Rozdział 1. Wyspa
Artur pochylił się nad zeszytem. Hmm, jak to będzie? Zaraz. Pierwiastek trzeciego stopnia z liczby sto dwadzieścia pięć. Ile to może być? Jak to się właściwie obliczało?
W zamyśleniu przygryzł plastikową skuwkę długopisu. W głowie miał zupełną pustkę. Tak jakby wszystkie lekcje matematyki, w których kiedykolwiek uczestniczył, nagle wyparowały. Nic. Jego umysł wypełniała jedynie biała przestrzeń.
Nie można przecież tak nagle wszystkiego zapomnieć.
Ale tak właśnie było. Nic nie pamiętał.
Podniósł wzrok i wyjrzał przez okno przecięte listewkami żaluzji. Dostrzegł szarą bryłę stojącego naprzeciw bloku i nad nią fragment niebieskiego nieba. Westchnął, odłożył długopis i odchylił się na oparciu. Krzesło z chrzęstem odjechało kilka centymetrów do tyłu. Nie za dużo — kółka ledwo się obracały. Podejrzewał, że na świecie istnieją znacznie lepsze krzesła, ale był pewien, że jego ojciec nigdy by mu takiego nie kupił. To zaś stary dostał zupełnie za darmo, jakiś kolega z jego pracy robił remont i przy okazji pozbywał się niepotrzebnych gratów.
Wstał i podszedł do okna. Przesunął dłonią po grzbietach stojących na parapecie książek. Miały zniszczone okładki i były pokryte warstewką kurzu, większość z nich już czytał, niektóre nawet parę razy, ale teraz nie miał na to ochoty — te zadania z matmy strasznie go rozstroiły. Do czego właściwie potrzebne mi są w życiu te nieszczęsne pierwiastki i inne tego typu bzdury? Czy naprawdę przydadzą mi się kiedyś sinusy i cosinusy? Szczerze w to wątpił. Poza tym nigdy nie chciał zostać matematykiem, czy też inżynierem, tak jak jego ojciec. Tak naprawdę to myślał o czymś zupełnie innym, a kiedyś powiedział nawet mamie, że w przyszłości chciałby zostać pisarzem. Sam nawet tego nie pamiętał, ale kiedyś pokazała mu wpis na kartce w albumie ze zdjęciami: „Arturek, siedem lat i pięć miesięcy, oznajmił, że będzie najmłodszym pisarzem świata”. Wpisowi towarzyszyło zdjęcie zadowolonego z siebie chłopca, stojącego z uśmiechem na jakiejś drewnianej ławce, może w parku miejskim. Skąd mu się to właściwie wtedy wzięło? Zawsze lubił książki i dużo czytał, ale siedmiolatek planujący zostać pisarzem? Nieźle.
Pomyślał o matce. Miał dziewięć lat, gdy wyjechała do Anglii, dziesięć, kiedy ostatni raz dała znak życia. Podobno przeprowadziła się z Londynu do jakiejś mniejszej miejscowości. Ze swoim nowym partnerem. Prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczy.
Zbliżył twarz do szyby i spojrzał w dół, na asfaltowe dróżki przecinające plac pomiędzy blokami. Ludzie z tej perspektywy wyglądali jak mrówki. W dużej piaskownicy pełzało kilkoro maluchów, wymachując plastikowymi łopatkami. Kiedyś sam był takim szkrabem. W sumie to było całkiem niedawno. I też miał swoją własną łopatkę i wiaderko. I klucz na szyi pod brudnym podkoszulkiem.
Odruchowo dotknął koszuli na piersi, upewniając się, że klucz tam jest. Nadal nosił go przez cały dzień. Większość jego kolegów miało takie cenne naszyjniki. Należało ich strzec ze wszystkich sił. Nigdy nie dawać do ręki nikomu obcemu, najlepiej w ogóle nie pokazywać, pilnować jak oka w głowie. Sam nigdy nie zgubił swojego klucza, ale słyszał opowieści o legendarnych laniach, które dostawali ci, którym się to przydarzyło. Jego samego ojciec najprawdopodobniej by zabił. Nie byłoby to lanie pasem, tylko zatłuczenie na śmierć metalową sprzączką.
Potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia i spojrzał na stojący na półce, niewielki plastikowy zegarek. Zamrugał i przełknął ślinę. Co? Już jest ta godzina? O w mordę! Musiał stracić rachubę czasu, stary przecież zaraz tu będzie! Jeśli nie chciał się z nim spotkać — a nie chciał, w zasadzie była to ostatnia rzecz, której by sobie życzył — to musiał się zbierać, i to migiem.
Wrócił do biurka, zamknął zeszyt i wrzucił go do szuflady. Sięgnął po pierwszą lepszą książkę z półki. Pobiegł do kuchni i wziął jabłko z drewnianej miski. Okej, to wszystko, ale… Popatrzył na drzwi łazienki. W swoim piwnicznym królestwie miał różne rzeczy, ale toalety to tam nie było, a teraz chciało mu się już trochę sikać. Zagryzł wargę. Kurde! Odłożył jabłko na blat i wszedł do łazienki. Szybko załatwił sprawę i wbiegł do przedpokoju. Złapał lekką kurtkę, otworzył drzwi i wypadł na klatkę schodową. Chwycił się żelaznej poręczy i już miał popędzić w dół, zeskakując po dwa, trzy stopnie na raz, gdy usłyszał odgłos, który zmroził mu krew w żyłach. Ciężkie kroki dudniły w głębi klatki schodowej. Zatrzymał się w pół ruchu. O, nie! Przecież to jeszcze nie ta pora, to nie może być on!
Jednak znał ten odgłos aż za dobrze. Ciężkie stąpnięcia, jakby jakiś mamut właził na górę po schodach. Nie minie go niezauważony, nie ma szans. Nigdzie wyżej też się nie ukryje, mieszkają na ostatnim piętrze, wyżej jest tylko właz na dach. Może powinien był wcześniej ogarnąć, jak się tam właściwie wchodzi? Ale teraz to i tak nieważne, nie ma co o tym myśleć. Był w potrzasku. Poczuł, jak wilgotnieją mu dłonie. Jeśli teraz zacznie schodzić na dół, stary zapyta go, gdzie idzie, a potem, niezależnie od odpowiedzi, każe mu zawrócić i pokazać odrobione zadania domowe. Z matematyki! Kurde! Odgłos kroków przybliżał się nieubłaganie. Artur wszedł z powrotem do mieszkania, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Jeśli ojciec usłyszy szczęk zamka, to zaraz zacznie go przepytywać, wietrząc jakiś podstęp.
Wrócił do swojego pokoju i rozłożył na biurku zeszyt do matematyki. Teraz przynajmniej stary nie przyczepi się, że wyszedł bez odrabiania lekcji. A przy odrobinie szczęścia w ogóle nie zwróci na niego uwagi. Przymknął drzwi. Dobrze wiedział, że nie może ich całkiem zamknąć. Wtedy ojciec na pewno by je otworzył. Nie tolerował zamykania się w pokoju w ciągu dnia. Musiał mieć stale wszystko pod kontrolą.
Usłyszał kroki zbliżające się do drzwi wejściowych. Pochylił głowę i wbił wzrok w kartkę. Ścisnął długopis, nasłuchując dźwięku klucza obracającego się w zamku. Na chwilę wstrzymał oddech, gdy otworzyły się drzwi. Słyszał mnie na tej klatce, czy nie?
Usłyszał, jak ojciec odkłada na podłogę swoją torbę. Lekko zadźwięczało szkło. To był dobry znak. Jak się napije, będzie spokojniejszy i będzie się mniej czepiał. Być może całkiem zostawi go w spokoju. Po większej dawce po prostu pójdzie spać. Trzeba to tylko przeczekać.
Ojciec wszedł do łazienki. Szum spuszczanej wody. Człapanie do kuchni. Kroki zatrzymały się.
Artur przełknął ślinę i zacisnął powieki. Coś było nie tak.
— Chodź tutaj. — Głos ojca sprawił, że drgnął gwałtownie i otworzył szeroko oczy. Co jest?
Powoli, na tyle, na ile mógł to opóźnić, zwlókł się z krzesła i poszedł do kuchni, wbijając wzrok w podłogę.
— Co to jest? — spytał ojciec.
Artur podniósł wzrok i spojrzał na kuchenny blat.
— Jabłko — odpowiedział.
Cios spadł szybko, niespodziewanie. Dostał płaską dłonią w sam czubek głowy, która opadła i powróciła na swoje miejsce jak na sprężynie. Poczuł, jak wilgotnieją mu oczy i wnętrze nosa. Wciągnął powietrze do płuc i powstrzymał szloch. Nie da staremu tej satysfakcji, żeby go nazwał mazgajem.
— Zła odpowiedź — stwierdził ojciec. — Jeszcze raz. Co to jest?
Artur przełknął ślinę. Na usta cisnęły mu się przekleństwa. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, uderzyć i opluć starego, potem wybiec z mieszkania, ale nie mógł tego zrobić. Jego wzrok przesunął się po drewnianym stojaku na noże. Mógłby go teraz zabić. Spojrzał na blat, gdzie czerwienił się ten nieszczęsny owoc, którego zapomniał odłożyć do tej cholernej miski.
Zacisnął pięści.
— Jabłko — powtórzył.
Tym razem widział pięść zbliżającą się do własnej twarzy, ale i tak nie zdążył wykonać uniku. Ojciec, kiedy chciał, był zaskakująco szybki. Zadzwoniły mu zęby i natychmiast poczuł w ustach smak krwi.
— Ostatni raz się pytam. Co to jest?
Artur spojrzał ojcu w oczy, zaciskając zęby. Już miał powiedzieć, że „tak, okej, to jest bałagan, muszę posprzątać, odłożę je na miejsce” i zakończyć to całe nieszczęsne przedstawienie, ale poczuł, jak wodnista ciecz wypływa mu z nosa. Nie wiedział, czy to smarki, czy krew. Kropla powoli spływała po jego górnej wardze. Niespodziewanie wyprowadziło go to z równowagi. Poczuł, jak narasta w nim gniew. Zmrużył oczy i powiedział:
— Jabłko.
Ojciec pokiwał głową.
— Aha — westchnął — okej, okej — powiedział, próbując przybrać spokojny ton, jednak chłopiec widział, jak czerwienieje mu twarz, jakby gotował się od środka. — Chcesz pożartować, czemu nie?
Artur niespodziewanie poczuł, jak traci równowagę i leci do tyłu. Stary musiał go podciąć.
— To ja cię nauczę żartować! — Padając na podłogę, usłyszał wrzask ojca. Szybko się skulił, zacisnął powieki i zasłonił twarz przedramionami. Natychmiast poczuł silne kopniaki, lądujące na piszczelach i rękach. Stary naprawdę się zapienił, więc mogło to trochę potrwać. Nie był to pierwszy raz, kiedy ojciec kopał go leżącego na podłodze, ale tym razem widział, że udało mu się naprawdę go rozwścieczyć. Nagle poczuł, jak jeden z kopniaków ląduje na jego głowie. Nozdrza natychmiast wypełniły się silnym, świdrującym zapachem krwi. Pod zamkniętymi powiekami obraz z czarnego zmienił się na pulsujący ciemnoczerwony.
Kopniaki ustały.
Ojciec pochylił się nad nim i uderzył go kilka razy otwartymi dłońmi po przedramionach, a potem złapał go mocno za włosy przy skroniach i zaczął powoli podnosić do góry. Musiał się temu poddać, bo inaczej stary po prostu wyrwałby mu włosy.
Dopiero, kiedy stanął na chwiejących się nogach, otworzył oczy. Zobaczył przed sobą gorejącą, purpurową twarz, jednak szybko uświadomił sobie, że wszystko dookoła jest czerwone. Krew musiała zalać mu oczy. Wiele już doświadczył, ale czegoś takiego jeszcze nigdy.
Ojciec odchylił się i zamachnął.
Artur poczuł, jakby w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy. Cios sprawił, że ponownie stracił równowagę. Podłoga wysunęła się spod jego stóp. Leciał do tyłu, szybko osuwając się w ciemnoczerwoną przepaść.
Gdzieś z oddali dobiegał głos:
— Żartowniś! Żartowniś! Ja cię nauczę żartować!
Ciemność zamknęła się nad jego głową, jak woda nad tonącym. Próbował nabrać powietrza do płuc, ale nie dawał rady. Kiedyś już mu się to przytrafiło, jak kopnął piłkę, która odbiła się od ściany i uderzyła go w klatkę piersiową. Czuł wtedy dokładnie to samo. Jednak wówczas szybko mu przeszło, a teraz próbował wciągnąć powietrze do płuc, a jedyne co osiągał, to krótkie czknięcia. Powietrze dostawało się jedynie do gardła, nie przechodząc dalej.
Nagle wszystko zgasło, jakby ktoś nacisnął wyłącznik prądu. Poczuł, jak odlatuje w niezmierzoną głębię, jak astronauta, którego przewód zabezpieczający został przerwany. Przemieszczał się bez żadnej kontroli. Jak w ruchu powrotnym wielkiej huśtawki. Lot w nieznane z zamkniętymi oczami. Jeszcze raz spróbował nabrać powietrza do płuc. Bezskutecznie. To już jest koniec, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim całkowita ciemność wypełniła jego umysł.
Mógł być w nicości przez jedną sekundę lub przez całą wieczność.
Coś jednak sprawiło, że zaczął wracać.
Powoli wydobywał się z otchłani. Chciał z niej wyjść. Czołgał się przez płynny asfalt, nie widząc niczego przed sobą. Usłyszał głos, jednak inny niż poprzednio. Głos wzywał go po imieniu. Pozostałych słów nie rozumiał, dochodziły do niego jak przez wodę. Coś w nim ucieszyło się na ten dźwięk. Bo nie był to już głos jego ojca. Był już gdzie indziej. Wyraźnie to poczuł.
Otworzył oczy. Zobaczył twarz, jasną i piękną, otoczoną kosmykami kruczoczarnych, falowanych włosów.
Anioł.
Otoczenie nie miało już czerwonego filtra. Musiał zmrużyć oczy przed jasnością.
Gwałtownie wciągnął powietrze i wypuścił je. Teraz już mógł oddychać. Jednak nie umarł, choć przez chwilę był pewien, że tak właśnie się stało. Stopniowo odzyskiwał świadomość własnego ciała. Najpierw poczuł, że ma ręce, potem nogi. Dźwignął się na łokciach. Brwi na pięknej twarzy ściągnęły się, usta coś wypowiedziały, jednak słowa docierały do niego z opóźnieniem.
— Co… się… z… tobą… dzieje?
Twarz odsunęła się. Zamrugał oczami. Popatrzył na przesuwające się po niebie obłoki. Jednak nie tylko one były w ruchu, on też. Próbował skoncentrować się na szczegółach otoczenia. Zobaczył drzewa porastające gęsto obie strony… drogi? Nie, rzeki. Był na rzece. W… łodzi. Jak to się stało? Przecież jeszcze przed chwilą znajdował się w kuchni w swoim bloku, w mieszkaniu z ojcem, który…
Potrząsnął głową.
— Gdzie ja jestem?
— Co? — zdziwiła się dziewczyna.
Zamknął oczy i głęboko odetchnął.
— Przepraszam — powiedział.
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie, marszcząc czoło.
— Nic się nie stało, tylko mnie nastraszyłeś, myślałam, że masz jakąś… nie wiem, zapaść, czy coś.
— Usnąłem?
— Tak! — zawołała dziewczyna. — Tylko jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś spał w ten sposób. Rzucałeś się jak w malignie, coś bełkotałeś i krzyczałeś, nie wiem, to było straszne!
— Przepraszam — powtórzył Artur. — To było bardzo realistyczne. Dosłownie jakbym… przeniósł się do innego świata. — Przerwał. — A tam… coś mi się przytrafiło.
Dziewczyna pokiwała głową.
— Najwyraźniej.
Podciągnął się wyżej i omiótł wzrokiem otoczenie. Nagle ostatnie wydarzenia wróciły do niego z pełną wyrazistością.
O w mordę.
Jego twarz powoli rozjaśniał szeroki uśmiech. Uciekłem stamtąd! Naprawdę udało mi się wyrwać z więzienia!
Zamrugał oczami. Jeszcze przez chwilę wyobrażenia senne mieszały się w jego głowie z rzeczywistością. No ładnie. Postawiłem się staremu. Nie dałem się złamać. Musiał mnie…
— Zobacz, co tam jest? — Rosita wskazała na coś, wyrywając go z zamyślenia. Osłonił dłonią oczy i spojrzał w tamtą stronę.
— To chyba wyspa. — Usiadł i chwycił wiosło. — Jedźmy, ehm, to znaczy, podpłyńmy tam.
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie.
— Jesteś pewien, że wszystko okej?
— Tak, tak, ale może zróbmy sobie jednak przerwę, co?
— No, chyba tak.
Nagle jej oczy zrobiły się ogromne.
— Krew!
— Co?
— Krew ci leci z nosa!
Artur przetarł wargę wierzchem dłoni. Faktycznie, była na niej smużka krwi. Patrzył na nią przez chwilę, a w jego głowie sceny ze snu ponownie nałożyły się na otaczającą rzeczywistość. Zobaczył siebie samego leżącego na podłodze w kuchni. W tym śnie stary mnie chyba zabił. I to dziwne uczucie potem. Zadrżał i podniósł wzrok. Wyspa była coraz bliżej. Musiał wziąć się w garść. To był tylko sen. Zaraz zniknie, rozwieje się jak mgła.
— To nic, nie przejmuj się — powiedział, zanurzając wiosło w wodzie i kierując łódź w stronę brzegu.
— Przestraszyłeś mnie!
— To nic takiego, mówię ci. Nigdy nie leciała ci krew z nosa?
— Nie!
— A mi tak, wiele razy, więc wiem, że to nic takiego. To normalne i czasem się po prostu zdarza. Pęknie ci naczynko w nosie i już. Jucha leci.
Dziewczyna popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami.
— Skoro tak mówisz.
Dziób łodzi zarył się w piachu. Rosita wstała i wyszła na brzeg.
Artur chciał pójść w jej ślady, jednak zakręciło mu się w głowie, zachwiał się i prawie wpadł do wody. Całe szczęście, że tego nie zauważyła, pomyślał, odzyskując równowagę. Niepotrzebne jej więcej zmartwień.
— Odpoczniemy tu chwilę, co? — spytał.
— Tak, jasne. — Dziewczyna pokiwała głową. — Ty to chyba na pewno powinieneś odpocząć.
— Ty też.
— Daj spokój, mi nie leci krew z nosa.
— Mi też już nie leci, zresztą to nic, mówiłem ci.
— W połączeniu z twoim snem, to nie wyglądało najlepiej.
— Możemy już o tym nie gadać?
— Okej, okej.
Rosita odwróciła się i weszła pomiędzy wysokie, suche źdźbła trawy, które szybko zamknęły się za nią, niczym kurtyna w teatrze. Artur stracił ją z oczu. Odwrócił się w kierunku łodzi i zerknął na niebo. Może lepiej ją schować albo chociaż wyciągnąć na brzeg, żeby nie odpłynęła, raczej nie byłoby zbyt dobrze, gdyby zostali uwięzieni na wyspie.
Wyciągnął łódź na piaszczysty brzeg i odwrócił do góry dnem. Wiosło schował pod spodem. Powinno wystarczyć. Nie czuł, żeby ktokolwiek ich ścigał, chyba jednak udało im się wymknąć niezauważonymi, ale lepiej zachować ostrożność. Teraz łódka nieco bardziej przypominała wrak wyrzucony na brzeg.
