiek potrafiłby sobie przypomnieć.
Ovidius wciągnął ten zapach głęboko w płuca. Nie był on przyjemny, ale nie był też odpychający. Był raczej… zagadką. Niczym zapach zamkniętej księgi, której stron nikt nie przewracał od wieków. Jak zapach kurzu, który osiadł na wspomnieniach tak starych, że aż nierealnych.
Wszystko tutaj pachniało czymś, co istniało poza teraźniejszością — czymś, co nigdy nie umarło, ale też nigdy nie należało do świata żywych. Ovidius wszedł za Xuě Baiem, czując, jak chłód wnętrza owija się wokół jego skóry, wciskając się pod ubranie niczym żywa istota.
Powietrze było gęste, niemal lepkie, jakby wypełnione niewidzialną mgłą, która spowalniała każdy ruch. W ciszy słychać było tylko spadające krople wody, które przesączały się przez pęknięte sklepienie i rozbijały o kamienną posadzkę.
Światło wpadające przez okna było blade, rozproszone jakby w ponurym śnie. Odbijało się od kamiennych posągów bóstw, które stały nieruchomo po bokach świątyni — ich sylwetki wznosiły się monumentalnie; ich twarze miały zatarty kształt.
Czas był tu rzeźbiarzem, który starł rysy, pozostawiając po sobie tylko puste kontury dawnych wyrazów twarzy. A może to nie czas, lecz ludzka ręka celowo wymazała ich oblicza — jakby ich spojrzenie miało sprowadzić na kogoś klątwę…
Na środku pomieszczenia znajdował się stół.
Nie był pokryty kurzem podobnie jak reszta wnętrza. Drewno wyglądało, jakby ktoś przetarł je chwilę wcześniej — choć wokół nie było śladów obecności żadnej żywej istoty.
A na nim — manuskrypt.
Nie mógł być prawdziwy.
A jednak tam był.
Ovidius podszedł bliżej, czując, jak z każdą sekundą serce bije mu coraz wolniej. Powietrze wokół niego wydawało się gęstnieć, jakby sama rzeczywistość próbowała zatrzymać jego ruch.
Okładka była identyczna jak ta ze snu — ciężka, skórzana, zdobiona wijącymi się wzorami, które wydawały się poruszać w półmroku. Ovidius wstrzymał oddech.
Nie powinien tego dotykać.
Ale manuskrypt go przyzywał.
Xuě Bai stał w milczeniu, obserwując go.
Ovidius wyciągnął dłoń, dotknął okładki.
I wtedy świątynia zaczęła się zmieniać.
Ściany zniknęły.
Podłoga rozpuściła się w przestrzeń, pozostawiając ich w pustce — w polu bez horyzontu, bez góry i dołu. Ovidius próbował się cofnąć, ale jego ciało nie reagowało.
Manuskrypt otworzył się sam.
Strony przewracały się w niemożliwym tempie, litery unosiły się w powietrzu, tworząc wirujące znaki, które rozbrzmiewały w jego głowie głosem należącym do nikogo i do wszystkich jednocześnie.
Nomen tuum non est tu, sicut umbra tua non est lux.
(Twoje imię nie jest tobą, tak jak twój cień nie jest światłem.)
Ovidius krzyknął, ale dźwięk nie wydostał się z jego ust.
Xuě Bai patrzył na niego spokojnie.
— Już wiesz, prawda? — powiedział cicho.
Strony manuskryptu zatrzymały się.
A na ostatniej z nich było jego własne imię.
Nie zapisane atramentem.
Wyryte, jakby istniało tam od zawsze.
Ovidius obudził się na podłodze świątyni.
Xuě Bai stał nad nim, wpatrując się w niego z tym samym, spokojnym wyrazem twarzy.
— Nic nie jest takie, jak myślisz — powiedział cicho.
Ovidius spojrzał na stół.
Manuskryptu nie było.
A za oknem Xīnlèi wyglądało… inaczej.
Śnieg przestał padać.
Ludzie na ulicach mieli twarze, których nigdy wcześniej nie widział.
***
Ovidius wstał powoli, wciąż czując ciężar snu na swoim ciele. Powieki miał ciężkie, jakby wciąż obładowane mgłą marzeń sennych, a jego oddech był nierówny, jak u kogoś, kto dopiero co wynurzył się spod powierzchni wody.
Każdy jego ruch wydawał się być spowolniony, jakby przestrzeń wokół niego zgęstniała, wypełniona niewidzialnym oporem. Jego mięśnie drżały, odmawiając pełnego posłuszeństwa. Czyżby nie zdążyły jeszcze wrócić do rzeczywistości?
Zrobił krok — i dopiero wtedy zauważył, jak zimne było powietrze. Nieprzyjemne, ostre. Przesączone wilgocią, która osiadała na skórze niczym cienka warstwa lodu. Jego własny oddech zamienił się w delikatne smugi pary, które leniwie rozwiewały się w półmroku.
Xuě Bai stał bez ruchu.
