E-book
15.75
drukowana A5
62.53
NOWY EDEN Powrót Raju utraconego

Bezpłatny fragment - NOWY EDEN Powrót Raju utraconego


Objętość:
334 str.
ISBN:
978-83-8351-471-0
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 62.53

Kilka słów od autorki

Drogi Czytelniku/Czytelniczko. Niniejszą publikację traktuj jako rozrywkę. Nie odnoś jej do żadnych wcześniej napisanych publikacji innych autorów, klasyki literatury, wierzeń czy kultur. Po prostu baw się dobrze :)


Życzę przyjemnej lektury!

Ewelina C.Lisowska

Ziemia, Polska 6 czerwca 2024 roku

Gdy mówi się o końcu świata, człowiek wyobraża sobie eksplozję, totalne zniszczenie, śmierć, epidemię… Rzadko kiedy rodzi to dobre skojarzenia, na przykład z odrodzeniem, poprawą bytu, ze zdrowiem czy zyskaniem stabilności egzystencjonalnej. Dla mnie było to siedem dni ciemności, czekanie w strachu, aż ona odejdzie i powróci w końcu słoneczne światło. Po tym czasie zaczęły dziać się dziwne rzeczy i nikt z tych, co ocalał, nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy to już koniec, czy dopiero początek końca?

Moim zadaniem jest opisanie tych wydarzeń, zbadanie nowych gatunków roślin i zwierząt, zebranie zeznań świadków i znalezienie źródła tych niezwykłych zjawisk, jakie dotknęły Ziemię wiosną w czasie od pierwszego do siódmego kwietnia 2024 roku.

Właśnie spakowałam swoje rzeczy, czeka mnie długa podróż. Zabrałam jak zwykle podstawowe narzędzia badawcze i kilka osobistych rzeczy — nie jestem paniusią z żurnala, nie trzeba mi wiele. Razem z Julkiem i Robertem wybieramy się do wioski położonej na równinach. PUSTKI — czy to adekwatna nazwa dla wioseczki położonej na zabitej dechami wsi? To się okaże. Ale ponoć zrobiło się tam niezłe zamieszanie, a radary wykazują obecność silnego promieniowania nieznanego pochodzenia.

Jestem podróżniczką, jestem badaczką, jestem samotniczką. To ja: Wer (Wiara) Wabel. Moim zadaniem jest badać, zapisywać i analizować. Nie do mnie należą syntezy, i choć moi zmarli na wirusa rodzice chcieli na siłę wbić mnie w okowy „Wiary”, nie mam z nią zbyt wiele wspólnego. Ja nie wierzę, ja badam i opisuję. Właśnie dlatego jestem badaczką, bo nie wystarcza mi samo słowo. Muszę czegoś dotknąć, aby w to uwierzyć, muszę czuć, aby uznać coś za prawdziwe. A odnalezienie logicznego wytłumaczenia tego, co się stało z Ziemią, to od dziś mój życiowy cel. Żadnych mrzonek, tylko fakty!

1. U wrót Nowego Edenu

Środa


Wyjechaliśmy w nocy, była prawie 4:00. Jazda przez Polskę, po pustych drogach to był dla mnie kosmos. Żadnej żywej duszy! Do tego porzucone koło drogi samochody napędzane na benzynę lub diesel, opustoszałe miasteczka i wałęsające się bezpańsko psy… I tak przez sześć godzin. „Gdzie podziali się ci wszyscy ludzie?! Umarli, schowali się, a może porwali ich kosmici?” O ile w nocy to jeszcze było jakoś zrozumiałe, to w dzień biło po oczach i działało na wyobraźnię. Zajmowałam miejsce z tyłu, za fotelem Roba. To Julian siedział za sterami auta i z mapy drogowej odczytywał właściwy kierunek. GPS-sy od dawna nie działały sprawnie, jakby coś stało się z satelitami. Na szczęście nasz jeep był zasilany na solar, a dziś słońce świeciło na potęgę, więc z jazdą nie było żadnego problemu. Tylko ten rażący brak ludzi.