Zanurzył się w trawie. Promienie popołudniowego słońca podświetlały jej wysokie łodygi, w powietrzu unosiły się drobne pyłki i niewielkie owady. Ujął długie źdźbło i przesunął je wewnątrz dłoni, docierając do miękkiego kłosa. Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Ojej, jak dobrze. Jak dobrze, że tu jesteśmy, jak dobrze, że jestem już wolny. Obym nigdy znów nie trafił do więzienia, wolałbym umrzeć. Dobrze, że krasnoludy wysadziły i podpaliły ten cholerny budynek. Może Iwan pomyśli, że i ja zginąłem w wybuchu albo pożarze? Tak byłoby najlepiej. Tylko co się właściwie z nimi stało? Gdzie zniknął Michon, co ze Zdzichonem? Próbowali mi pomóc, a sami znaleźli się w opałach. Czy żyją? Czy las ich dopadł? A może jakiś kolejny mechaniczny dinozaur?
Nie był w stanie odpowiedzieć sobie na te pytania. Nie mógł też tam wrócić, żeby to sprawdzić. Krasnoludy muszą jakoś poradzić sobie same, a on musi… No właśnie, co on ma właściwie teraz zrobić? Chyba najlepiej byłoby skontaktować się z Natanielem albo Lukrecjuszem. Ale jak ich znajdzie, skoro Zdzichon powiedział, że wszyscy zostali ewakuowani. I pewnie gdzieś się poukrywali. No ale cóż, już nie pierwszy raz był w podobnej sytuacji. Jakoś sobie poradzi i na pewno się odnajdą. Teraz najważniejsze jest, że uciekli z Rositą z tego chorego miejsca.
Źdźbła skryły się w cieniu. Artur podniósł wzrok i zobaczył przed sobą drzewo z rozłożystą koroną, a gdy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że to potężna grusza, na której rosną duże owoce. Uśmiechnął się. No to się nazywa podwieczorek! Szybko złapał się najniższych konarów, podciągnął i już wspinał po grubych gałęziach. Usiadł na jednej z nich i sięgnął po dorodną, żółtoczerwoną gruszkę. W tej samej chwili w jego umyśle pojawiła się wizja mniejszego owocu, leżącego samotnie na kuchennym blacie. Był to tak wyraźny obraz, że cały drgnął gwałtownie i upuścił gruszkę, która odbiła się od gałęzi i spadła niżej, miękko lądując w trawie. Co jest? O co w tym chodzi? Dlaczego to jest tak wyraźne? Przecież to nigdy się nie zdarzyło, to był tylko sen!
Przez chwilę siedział zupełnie bez ruchu, kurczowo trzymając się gałęzi. To nic, to zaraz przejdzie.
— Co ty tam robisz na tym drzewie!? — usłyszał z dołu głos Rosity.
Potrząsnął głową i zamrugał oczami.
— Ten.. no… jem gruszkę, chcesz? To chodź!
— Nie dam rady tam wejść!
Artur zszedł niżej i wyciągnął rękę do stojącej na trawie Rosity.
— Dasz radę, chodź.
Razem wdrapali się na szeroki konar. Chłopiec zerwał dwa owoce i podał jeden dziewczynie. Sam wgryzł się w soczystą gruszkę i poczuł, jak sok ścieka mu po brodzie. W jego ustach eksplodowała słodycz. Dosłownie poczuł, jak krew zaczyna roznosić po jego organizmie składniki odżywcze.
— Dobre, co? — spytał z pełnymi ustami.
— Zarąbiste — odpowiedziała dziewczyna. — Chyba nigdy nie jadłam takiej dobrej gruszki.
— Mój dziadek też miał taką gruszę w ogrodzie. To znaczy mniejszą i z takimi jaśniejszymi i mniejszymi gruszkami, ale też wspinałem się tam i siedziałem na konarach.
— Fajnie.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Artur zjadł jeszcze jeden owoc, przyglądając się otoczeniu, które zachodzące słońce malowało na kolor sepii.
— Wiesz, że tu kiedyś stał dom? — spytała Rosita, patrząc przed siebie.
— Jak to? Gdzie? Na tej wyspie? — zdziwił się chłopiec.
— O tam. — Wskazała ręką. — Został z niego tylko jeden narożnik i część fundamentów, takie rozpadające się murki, po dachu nie ma już śladu, może się spalił, nie wiem.
— Poważnie? Coś takiego tu jest?
— No, byłam tam przed chwilą. Jest nawet studnia i chyba resztki drewnianej stodoły, czy czegoś takiego.
— Kurczę, to nieźle.
— No, fajna sprawa. — Rosita siedziała, kiwając nogami. — Lubię ruiny.
— Poważnie?
— Tak, po liceum konserwacji zabytków chciałabym iść na historię sztuki albo na archeologię. Zawsze fascynowała mnie przeszłość.
— Ja też lubię historię, ale chyba nigdy bym się nie zdecydował na studiowanie archeologii w tym mieście.
— Dlaczego?
— Znam kilku naprawdę nieźle porąbanych archeologów. Na tych ludzi, co pracują na uniwersytetach, to trzeba naprawdę uważać. Oni tam wszyscy mają coś z głową, mówię ci. Już nie mówiąc o tym, że niektórzy z nich mają dziwny zwyczaj porywania ludzi z innych epok i… — Artur uświadomił sobie, że trochę przeszarżował. Jak niby miałby jej wytłumaczyć fakt istnienia wehikułu czasu?
— Co? — Rosita spojrzała na niego badawczo.
— A nic. — Machnął ręką. — Kiedyś miałem nieco przygód w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Powszechnego, stare dzieje.
— Aha. — Pokiwała głową. — Ty to naprawdę masz niezłe przygody i niezłych znajomych.
— No, na to wychodzi.
— Powiesz mi, o co właściwie w tym wszystkim chodziło?
— W czym? — spytał, chociaż doskonale wiedział, o czym mówi Rosita.
— No z tymi krasnoludami i w ogóle, przecież nie wkręcisz mnie już, że jesteś zagubionym zwiedzającym! W to już nigdy nie uwierzę!
Artur westchnął głęboko.
— No nie jestem, masz rację.
— No to nie ściemniaj, tylko powiedz mi prawdę.
— To dłuższa historia.
— Nigdzie się nie wybieram.
Artur spojrzał pomiędzy gałęziami na rzekę, w której odbijały się promienie słońca. Jakby tysiące małych srebrzystych rybek nagle postanowiło wypłynąć na powierzchnię.
— Tak, masz rację. Powinnaś poznać prawdę.
Artur popatrzył na rozgwieżdżone niebo. Droga mleczna była tu wyjątkowo wyraźna, chyba jeszcze nigdy nie widział jej tak dokładnie. Niebiański szlak przechodził szerokim pasmem przez atramentowe tło. Widok ten wydał mu się niesamowity, poruszył go do głębi. Patrząc na to czuł się taki malutki w stosunku do całego wszechświata, wręcz mikroskopijny.
Rosita spała na grubej warstwie suchej trawy w kamiennym narożniku. Dziewczyna leżała na boku, a jej twarz oświetlał blask niewielkiego ogniska. Patrzył przez chwilę na jej włosy, które odcinały się od jasnych łodyg.
Westchnął i wrzucił suchy patyk do ognia, wzbijając obłok iskier, które uniosły się i zniknęły.
Opowiedział jej wszystko. Całą historię. Zaczął od ojca i graciarni, opowiedział o swojej pierwszej wizycie u Lukrecjusza i w Instytucie Archeologii, o Leifie Erikssonie i Aragońskich, streścił swoje przygody w mieście, aż po uwięzienie i eksperymenty. Czy uwierzyła? Wątpił. Ale co miał zrobić? Kłamać jej? Ściemniać i lawirować? Tego nie chciał. Musiał powiedzieć jej prawdę, obojętnie jak niezwykle wyglądała. To, czy uwierzy, to już jej sprawa. On miał teraz czyste sumienie.
Spojrzał na węgle żarzące się w dogasającym ognisku. Dobrze, że Rosita miała zapalniczkę, inaczej nigdy by im się nie udało go rozpalić. Oczywiście oboje wiedzieli, że teoretycznie można to zrobić pocierając dwa drewienka albo krzesząc ogień, ale przecież wiadomo, że nigdy by im się to nie udało w ten sposób. Nie byli przecież Aborygenami z australijskiego buszu.
Jutro popłyną dalej. Gdzie? Tego nie wiedział. Ale czuł, że powinni jak najbardziej oddalić się od Iwana i jego bandy psychopatów. Potem pomyśli, jak odnaleźć Aragońskich. A może udałoby mu się jakoś trafić do tej jaskini kapitana Luxa? O ile on tam jeszcze jest, bo najprawdopodobniej to tylko jedna z jego licznych kryjówek. No nic, pomyślimy o tym później.
Rosita powiedziała coś przez sen i poruszyła się nieznacznie. Może powinien dołożyć nieco do ognia, żeby nie zmarzła? Chyba tak. Noc jest ciepła, ale przecież organizm wychładza się podczas snu.
Podniósł się i odszedł, zanurzając się w ciemności. Gdzieś z dala dobiegało pohukiwanie sowy. Słyszał też odgłosy świerszczy, miał nadzieję, że żadnego nie nadepnie, a jak się bardziej wsłuchał, to do tej muzyki dochodził jeszcze cichy szum wody. Uśmiechnął się i odetchnął świeżym powietrzem z delikatną nutą dymu z ich małego ogniska. Jejku, naprawdę niczego więcej nie potrzebował do szczęścia.
Nazbierał drewienek w miejscu, gdzie kiedyś najprawdopodobniej znajdowała się stodoła albo jakiś inny budynek gospodarczy. Teraz zostało z niego jedynie niewielkie skupisko potrzaskanych, szarych, w większości spróchniałych desek. Na nielicznych zachowały się drobne ślady ciemnoczerwonej farby.
Wrócił z naręczem drewnianych kawałków, dołożył do ognia i usiadł, opierając się plecami o kamienny murek.
Z tego domu też już niewiele zostało, pomyślał. A za jakiś czas zupełnie zniknie. Tak jakby nigdy nie istniał. To niesamowite, że kiedyś mieszkali tu ludzie. Czym się zajmowali? Rybołówstwem? Transportem rzecznym? Uprawiali jakieś rośliny? Ta grusza jest pewnie pozostałością ich sadu. Rosita ma rację, przeszłość jest fascynująca. Można by tu otworzyć jakieś wykopaliska, na pewno ziemia skrywa tu wiele ciekawych rzeczy. Gdyby tylko ci archeolodzy nie byli tacy nienormalni!
Rozdział 2. Brodacz
Lekki wiatr poruszał potarganymi włosami barczystego mężczyzny, który stał nieruchomo nad brzegiem rzeki. Jego kraciasta, flanelowa koszula z podwiniętymi rękawami powoli unosiła się na szerokiej piersi. Mężczyzna intensywnie przyglądał się drewnianemu fotelowi, który ktoś umieścił na niewielkiej, trawiastej polance. Wciągnął kilka razy powietrze do płuc, lekko podnosząc nos, po czym w zastanowieniu ujął kosmyk włosów z długiej, rudej brody i zaczął w skupieniu obracać go w palcach. Drugą dłoń opierał na rękojeści długiego noża, który miał zatknięty za skórzany pasek dżinsowych spodni. Tuż obok jego stóp spoczywał biały przedmiot, wielkością i kształtem przypominający dużą frytkownicę. Na wieku zamkniętego pojemnika znajdował się cyfrowy wyświetlacz, na którym widniało kilka znaków, w tym oznaczenie temperatury: „-2,5°C”. Pojemnik wydawał bardzo cichy szum i co jakiś czas elektroniczne piknięcie. Cyfrowe oznaczenia jarzyły się w ciemności.
Mężczyzna drgnął i podszedł na skraj polanki, przykucnął i dotknął drewnianego palika w miejscu, gdzie drewno było wyrobione przez coś, co niewątpliwie było przywiązaną tu kiedyś linką. Przez chwilę przesuwał grubymi palcami po starym, chropowatym drewnie, następnie spojrzał na rzekę.
Z krótkofalówki, którą, podobnie jak nóż, miał przytroczoną do paska, dobiegły trzaski i chwilę potem odezwał się zniekształcony głos:
— I jak, masz coś jeszcze? Odbiór.
Brodacz nie zareagował. Powoli się wyprostował, cały czas z oczami utkwionymi w wodzie.
— Powtarzam. Masz coś? Odbiór. Raportuj.
Mężczyzna sięgnął do paska, odczepił krótkofalówkę i nacisnął przycisk.
— Mam — powiedział.
— Nie słyszałem, powtórz — odezwał się trzeszczący głos.
Brodacz odchrząknął i powiedział głośniej:
— Coś mam.
— Gdzie jesteś? Podaj swoje współrzędne.
Mężczyzna westchnął. Czy ja jestem nawigacją samochodową?
— Jestem nad rzeką. Jakiś kilometr poniżej Bariery, może trochę więcej.
— Współrzędne!
A skąd mam to wiedzieć?
— Nie znam.
— Dobra, co masz?
— Prawdopodobnie odpłynęli łódką.
— Co?
— Możliwe, że odpłynęli łódką.
— Skąd wiesz?
— Bo nie ma łódki.
Po drugiej stronie nastąpiła chwila przerwy.
— Żartujesz sobie?
Brodacz zacisnął zęby.
— Jest tu stanowisko wędkarskie i najprawdopodobniej była tu łódka, której teraz nie ma. Prowadzi tu ścieżka, którą ostatnio ktoś szedł. I doszedł tylko do tego miejsca. Wcześniej raportowałem, że nad rzekę, przez pole, prowadzą ślady stóp dwóch lekkich osób. Wystarczy?
— Aha. Dobra. Ktoś do ciebie przyjdzie, czekaj tam.
Mężczyzna popatrzył na rozgwieżdżone niebo.
— Kiedy ktoś przyjdzie?
— Nie wiem, niedługo, jak będziemy mieć wolnego człowieka.
— A co ja niby mam tu robić do tego czasu?
— Nie wiem, czekaj tam.
— Będzie mi potrzebna łódka. Najlepiej motorówka.
— Zobaczę, co da się zrobić.
— Przekaż Iwanowi, że potwierdzam, że to oni.
— To ty tak sądzisz, mamy też inne tropy.
— Po prostu mu to przekaż, okej? I przyślij łódkę. Chyba że chcesz mu się potem tłumaczyć, że dałeś im uciec.
Chwila ciszy.
— Dobra. Bez odbioru.
— Spadaj — powiedział brodacz, nie naciskając przycisku. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się w końcu na białym pojemniku. Przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę.
Rozdział 3. Kama
Artur uniósł wiosło i popatrzył przed siebie. Po obu stronach rzeki rosły wysokie drzewa o szerokich pniach, głównie dęby. Już miał z powrotem zanurzyć wiosło, ale zatrzymał się w pół ruchu. Tuż pod powierzchnią wody, między długimi łodygami wodorostów, przepłynął mały wąż. Chciał powiedzieć o tym Rosicie, ale niewielki gad zniknął. Chłopiec patrzył przez chwilę w podwodny gąszcz, ale wąż nie pojawił się ponownie. Tylko końcówki wodorostów poruszały się w rytmie niesłyszalnej muzyki. Uśmiechnął się.
— Słuchaj, co to było? — spytała Rosita, wskazując na coś ręką.
Potrząsnął głową i uniósł wzrok.
— Co? Gdzie?
— Tam! Ktoś chyba się schował za tamtym drzewem!
Chłopiec zmrużył oczy, wpatrując się we wskazane miejsce.
— Nic nie widziałem.
— Na pewno ktoś tam był!
— Jesteś pewna?
— Tak, na sto procent.
— Ale kto to mógł być? Widziałaś coś więcej?
— To chyba była jakaś dziewczyna, chyba miała długie włosy, nie wiem, nie zdążyłam prawie nic zobaczyć.
— To dziwne. — Artur rozejrzał się dookoła. — To przecież całkowite odludzie.
— Może zbliżamy się do jakiejś wioski?
— Może. — Artur oparł wiosło o burtę. Przez chwilę oboje wpatrywali się w las. — A nie przywidziało ci się?
— Nie, mówię ci!
— No dobrze, dobrze, wierzę ci.
Rosita popatrzyła mu w oczy.
— Kogoś widziałam.
— Okej. — Artur pokiwał głową.
Chłopiec uświadomił sobie, że łódź płynie coraz szybciej. Prąd wyraźnie przyspieszył. Z niepokojem zarejestrował kilka dużych głazów wystających z wody. Dość sprawnie szło mu manewrowanie łodzią, ale jeśli dalej będzie tego więcej, to chyba będą musieli zostawić łódkę i pójść brzegiem. Nie ufał na tyle swoim zdolnościom, żeby udawać wyczynowego kajakarza, spływającego górską rzeką. Ta łódka też się raczej do tego nie nadawała. Uniósł wiosło i zanurzył je po drugiej stronie.
— Czekaj, czy… — zaczęła Rosita i wpatrzyła się przed siebie. — Słyszysz to?
Chłopiec zmrużył oczy. Szum wody był coraz głośniejszy.
— Zobacz tam! — krzyknęła dziewczyna, wychylając się z łodzi.
Jakieś dwieście metrów z przodu Artur zobaczył wał spiętrzonej, pieniącej się wody. Dalej rzeka jakby znikała. Dopiero po chwili uświadomił sobie, na co patrzy.
— O w mordę! To chyba wodospad! — zawołał.
— Musimy się zatrzymać! — krzyknęła Rosita.
Artur poczuł, jak zimny pot skrapla się na jego czole. Zaczął wiosłować jak szalony, ale niewiele to dało. Choć rzeka była tu węższa, to coraz silniejszy prąd porwał ich i prowadził pomiędzy kolejnymi głazami. Nagle łódź podskoczyła, szorując dnem po niewidocznym kamieniu. Chwilę potem Artur poczuł, jak woda zalewa mu buty.
— No ładnie, mamy dziurę! — krzyknął.
— Musimy przybić do brzegu!
— To, to ja wiem!
Wiosłował ile sił, jednak nie mieli najmniejszych szans. Rzeka, która do tej pory prowadziła ich tak bezpiecznie, nagle zmieniła się w śmiertelnego wroga. Łódka zawadziła burtą o kolejny głaz. Wody w środku było coraz więcej. Artur wiedział, że nie dadzą rady się z tego wydostać. Położył wiosło na dnie łodzi.
— Złap się teraz mocno! — zawołał.
Łódź wpłynęła w spienioną kipiel, a ich otoczyła chmura wodnego pyłu. Dno szorowało po kamieniach, dziób mocno wychylił się ponad ostry spadek, jednak prawie natychmiast opuścił się, prawie katapultując siedzącego z tyłu Artura. Łódź przez chwilę leciała w powietrzu, by sekundę później wbić się z powrotem w wodę, wzbijając fontanny piany. Artur nabrał powietrza w płuca, poczuł uderzenie chłodnej wody i ułamek sekundy później otworzył oczy już pod powierzchnią, przez chwilę nie widząc niczego oprócz tysięcy ulatujących do góry pęcherzyków. Dwie sekundy później dostrzegł łódź opadającą jeszcze głębiej, ale z przerażeniem uświadomił sobie, że nigdzie nie widzi Rosity. Wypłynął na powierzchnię, jednak i tu jej nie dostrzegł. Zaczerpnął powietrza i zanurzył się z powrotem. Łodzi już nie widział, Rosity też nie. Wokół niego unosiły się jasnozielone łodygi wodorostów. Zanurkował między nimi i w końcu dostrzegł jej szarą bluzę. Włosy dziewczyny unosiły się jak w stanie nieważkości wśród turkusowej głębiny. Bez namysłu dał nura w tamtą stronę, choć jego płuca krzyczały, aby natychmiast wynurzył się na powierzchnię. Złapał ją za ubranie i pociągnął za sobą do góry. Wynurzyli się. Chłopiec gwałtownie nabrał powietrza do płuc. Holował ją do brzegu, płynąc na plecach.