Nie drgnął nawet wtedy, gdy Ovidius się zbliżył. Był posągiem, który ktoś dawno temu umieścił w tym miejscu i zapomniał o nim — pozostawionym na pastwę czasu, nieświadomym jego upływu. Cień padający na jego twarz był tak idealny, że wydawało się, jakby w jego oczach nie było już życia.
Ale był.
Ovidius wiedział to, choć nie potrafił stwierdzić, skąd ta pewność.
Xuě Bai nie spał. Nie był martwy. Jednak w jakiś sposób nie należał do tego momentu w czasie.
I to było jeszcze bardziej niepokojące.
— Gdzie jest manuskrypt? — zapytał Ovidius, ale jego głos zabrzmiał tak obco, jakby nie był jego.
Mnich nie odpowiedział od razu. Przesunął dłonią po powierzchni stołu, który był pusty — bez śladu kurzu, bez śladu papieru.
— Nigdy go tu nie było — powiedział w końcu.
Ovidius poczuł, jak fala niepokoju ściska mu żołądek.
— Widzę twoją minę — kontynuował Xuě Bai. — Ale powiedz mi, jeśli coś widziałeś, czy to oznacza, że to istniało?
Ovidius otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zawahał się.
Mnich uśmiechnął się lekko.
Somnia et veritas eadem umbra sunt, mutantur cum oculi clauduntur.
(Sny i prawda są tym samym cieniem — zmieniają się, gdy zamykasz oczy.)
Ovidius przetarł twarz dłonią.
Wszystko było inne.
Śnieg przestał padać, a powietrze miało dziwną, elektryczną jakość — jakby świat wstrzymywał oddech.
— Muszę stąd wyjść — powiedział, ruszając do drzwi.
Xuě Bai nie zatrzymywał go.
Gdy wyszedł na ulicę, miasto było inne.
Ludzie, których znał, zniknęli.
Staruszka z mandarynkami, dziecko układające figurki, sprzedawca herbaty na rogu — wszyscy, których widywał każdego dnia, rozpłynęli się, jakby nigdy nie istnieli.
Ich miejsce zajęły nowe twarze.
Nie rozpoznawał nikogo.
To nie było jego Xīnlèi.
Serce zaczęło mu bić szybciej. Odwrócił się gwałtownie, szukając czegokolwiek znajomego. Budynki stały tam, gdzie powinny, ale miały inne kolory, inne szyldy, inne okna.
Podszedł do hotelu.
Przez moment myślał, że to jedyna rzecz, która pozostała taka sama — ta sama drewniana fasada, te same lampiony pod dachem. Ale kiedy wszedł do środka, recepcjonisty nie było.
Zamiast niego za ladą stała kobieta, której nigdy wcześniej nie widział.
— W czym mogę pomóc? — zapytała uprzejmie.
— Ja… — głos uwiązł mu w gardle — Mam tutaj pokój.
Kobieta uniosła brwi.
— Obawiam się, że to niemożliwe. Nie mamy dziś żadnych gości.
— Ale ja tu mieszkam! — warknął Ovidius.
Kobieta cofnęła się o krok, jakby wyczuła w nim coś obcego.
— Proszę wyjść — powiedziała chłodno.
Ovidius chciał protestować, ale coś w jej oczach — coś, co mówiło mu, że nie powinien tu być — sprawiło, że odwrócił się i wyszedł.
Szukał Xuě Baia.
Szukał godzinami.
Ale mnicha nie było nigdzie.
Xīnlèi było wciąż tym samym miastem, a jednocześnie całkowicie obcym. Wydawało się puste, jakby było kopią, makietą postawioną tylko dla niego.
Wieczorem, gdy zrezygnowany usiadł na krawężniku w zaułku, usłyszał kroki.
Podniósł wzrok.
Mężczyzna w ciemnym płaszczu stał kilka metrów od niego i patrzył na niego z czymś w spojrzeniu, co wyglądało jak rozbawienie.
— Straciłeś coś? — zapytał obcym, ale płynnie brzmiącym łacińskim.
Ovidius wstrzymał oddech.
— Kim jesteś?
Mężczyzna uśmiechnął się i zrobił krok w jego stronę.
— Tym, kim zawsze byłem.
Jego twarz…
Ovidius poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
To była jego własna twarz.
Nie idealna kopia, nie lustrzane odbicie.
To był on.
Śnieg znów zaczął padać.
***
Śnieg osiadał na ramionach nieznajomego, ale nie topniał. Jego płaszcz pozostawał suchy, jakby otaczała go cienka warstwa powietrza, odrzucająca płatki białego puchu, jakby struktura samego materiału nie pozwalała na to, by krople wody mogły go dotknąć.
W miarę jak szli w stronę wschodnich bram Xīnlèi, mężczyzna wciąż nie wykazywał żadnego śladu zmiany, jakby nie istniał w tej przestrzeni w sposób, w jaki istnieli wszyscy inni.
Ovidius poczuł lekki niepokój. Choć mężczyzna wyglądał jak zwykły przechodzień, coś w jego postawie sprawiało, że przypominał raczej postać wyjętą z jakiegoś innego wymiaru, z rzeczywistości, która jeszcze nie została wyśniona.