Naszym oczom ukazała się kolejna opustoszała wieś. Jej najbliższe zabudowania stały nieopodal lokalnej drogi. Tam też było pusto.

— Zjedziemy do tej wioski, żeby znaleźć coś do picia i jedzenia — poinformował nas Julian. — Może tam już uzupełnili zapasy?

Przyjrzałam się jego przystojnemu profilowi, czarnym włosom zaczesanym zadziornie do przodu i seksownemu zarostowi na kwadratowej szczęce. Przez moment nawet zobaczyłam jego błękitne oczy, gdy obejrzał się na mnie przez ramię. — Żyjesz Wer?

— Tak!

— To coś taka cicha?

— Bo to wszystko wygląda tak, jakby wszyscy umarli.

— Wiem, co czujesz — odezwał się Rob — ja mam, kurde, gęsią skórkę, jak patrzę na to wszystko

Robert Karlik był zupełnym przeciwieństwem Juliana Zwena: barczysty, przysadzisty blondyn. Na głowie miał kucyk, a jego pokaźnej wielkości broda i wąsy zasłaniały połowę jego twarzy. Starszy od Julka o jakieś dwadzieścia latek, był facetem po pięćdziesiątce. Skryty i małomówny, posiadał niezwykle analityczny umysł, który wprawiał mnie w zdumienie.

Julian był szczupłym, wyższym ode mnie o głowę przystojniakiem o nienagannej urodzie. Wzdychałam do jego mądrości, seksapilu i pewności siebie. Raz nawet się ze mną przespał, ale to było dawno temu, kiedy zaczynałam pracę w PIOŚN-ie, czyli w Państwowym Instytucie Ochrony Środowiska Naturalnego.

Co mieli z sobą wspólnego ci dwaj? Byli samotnikami, żaden z nich jeszcze nie zdobył się na odwagę, aby ograniczyć swoją wolność jakimkolwiek związkiem na stałe. Nie wiedziałam dlaczego. Ale przy nich czułam, że nie jestem odosobniona w swoim życiowym postanowieniu: być wolną, niezależną, iść do przodu i zdobywać nowe lądy. Żadnego związku na stałe. To nie dla mnie.

Julian skręcił z głównej drogi w lewo, na skrzyżowaniu dróg. Gdy ujrzałam na własne oczy starszego człowieka jadącego na rowerze, pomyślałam, że śnię, albo oto po raz pierwszy w życiu ujrzałam ducha! Nasz samochód zrównał się z rowerzystą, a Julek otworzył okno i zapytał:

— Proszę pana, czy w tej wiosce jest jakiś czynny sklep?

Zdumiony starzec, o bujnej siwej brodzie, zatrzymał się i przez dobrą chwilę gapił się na nas, jakbyśmy spadli z nieba, albo wyrośli spod ziemi.

— Boże, ludzie! — Ucieszył się. — I macie samochód! U nas jeszcze prądu nie naprawili, benzyniaki stoją…

Zniecierpliwiony Julian przerwał jego opowieść:

— Szukamy jakiegoś miejsca, gdzie możemy zaczerpnąć wody i kupić coś do jedzenia.

— Takie rzeczy to już chyba tylko w miastach zostały. Tu się ludzie boją z domów wychodzić, bo takie jakieś dziwne rośliny urosły, jakby wszystko napromieniowane było! Jeden drugiemu pomaga i dzieli się, czym ma. Nas to w Karolince zostało dziesięć osób. A ta reszta, to tak jakby ich co zjadło! Nie ma ich! — biadolił człowiek.

— Czyli nie dostaniemy nawet odrobiny wody? — drążył Julek.

— A woda jest! No jasne! Tylko musieliby państwo popytać po okolicy. Chociaż, z obcymi to się teraz każdy boi gadać.

— A pan nie dysponuje studnią? — pytał cierpliwie, choć widziałam, za zaczął stukać palcem po kierownicy, co oznaczało, że zaczyna się wkurzać.