Wyciągnął dziewczynę na trawę i pochylił się nad nią, odruchowo przykładając ucho do jej ust. Nie oddycha! W jego oczach pojawiły się łzy, jednak szybko wziął się w garść. Zaraz, jak to było, miałem z tego zajęcia w szkole, z manekinem i tak dalej, ale co się robiło najpierw w takiej sytuacji? A, woda z ust, tak!
Szybko przewrócił dziewczynę na bok i ścisnął jej policzki. Faktycznie z jej ust wypłynęła woda i to w całkiem pokaźnej ilości! Położył ją na plecach. Co teraz? Ucisk klatki, czy wdechy? Nie miał zielonego pojęcia od czego zacząć, jednak musiał coś zrobić, i to szybko. Odchylił jej głowę, zacisnął dwa palce na nosie, zaczerpnął powietrza i z całej siły wdmuchał je do jej ust. Ile się tego robiło? Zapomniał. Zrobi trzy. Przeszedł do ucisków klatki piersiowej. Ile tego było? Chyba dwadzieścia, nie… chyba trzydzieści! Dawaj! Gdzie przyłożyć ręce, chyba jakoś na dole mostka. Zaczął uciskać, nie za mocno, ale też nie za słabo. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Nadal nic, nie oddycha! To na marne! Nie, nie, nie, weź się w garść, nie możesz się teraz poddać! Znów przeszedł do wdechów. Raz, dwa, trzy… Nic! Powrócił do uciśnięć. Łzy leciały mu ciurkiem po policzkach, nie mógł jej teraz stracić! Nie w taki sposób! To nie fair!
Ponownie przeszedł do wdechów. Płuca paliły go żywym ogniem, kręciło mu się w głowie. Prawie całkowicie stracił już nadzieję, gdy jej oczy nagle się otworzyły, a płuca same nabrały powietrza. Cud! — coś zawołało w jego myślach. Cud! Ona żyje! W szoku chciał kontynuować uciski klatki, ale Rosita, kaszląc przewróciła się na bok, mrugając oczami i unosząc lekko lewą dłoń. Zwymiotowała wodą, która dosłownie chlusnęła z jej ust. Przewrócił się na plecy i leżał, patrząc na niebo. Nie miał już na nic siły. Dziewczyna dalej kaszlała, jakby miała wypluć wnętrzności na trawę. On nie miał siły się poruszyć, nawet małym placem, ale cieszył się jak szalony, że ona żyje, tylko to się w tej chwili dla niego liczyło. Tylko to.
— Co się… — zakasłała — co się stało?
Artur nie miał siły jej odpowiedzieć.
Rosita pokasływała jeszcze przez dłuższą chwilę.
— Co się stało? — powtórzyła.
Powoli wciągnął powietrze do płuc i je wypuścił.
— Mieliśmy… mieliśmy wypadek. Łódź zatonęła.
Dziewczyna uniosła się na łokciach i popatrzyła na wodospad, przetaczający bezustannie swe spienione wody, które z hukiem wpadały do rozległego basenu. Dalej rzeka znów płynęła zupełnie spokojnie, jak gdyby nigdy nic.
— Już nigdy nie wsiądę do łódki — powiedziała Rosita.
— Ja też nie. Nie po tym, co się dzisiaj stało.
— Nic nie pamiętam, tylko… huk wody i potem jestem… tutaj.
— Byłaś… byłaś nieprzytomna.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Uratowałeś mnie?
— Tak.
— Nie wiedziałam, że umiesz tak dobrze pływać.
— Ja też nie. Dobrze, że o tym nie myślałem, tylko po prostu to zrobiłem. Coś jak… szczeniak, którego się wrzuca do wody.
— Ciekawe porównanie.
Rosita opadła na trawę. Oboje wpatrzyli się w niebo. Artur nadal nie był w stanie poruszyć się nawet na milimetr. Nigdy w życiu nie był tak wykończony. Ale najważniejsze było to, że ona żyje. Przez chwilę był pewien, że ją stracił. To była jego wina i nikogo innego, bo to przez niego wsiedli na tę nieszczęsną łódkę. I co wtedy by zrobił? Wolał nie myśleć. Chyba sam odebrałby sobie życie. Dzięki Bogu tak się nie stało. Cuda jednak się zdarzają, bo nie przypuszczał, żeby obudziła się dzięki jego zdolnościom ratowniczym. Nawet nie był pewien, czy dobrze to wszystko zrobił. Tak, to był cud.
Popatrzył na drzewa. Promienie słoneczne prześwietlały przez niezliczone liście. Korony lekko się poruszały. Przez chwilę miał wrażenie, że to nie wiatr porusza konarami, ale same drzewa wykonują ten ruch, jakby to były ich wydłużone i rozgałęzione kończyny. Świat jest piękny, pomyślał, ale my jesteśmy tacy krusi. Tak niewiele trzeba, abyśmy odeszli. Jedynie kilka minut pod wodą.
Przewrócił się na brzuch i wstał, podpierając się rękami. Nadal był wycieńczony, ale nie miał ochoty już leżeć na ziemi w mokrych łachach. Zerknął na dziewczynę, która nadal wpatrywała się w niebo. Zdjął koszulę i podkoszulek i wyżął je najmocniej jak potrafił.
Uświadomił sobie, że coś mignęło mu na skraju pola widzenia. Popatrzył w tamtą stronę. Czyżby ktoś schował się za drzewem?
— Słuchaj — powiedział. — Czy ten ktoś, kogo widziałaś wcześniej, miał brązowe ubranie?
Rosita uniosła się łokciach.
— Chyba tak, a co?
— Bo chyba nadal tu jest.
— Gdzie?
— Nie, nie patrz teraz, ale wydawało mi się, że ktoś chowa się za tamtym dębem. — Artur wskazał ruchem głowy.
Rosita zerknęła ostrożnie.
— Nic nie widziałam.
— A może to duch?
— Nie. One są przecież przezroczyste.
— Nie wszystkie.
— Skąd wiesz?
— Jednego kiedyś spotkałem, nie, poczekaj, dwa, a może nawet więcej.
— O czym ty mówisz? — Rosita zmarszczyła brwi.
— Długa historia. Opowiem ci innym razem.
— Jakoś wiąże się z tym, co mi opowiedziałeś do tej pory?
— Tak. Kiedyś muszę ci opowiedzieć wersję rozszerzoną. To było w takiej makiecie. Wspominałem ci o ceramiku Witoldzie Szamockim, prawda? To on je tworzy. Takie straszne dziwadła z gliny. Domki, zamki, inne rzeczy. W środku mogą być zamieszkane. Przez… hmm, czasami niezbyt przyjemne istoty.
Rosita zmrużyła oczy, zerkając w bok.
— O, poczekaj, ruszyło się!
— Idę tam.
— Nie, stój, przestraszysz ją!
— To co mam zrobić?
— Zawołaj ją!
— Jak? Nie znam jej imienia!
— Hmm. No tak.
— Może ty ją zawołaj.
— Ja? Czemu?
— No… jesteś dziewczyną. Może się ciebie mniej przestraszy.
Rosita wstała, przyjmując wyciągniętą dłoń Artura.
— Jest okej? — spytał.
— W miarę. Płuca mnie strasznie bolą. I trochę tutaj — powiedziała, wskazując na klatkę piersiową. Nagle zamarła z palcem przytkniętym do mostka. — Zaraz, moment… zrobiłeś mi masaż serca?
— Tak. — Na chwilę zamknął oczy. — Nie oddychałaś.
— Co? — zawołała Rosita, a jej oczy otworzyły się na całą szerokość. — Poważnie?!
— No. Musiałem. Nie mogłem pozwolić… — Artur zamknął oczy.
Rosita zbliżyła się do niego i pocałowała go w usta.
— Dziękuję. Naprawdę mnie uratowałeś.
Artur przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa. Choć był to krótki pocałunek, ledwie muśnięcie, to był pierwszy raz w jego życiu, kiedy całował się z dziewczyną. Zamrugał oczami i przełknął ślinę.
— Nie mogłem… ehm… nie mogłem cię zostawić.
— Dziękuję — powtórzyła i kątem oka spojrzała w kierunku szerokiego dębu. — O! Spójrz tam teraz.
Artur odwrócił się i zobaczył stojącą obok pnia chudą dziewczynę, mniej więcej w jego wieku. Miała ciemne włosy i brązowe ubranie. Trochę skojarzyła mu się z Leszkiem, którego spotkał kiedyś w Kniei Mamutowskiej, ale ona była normalnego wzrostu, nie była liliputem.
— Hej! — zawołała Rosita, machając ręką. — Cześć! Mogę do ciebie podejść? Nic ci nie zrobimy, poważnie! Sami przed chwilą prawie się utopiliśmy! Daj spokój! Ja już do łódki nie wsiadam! — Dziewczyna ściągnęła bluzę i odwróciła się w stronę chłopca. — Wyżąłbyś mi też to?
— Jasne — odpowiedział Artur, starając się nie patrzeć na jej przemoczony podkoszulek.
Nieznajoma uniosła lekko dłoń w geście ni to pozdrowienia, ni to powitania. Chłopiec i dziewczyna spojrzeli na nią jednocześnie. Kim ona właściwie jest? — zastanowił się Artur. Mieszka sama w lesie? Ale to chyba niemożliwe?
Rosita już szła w stronę dziewczyny, dając Arturowi dyskretny znak ręką, żeby nie ruszał się z miejsca.
— Posłuchaj, nieco się zgubiliśmy, wiesz może, jak dojść stąd do jakiejś mieściny? A może jest tu jakaś wioska, czy coś takiego?
Nieznajoma cofnęła się o krok i dotknęła ręką pnia drzewa. Rosita zatrzymała się, po czym zaczęła iść nieco wolniej w jej stronę.
— Pięknie tu, co? Kocham las i drzewa, a ty?
Dziewczyna nie odezwała się. Rosita zatrzymała się jakieś trzy metry przed nią.
— Mam na imię Rosita, a ty?
Nieznajoma przez chwilę przypatrywała się jej uważnie.
— Kama — odpowiedziała cicho.
— Kamila?
— Nie, Kama…
— Mieszkasz tu gdzieś?
— No… tak.
— Sama?
— Nie, nie, z rodzicami i…
— Mieszkasz w wiosce?
— Nie, nie, mieszkamy w domu… sami. Nie w wiosce.
— O, cudownie, zawsze chciałam mieszkać w domku w lesie! To musi być fajne, te wszystkie drzewa i ptaki i zwierzęta.
— No… tak.
— Słuchaj, a jest tu gdzieś w pobliżu jakaś osada?
— Nie… — Dziewczyna pokręciła głową. — Nie ma. Tylko my.
— A twoi rodzice, oni wiedzą jak stąd dojść do jakiejś wioski albo miasteczka?
— Tak, tata wie. — Kama pokiwała głową. — On czasem coś dostarcza do miasta.
— O, super, on mógłby pewnie nam powiedzieć, jak tam się dostać, prawda?
— No… chyba tak.
— A moglibyśmy do was wpaść na chwilę? — Rosita odwróciła się w stronę Artura. — On też jest spokojny, tak jak ja, tylko wygląda tak dziwnie, ale nie musisz się go bać.
— Nie boję się.
— No to fajnie. Idziemy?
— No… tak.
Artur oparł dłoń na omszałym głazie. Popatrzył na niewielkie liście paproci, które wyrastały z zagłębień i szczelin. Głaz wielkości małego domu wtapiał się w tło, które stanowiły pagórki pokryte sosnowym lasem z niewielką domieszką dębów.
Kama szła pierwsza, prowadząc ich ku nieznanemu. Za nią Rosita, której długie czarne włosy, prawie już suche, opadały na różowy podkoszulek. Artur spojrzał na bluzę, którą niosła w ręce. Ojej, to była dopiero historia, pomyślał, kręcąc głową. Prawie zginęliśmy, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Westchnął. Daliśmy radę, ale teraz trzeba dalej ogarniać sytuację. Oby ojciec Kamy rzeczywiście wiedział, jak dotrzeć stąd do najbliższej miejscowości. Ale chyba musiał to wiedzieć, prawda? Tam mogliby może… zadzwonić? Ale właściwie gdzie? Rosita powiedziała mu, że może go przenocować przez parę nocy u siebie, wynajmowała pokój na poddaszu u jakiejś znajomej staruszki, ale czy to na pewno było dobre rozwiązanie? Nie był tego pewien, tak naprawdę to w ogóle nie uśmiechał mu się powrót do miasta. Zdecydowanie bezpieczniej czuł się tutaj, w środku lasu.
Otoczenie zmieniło się. Nadal rosły tu wysokie drzewa, ale pojawiło się też wiele niskich drzew i krzaków. Przystanęli, kiedy z zarośli, tuż obok ścieżki, usłyszeli chrumkanie. Artur i Rosita popatrzyli na siebie.
— Dziki — powiedziała Kama. — Ostatnio ich tu pełno. Chodźcie, ominiemy je.
Artur w pewnej chwili poczuł delikatny zapach dymu. Wciągnął głębiej powietrze. Musieli zbliżać się do jakiegoś domu, choć żadnego nie było jeszcze widać.
Ścieżka zbliżyła się do niskiego kamiennego muru, zbudowanego z nieregularnie obrobionych kamieni, jednak za nim także rozrastały się gęste zarośla.
— Tutaj — odezwała się Kama, wskazując na przerwę w ogrodzeniu, gdzie kiedyś musiała znajdować się furtka. Teraz zostały z niej tylko duże, przytwierdzone do muru, skorodowane zawiasy.
Przeszli przez niewielki kamienny mostek, pod którym cicho szemrał mały strumyk. Gąszcz stał się jeszcze bardziej zbity. Tak naprawdę szli zielonym tunelem. Rosita odwróciła się do Artura unosząc brwi. W odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami. Co miał jej powiedzieć? Teraz nie mogli się już wycofać. Zresztą dlaczego mieliby to robić? Kama na pewno nie wyglądała jak córka pary wampirów.
Wyszli na polanę, przy której stał drewniany dom z pomalowanymi na biało oknami. Duża część fasady była porośnięta bluszczem i winoroślą, z której zwieszały się granatowe grona. Nad kominem wiła się ledwo zauważalna strużka dymu. Za domem wznosiło się dość strome wzgórze, jak cała okolica porośnięte drzewami i krzakami. Cóż to za miejsce? — pomyślał Artur. Kto właściwie może tu mieszkać?
Podeszli do kamiennych schodów, które prowadziły na szeroką werandę. Przed domem, w równych rabatkach rosły kwiaty, wśród których Artur rozpoznał bratki, innych o gęstych niebieskich kwiatostanach nie znał, nigdy wcześniej ich nie widział.
Duże brązowe drzwi otworzyły się i stanął w nich potężnie zbudowany, niski mężczyzna z krzaczastą czarną brodą, licznie poprzetykaną pasmami siwizny. Był ubrany w biały, nie pierwszej czystości podkoszulek, odsłaniający potężne mięśnie ramion i opinający wystający jak piłka brzuch. W prawej ręce dzierżył masywny, choć krótki młotek.
Kama zaczęła iść w jego kierunku, Artur i Rosita przystanęli.
Mężczyzna bacznie zmierzył ich wzrokiem.
— A kimże, wy dwoje, u licha, jesteście? — odezwał się.
— Tato, to Rosita i Artur, ich łódka się rozbiła i nie wiedzą jak trafić do domu, spotkaliśmy się przy wodospadzie — powiedziała Kama.
Artur uświadomił sobie, że to najdłuższa wypowiedź, jaką do tej pory usłyszał z jej ust.
— Aha — powiedział mężczyzna. — No dobrze. Gość w dom, Bóg w dom, jak mawiała moja świętej pamięci babka ze strony mamy. Może to i lepiej, że zamienisz parę słów z kimś w twoim wieku, córko. — Położył masywną dłoń na głowie Kamy i delikatnie pogłaskał ją po włosach.
Artur pomyślał, że ten gest absolutnie nie pasuje do tego mężczyzny, który na pierwszy rzut oka przypominał wyrwanego ze snu jaskiniowca. Kama z kolei, przy tej swojej chudości, nie wyglądała zaś zupełnie na jego córkę. Ten gość tak naprawdę to wyglądał jak… zaraz, tak! Krasnolud! To krasnolud na bank.
— Dzień dobry panu — zaczął chłopiec. — W istocie, jesteśmy rozbitkami, pana córka nas poinformowała, że może nam pan wskazać drogę do najbliższej miejscowości.
— Ojej, ale z ciebie formalista! — zawołał mężczyzna, uśmiechając się lekko. — Nie jesteśmy na rozprawie sądowej, mój drogi!
Artur usłyszał, jak Rosita zachichotała. Poczuł, jak rumieniec wypływa na jego policzki. Czy ten neandertalczyk przypadkiem do niej nie mrugnął?
— Ten… no tak.
— Jasne, że wiem, jak dotrzeć do miasta, ale chyba najpierw to przydałoby się, żebyście zmienili te mokre łachy, co? Chyba nie chcesz dalej wyglądać, jakbyś porządnie nasikał w spodnie? Poza tym, to naprawdę niezdrowe.
Artur poczuł, jak skóra twarzy zaczyna palić go żywym ogniem.
— W waszym wieku myślicie, że jesteście nieśmiertelni i nigdy nie zachorujecie na nic poważniejszego niż przeziębienie, ale wierzcie mi, to nie jest prawda. — Mężczyzna pokiwał głową, a przez jego twarz przeszedł jakiś cień. — Kama da wam jakieś ubrania. — Wskazał grubym palcem na Artura. — Na ciebie powinno pasować coś mojego.
Wchodzili wąską ścieżką na wznoszące się za domem wzgórze. Kama chciała, żeby poznali jej mamę. Co jej mama robiła na szczycie góry, tego nie powiedziała, a Artur nie naciskał. Miał tylko nadzieję, że kobieta nie okaże się być pokrytą brodawkami wiedźmą, siedzącą tam na miotle. Jeśli jej ojciec był krasnoludem, to właściwie kto wie?
Wierzchołek wzniesienia okazał się być niewielkim płaskowyżem, na którym także rosły drzewa i krzaki. Artur pomyślał, że tu wszystko jest w zasadzie tak zarośnięte, jakby dom otaczała nieprzebyta dżungla, osłaniającą go ze wszystkich stron. Mijając rozłożysty dąb, podniósł do góry głowę. Korona drzewa była poprzetykana promieniami słońca.
Ścieżka doprowadziła ich do drewnianej altany, przed którą znajdował się trawiasty placyk. Przy żelaznym, białym stoliku siedziała jasnowłosa kobieta ubrana w długą białą suknię. Podnosiła do ust filiżankę z delikatnej porcelany. Na stole leżała rozłożona książka. Kama podeszła do niej i pocałowała ją w blady, pokryty nieznacznym rumieńcem policzek.