Jego twarz, nie do końca wyraźna, zdawała się rozmazywać na granicy światła i cienia, a jego spojrzenie, choć chłodne i spokojne, miało w sobie coś z głębi, która mogłaby pochłonąć całą przestrzeń wokół niego.
— Kim jesteś? — zapytał Ovidius, próbując przełamać tę niepokojącą ciszę. Na tym mroźnym powietrzu słowa zabrzmiały dziwnie, jakby były częścią tej samej, nienamacalnej rzeczywistości, której nie dało się w pełni zrozumieć.
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Zatrzymał się, zerkając na Ovidiusa tylko przez chwilę. Jego oczy były martwe i zimne, jakby wyjęte z czasów, które nigdy nie miały miejsca.
To, co Ovidius dostrzegał w jego spojrzeniu, nie było pełne pustki, lecz świadomości, jakby patrzył przez ciała i umysły, widząc to, czego inni nie potrafili zauważyć.
— Śnieg nigdy nie topnieje, jeśli nie pozwolisz, by go dotknęła świadomość — odpowiedział, a jego głos był cichy, niemal niesłyszalny, jakby nie był do końca obecny w tej chwili. — Tylko wtedy stanie się częścią tego, co znane.
Ovidius poczuł, jak dreszcz przeszedł mu po plecach. To, co mówił nieznajomy, miało w sobie coś mistycznego, prawie magicznego, coś, co przekraczało granice zwykłego doświadczenia. Był świadomy, że nie tylko padający śnieg w tym momencie był nieprawdziwy — sama scena wokół niego zdawała się być zlepkiem fragmentów, które nie miały prawa się spotkać.
Mężczyzna obrócił się w stronę jednej z kamiennych rzeźb, które stały na skraju rynku, a tym samym cała scena zmieniła się w ten sam sposób, w jaki wiatr zmienia układ liści.
Rzeźba, która wcześniej wydawała się tylko jednym z wielu elementów tego zapomnianego miasta, teraz zaczęła tlić się w złocistym świetle, a z jej powierzchni zaczęły wyłaniać się zmieniające kształty — czyżby była żywa, nie z kamienia, lecz z czegoś bardziej płynącego, elastycznego?
— Przyszłość jest jak to, co widzisz w śnie — powiedział, kierując spojrzenie na rzeźbę, a potem na Ovidiusa. — Ale nie ma przyszłości, która nie była już zapisana w tym, co minęło.
Nieznajomy odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Jego kroki były lekkie, jakby unikał kontaktu z ziemią, jak gdyby stąpał po innej rzeczywistości, a nie tej, którą znali wszyscy inni.
Śnieg zdawał się unikać jego ciała, pozostawiając za nim wyraźną przestrzeń, na której nic nie mogło się osadzić.
Ovidius, niepewny, co miał poczuć, ruszył za nim, nie mogąc oderwać wzroku od jego sylwetki. Wiedział, że ten człowiek, ta postać, była kluczem do zrozumienia tego, co się działo w Xīnlèi, w tym dziwnym mieście, które wydawało się żyć tak, jakby nigdy nie istniało.
Ovidius wstał powoli.
— To jakiś żart? — zapytał ostro, choć czuł, że nie ma tu miejsca na żarty.
Mężczyzna uśmiechnął się — uśmiechem, który Ovidius widział setki razy w odbiciu luster, kałuż, połyskujących szyb.
— Żaden żart — odpowiedział. — Jestem tobą.
Ovidius cofnął się o krok.
Nie, to było niemożliwe.
A jednak… ten człowiek mówił jego tonem, trzymał głowę pod tym samym kątem, oddychał tym samym rytmem.
— To niemożliwe — wyszeptał.
Nieznajomy przechylił głowę, jakby przyglądał mu się z rozbawieniem.
— Pamiętasz, co powiedział Xuě Bai?
Głos Ovidiusa był surowy, gdy odwzajemnił:
— Powiedział wiele rzeczy.
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Powiedział:
Finis fabulae non est finis viae.
(Koniec opowieści nie jest końcem drogi.)
Ovidius wstrzymał oddech.
To zdanie… słyszał je wielokrotnie, ale dopiero teraz zrozumiał jego wagę.
Nieznajomy powoli wyciągnął rękę.
— Chodź — powiedział cicho. — Pokażę ci prawdę.
Szli przez Xīnlèi, a Ovidius miał wrażenie, że miasto zmienia się wokół nich z każdym krokiem. Cienie budynków wydłużały się nienaturalnie, jakby samo światło nie mogło się zdecydować, skąd padać. Ściany drżały, falowały — może były tylko cienką warstwą farby na płótnie, gotową do zdrapania?
Gdy mijali herbaciarnię, znajomy zapach parzonej zielonej herbaty gwałtownie zmienił się w woń popiołu. Ovidius poczuł, jak jego gorycz osiada mu na języku, choć nie wypił ani kropli. Porcelanowe czarki, ustawione na ladach, zaczęły pękać, a ich krawędzie osypywały się na drewnianą podłogę niczym suche łuski wężowej skóry.