Artur pomyślał, że gdyby chciał wyobrazić sobie absolutne przeciwieństwo tego draba, którego spotkali na dole, to właśnie pomyślałby o kimś takim, jak ta siedząca naprzeciwko niego kobieta. Tak naprawdę, to w tym intensywnie zielonym gąszczu wyglądała zupełnie jak postać z innej planety albo aktorka z filmu kostiumowego, która niespodziewanie pomyliła plany filmowe. A może ten zbój ją porwał i przetrzymuje tu wbrew jej woli?
— Drogie dzieci — odezwała się kobieta spokojnym głosem, odkładając filiżankę na spodek. — Kim jesteście?
— Dzień dobry — powiedziała Rosita. — Pani córka pomogła nam, kiedy nasza łódka rozbiła się przy wodospadzie. Powiedziała też, że mogą nam państwo wskazać drogę do miasta.
— Ach, to cudownie. — Jasnowłosa popatrzyła na Kamę z uśmiechem. — Moje dziecko, rośnie z ciebie wspaniała kobieta. Dobrze zrobiłaś. Trzeba pomagać istotom w potrzebie.
Kama uśmiechnęła się pod nosem, lekko opuszczając głowę.
— Dziękuję, mamo.
— A ja cieszę się, że mam taką córkę jak ty. Jestem z ciebie dumna.
Kama tylko pokiwała głową.
— Napijecie się ze mną herbaty? — spytała kobieta. — W altanie są krzesła i dzbanek.
Artur poszedł we wskazanym kierunku i przyniósł trzy dodatkowe krzesła. Były dużo cięższe niż sądził na początku. Musiał brać po jednym.
Po chwili wszyscy raczyli się słodkim napojem.
— Bardzo dobra herbata, dziękuje pani — powiedział Artur.
— Ależ nie ma o czym mówić. To ja dziękuję, że mnie odwiedziliście, nie mamy tu ostatnio zbyt wielu gości, a jednak dobrze jest czasem pokonwersować z kimś ciekawym, wymienić poglądy albo chociaż porozmawiać o pogodzie, prawda?
— Zgadzam się — odpowiedział chłopiec.
Kobieta lekko pochyliła głowę odkładając filiżankę na stół. Artur popatrzył na jej długie rzęsy i jasną twarz. Ona też nie była zbyt podobna do swojego własnego dziecka. Czyżby Kama była adoptowana?
— Byliście na dole, prawda? Mam nadzieję, że Zbigniew nie przestraszył was za bardzo? On nie ma wielkiego obycia w towarzystwie, ale jest dobrym człowiekiem, możecie mi wierzyć, prawda, córko?
— Tak mamo, masz rację.
— Wszystko w porządku — powiedziała Rosita. — Nawet pozwolił nam powiesić nasze przemoczone rzeczy na sznurku przed domem.
— Doprawdy? — zdziwiła się kobieta. — No to chyba zaszła w nim jakaś pozytywna zmiana. Teraz też rozumiem, dlaczego wasze ubrania wyglądają tak znajomo. — Uśmiechnęła się lekko, ukazując równe białe zęby.
Artur zerknął na swój biały podkoszulek, który wręczyła mu Kama. Mógłby w zasadzie posłużyć mu za koszulę nocną, w końcu ten krasnal musi gdzieś nosić swój bęben, ale niech tam. Ważne, że jest suchy.
— Mamo, a możemy iść jeszcze nad rzekę, zobaczyć bobry? — spytała Kama.
— Oczywiście, tylko nie zbliżajcie się do nich za blisko, wiesz, że one nie lubią towarzystwa ludzi, prawda?
— Tak, mamo, dziękuję.
— I nie bądźcie tam długo, zbliża się kolacja. Mam nadzieję, że zostaniecie? — Kobieta zwróciła się do Artura, patrząc mu w oczy.
— Ten… no… — zawahał się chłopiec.
— Zostaniemy — oznajmiła Rosita.
Artur spojrzał na nią zaskoczony.
Kobieta uśmiechnęła się, patrząc na nich spod lekko pochylonej głowy.
— Nie jemy dzieci, możecie być spokojni.
Chłopiec otworzył szeroko oczy.
— Mamo! — krzyknęła Kama.
— Przecież żartowałam.
— Wiem, ale…
— Dobrze już dobrze, idźcie zobaczyć te bobry. Widziałam, że znów coś zmajstrowały przy swojej siedzibie. To jest naprawdę ciekawy widok.
— Jesteś pewna? — spytał, gdy schodzili ze zbocza. Kama była już kilkanaście metrów niżej. Jej szczupła postać zniknęła w gęstwinie za zakrętem.
— Tak — odpowiedziała Rosita. — I jestem głodna.
— Ale przecież w ogóle ich nie znamy, a poza tym, chcesz iść potem po ciemku? Nie pamiętasz, że mieliśmy się dostać do jakiegoś miasta? Podejrzewam, że to nie jest rzut beretem.
— Daj spokój, przecież ona nas zaprosiła na nocleg, nie rozumiesz? Jutro pójdziemy dalej.
Artur pokręcił głową.
— No nie wiem. Nie jestem pewien. A jeśli z nimi naprawdę jest coś nie tak? Jeśli nas tu zamkną, czy coś?
— Daj spokój. Nic się nie stanie, mówię ci.
— Myślisz, że można im zaufać?
Spojrzała mu w oczy.
— Tak.
— Ale chyba widziałaś tego jaskiniowca? On naprawdę wygląda ci na godnego zaufania? Przecież to jakiś… gbur.
Rosita zatrzymała się.
— No i co z tego? — powiedziała. — Przecież nie wychodzisz za niego za mąż. Daj spokój. Jutro pójdziemy dalej, okej? Nic się nie stanie.
— Dobra, dobra, już niech wam będzie.
Dziewczyna uśmiechnęła się, mrużąc oczy.
— A tak poza tym, ładny podkoszulek.
— Ha, ha. Bardzo śmieszne.
— Dobrze, że idziemy nad rzekę, będziesz się mógł przyłączyć do innych rusałek.
Artur pokręcił głową.
— To chyba raczej ty — powiedział i machnął ręką. — Dobra, może już tam pójdziemy, co?
U podnóża góry Kama poprowadziła ich inną ścieżką. Wyszli przy zakolu wąskiej rzeki, która bardzo powoli przetaczała swe wody. Jej obydwa brzegi porastała wysoka trawa.
— Czy to ta sama rzeka, którą płynęliśmy? — zdziwił się Artur.
— Nie — odpowiedziała Kama i wyciągnęła rękę wskazując w stronę domu. — Tamta jest tam. To dwie różne rzeki, chociaż tata mi mówił, że dalej łączą się ze sobą.
— A to ciekawe.
— Tak. Kiedyś obie były używane do transportu kamienia.
Artur zmarszczył brwi.
— Jak to?
— Była tu kiedyś kopalnia kamienia, to znaczy właściwie nadal jest, ale już nie działa, wszystko zarosło, właściwie tylko tata się tym już teraz zajmuje, a kiedyś była tu cała fabryka!
— Poważnie?
— Tak. Mama mi o tym opowiadała, wszystko uruchomił jej dziadek, a potem zajmował się tym jej tata, czyli mój dziadek.
— To ciekawe!
— No.
Artur rozejrzał się dookoła.
— A kiedy to właściwie było?
— Dawno. Wiele lat temu. Było tu dużo pracowników. Cała wioska, w której mieszkali. A tymi rzekami ciągle spływały barki z kamieniem. No i mój tata też tam pracował. Tak się poznali z mamą.
No tak, pomyślał chłopiec. Teraz się wszystko wyjaśniło. Krasnolud. One zajmują się kamieniem, wszystko się zgadza. Miałem rację. Ale ta kobieta przecież jest człowiekiem. O co tu chodzi?
Kama przystanęła na szczycie niewielkiego pagórka.
— Popatrzcie tam — wskazała ręką.
Artur i Rosita dostrzegli tarasujące rzekę nagromadzenie gałęzi, suchej trawy i większych pni drzew. Niektóre były świeżo ścięte, znać było na nich liczne ślady zębów. Jedno z drzew zwalonych przy brzegu było dosłownie zastrugane i przypominało monstrualny ołówek.
— To robią bobry? — zdziwiła się Rosita.
— Tak — odpowiedziała Kama.
— Poważnie? Potrafią ściąć takie wielkie drzewo?
— Nawet jeszcze większe, jeśli chcą. I to tylko przez jedną noc.
Artur bacznie przyglądał się rzecznej konstrukcji.
— A gdzie one teraz są?
— Pochowały się. Na pewno usłyszały, że idziemy, one są bardzo czujne. Wszystko słyszą. Nie lubią ludzi.
— No tak. Jestem w stanie w to uwierzyć. Ludzie z reguły raczej nie są wielkimi przyjaciółmi zwierząt. Kiedyś spotkałem nawet w lesie dwóch kłusowników. To było straszne. — Artur wzdrygnął się odruchowo.
— Nie wszyscy są tacy. Mama podeszła kiedyś do bobrów tak blisko, że stała chyba półtora metra od pani bobrowej z bawiącymi się maluchami.
— Niemożliwe!
— To prawda, sama widziałam!
— No dobrze, dobrze, wierzę ci.
— Mama umie postępować ze zwierzętami. Wszystkie chroni.
— Czyli na pieczeń z dzika nie mamy wieczorem co liczyć? — rzuciła z uśmiechem Rosita.
Kama popatrzyła na nią wielkimi oczami.
— Żartowałam.
— One mieszkają w tej… tamie? — spytał Artur.
— Tak.
— Ale jak tam właściwie włażą?
— Od dołu.
— Jak to od dołu?
— Wejście jest pod wodą. To dla bezpieczeństwa. Żaden drapieżnik im tam wtedy nie wejdzie. Żaden wilk, czy lis, czy coś takiego. Tylko one. Wejście jest tylko od dołu. Nurkują i potem wynurzają się już wewnątrz swojego domku.
— To nieźle — powiedział Artur. — Nie wiedziałem.
— No ale wtedy siedzą w chacie w mokrych ciuchach! — Zaśmiała się Rosita.
Kama wzruszyła ramionami.
— One szybko schną. Woda po prostu po nich spływa.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytał Artur. — O tym wejściu i w ogóle?
Kama spuściła wzrok.
— Tata mi mówił.
— A skąd on to wie? — drążył chłopiec.
— Kiedyś ktoś mu kazał rozmontować tamę… Więc wszystko sobie obejrzał.
— Co?
— Kiedyś… jak pracował w kopalni. Dawno. Wtedy nie mogło być takich tam, bo barki tu pływały, mówiłam, prawda?
— Aaa, no tak. A kto mu kazał?
— Tata mojej mamy. On wtedy tu rządził.
— A ona, nie wkurzyła się? — spytała Rosita.
— Żebyś jeszcze wiedziała jak. Potwornie! Sama mi to opowiadała. Ale co miała zrobić? Była wtedy tylko małą dziewczynką.
— To twój tata jest chyba nieco starszy od twojej mamy, co? — spytała Rosita.
— No tak.
— Taak, słyszałem, że jak ktoś jest krasnol… — zaczął Artur, ale Rosita szturchnęła go w bok. — Au! — Gdy spojrzał na nią uniosła brwi. O co jej chodzi?
Kama wpatrywała się w rzekę.
— Jest starszy — powiedziała zamyślona. — Ale to nic. Mi to nie przeszkadza. Mamie też nie.
— I to jest najważniejsze — powiedziała Rosita.
— Tacie przeszkadzało, to znaczy jej tacie, mojemu dziadkowi — powiedziała Kama.
— Że twój tata jest starszy niż twoja mama? — spytała Rosita.
— Nie. Że jest… inny. — Kama opuściła głowę. — Mój dziadek bardzo nie lubił… innych. Uważał, że oni nadają się tylko do pracy. Nie mógł tego przeżyć, że… jego córka związała się z… krasnoludem. A jego wnuczka jest… mieszańcem. Mama mi trochę o tym wszystkim opowiadała, ja sama tego nie pamiętam, byłam za mała, ale podobno dziadek nawet czasem potrafił zupełnie stracić nad sobą kontrolę, wpaść w furię i… robić straszne rzeczy.
Artur spojrzał na Rositę, która patrząc mu w oczy uniosła brwi. Chyba zaczynał się orientować, o co jej chodzi.
— Aha — powiedziała dziewczyna. — Rozumiem.
— Ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. — Artur pokiwał głową.
Kama podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Dostrzegł w nich smutek. Zmarszczył brwi.
— Słuchaj a… one wyjdą dzisiaj, jak myślisz? — spytał, żeby zmienić temat.
— Raczej nie. Zbytnio hałasowaliśmy, a was to już zupełnie nie znają. Zresztą nawet mnie się boją.
— No tak.
— Chyba, że zaczekamy tu dłużej i będziemy zupełnie cicho, to może któryś wyjdzie.
— Nie wiem, czy to ma sens — stwierdziła Rosita. — Zresztą kiszki mi już marsza grają. Może byśmy już poszli na kolację, co?
Kama i Artur pokiwali głowami.
Rozdział 4. Ludojad
Łódź wpłynęła w niewielką zatoczkę, a jej dziób zarył się w piach. Mężczyzna wyłączył silnik. Wokół zapadła całkowita cisza. Odetchnął z ulgą. Miał duże problemy, żeby przybić do brzegu, ale krztuszący się silnik ostatecznie dał radę. Gdyby prąd zniósł go na jeden z tych głazów, które nagle przed nim wyrosły, to jak nic poszedłby na dno. Przecież nie miał nawet cholernego wiosła! Czy oni naprawdę musieli dać mu taki wybrakowany złom?
Spojrzał na biały pojemnik, szumiący cicho na dziobie łodzi.
A podobno tak im zależało na tym dzieciaku. Czyżby mu nie dowierzali, że rzeczywiście wpadł na jego trop? A może go lekceważyli, bo nie należał do ich stada, był człowiekiem z zewnątrz? No ale ostatecznie, chyba głównym celem było dopaść tego gówniarza, tak? Więc dlaczego traktowali go jak jakiegoś amatora?
Nieważne. Może to nawet lepiej. Niech go całkiem zostawią samemu sobie. To on wtedy na koniec spije całą śmietankę. Wypełni swoją misję, a potem pójdzie własną drogą.
Iwan obiecał mu uchylenie wyroku i ostateczne zakończenie badania całej sprawy przez organy ścigania. Powiedział, że osobiście zna inspektora, który prowadzi sprawę. Ten człowiek nawet był mu podobno winny jakąś przysługę. A to byłby prawdziwy koniec ukrywania się i zabawy w kotka i myszkę z wymiarem sprawiedliwości. Koniec udawania, uciekania, chowania się i ściemniania. Gdyby został uznany za niewinnego, to jak najszybciej sprzedałby dom po mamie i przeprowadził się na drugi koniec świata. Nie łudził się, że tutaj będzie mógł spokojnie żyć po tej całej aferze. Wszystkie dzieci sąsiadów wytykałyby go palcami. O! Zobacz, to ten, co zjadał ludzi! Ludożerca, ludojad! A później uciekałyby ze śmiechem. Nie, nie może wrócić na stare śmieci, zresztą tam… wszystko przypominałoby mu o mamie.
Poczuł, jak łza zbiera mu się w kąciku oka. Szybko wytarł ją wierzchem dłoni. Zacisnął powieki i westchnął. No tak. Wszystko się zmieniło. Już nic nie będzie takie jak dawniej. Nie ma powrotu do tego, co było. Mama zmarła w więzieniu. To i tak było jej pisane, bo łączny wyrok opiewał na sto trzynaście lat, bez prawa do wcześniejszego zwolnienia, ale mimo wszystko… To w końcu była jego matka, prawda? To, że nauczyła go jeść ludzi i w rezultacie zrobiła z niego ściganego przez prawo uciekiniera i społecznego wyrzutka, nie zmienia tego podstawowego faktu.
Potarł zarośnięty policzek i rozejrzał się dookoła. Robiło się coraz ciemniej. Las w nocy mógł wydawać się straszny, ale nie jemu. Trzy lata mieszkał sam w chatce w środku lasu, na posesji swojego przyjaciela. To były chyba najlepsze lata jego życia, ale… to też się już skończyło. I nigdy nie powróci.
Westchnął i pokiwał głową.
Ale mimo wszystko miał jeszcze szansę odmienić swój los. No i teraz nie miał też już zupełnie nic do stracenia. Naprawdę nic. Wszystko już stracił. Mógł natomiast coś zyskać, jeśli tylko… wypełni rozkaz Iwana. A wtedy będzie mógł zamknąć wszystkie sprawy, zgarnąć należny mu hajs i zacząć jeszcze raz, zupełnie od nowa, gdzieś na drugim końcu świata. Tym bardziej, że Nataniel…
W pobliskich zaroślach zaskrzeczał ptak, który sekundę później wzbił się do lotu, trzepocząc szarymi skrzydłami. Mężczyzna drgnął i potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia. Wstał i wyszedł z łodzi. Potem sięgnął i zabrał pojemnik, który wydał bardzo ciche, elektroniczne piknięcie.
Spojrzał na Księżyc, który od jakiegoś czasu wisiał na nieboskłonie, coraz to wyraźniejszy. Niebo było czyste, ale czy natrafi teraz na ich ślady? Tak naprawdę to nie wiedział nawet, czy wylądowali po tej stronie rzeki. I czy na pewno w tym miejscu. Może popłynęli jeszcze trochę dalej? Możliwe, bo nigdzie nie ma tu przecież ich łodzi. A to właśnie na jej istnieniu opierał się cały jego plan, w co najwyraźniej nie uwierzyli ludzie Iwana. Słyszał w myślach ich rozmowę. Ha, ha, ludojad zobaczył łódkę, której nie ma, dobre, dobre, dajcie mu starą motorówkę, niech sobie trochę pojeździ, przynajmniej się od nas odczepi, kiedy zajmiemy się poważniejszymi tropami. Ale on wie, że się nie mylił. Musi tylko to udowodnić. Wtedy im wszystkim buty spadną z wrażenia. I to właśnie jemu Iwan będzie dziękował. Nikomu innemu.
Rozejrzał się uważnie. W sumie to rzeczywiście nie jest aż tak ciemno. Mógł się tu jeszcze trochę rozejrzeć, poszukać jakichś śladów. Spojrzał na niebo. Nie dostrzegł żadnej chmury. Uśmiechnął się. Warunki są naprawdę dobre. A on zawsze lubił… polować w nocy.
Rozdział 5. Kamieniarz
W stojącej na stole lampie naftowej ledwo tlił się knot. Artur przyglądał się wiszącym na ścianie fotografiom i portretom. Dom był pogrążony w całkowitej ciszy, przerywanej jedynie tykaniem dużego zegara z wahadłem.
Nie mógł spać. Kompletnie. Jak tylko zamykał oczy, to pod powiekami natychmiast zaczynał wyświetlać się film z laboratorium. Na nieszczęście wbił sobie do głowy, że jak uśnie, to wszystko okaże się snem, a on ocknie się w swoim zamkniętym na klucz, więziennym pokoju. Obudzi go Iwan, który podłączy go do jakiejś aparatury albo jakiś technik, który znów każe mu łyknąć tabletkę, po której obudzi się za nie wiadomo ile godzin pod lampą, na stole, który wygląda jak operacyjny. Nie mógł się pozbyć z głowy tych obrazów. Zdecydowanie wolałby całą noc nie spać, niż wracać do tego koszmaru.
Zbliżył się do pokrytej jasną tapetą ściany. Jego uwagę przykuło czarno-białe, a właściwie wywołane w tonacjach sepii zdjęcie, na którym była mama Kamy albo ktoś niezwykle do niej podobny. Za nią, w tle, widać było wielkie bloki równo przyciętego jasnego kamienia i potężne okrągłe kolumny, chyba dopiero co przygotowane do transportu. Przy butach kobiety leżał mały biały piesek, chyba pudel albo coś spokrewnionego. Jego czarne oczy patrzyły prosto w obiektyw. Na innym zdjęciu, większym i oprawionym w owalną ramę, widniał wizerunek poważnego mężczyzny z binoklem, ubranego w smoking ze stojącym kołnierzem. Inny mężczyzna, znacznie starszy, z odstającymi siwymi bokobrodami, spoglądał groźnie z namalowanego portretu w złoconej ramie. To chyba ten pradziadek Kamy, pomyślał Artur. Założyciel kamieniołomu. Brr. Nie dziwota, że staruszek dziewczyny nie dogadywał się z tymi gośćmi. Wyglądają na jeszcze gorszych gburów niż on sam.
Artur pomyślał, że to dobrze, że ojciec Kamy nie uczestniczył w kolacji, to była duża ulga. Podobno zamknął się gdzieś w swoim warsztacie, kończąc jakieś zamówienie. Pojawiła się za to milcząca młoda pokojówka w czarnym fartuszku z białymi wykończeniami. Jej przyjście go zaskoczyło, nie wiedział, że ktoś jeszcze tu mieszka, chociaż było to logiczne. Matka Kamy raczej nie wyglądała na osobę, która zajmuje się obieraniem i gotowaniem ziemniaków. Młoda kobieta w uniformie nie wypowiedziała przez cały wieczór żadnego słowa, potem gdzieś zniknęła i już więcej jej nie widział. Ciekawe, czy mieszka tu ktoś jeszcze? Chociaż może lepiej tego nie wiedzieć? Kto wie, co lub kto może się tu jeszcze kryć?
Zanurzył się z powrotem w korytarzu, minął zamknięte drzwi, za którymi był pokój Kamy, w którym nocowała też Rosita. On dostał małą klitkę z niewielkim oknem, wnękę właściwie, gdzie mieściło się jedynie wąskie łóżko i mikroskopijny stolik nocny. Może dlatego nie mógł usnąć? Zbyt klaustrofobiczne pomieszczenie? To z pewnością mu nie pomagało.
Zajrzał do siebie, pokręcił głową i po chwili wahania poszedł dalej. Pomyślał, że popatrzy chwilę przez okno na drugim końcu korytarza i może potem się położy. To pewnie nie było zbyt grzeczne, tak się włóczyć w nocy po czyimś domu, ale naprawdę nie miał na razie ochoty wracać do swojej szafy. Chyba nic się nie stanie, jak sobie tu trochę połazi, prawda? Przecież nikomu nie robi żadnej krzywdy.
Minął kilka zamkniętych pomieszczeń. Jego kroki tłumił miękki dywan, w którym zagłębiały się jego bose stopy. W ostatnim pokoju drzwi były lekko uchylone. W pierwszej chwili zamierzał je minąć, ale oczywiście nie mógł się powstrzymać, żeby tam nie zajrzeć. Tego pokoju nie widział, gdy pani domu oprowadzała ich po kolacji.
Zbliżył się do framugi i zajrzał do środka. Jego wzrok padł na szerokie łoże, które stało niedaleko dużego okna. Oczywiście wiedział, że w tej samej chwili powinien odwrócić się na pięcie i wrócić do swojego pokoju, ale… no tak, znów nie mógł się powstrzymać. Jego wzrok przesunął się po posłaniu i zatrzymał się na otoczonej jasnymi włosami twarzy. Matka Kamy spała na plecach z rękami na kołdrze. Jej twarz w świetle księżyca wydała się chłopcu kredowo biała, jakby patrzył na porcelanową figurę o wielkości człowieka. Długie, rozpuszczone włosy spoczywały na poduszce. A gdzie się podziewał ten gbur, jej mąż? Tego nie wiedział i nawet nie chciał się dowiedzieć. Zapewne jego pokój jest w jakiejś wilgotnej, zarośniętej pajęczynami piwnicy. Najważniejsze, że go tu nie ma, bo jakby teraz zobaczył gdzieś jego otwarte oczy, to chyba by wyskoczył przez okno ze strachu. Jeszcze raz spojrzał na twarz kobiety. Jej nieruchoma sylwetka skojarzyła mu się trochę z mumią faraona na katafalku. Czy ona na pewno żyje? Nie, to głupie myślenie, przecież na pewno żyje, zresztą co miałby zrobić, podejść i sprawdzić jej puls? Przyłożyć lusterko do ust? Gdyby się wtedy obudziła, to na pewno uznałaby go za jakiegoś wariata — nie mógł tam wejść, to oczywiste.
Wycofał się po cichu i podszedł do dużego okna na końcu korytarza. Właściwie była to przeszklona, podzielona szprosami ściana — okno sięgało od podłogi po sufit. Drewniane listwy rzucały na dywan geometryczne cienie. Artur uśmiechnął się lekko, patrząc na Księżyc, który unosił się nad wierzchołkami drzew. Ciemniejsze plamy na jego powierzchni układały się w zagadkowe wzory. Wiedział, że są tam jeszcze niedostrzegalne stąd kratery i doliny, a gdzieś wśród nich pozostawione przez astronautów pojazdy. To niesamowite, że człowiek wylądował na Księżycu. I to w czasach, kiedy komputer zajmował dwa pokoje. Jak to w ogóle możliwe?
Gdy spojrzał niżej, na tle ciemnej ściany lasu zobaczył mrugające, mikroskopijne światełka. Przez chwilę nie wiedział na co patrzy, zmrużył oczy i w końcu uświadomił sobie, że nie może być to nic innego, jak tylko świetliki. Tak! Jeju, nigdy w życiu nie widział świetlików! Czytał tylko o nich w książkach. Podobno w górach w Meksyku jest takie miejsce, gdzie są ich tysiące, nawet są tam organizowane nocne wycieczki z przewodnikiem, żeby je oglądać. Ale tu? Nie spodziewał się tu takiego widoku!
Stał jeszcze przez chwilę, patrząc na niezwykły spektakl, ale szybko poczuł, jak jakaś wewnętrzna siła kieruje go do drzwi wejściowych. Nie były zamknięte na klucz. Wyszedł na zewnątrz, zamknął je za sobą po cichu i od razu nabrał do płuc haust świeżego powietrza, czując intensywny zapach ziemi, kwiatów i lasu. O Boże, jak dobrze jest żyć, jak dobrze jest być wolnym człowiekiem!
Zbiegł po schodach na trawę i skierował się do miejsca, gdzie wcześniej widział świetliki. Nadal tu były! Pojedyncze, unoszące się w powietrzu punkciki, co jakiś czas rozbłyskujące malutkim, choć bardzo intensywnym światłem. Te, które były niżej, potrafiły nawet oświetlić niewielki obszar podłoża i wydobyć z mroku źdźbła trawy. Niesamowite! To była niewątpliwie jedna z najbardziej niezwykłych rzeczy, jakie widział w całym swoim życiu.
Stał dłuższy czas, wstrzymując oddech za każdym razem, kiedy jakiś punkt rozbłyskiwał niedaleko jego twarzy. Wtedy nie widział nic poza tym światełkiem, nie dostrzegał nawet samego owada, tylko ten mały rozbłysk.
Ruszył się z miejsca dopiero, gdy narastający chłód zmroził mu stopy. Już chciał wrócić do domu i w końcu położyć się spać, ale uświadomił sobie, że na granicy świadomości dociera do jego uszu delikatny dźwięk, jakby ktoś potrząsał miniaturowym dzwoneczkiem. Co to właściwie może być?
Obszedł dom dookoła, podążając za źródłem odgłosu. Tak, tu jest nieco głośniejszy, pomyślał, okrążając narożnik. Nagle stanął jak wryty. Na małym placyku na tyłach domu stało kilka nieruchomych postaci. W pierwszej chwili, zdjęty przerażeniem, chciał obrócić się na pięcie i dać dyla, ale ułamek sekundy później uświadomił sobie, że patrzy na grupę rzeźb, podświetlonych księżycowym światłem. Jak mogę być taki tchórzliwy? — skarcił się w duchu. Chyba naprawdę za długo siedziałem w odosobnieniu. Najdrobniejsze rzeczy mnie przerażają.
Podszedł bliżej do figur, orientując się, że podobnie jak leśne głazy, które widział wcześniej, tu także kamień jest stary i zzieleniały. Mech na torsie jednej z postaci wyglądał prawie jak włochata kamizelka od garnituru. Musiały już tu stać wiele lat. Czy to dzieła ojca Kamy? Czy on tym się właśnie zajmuje?
Przez chwilę zapomniał o dźwięku, który tak go zaintrygował, ale uświadomił sobie, że nadal go słyszy. Delikatne dzwoneczki, znów nieco głośniejsze. Co to mogło być?
Spojrzał na kilka niewielkich budynków gospodarczych, które stały po drugiej stronie placyku. Tuż za nimi wznosiło się wzgórze, na którym byli wcześniej z Kamą. Czy ten dźwięk, nie wydobywa się z którejś z tych komórek? Podszedł bliżej, uświadamiając sobie, że postukiwanie staje się jeszcze głośniejsze.
W szczelinie pod drzwiami zobaczył wąskie pasmo nikłego światła. O w mordę. I co teraz? Ale chyba nic się nie stanie, jak tylko rzuci okiem? Zbliżył twarz do dziurki od klucza. Zobaczył fragment pomieszczenia oświetlonego przez zawieszoną na ścianie lampę. O ile mógł się zorientować, nikogo w nim nie było. Dostrzegł jedynie kilka półek zastawionych narzędziami i buteleczkami różnej wielkości z przylepionymi papierowymi etykietami.
No dobra, wracam do domu, pomyślał. Już miał się odwrócić na pięcie, ale zatrzymał się w pół ruchu. Nie. Zajrzę tam na moment i dopiero wrócę. Przecież to nic takiego!
Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, po czym nacisnął klamkę i powolutku otworzył drzwi. Zajrzał do środka. Nikogo. Wszedł, stąpając na palcach. Znalazł się w komórce wypełnionej najróżniejszymi narzędziami. Od kos i siekier, po dłuta i obcęgi, no i te buteleczki. Jednak nie to było najbardziej intrygujące. Po drugiej stronie pomieszczenia były kolejne drzwi. Dużo mniejsze niż wejściowe, niskie drewniane drzwiczki, ale niewątpliwie prowadzące gdzieś dalej. Tylko właściwie gdzie? O ile mógł się zorientować, to komórki były oparte o wzgórze. Czyżby więc te drzwi prowadziły do…
Nagle uświadomił sobie, że nie słyszy już dzwoneczków, tylko ciężkie kroki, które dobiegały… zza tych drzwiczek! Momentalnie schował się w kącie, za masywnym blatem warsztatowym, pod którym stało kilka drewnianych skrzynek. W tej samej chwili pojął, gdzie właściwie się znalazł. Przecież to warsztat ojca Kamy! Jak mógł być taki głupi! Po co on właściwie tu wlazł? Co za bezmyślność! Kiedyś ta ciekawość go zabije!
Drzwiczki otworzyły się. Artur przywarł do pokrytej trocinami i pachnącej smarem podłogi. Prawie kichnął, jednak w ostatniej chwili się powstrzymał, zaciskając dwa palce na nosie. W szparze pomiędzy skrzynkami dostrzegł ciężkie buty. Cienie zatańczyły na ścianach, gdy mężczyzna wziął do ręki lampę. Parę sekund później trzasnęły drzwi i zapadła całkowita ciemność. Artur jeszcze przez chwilę wstrzymywał oddech, aż upewnił się, że jest sam. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Ojej. Nie zauważył mnie. Całe szczęście. Co by sobie pomyślał? Może, że chcę go okraść, czy coś takiego! Muszę naprawdę bardziej się kontrolować. Nie ulegać impulsom. Nie trzeba było po prostu wychodzić z domu!
Wstał. Po omacku podszedł do drzwi wejściowych i wyjrzał przez dziurkę od klucza. W zasięgu wzroku nie widział ojca Kamy, tylko kilka tych dziwnych rzeźb i dalej fragment pogrążonego w ciemności domu. Na wszelki wypadek postanowił jednak zostać tu jeszcze przez chwilę i dopiero potem wrócić do środka. Wolał się na niego nie natknąć. Lepiej niech staruszek Kamy pójdzie najpierw spać, a on wtedy, jak mała myszka, przebiegnie prosto do swojego pokoju.
Odwrócił się i popatrzył w głąb pomieszczenia. No tak… jeszcze to wejście. Gdzie ono właściwie prowadzi? Teraz chyba może tam na chwilę zajrzeć, prawda? I tak musi tu zaczekać, aż krasnolud pójdzie spać. Równie dobrze może przecież tam zerknąć.
Problemem było jednak światło, a raczej jego brak. Chociaż… gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, uświadomił sobie, że drzwiczki są uchylone, a gdzieś z głębi sączy się delikatna poświata. Podszedł bliżej i otworzył je na całą szerokość. Zobaczył niski korytarz, który ewidentnie prowadził… hmm, gdzieś w głąb wzgórza? Co to mogło być? Czym było to miejsce?
Pochylił się i wszedł do tunelu, od razu rejestrując zmianę temperatury. Było tu wyraźnie chłodniej.
Szedł powoli, przytrzymując się kamiennej ściany. Teraz już nie miał żadnych wątpliwości, że zagłębia się wewnątrz wzgórza. Nie mogło być inaczej.
Po kilkunastu krokach korytarz zaczął się rozszerzać i dalej, na początku prawie niepostrzeżenie, przeszedł w większą komorę. Chłopiec przystanął. To tu znajdowało się źródło światła. Zmrużył oczy. Na środku podziemnej komnaty stał stół, na nim kilkanaście zapalonych świeczek. Ich migotliwe światło połyskiwało na leżących na blacie narzędziach. Tuż obok stołu znajdowała się nieruchoma figura, ustawiona tyłem do wejścia. Artur wiedział, że gdyby nie te postacie na placyku, to teraz już biegłby przerażony z powrotem do wejścia, bo ta rzeźba wyglądała jeszcze bardziej realistycznie.
Gdy zbliżył się jeszcze trochę, uświadomił sobie, że figura nie tylko wygląda jak człowiek, ale jeszcze dodatkowo jest ubrana! I nie chodzi tu o rzeczy wyrzeźbione, ta postać miała na sobie normalne ubrania! Na chwilę wstrzymał oddech. To było naprawdę dziwne. Jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś ubierał posągi! Poczuł, że najlepiej będzie, jak się odwróci, pójdzie stąd i w końcu grzecznie wróci do łóżka, ale jakaś druga siła sprawiała, że stawiał kolejne kroki, aż obszedł stół i stanął naprzeciwko rzeźby.
W tym momencie poczuł, jak krew odpływa mu z głowy.
Zaraz, to niemożliwe… ale… przecież patrzy na… pokojówkę, która wcześniej usługiwała im przy stole! Nie mógł się mylić, bo dobrze się przyjrzał tej całkiem ładnej dziewczynie w czarnym fartuszku. Ale teraz była zupełnie nieruchoma, blada cera połyskiwała w migotliwym świetle, jej usta były otwarte, patrzyła gdzieś w górę, jej oczy nie były zamknięte, ale źrenice pozostawały w zupełnym bezruchu. Co tu jest grane?! Czy ona… nie żyje?!
Szok sprawił, że stał jak słup soli, niezdolny do najmniejszego ruchu. Jedynie myśli kotłowały mu się w głowie. Dlaczego ona się nie rusza?! Co on jej zrobił, ten drab? Może napoił ją jakąś trucizną z tych swoich buteleczek? Musimy uciekać! Muszę jak najszybciej obudzić Rositę i musimy stąd wiać! Miałem rację, to nie jest normalne miejsce! Dlaczego mnie nie posłuchała?!
— Ehm. — Usłyszał wyraźne odchrząknięcie za swoimi plecami.
Zamknął oczy, ale mięśnie karku odmówiły mu posłuszeństwa. Znieruchomiał, jak stojąca obok dziewczyna.
— Mój drogi — odezwał się głos. — Niezły z ciebie gagatek, co? Tak myszkować po czyichś włościach, niezaproszonym, no nie wiem, czy to takie eleganckie.
Artur zdołał w końcu obrócić głowę. Ojciec Kamy patrzył na niego uważnie.
— Prze… przepraszam — powiedział chłopiec. — Nie mogłem spać i… zobaczyłem świetliki, a potem coś usłyszałem i… wszedłem do tej komórki.
— A potem oczywiście musiałeś pójść dalej, co?
— No… tak.
Krasnolud pokręcił głową.
— Typowe — rzekł. — Dzieciaki są jak szczenięta, najpierw robią, potem myślą.
Artur kątem oka zerknął na pokojówkę. Widok jej nieruchomej sylwetki znów zmroził mu krew w żyłach.
— Co pan jej zrobił? — spytał, zbierając się na odwagę.
— Język.
— C-c-co? — zająknął się chłopiec. — Nie… nie rozumiem.
Mężczyzna westchnął.
— Język — powtórzył. — Ostatni element, którego jej brakowało. Teraz jest już gotowa.
— Ale ona… — wyjąkał chłopiec. — Ona jest… martwa!
— Jak wszystkie kamienie, mój drogi, jak wszystkie kamienie. Mogą sprawiać pozory życia, ale i tak w głębi pozostają… martwe… niestety.
— Ale… Jak to? Nie rozumiem.
— Ona jest rzeźbą, jeśli już tak dokładnie musisz mieć wszystko podane na tacy.
— Ale przecież… ona… wcześniej… pomagała przy stole!
— Pozory życia, mój drogi, to tylko pozory życia.
— Nie… nie wierzę panu! — zawołał Artur, choć tak naprawdę, nie był już tego taki pewien.
Brodacz podszedł do stołu i wziął do ręki małe dłuto. Chłopiec dopiero teraz zauważył, że mężczyzna w drugiej ręce dzierży niewielki młoteczek. Zajrzał do ust pokojówki, niczym dentysta szykujący się do borowania zęba i stuknął kilka razy młotkiem. Dłuto wydało delikatny, dźwięczny odgłos.
Serce w piersi Artura zaczęło się uspokajać. Nie wyglądało na to, żeby krasnolud chciał go zaatakować, czy coś w tym stylu, a jego argumenty składały się na logiczną całość. Zresztą nawet nie wydawał się specjalnie zły, że on sam tu wszedł bez pozwolenia.
— Piaskowiec, bardzo silnie sprasowany, o wyglądzie białego marmuru. Właściwie powinno się go nazywać metakwarcytem, ale wszyscy tu przyzwyczailiśmy się do nazwy piaskowiec — powiedział mężczyzna, jakby do siebie. Wziął ze stołu jedną ze świeczek, z zainstalowanym z jednej strony małym lusterkiem i przyłożył ją do twarzy dziewczyny. — Kamień przesycony zamkniętą tu energią dawno wygasłego wulkanu. Taak… teraz będzie już dobrze. Może gadać. I pewnie będzie to robić jak najęta, znając ten typ. — Spojrzał na chłopca. — Wiesz, że piaskowiec składa się z miliardów mikroskopijnych ziarenek piasku, tak jak człowiek z miliardów komórek?
— No… tak, chyba tak.
— A wiesz, że ten rodzaj piaskowca pochodzi z pradawnego morza, tak jak bardzo odlegli przodkowie ludzi i zresztą wszystkich innych istot żyjących?
— No… skoro pan tak mówi.
— Wszystko w naturze jest połączone, mój drogi, wszystko. Tylko dziś ludzie najczęściej o tym zapominają. Ale gdyby pogrzebać jeszcze głębiej, to okaże się, że wszystko, ale to wszystko tak naprawdę pochodzi z jednego, jedynego źródła, zarówno rzeczy nieożywione, jak i te istoty, które oddychają. I my jesteśmy krewnymi kamieni, chłopcze, one mają w sobie te same pierwiastki co my. Nie uciekniemy przed tym. My, tak jak i one, jesteśmy częścią tego świata, czy tego chcemy, czy nie.
— Ale… — zaczął Artur, patrząc na dziewczynę. — Jak to się dzieje, że ona się rusza?
— Światło.
— Proszę?
— Światło słoneczne je ożywia. Potrzebny jest, co prawda, specjalny rodzaj kamienia, nie wszystkie mają takie właściwości… Zresztą nawet tutaj złoże metakwarcytu jest małe, to była kiedyś kopalnia zwykłego piaskowca, metakwarcyt został odkryty jedynie wewnątrz tego właśnie wzgórza, ale i tak kluczowa sprawa to rzemieślnik, który potrafi w materiał włożyć coś więcej niż tylko pracę; swoje emocje, część samego siebie, bez tego nic by nie powstało, trzeba im oddać kawałek swojej duszy, inaczej to by pozostało zupełnie martwe, ale ostatnim potrzebnym składnikiem jest światło słońca. To trochę jak w przypadku roślin. Mogą mieć wszystkie potrzebne do życia składniki, ale bez światła i tak nic z tego nie będzie.
— To… niesamowite — powiedział Artur, przypominając sobie jednocześnie makiety tworzone przez ceramika Witka Szamockiego. One także… żyły, czy też… ożywały. Ojciec Kamy najwyraźniej miał zbliżoną umiejętność, czerpał z podobnego źródła, tworząc swoje rzeźby. Najwyraźniej naprawdę dobrzy artyści potrafią po prostu tchnąć życie w swoje dzieła. Przynajmniej w tym świecie.
Krasnolud spojrzał na chłopca.
— Słuchaj, jest już naprawdę późno, właściwie zaraz będzie świtać. Chciałbym się jeszcze chwilę przekimać, a i tobie to by się chyba przydało, co? Jeśli chcesz, to możemy jutro jeszcze o tym pogadać.
Artur zamrugał oczami. Ten człowiek naprawdę nie zamierzał go solidnie opieprzyć?
— Dziękuję.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
— To jak, pomożesz mi ją przenieść? One najbardziej lubią światło porannego słońca, sam nie wiem dlaczego, ale wystawiają się do niego jak słoneczniki. Już nie mówiąc o tym, że jutro rano by się nam przydała, w zasadzie to już jestem głodny, ale niezbyt dobrze jest jeść na noc.
Artur skinął głową.
Rozdział 6. Misja
Szedł przez las, podążając za ledwo widocznym tropem. Kilka razy gubił drogę i dłuższy czas zajmowało mu jej odnalezienie. Teraz chyba szło tu aż trzy osoby, ale nie był do końca pewien. Czyżby zyskali jakiegoś pomagiera? Ale skąd w tej głuszy nagle by się ktoś wziął? A może dzieciaka odnalazł któryś z tych jego dziwacznych przyjaciół, może ten zdrewniały albo jego córka? Iwan wspominał, że ostatnio jakby zapadli się pod ziemię. Nigdzie nie mógł ich znaleźć. A to by nieco komplikowało całą sprawę. Kontrakt jest tylko na chłopca, co prawda Iwan na pewno nie miałby nic przeciwko dodatkowym ofiarom, może nawet by się ucieszył, ale dla niego samego mogłoby to nie być najlepsze rozwiązanie. Jak kamień wrzucony do jeziora, to mogłoby wywołać rozchodzące się fale, o niemożliwych do określenia konsekwencjach. Nie chciałby mieć na karku całej tej galerii potworów i dziwolągów. A Łucja? Ona to już jest przecież zupełnie nieobliczalna. No i jeszcze ten Lux, za którym też nigdy nie przepadał. On też może namieszać i nigdy nie wiadomo, gdzie się nagle pojawi. Dlatego najlepiej byłoby to zrobić po cichu, najlepiej w ogóle się nie ujawniać, tylko wykonać precyzyjne… cięcie i już. A potem szybko schować się w cieniu. Bez dodatkowych ofiar, bez hałasu.
Ale w ostateczności być może nie będzie się dało tego uniknąć, wtedy musi być gotowy na wszystko, żeby tylko zrealizować zadanie. Szkoda tylko, że ma jedynie nóż. Nawet jego stary łuk byłby pewną pomocą. Nie mówiąc już o strzelbie, ale cóż. Musi sobie poradzić z tym, co ma. Nie ma innej rady.
Nadepnął na gałązkę, która złamała się z suchym trzaskiem.
Wstrzymał oddech, zaciskając palce na uchwycie na klapie pojemnika, podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła. Głazy, drzewa, zarośla. Tu jest dużo miejsc, w których ktoś mógłby się schować. I go niepostrzeżenie obserwować. Przez chwilę stał bez ruchu. Wypuścił powietrze z płuc. Spokojnie, oni są już dalej, trop przecież nie jest wcale taki świeży. Ale musi bardziej uważać. Nie dać im znać, że się zbliża. Najlepiej gdyby w ogóle niczego nie zauważyli, aż będzie za późno, żeby mogli cokolwiek zrobić. Pewne rzeczy są nieodwracalne, czy tego chcemy, czy nie. A on po prostu musi działać na chłodno, pamiętać, że to nic osobistego, to nie była jego walka, on musiał tylko wykonać swoje zadanie.
Tylko że wcale tak nie było. To wszystko było… cholernie osobiste.
Podjął przerwaną wędrówkę.
Rozdział 7. List
Artur uderzył srebrną łyżeczką w skorupkę, po której rozeszła się siateczka drobniusieńkich spękań. Porcelanowy kieliszek, w którym tkwiło jajko, był ozdobiony delikatnym kwiatowym wzorem. Obrał wierzchołek, odkładając fragmenty skorupki na serwetkę, dodał soli i zanurzył łyżeczkę w białku, prawie od razu docierając do półpłynnego żółtka. Włożył łyżeczkę do ust. Mmm, co za smak! Uwielbiał jajka pod wszelkimi postaciami. Mogła to być jajecznica ze szczypiorkiem, sadzone, gotowane, pasta z jajek, mogły być przyrządzone jakkolwiek, zjadał je zawsze ze smakiem. Nie istniała górna granica liczby jajek, które mógł zjeść na raz, a przynajmniej on jej jeszcze nie poznał. Swobodnie mógł zjeść jajecznicę z siedmiu jaj. Pięć na miękko — jak najbardziej. A jak miał jeszcze pod ręką pajdę chrupiącego chleba z porządnym plastrem, tak, właśnie tak — odkrojonym od osełki, jeszcze twardym plastrem masła, to już w ogóle był w niebie. Na szczycie jego piramidy żywieniowej z jajkami mogły jedynie konkurować placki z tartych ziemniaków, grube, złociste, posolone i ociekające gorącym olejem — dokładnie takie, jak robiła jego babcia. Taak. Jeśli w niebie są jajka i placki ziemniaczane, to chciałby tam trafić, jak już odejdzie z tego świata. W innym przypadku musiałby się poważnie zastanowić.
Zerknął na Rositę, która także była zajęta swoim posiłkiem. Kama, z pochyloną głową, jedynie grzebała w talerzu. Pani domu czytała gazetę i popijała drobnymi łyczkami herbatę. Promienie, które przebijały się spomiędzy liści, oświetlały jej twarz. Artur patrzył przez chwilę na długie, lekko pofalowane kosmyki jej jasnych włosów. Kobieta musiała wyczuć jego spojrzenie, bo podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił uśmiech i wrócił do swojego jajka.
Pokojówka wyszła z domu, niosąc tacę z pieczywem.
Artur ukradkiem ją obserwował. Czy to, co się stało w nocy, było tylko snem, czy naprawdę widział ją wewnątrz wzgórza, nieruchomą, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, jakby martwą, a jednocześnie żywą? Potem nawet pomógł przewieźć ją krasnoludowi na drewnianym wózku, przytrzymywał ją, żeby nie spadła. Pod jej ubraniem wyczuł wtedy jedynie twardy kamień, to nie było ludzkie ciało, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale teraz? Nikt nie mógłby jej odmówić życiowej energii.
Dziewczyna postawiła tacę na stole i wróciła do domu, przeskakując po schodach. Naprawdę nie wyglądało na to, żeby mogła być jakimś kamiennym androidem.
Chłopiec poczuł, jak ciężka dłoń opada niespodziewanie na jego ramię. Aż podskoczył do góry, a łyżeczka z kawałkiem jajka wypadła mu z ręki, wykonała obrót w powietrzu i wylądowała na trawie obok nogi stołu.
— Widzę, że apetyt ci dopisuje — odezwał się ojciec Kamy, uśmiechając się lekko.
— Ehm… no… — Artur nie do końca wiedział, co miałby odpowiedzieć. — Tak.
Krasnolud przesunął wzrokiem po siedzących przy stole.
Artur sięgnął po swoją łyżeczkę.
— Dziś rano, jak jeszcze spaliście, był listonosz — obwieścił mężczyzna.
— W sobotę? — zdziwiła się pani domu, podnosząc wzrok znad gazety i opuszczając filiżankę.
— Tak. — Brodacz pokiwał głową. — Tylko że, co ciekawe, list nie był adresowany do nas, moja droga.
— A do kogóż by innego?
— Do niego — powiedział krasnolud, bacznie przyglądając się Arturowi spod ściągniętych brwi.
Chłopiec dopiero teraz zauważył, że mężczyzna dzierży w dłoni kopertę z ciemnozieloną pieczęcią. Jego serce nagle podskoczyło w klatce piersiowej. Nie! To nie może być prawda! Uśmiechnął się i jednocześnie kątem oka wychwycił zaskoczone spojrzenie Rosity.
— A to ci dopiero niespodzianka! — powiedziała matka Kamy z uśmiechem. — To do nas rzadko przychodzi poczta, ale do naszych gości? To chyba pierwszy taki przypadek. W każdym razie ja niczego takiego sobie nie przypominam, a żyję już na tym świecie ładnych parę lat.
— To był inny listonosz niż zwykle, trochę dziwny, niezbyt rozmowny, ale w sumie w granicach normy — stwierdził mężczyzna i podał chłopcu zamkniętą kopertę.
Artur rzucił okiem na pieczęć. Ozdobne inicjały „LB” otoczone roślinnym wzorem. Tak, to nie mógł być nikt inny.
— Nie otworzysz? — spytał pan domu.
Pani domu odstawiła filiżankę na stół.
— Ależ Zbigniewie, daj mu trochę prywatności, może jeszcze staniesz mu za plecami i razem przeczytacie, co? — powiedziała, kręcąc głową.
Mężczyzna pokiwał głową.
— Masz rację — powiedział. — No dobrze, wracam do siebie. Jak skończycie, to możecie mnie odwiedzić w pracowni. Artur może was zaprowadzić, już tam był.
Chłopiec poczuł, jak na jego policzki wpełza coraz to większy rumieniec, sięgając nawet czoła. Rosita patrzyła na niego, marszcząc brwi. Kama nie podniosła wzroku znad talerza. Pani domu, uśmiechając się pod nosem, dolała sobie odrobinę herbaty.
— Dzieci, jak to cudownie jest być młodym — powiedziała. — Świat jest pełen zaskoczeń i ciągle nowych rzeczy, a u nas, starych, to już każdy dzień jest dokładnie taki sam. A nawet jak pojawi się coś nowego, to i tak tego nie zauważamy, kontynuując codzienną rutynę, skupieni na naszych małych sprawach, w naszych małych światach.
— Ale przecież pani jest młoda! — zaprotestowała Rosita. — Wygląda pani jak siostra Kamy.
— Och, dziękuję, moja kochana, jesteś taka miła. — Jasnowłosa uśmiechnęła się. — Dobrze jest mieć was tutaj, przynieśliście ze sobą tyle radości.
— Ale niedługo sobie pójdą — odezwała się Kama. — A my znów zostaniemy sami.
Kobieta pokiwała głową. Uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy. Westchnęła.
— Córko…
— Tak, mamo, właśnie tak będzie! — Dziewczyna wstała i pobiegła do domu, prawie przewracając po drodze pokojówkę, która schodziła po schodach, niosąc porcelanowy dzbanek.
— Ona… chciałaby, żeby był tu jeszcze ktoś, może ktoś w jej wieku — powiedziała kobieta. — To oczywiste. Nie czułaby się wtedy taka samotna. Wiadomo, że ją kochamy i ma wszystko, czego potrzebuje do życia, ale jednak w jej wieku siedzieć cały czas jedynie z rodzicami to… musi być nudne. — Jasnowłosa pokiwała głową. — Także dobrze, że nas odwiedziliście. Przynajmniej na jakiś czas ma rozrywkę. To dużo znaczy. Daliście jej coś, czego my nie możemy jej dać.
— Ale przecież ona prawie wcale z nami nie gada! — wyrwało się Arturowi.
Rosita uniosła brwi. Był pewien, że gdyby siedziała bliżej, to by go kopnęła pod stołem.
— Ale jest z wami, słucha, obserwuje, cieszy się na swój cichy sposób. To wszystko ma znaczenie. Nie zawsze trzeba bezustannie trajkotać. Czasem dobrze jest razem pomilczeć. Po prostu być razem.
— Ma pani rację — odezwała się Rosita. — Też tak uważam.
Artur pokiwał głową.
— Tak — powiedział. — To prawda.
— Dobrze, że zostaliście na noc, dziękuję. I pamiętajcie, nasz dom zawsze będzie dla was otwarty.
— To my dziękujemy! — zawołała Rosita. — I za to pyszne jedzenie! Artur zapomniał o całym świecie, jak tylko pojawiło się na stole, widziałam!
— To zupełnie tak samo ty! — krzyknął chłopiec. — Też widziałem, jak pałaszowałaś! Aż ci się uszy trzęsły!
Pani domu pokręciła głową i zaniosła się śmiechem.
Kama stanęła w drzwiach i popatrzyła na matkę. Jej twarz rozjaśnił lekki uśmiech.
— Idziemy zobaczyć bobry? — spytała cicho.
— No jasne! — zawołał Artur. — Może dziś się jakiś pojawi?
— Najlepiej to weźcie lornetkę — powiedziała pani domu.
— No. — Dziewczyna pokiwała głową. — Dobry pomysł, mamo.
— Super, chodźmy — powiedziała Rosita, wstając od stołu. — Ja już się najadłam.
— Ja też — powiedział Artur i popatrzył na stojącą na werandzie dziewczynę. — Kama, a co tu jeszcze jest ciekawego w okolicy? Pokażesz nam? W sumie to nie musimy tak szybko iść dalej.
Dziewczyna z uśmiechem zeszła ze schodów.
— Mogę wam jeszcze pokazać lisie nory, są we wzgórzu, nad pracownią taty.
— Znakomicie. No to ruszamy.
Twarz pani domu rozpromieniła się w uśmiechu.
Artur wstał od stołu i schował list do kieszeni spodni. To mogło poczekać.
Rozdział 8. Nóż
Tego to się naprawdę nie spodziewał.
Przywarł jeszcze bardziej do ziemi i zmrużył oczy, wyglądając wśród ździebeł trawy. Trop doprowadził go do drewnianego dworku, przed którym jakaś familia urządzała sobie wystawne śniadanie.
Uśmiechnął się pod nosem i wolno pokiwał głową.
Odnalazł chłopaka. Od początku miał rację.
Do jego uszu dochodził brzęk sztućców i odgłosy rozmowy kilku osób. Zobaczył, jak do stołu podchodzi niski mężczyzna.
Uśmiech zniknął z szerokiego oblicza.
Co z tego, skoro i tak nie mógł teraz nic zrobić. Musiał się na razie przyczaić. Za dużo oczu. Za dużo niepewnych zmiennych. Nawet nie wiadomo, czy oni nie mają tam w środku jakiejś broni. Jeśli naprawdę mieszkają tu sami, a na to wygląda, to na pewno mają jakąś flintę, czy coś w tym stylu. Ten stary krasnolud z siwiejącą brodą nie wygląda na przyjacielskiego ziomka. Mógłby… mógłby mu przeszkodzić. Nie ma sensu podejmować ryzyka.
Zresztą, znając chłopaka, to zaraz pójdą dalej z którąś z tych gówniar. Bo to z jedną z nich na pewno uciekł z laboratorium Iwana. Teraz nie było już co do tego żadnych wątpliwości. Na polu były wyraźne ślady dwóch lekkich osób. Czyli to któraś z nich musiała mu jakoś pomóc się wydostać. Razem przeszli przez Barierę, a potem szli wzdłuż rzeki, aż znaleźli łódkę. To pewnie była ta czarna, bo ta druga wygląda jak miejscowa. Musiała ich jakoś znaleźć i tu przyprowadzić. Do mamusi i tatusia. A chłopaczek oczywiście zamydlił im oczy, tak jak wcześniej Natanielowi i Łucji. Co za przebiegła żmijka z niego. Niby taki niepozorny, ale dalej okręca sobie wokół palca wszystkich, których chce.
Ten cały… wybryk natury.
Siedzi tam sobie zadowolony, je i pije, a on sam musi tu leżeć w błocie, jak jakaś… świnia.
Mężczyzna zacisnął zęby.
Zamrugał oczami i odetchnął głęboko.
Nie mógł dać rządzić emocjom. To naprawdę trzeba będzie zrobić na chłodno. Nie można ryzykować niepowodzenia.
Zamknął oczy, zaciskając powieki.
To i tak duża ulga, że mały nie natrafił do tej pory na któregoś z tych swoich starych znajomków, wtedy mogłoby być jeszcze trudniej. Ale teraz? Przecież wystarczy poczekać, aż się oddalą. Pójdą dalej. I wtedy…
Przesunął rękę i dotknął rękojeści noża.
Wtedy zakończy całą sprawę i… pójdzie swoją drogą. Zostawi to wszystko za sobą. Zacznie od nowa. Zrestartuje swoje życie. Dostał nową szansę i nie zamierza jej zmarnować, choćby nie wiem co. Dlatego musi działać rozważnie i nie podejmować ryzykownych kroków.
Dostrzegł jakieś poruszenie. Zmrużył oczy. Zaraz. Gdzie oni idą? Czyżby już odchodzili? Wyruszają tuż po śniadanku? No tak, ten dzieciak dobrze wie, że Iwan mu tak łatwo nie odpuści. On wie, przebiegłe nasienie, że nie może za długo siedzieć w jednym miejscu.
A ta druga smarkula pewnie ich odprowadzi kawałek. No dobrze, dobrze, działajmy. Tylko na spokojnie, na spokojnie. Teraz i tak już ich nie zgubię, nie muszę się spieszyć i… nie mogę popełnić żadnego błędu, jak… kiedyś.
Rozdział 9. Nataniel
Tratwa kołysała się lekko przy trawiastym brzegu. Artur dał krok i stanął na balach, łapiąc równowagę. Wyciągnął rękę, którą ujęła wchodząca na pokład Rosita. Spojrzał na porośnięte drzewami wzgórze. Gdzieś tam dalej był dom — otoczony drzewami, całkowicie schowany przed światem zewnętrznym. Poczuł żal, że odpływają, ale przecież nie mogli już dłużej tu zostać.
List Lukrecjusza, który przeczytał, jak Kama poszła z Rositą pokazać jej pracownię ojca, najpierw napełnił go radością, ale zaraz potem niepokojem. Jeśli agencja pocztowa ogrodnika ich odnalazła, to… nie tylko oni mogą to zrobić.
A co jeśli Iwan znalazłby tych ludzi? Zabiłby ich wszystkich bez mrugnięcia okiem. Rositę zresztą też. Ich by zamordował, jego by wsadził z powrotem do paki. Nie mieli więc wyjścia — musieli podążyć dalej. On nawet nie mógł im prawie nic powiedzieć. Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich. Dobrze, że Rosita też trzyma język za zębami.
Ojciec Kamy zgodził się podrzucić ich łódką, właściwie tratwą, do miejsca, które w swoim liście opisał Lukrecjusz, podając nawet współrzędne. Na starą stację kolejową, tam, gdzie niedaleko rzeki przebiegają tory. Okazało się, że krasnolud dobrze zna to miejsce. I nawet nie jest to specjalnie daleko. Powiedział im też, że kiedyś pociągi odbierały stamtąd kamień, w czasach jak wszystko działało tu pełną parą. Teraz czasem w nocy słyszy, jak przejeżdżają, niekiedy maszynista używa nawet sygnału, który niesie się daleko przez łąki i lasy, ale pociągi jeżdżą tu teraz bardzo rzadko. Odkąd kamieniołom przestał działać, ta linia kolejowa prawie całkowicie straciła znaczenie, a w miejscu, gdzie kiedyś stał drewniany budynek stacji, prawie nic już nie zostało.
Artur pomyślał, że kiedyś cała ta okolica musiała wyglądać zupełnie inaczej niż teraz. To niesamowite, jak natura potrafi odebrać swoją własność.
— Jesteś pewien, że ten twój kolega was stamtąd odbierze? — spytał mężczyzna, wyrywając Artura z zamyślenia. Krasnolud za pomocą grubego drąga odepchnął tratwę od brzegu. Zaczęli powolutku płynąć z prądem.
— Tak, na pewno — odpowiedział chłopiec. — On zawsze dotrzymuje słowa. Jest bardzo… uczciwy.
— Aha, no dobra, niech wam będzie, to wasza decyzja.
— Jego — odezwała się Rosita. — Ja bym jeszcze chętnie została.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
— Miło to słyszeć, więc… odwiedźcie nas jeszcze któregoś dnia, Kama na pewno się ucieszy, jej matka również. A! Właśnie, mieliśmy popatrzeć na wzgórze.
Odwrócili się i daleko, między drzewami zobaczyli niewielką jasną plamę, która nie mogła być niczym innym, jak tylko suknią pani domu. Kamy nie było już widać z tej odległości. Ale pewnie też tam była, wpatrzona w odpływającą tratwę. Artur pomachał w stronę wzgórza. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi jakiś odblask, ktoś chyba uniósł dłoń, to pewnie Kama mu pomachała, ale chwilę później kępa rosnących przy brzegu drzew zasłoniła widok. No cóż, pomyślał, może jeszcze się kiedyś spotkamy.
Rosita siedziała na drewnianej ławce, machając nogami.
— Hej, chyba jednak krasnoludek miał rację — stwierdziła. — Ani słychu, ani widu tego twojego kumpla.
— Przyjedzie, na pewno — odpowiedział Artur.
— Skąd możesz być taki pewny?
— Bo mi to napisał, nie pamiętasz? — powiedział chłopiec, wyciągając z kieszeni pomiętą kartkę. — Masz, przeczytaj.
— O, wielkie dzięki — powiedziała dziewczyna, sięgając po papier. — Teraz?
— Tak, teraz.
— A czemu wcześniej mi nie pokazałeś?
— Bo muszę cię chronić. Oni też nie powinni pewnych rzeczy się dowiedzieć, nie uważasz? Chyba nie sądzisz, że mieliśmy to wszyscy razem przeczytać przy stole, co?
Dziewczyna pokręciła głową.
— No tak, ty i twoja pokręcona historia.
Artur przypatrzył jej się uważnie.
— Nie wierzysz mi, co?
— Jeszcze nie zdecydowałam.
— Jak sobie chcesz, ale taka jest prawda, czy w to wierzysz, czy nie.
Rosita wzruszyła ramionami i rozprostowała kartkę na kolanie. Czytała przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem.
Artur pokręcił głową.
— Co cię tak bawi?
— Tu jest napisane, że jakaś Kornelia i dzieci za tobą tęsknią i przesyłają uściski!
— No i co z tego? — Artur zmarszczył brwi.
— Nie mówiłeś, że masz żonę i dzieci.
— Ha, ha, ha, ale jesteś zabawna, naprawdę. — Chłopiec pokręcił głową. — To nie moja żona i dzieci, tylko znajomi, Kornelia to córka Lukrecjusza, Hania i Henio to jego wnuczkowie, wspominałem ci o nich. Nie pamiętasz?
— Tak, tak, tylko mi się tak skojarzyło. Ale czemu jesteś taki czerwony? Zdenerwowałeś się?
— Nie.
— Okej, okej. — Rosita uśmiechnęła się pod nosem, podając Arturowi kartkę. — Ale ciekawe, czego jeszcze się o tobie dowiem.
— Zaraz się dowiesz, że mnie wkurzyłaś.
— A jednak!
Chłopiec westchnął i spojrzał na puste tory.
— Nie mogłabyś się czymś zająć?
— Ale czym, tu nie ma nic do roboty.
— Obserwuj.
— A co mam obserwować?
— No nie wiem, owady, tory, rzekę, niebo… zobacz, jakie ładne chmury.
— Nuda.
Rosita oparła się dłońmi i znów zaczęła machać nogami.
Artur odszedł kilka kroków, opuścił nogi i usiadł na brzegu dawnego peronu. Popatrzył na drewniane podkłady kolejowe, które musiały mieć już swoje lata, ale tory same w sobie były ewidentnie w dobrej kondycji — błyszczały w słońcu jak naoliwione. Naprawdę coś tu musi czasem jeździć, pomyślał. Podniósł wzrok. Stara stacja była otoczona przez porośnięte wysoką trawą rozległe łąki. Dalej były niewysokie, zalesione pagórki.
W pewnej chwili wydało mu się, że dostrzega coś samym kątem oka, jakby coś przemknęło na skraju pola widzenia, szybko spojrzał w tamtą stronę, ale nic już nie zobaczył. Co to było? Może dzik wskoczył w tamte zarośla?
Jego uwagę przykuło coś innego. Zmrużył oczy, gdyż daleko na torach dostrzegł przemieszczający się powoli, ciemny obiekt.
— O! Zobacz, jedzie! — krzyknął.
— Co? Niemożliwe! — Dziewczyna zerwała się z miejsca. — Masz rację!
Czarna lokomotywa była widoczna z bardzo daleka, tak jak kłęby pary, które się nad nią unosiły. Twarz Artura rozjaśniła się w uśmiechu. Nawet przez chwilę nie wątpił w Lukrecjusza. Za dobrze go znał.
Pociąg zbliżył się do stacji. Potężna lokomotywa ciągnęła za sobą chyba ze trzydzieści wielkich brązowych wagonów. Siedzący wysoko, za małym ciemnym okienkiem, niewidoczny maszynista nie zatrzymał składu na stacji. Kolejne, wypełnione węglem wagony mijały ich ze stukotem. Co jest? — pomyślał Artur. Czuł na sobie spojrzenie Rosity, ale nie popatrzył w jej stronę, nie chciał zobaczyć jej miny w stylu „a nie mówiłam?”.
Ale najwyraźniej rzeczywiście był to zwykły pociąg towarowy. No nic, poczekają, może Lukrecjusz przyjedzie następnym?
Artur opadł na ławkę i oparł się o plecami o poszarzałe ze starości deski. Rosita usiadła obok niego i dotknęła jego ramienia.
— Nie martw się, zaczekamy — powiedziała.
— Kurczę, byłem pewien, że to on.
— No i co z tego? Chyba mamy czas, prawda? Zaczekamy, a jak coś, to wrócimy do Kamy, na pewno przekimają nas jeszcze jedną noc bez żadnego problemu.
Artur podniósł wzrok i popatrzył jej w oczy.
— Wolałbym jechać dalej — powiedział.
Uświadomił sobie, że przejeżdżający przed nimi pociąg zwolnił. Zmarszczył brwi. Gdy usłyszał metaliczny zgrzyt, wstał z ławki.
— Hamuje, słyszałaś?
— To był hamulec?
— Chyba tak. Zobacz, jedzie coraz wolniej.
Dziewczyna wstała z miejsca.
— No, masz rację, jedzie wolniej, ale co z tego? To przecież zwykły pociąg towarowy. Chyba ten twój koleżka nie siedzi na kupie węgla brunatnego, prawda?
— Nie, na pewno nie, ale…
Artur bacznie obserwował kolejne wagony mijające ich z obojętnym stukotem żelaznych kół. Teraz przejeżdżały przed nimi zamknięte brązowe kontenery, na których widniały jakieś niezrozumiałe opisy wykonane białą farbą. Tu i ówdzie były przyklejone niewielkie nalepki z różnymi oznaczeniami.
— To chyba po chińsku, co? — spytała Rosita.
— Nie wiem. — Artur obserwował kontenery, jednak żaden zupełnie niczym się nie wyróżniał. To mimo wszystko musiał być zwykły skład.
Pociąg jednak jechał coraz wolniej, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Chłopiec podszedł do torów. Zbliżał się ostatni wagon, który także nie wyróżniał się jakoś specjalnie poza… jednym szczegółem. Z tyłu znajdował się otoczony czarną barierką podest. Pociąg zwolnił jeszcze bardziej.
— Słuchaj! — krzyknął chłopiec, odwracając się do dziewczyny. — Musimy tam wskoczyć!
— Co? Zwariowałeś? Mamy wskoczyć do jadącego pociągu? Chyba żartujesz!
— Nie! Wiem, co mówię! To znak!
— Co?! — Rosita wykrzywiła twarz. — Dobrze się czujesz?
— On specjalnie tak zwalnia! Mamy tam wskoczyć! Zobacz, z tyłu jest przerwa w tej barierce. Wiem, co robię… już to kiedyś zrobiłem. Choć, biegniemy!
Rosita pokręciła głową, ale ruszyła w ślad za Arturem, który zeskoczył z platformy i pognał za odjeżdżającym pociągiem. Chłopiec złapał się metalowych prętów, wskakując jednocześnie na czarne, żelazne stopnie i sekundę później był już na tylnym podeście ostatniego wagonu. Odwrócił się i wyciągnął rękę w jej stronę.
— Dawaj! — krzyknął. — Pomogę ci!
Dziewczyna chwyciła jego dłoń i wdrapała się na podest.
— Nie wiem — przerwała, łapiąc oddech — czy tego nie pożałuję. — Na jej policzkach wykwitły dorodne rumieńce. — Jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
— Zaraz się okaże — odpowiedział chłopiec, spoglądając na zamknięte na głucho metalowe drzwi. To był zupełnie inny pociąg, niż ten, do którego wsiadł kiedyś, za pierwszym razem, na samym początku przygód w tym dziwnym świecie. Czy wiedział, co robi? Tak naprawdę, to teraz nie był już wcale taki pewien. A jeśli faktycznie wsiedli do złego pociągu, a Lukrecjusz przyjedzie następnym? To byłby dopiero niefart.
— Co teraz? — spytała Rosita.
— Nie wiem… może zapukamy?
Dziewczyna pokręciła głową.
— Naprawdę przez chwilę myślałam, że wiesz, co robisz.
— Ja też. — Chłopiec podniósł rękę i zawahał się.
— No dobra, zróbmy to. Raz kozie śmierć, chyba nie wyleci stamtąd na nas stado demonów, co?
Spojrzał jej w oczy.
— W tym świecie nie można być niczego pewnym — powiedział i trzy razy uderzył pięścią w metalowe drzwi, które wydały głuchy odgłos.
Nie było żadnej odpowiedzi. Rosita wzruszyła ramionami unosząc jednocześnie brwi. Artur zerknął w stronę oddalającej się stacji. Właściwie był to jedynie przylegający do torów kamienny podest z resztkami drewnianego budynku i jedyną, prawie całkiem spróchniała ławką. Stąd było jeszcze widać zakole rzeki i jej porośnięte wysoką trawą brzegi. Czy powinni jednak zeskoczyć i tam wrócić, póki pociąg jeszcze się nie rozpędził?
Oboje prawie podskoczyli, gdy rozległ się metaliczny szczęk odryglowywanych drzwi. Rosita odruchowo złapała Artura za rękę i popatrzyła mu w oczy. Chłopiec wstrzymał oddech. No i teraz się okaże, czy czasem nie obudzili ze snu jakiegoś potwora.
Metalowe drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Z ciemnej przestrzeni wyłoniła się sylwetka wysokiego, szczupłego mężczyzny.
— Ojej! — krzyknęła Rosita i zasłoniła sobie usta dłonią.
Artur zamarł i bacznie przyglądał się Lukrecjuszowi. Jego włosy były śnieżnobiałe, gęsta czupryna jak zawsze sterczała dziarsko do góry, ale zaraz pod nią jego skóra… nie, to nie była już skóra… Chłopiec zmrużył oczy. Brązowa kora pokrywała jego twarz… nie, to nie tak. Płat brązowej, pobrużdżonej kory, był jego twarzą. W tej chropowatej powierzchni otworzyły się małe oczy o zdrewniałych powiekach i białkach przeciętych plątaniną brązowych żyłek. Duże zielone tęczówki zapłonęły w ciemnej twarzy. Rosita cofnęła się o krok. Artur mocniej ścisnął jej dłoń i popatrzył jej w oczy.
— Nie spadnij, proszę cię.
— Co-co-co, ehm, kto-kto-kto to jest?
Chłopiec przełknął ślinę i wskazał otwartą dłonią.
— Więc, ehm, poznaj Lukrecjusza.
Drzewiec zamrugał powoli powiekami, po czym odsunął się od drzwi.
— Zapraszam — odezwał się cichym głosem.
Artur dał krok do przodu, jednak zatrzymał się, chcąc przepuścić swoją towarzyszkę przodem.
— Nie ma mowy. Ja tam nie wejdę — powiedziała Rosita, kręcąc głową. Jej oczy były wielkie jak spodki. — W życiu.
— Przepraszam — powiedział Lukrecjusz. Skrył się wewnątrz wagonu, w którym po chwili rozbłysło jasne światło. Ozdobny żyrandol wydobył z mroku duże drewniane biurko, sofę i dwa czerwone fotele. Ściany były pokryte drewnianą boazerią.
Artur uśmiechnął się. Do podobnego wnętrza Lukrecjusz zaprosił go zaraz po tym, gdy po raz pierwszy przekroczył granicę światów.
— Wszystko okej — szepnął, zwracając się do Rosity. — To przyjaciel. Naprawdę.
Dziewczyna przełknęła ślinę. Jej wzrok przesuwał się po wnętrzu wagonu. Zmrużyła oczy, patrząc na stojący na biurku kałamarz i sterczące z niego długie, niebiesko-czerwone pióra. Spojrzała na Lukrecjusza, który stał w bezruchu obok drzwi.
Odwróciła się do Artura.
— Niezłych masz znajomych, mówiłam ci to już, prawda? — szepnęła.
— Teraz mi wierzysz?
— Tego nie powiedziałam.
Artur uśmiechnął się pod nosem.
— Wchodzimy?
— Ja za tobą — powiedziała, puszczając jego dłoń.
— Jak chcesz — powiedział chłopiec i przekroczył próg.
— Usiądźcie, gdzie chcecie — powiedział Lukrecjusz, podchodząc do drzwi. Przymknął je, zostawiając jednak niewielką szczelinę, przez którą wpadała jasność dnia.
Artur usiadł na sofie, spojrzał jeszcze raz w stronę wejścia i przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że słyszy lekkie metaliczne stuknięcie i chwilę potem jakiś cień przesunął się przez pasmo światła. Zmrużył oczy. Co to było?
— Wszystko w porządku? — spytał Lukrecjusz.
Artur spojrzał na swojego przyjaciela.
— Taak, tylko… — Chwilę wpatrywał się w drzwi. Hmm. Wydawało mu się? Cień mogło dać jakieś rosnące przy torach drzewo albo… chmura, cokolwiek. Ale ten dźwięk? Czy to nie brzmiało, jakby ktoś postawił stopę na metalowym schodku? Pewnie to nic, ale…
Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Do środka wlało się światło, sprawiając, że Lukrecjusz zaczął gwałtownie mrugać oczami. Jednak za drzwiami nikogo nie było. Tylko otoczony barierką podest i oddalające się w coraz szybszym tempie belki podkładów kolejowych. Jednostajny, uspokajający stukot kół pociągu. Musiało mu się jednak zdawać. Zmrużył oczy. I rzeczywiście, tam wcześniej była kępa drzew. Stąd cień, który widział. Tak, to tylko jego wyobraźnia.
Wrócił do wnętrza wagonu. Już miał usiąść, ale…
— Mogę zamknąć drzwi? — spytał.
— Oczywiście — powiedział Lukrecjusz, zajmując miejsce za biurkiem. — Nie chciałem żebyście poczuli się osaczeni, w tym przedziale nie ma okien, ale tak, zamknij, jasne.
Artur zamknął drzwi i przekręcił metalową wajchę. Metalowe pręty wskoczyły w swoje tulejki. Na pewno coś mu się tylko przywidziało, ale mimo wszystko poczuł się teraz nieco lepiej.
— Co ty właściwie robisz? — spytała Rosita, która usadowiła się już na jednym z foteli, podciągając nogi na siedzisko.
— A nic, ten, widzisz, mam taką… trochę fobię. Nie lubię, jak są gdzieś otwarte drzwi niedaleko mnie. Jakoś podświadomie kojarzy mi się to z jakimś takim pęknięciem w przestrzeni. Denerwuje mnie to.
Dziewczyna ściągnęła brwi.
— Nie wiedziałam, że jest taka fobia.
— Nieważne. — Machnął ręką i usiadł na sofie. — To nieistotne.
— Ehm — odchrząknął Lukrecjusz i popatrzył na chłopca. — Arturze. — Przesunął wzrok na dziewczynę. — I… moja droga…
— Rosita — przedstawiła się dziewczyna.
— Róża? — spytał drzewiec.
— Tak mówi na mnie babcia, ale moje imię to Rosita.
— Ciekawe.
— Tata był Hiszpanem.
Artur zarejestrował czas przeszły. „Był”? Co to oznacza? Że umarł? Albo opuścił rodzinę?
— Aha. — Lukrecjusz pokiwał głową. — To ty pomogłaś mu się wydostać z Muzeum Ewolucji, prawda?
— No taak. — Rosita zmarszczyła czoło. — Ale… skąd pan to wie?
Artur zmrużył oczy. Pierwszy raz usłyszał tę nazwę. Muzeum Ewolucji? To tam więziła go ta banda psychopatów? Przypomniał sobie szkielet mastodonta, obok którego przeszedł niedługo po ucieczce ze swojego nieszczęsnego pokoju. No tak, to by się zgadzało. Czyli… trzymali go w laboratorium na terenie Muzeum Ewolucji… Zamknął na chwilę oczy. To wszystko jest naprawdę jeszcze bardziej chore, niż mu się na początku wydawało.
— Od… — zaczął Lukrecjusz. — Zaraz do tego dojdziemy.
— Okej — powiedziała Rosita, rozglądając się po pomieszczeniu.
— Co ze Zdzichonem i Michonem? — spytał Artur.
Lukrecjusz zamrugał oczami.
— Po kolei, dzieci, po kolei. Domyślam się, że macie dużo pytań. — Drzewiec nabrał powietrza i pokiwał głową. — No dobrze, posłuchajcie… Przede wszystkim cieszę, się, że się widzimy, że się odnaleźliśmy, choć życzyłbym sobie… i wam, żeby stało się to w lepszych okolicznościach… Ale nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy…
Chłopiec ściągnął brwi. Po co on robi ten wstęp, nie może po prostu im odpowiedzieć?
— Arturze. Muszę ci coś powiedzieć, właściwie, to mam dwie wiadomości. Dobrą i złą. Wiem, że to zabrzmi jak próba przerzucenia częściowej odpowiedzialności, ale… — Lukrecjusz westchnął. — Powiedz mi, którą chcesz usłyszeć najpierw?
Artur zawahał się.
— Złą — powiedział.
Lukrecjusz zamknął oczy, otworzył je i spojrzał na chłopca.
— Nataniel nie żyje.
Artur w pierwszej chwili zupełnie nie zrozumiał jego słów. Dopiero po jakimś czasie ich znaczenie dotarło do jego umysłu. Zaczął szybko mrugać powiekami. Zacisnął je i nagle poczuł, jak w jego głowie eksploduje petarda, zalewając wszystko białym światłem. Chciał wstać i biec, a jednocześnie nie mógł ruszyć się z miejsca.
Lukrecjusz powoli kiwał głową.
— Wiem, co to dla ciebie znaczy, mój chłopcze i wierz mi, że nigdy bym nie chciał przekazywać ci takiej wiadomości. Ale nie miałem innego wyjścia.
Artur pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Nie płakał, ale poczuł, że jakby nie przytrzymał własnej głowy, to chybaby mu pękła na pół. To niemożliwe! Nataniel nie mógł umrzeć. On przecież nie był nawet stary! To jakaś pomyłka, jakiś błąd!
— Nie — powiedział, nie unosząc głowy. — Nie, nie, nie.
Lukrecjusz zamknął oczy i dalej kiwał głową. Po jego zdrewniałym policzku pociekła łza, która kapnęła na połę marynarki.
— Wierz mi, że dla mnie to też nie jest łatwe. Bardzo go polubiłem i myślę, że przez ten krótki czas, kiedy miałem okazję bliżej go poznać, naprawdę się zaprzyjaźniliśmy…
— Nie wierzę w to — przerwał mu Artur, podnosząc wzrok. — To przecież niemożliwe!
— Niestety. — Lukrecjusz chciał wstać zza biurka, ale rozmyślił się i opadł z powrotem na miejsce. — Uwierz mi, naprawdę też bym wolał, żeby nie była to prawda.
Artur nabrał głęboko powietrza do płuc i opuścił wzrok. Nie mógł już dłużej temu zaprzeczać. Przecież Lukrecjusz nigdy by go nie oszukał.
— Jak się czuje Łucja? — spytał, nie podnosząc głowy.
— Nie za dobrze, ale dojdzie do siebie, to twarda sztuka.
— Wiem.
Zapadło milczenie. Rosita w zamyśleniu, z opuszczonym wzrokiem, obracała w palcach końcówkę sznurka od bluzy.
— Jak to się stało? — spytał Artur.
— Miał drugi zawał. Tym razem dużo bardziej rozległy. To było dla nas zaskoczenie, bo wydawało się, że już dochodził do siebie. Nikt się tego zupełnie nie spodziewał. On… umarł… — Lukrecjusz nabrał powietrza do płuc, odchylając głowę i unosząc oczy do góry. — Umarł w nocy. Rano znalazła go Łucja. Tak naprawdę to szukała Azora. Nigdzie nie mogła go znaleźć, a chciała wziąć go na krótki spacer. Dopiero jak weszła do sypialni Nataniela, zobaczyła wilka leżącego bez ruchu tuż przy jego łóżku. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Nataniel… odszedł. Najprawdopodobniej nawet się nie obudził, to znaczy, chodzi mi o to… że w ogóle nie cierpiał. Odszedł bardzo spokojnie, we śnie. Wilk musiał to wyczuć i… był przy nim do końca. Potem nie chciał go odstąpić nawet na chwilę, aż do… pogrzebu.
— Kiedy… — Artur poczuł, jak do oczu napływają mu łzy, mocno zacisnął powieki. — Kiedy to się stało?
Lukrecjusz westchnął.
— Niecały miesiąc temu. Tuż po tym, jak wynajęliśmy braci do akcji w muzeum.
Chłopiec myślał z zamkniętymi oczami. Zdzichon i Michon musieli to wiedzieć, ale mu nie powiedzieli. Nie dziwiło go to. Mógłby przecież zupełnie się wtedy rozkleić, a to ostatnia rzecz, której potrzebowali, uciekając z tego chorego miejsca. A potem… oni sami dosłownie zniknęli we mgle.
Podniósł głowę.
— Co się stało ze Zdzichonem i Michonem?
— Uratowali się.
— Co?! — wykrzyknął Artur, prawie się poderwał, ale zaraz opadł z powrotem na sofę. — O Boże, to… dobrze. Co tam się właściwie stało?
— Zdzichon znalazł Michona na wpół zanurzonego w wodnistym mchu. Podobno wszędzie na nim były półprzezroczyste grzyby. Oplotły go, a niektóre z ich odnóg już przebijały skórę, aby dostać się do krwioobiegu. Jeden wchodził przez nos. Jeszcze chwila, a byłoby po nim. Zdzichon je zerwał i wyniósł go na własnych plecach. Potem wmieszał się w tłum przy głównej bramie, wsadził go do jednego z wozów strażackich i odjechał, dzięki Bogu, niezauważony. Tam był prawdziwy chaos. Michon ocknął się dopiero w naszej kryjówce i wściekł się na Zdzichona jak sto diabłów, że zajął się nim, zamiast pomóc wam, jak było w umowie. Strasznie się poprztykali. Zdzichon się chyba nawet trochę obraził, bo o ile wiem, to postanowił wyprowadzić się na jakiś czas z miasta.
— Najważniejsze, że… żyją.
— Czyli to te krasnoludy powiedziały panu, że to ja mu pomogłam? — spytała Rosita.
— Tak. Zdali pełen raport. A Michon zaoferował dalszą pomoc. On ma naprawdę straszne wyrzuty sumienia, że nie dał wtedy rady, że was zostawili.
— To nic, najważniejsze, że wyszli z tego cało — powiedział Artur. — My zresztą też. No i to oni uratowali nas przecież przed tyranozaurem. Bez nich… nie wiem, czy dalibyśmy radę.
— Musisz mu to powiedzieć — stwierdził Lukrecjusz.
— Ale skąd pan właściwie wiedział, że jesteśmy w domu tego… kamieniarza? — spytała dziewczyna.
— Lux — powiedział drzewiec.
— Co takiego? — zdziwiła się Rosita.
— Kapitan sterowca, mówiłem ci — powiedział Artur.
— Lux was wypatrzył — kontynuował Lukrecjusz. — Zdzichon wskazał przybliżone miejsce, w którym się rozstaliście. Uznaliśmy, że mogliście przekroczyć Barierę. Kapitan wystartował, jak tylko mógł najszybciej, jednak ze względów bezpieczeństwa mógł latać jedynie w nocy. Użył specjalnego, zamaskowanego sterowca i swoich najnowszych kamer termowizyjnych. Dzięki temu udało mu się was namierzyć. Nie chciał się jednak ujawniać i robić dodatkowego zamieszania, poza tym uznał, że będzie miał problem z lądowaniem, a wam najwyraźniej chwilowo nic nie grozi, więc wycofał się do swojej bazy i przekazał mi informację. Wiedzieliśmy więc, że żyjecie i gdzie jesteście. Potem wystarczyło tylko użyć mojej zaprzyjaźnionej agencji pocztowej, żeby dostarczyć list. Artur już miał okazję ich poznać.
— Tak — chłopiec pokiwał głową — dotrą do każdego, jeśli tylko żyje.
— Coś w tym stylu.
Artur popatrzył przed siebie w zamyśleniu i westchnął głęboko.
— Jak uciekaliśmy — zaczął. — To Zdzichon mi powiedział, że wszyscy zostali ewakuowani i są w bezpiecznych miejscach… ale okazuje się, że nie wygląda to tak dobrze. Chyba jednak bym wolał, żeby mi wtedy powiedział całą prawdę.
Lukrecjusz pokiwał głową.
— Wierz mi, sam chciałbym, żeby to wszystko inaczej wyglądało, wiem, że to jest dla ciebie trudne, Zdzichon wtedy wybrał rozwiązanie, które uznał za najlepsze. A my… hmm, musimy to wszystko… co się stało… zaakceptować.
— Łatwo to powiedzieć.
— Nie, nie jest mi łatwo, Arturze. Ale… takie jest życie, czy tego chcemy, czy nie. Każdy z nas ma zapisany jakiś koniec. I nikt jeszcze tego nie oszukał.
— Ale to nie musiało tak się skończyć. Nataniel umarł… przeze mnie!
— Nie wygaduj głupot! — Lukrecjusz podniósł głos. Jego twarz zrobiła się jeszcze ciemniejsza, jakby tuż nad jego głową zawisła chmura burzowa. — To nie jest niczyja wina! Po prostu jego czas dobiegł końca!
Ogrodnik jakby powiększył się, nie wstając nawet z miejsca, jego jasne oczy błyszczały w ciemnej twarzy. Artur jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.
— Obwinianie się nic nie da, ani jemu, ani tobie — powiedział Lukrecjusz, powoli się uspokajając. — To już się stało i nie możemy tego cofnąć, ani na to wpłynąć. To, co możemy teraz zrobić, to pomyśleć o przyszłości, bo to jest coś, co nasze decyzje mogą realnie zmienić. — Spojrzał Arturowi w oczy. — A tutaj mamy coś naprawdę ważnego do zrobienia. Prawda jest taka, że Iwan i jego ludzie przekroczyli pewną granicę. Porwanie i uwięzienie cię, te doświadczenia z podróżami do innych wymiarów, to jest kropka nad i. On nie może kontynuować tych swoich eksperymentów i tu nie chodzi tylko o ciebie, czy o nas. Iwan w końcu pootwiera furtki, których sam nie będzie potrafił zamknąć. Już i tak narobił dużo złego, a jego działania mogą w końcu doprowadzić do zagłady świata, zarówno tego, jak i twojego, i to nie jest żart. Otworzenie tego portalu w połączeniu z dalszymi próbami uruchomienia wehikułu czasu, może mieć niemożliwe do przewidzenia konsekwencje. Jego trzeba powstrzymać. Już nie mówiąc o tym, że on będzie cię ścigał, nas zresztą też. To jest rasowy psychopata, nie cofnie się przed niczym, jak pamiętasz, miałem okazję się z nim spotkać, więc dobrze wiem, co to za człowiek. A my nie możemy się ukrywać przez całą wieczność.
Artur przyglądał mu się uważnie przez chwilę.
Rosita zerkała to na chłopca, to na Lukrecjusza.
— A dlaczego my nie moglibyśmy wykorzystać wehikułu do uratowania Nataniela? — spytał Artur.
— Bo to nieetyczne i dobrze wiesz, że może wywołać olbrzymie szkody. Te podróże mają swoją cenę i nawet Iwan o tym wie. Zresztą nawet gdybyś się cofnął w czasie i coś tam pozmieniał albo starał się go ostrzec, to nie masz gwarancji, że Nataniel by nie umarł dokładnie tego samego dnia, o tej samej porze, na taki sam zawał. Chcesz przeżywać jego śmierć jeszcze raz? Chcesz, żeby on umarł jeszcze raz? Chcesz na to patrzeć? Zastanów się. — Lukrecjusz przerwał. — Zresztą Łucja na pewno by się na to nie zgodziła. To jak rozgrzebywanie gojącej się rany. Pewne rzeczy trzeba zostawić i zaakceptować takimi, jakie są.
Chłopiec spuścił wzrok i westchnął.
— Arturze, teraz musimy wziąć się w garść i zająć się innymi sprawami. Iwan nie może tego konty…
Chłopiec gwałtownie pokręcił głową.
— Iwan? A co my możemy mu zrobić? Niby jak? On przecież nas teraz na pewno dorwie i po prostu pozabija. Ciągle nam dokopuje! Może naprawdę powinienem był wrócić do mojego starego świata i zaszyć się z powrotem w domu dziecka. Może wtedy nikt by już tu przeze mnie nie cierpiał?
Lukrecjusz pokiwał głową.
— Chcesz uciec? Wycofać się? Schować się i siedzieć jak mysz pod miotłą i oddać innym decyzje do podjęcia? Nie jesteś takim człowiekiem.
— A co miałbym niby zrobić? Jestem nikim! Nikim! Nie jestem żadnym bohaterem! Iwan zrobił ze mnie małpę doświadczalną. Uwięził mnie jak chomika w klatce. Jak bezwolne zwierzę. Jak ja miałbym mu cokolwiek zrobić? Nie jestem dla niego zagrożeniem. Jestem za słaby, w ogóle nie istnieję! On ma ludzi, sprzęt, budynki, laboratoria, wszystko, a ja? Nic. Nie mam niczego. Przecież ledwo stamtąd uciekłem!
— Nie wiem, czy to dostrzegasz, ale ucieczka stamtąd już jest wyczynem samym w sobie — powiedział Lukrecjusz.
Artur spojrzał na Rositę, która podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy.
— Samemu nigdy by mi się to nie udało.
— No właśnie, o to chodzi. Nie jesteś sam. I nie jest tak, że nic nie masz i nikt cię nie wspiera. Otaczają cię ludzie, którzy są z tobą. Dlaczego to dla ciebie robią? Bo jesteś tym, kim jesteś. Odważnym młodym człowiekiem, który nie waha się postępować dobrze.
Chłopiec machnął ręką.
— To jest jakaś bujda. — Pokręcił głową. — Ja jestem nikim, a wy litujecie się nade mną.
— Gadasz bzdury — stwierdziła Rosita. — Przestań to powtarzać, bo inaczej sam w to uwierzysz. Już zapomniałeś, jak kazałeś mi wspiąć się na drzewo, wydostając mnie z mgły w tym dziwacznym lesie albo uratowałeś mnie, jak prawie utonęłam? Mogłabym już dwa razy umrzeć, gdyby nie ty.
Lukrecjusz spojrzał na nią, mrużąc brązowe powieki.
— To był przypadek, zrobiłem to… odruchowo — powiedział chłopiec.
— Dwa razy, to już nie jest przypadek — zauważyła Rosita. — Dajesz radę i nie jesteś nikim, zapamiętaj to sobie.
Artur westchnął głęboko.
Lukrecjusz sięgnął po jedno z piór stojących w kałamarzu. Przez chwilę w zamyśleniu obracał je w palcach.
— Wiem, że to nie zabrzmi dobrze — zaczął. — Ale chcesz usłyszeć dobrą wiadomość?
Artur spojrzał na niego, marszcząc brwi.
— Naprawdę taka jest?
Lukrecjusz pokiwał głową i spojrzał mu w oczy.
— Jest ktoś, kto chce nam pomóc.
Chłopiec przygryzł dolną wargę i popatrzył w bok.
— Hmm. Nie wiem, co mam teraz powiedzieć.
Lukrecjusz westchnął.
— To posłuchaj. Jak dobrze wiesz, Iwan nie działa w próżni, a w tym mieście od zawsze istniały dwie zwalczające się nawzajem frakcje badaczy — zaczął ogrodnik. — To są grupy skupione wokół Uniwersytetu Powszechnego z jednej strony, a Akademii Rolniczej z drugiej.
— Tak wiem, ale sam Iwan mi powiedział, że się w końcu dogadali i pogodzili i teraz działają razem.
— Tak. W istocie. To oficjalna wersja. Ale, mój drogi, istnieje jeszcze jeden, nazwijmy to, czynnik. Do tej pory istnieje mała, obecnie tajna grupa naukowców, powiązanych zarówno z Uniwersytetem jak i Akademią, którzy, moim zdaniem, można to chyba tak określić, działają zdroworozsądkowo. Sami nazywają się Stowarzyszeniem Alfa i mam szczerą nadzieję, że Iwan rzeczywiście nic o nich nie wie.
— Jakoś nie za bardzo chce mi się w to wierzyć. Jeszcze nie widziałem tu żadnego normalnego naukowca, a poza tym oni wszyscy są umoczeni w jakichś ciemnych sprawkach.
— Nie, nie wszyscy, mój drogi. Nie wszyscy. Całe szczęście nie. A jednego z nich zresztą nawet znasz osobiście.
— Co takiego? Niemożliwe. Chyba że mówimy tu o którymś z tych wariatów, z… jak to było? Muzeum Ewolucji? Bo z nimi to akurat mogłem się zapoznać dość dobrze.
— Nie, nie o nich mi chodzi. Mówi ci coś nazwisko Wawrzyniec Koszałka? Właściwie powinienem powiedzieć, doktor majologii Wawrzyniec Koszałka.
Artur przez chwilę się nie odzywał. Rzeczywiście w jego umyśle odezwał się cichy dzwoneczek o narastającym stopniowo dźwięku. Coś mówiło mu to nazwisko i imię, ale był też pewien, że już dawno go nie słyszał.
— Instytut Archeologii, trzecie piętro? — podpowiedział Lukrecjusz.
— Majowie! — krzyknął Artur. — To jego właśnie więzili Majowie w piramidzie na trzecim piętrze Instytutu Archeologii Uniwersytetu Powszechnego!
Chłopiec przypomniał sobie naburmuszonego, siedzącego pod ścianą doktora archeologii, który bezustannie wdawał się w utarczki słowne z Indianami. Tak, to było na samym początku jego przygód w tym świecie, w instytucie, w którym poznał też Leifa Erikssona.
— No ładnie, ten bufonowaty doktorek planuje dokopać Iwanowi? — spytał.
— Nie jest sam, on jest członkiem Stowarzyszenia Alfa. Część z nich od początku była przeciwna wykorzystaniu wehikułu czasu, już nie mówiąc o otwieraniu przejść do innych wymiarów, widząc oczywiście możliwe konsekwencje takiego działania.
— Ilu ich jest?
— Trudno powiedzieć. Nie wiem o nich za wiele, nie znam ich wszystkich. I tak jak powiedziałem, działają tajnie. Żaden z nich nie ma wszystkich informacji. Chodzi o to, że jakby Iwan lub jego ludzie namierzyli jednego z nich, to zawsze jakaś reszta pozostanie poza ich zasięgiem. On naprawdę ma więcej wpływów, niż ktokolwiek do tej pory myślał.
— W sumie to sprytne — odezwała się Rosita, kiwając głową.
Artur zerknął na nią ukradkiem.