— Tak, ja mam.

— To będzie może pan tak łaskaw i użyczy nam kilku litrów?

— No pewno! — Ucieszył się dziadunio, po czym mina mu zrzedła. — Tylko że ja ten rower mam, to będzie problem.

— Żadnego problemu nie będzie — odezwałam się w końcu. Wysiadłam z samochodu. — Rob, pomóż mi z tym rowerem, to go na bagażnik wsadzimy!

Karlik powoli wygrzebał się z auta i, jak na prawdziwego osiłka przystało, podniósł nadgryziony zębem czasu rower starca, po czym zarzucił nim na dach samochodu. Później wspólnie przewiązaliśmy go linką.

— Niech pan wsiada — powiedziałam z uśmiechem do staruszka, po czym otworzyłam mu drzwi. Mężczyzna zajął miejsce z tyłu, za siedzeniem Julka. Gdy ja zajęłam swoje miejsce, ruszyliśmy dalej.

Podczas jazdy do chatynki pana Staszka — bo tak się nam przedstawił ten zdrowy i silny siedemdziesięciolatek — dowiedzieliśmy się, że w wiosce zostało pięcioro dzieci i pięcioro dorosłych, w tym dwie starsze kobiety, dwóch starszych mężczyzn oraz ksiądz.

— A co zresztą ludzi? — zapytałam zdumiona.

— Nie ma! Jakby poznikali — wytłumaczył Staszek.

Byłam ciekawa zeznań tych osób, jednak to nie tutaj mieliśmy dokonywać badań. Musiałam tym razem powstrzymać się przed nadmiernym wypytywaniem o fakty. Wjechaliśmy na trawiaste podwórko gospodarza i wysiedliśmy z samochodu. Robert ściągnął rower i zwinnie postawił go na ziemi.

— Pijcie i bierzcie tyle wody, ile chcecie! — powiedział serdecznie Staszek, po czym przejął rower od Roba.

Rozejrzałam się po działce starca. Warzywniak, drewniany, stary domek, studnia jak z początku XX wieku. Facet żył w biedzie, ale nie wyglądał na smutnego. Odprowadził rower pod dom i wrócił do nas.

— Czy mogłabym zobaczyć tych pozostałych mieszkańców? — zapytałam w końcu Julka.

— Nie, szkoda czasu! Tam na miejscu jest ponoć ciekawiej.

Razem z Robem zajęli się pompą i nalewaniem wody do butelek, więc skorzystałam z tej wolnej chwili, aby jednak zapytać o kilka spraw.

— Panie Staszku — zwróciłam się do gospodarza, który przesuwał w palcach paciorki różańca — czy słyszał pan o Pustkach? Takiej małej miejscowości w podlaskim?

— Tak — pokiwał głową. — Tam to się dopiero porobiło! Tam jest ponoć zaczątek nowego Edenu!

Julek parsknął pod nosem, a później udał, że zakrztusił się wodą pitą z butelki.

— Edenu? — pytałam dalej. — A co tam takiego jest?

— Mówią, że wielkie drzewa urosły, jak w dżungli. Jakieś nowe gatunki zwierząt chodzą, i takie inne rośliny urosły, tak jak u nas. — Moją uwagę przykuła wysoka, seledynowa trawa, rosnąca koło chaty. Aż mnie korciło, żeby się jej przyjrzeć. — Ale nie o to chodzi. Tam po prostu jak się jest, to podobno jakby w innym świecie. Taka tam energia jest i ponoć cudowne źródło, co uzdrawia chorych… — starzec urwał temat, jakby powiedział zbyt wiele. — Ale to tylko takie tam gadanie, ja tego nie widziałem. — Machnął ręką. Wyglądał na niezadowolonego.

— Aha. Dziękuję panu za te informacje.

— Proszę, proszę. Weźcie se te wodę i jedźcie dalej — zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, po czym wszedł do swojej chaty.

— Co go nagle ugryzło? — zdziwiłam się.

— Ja się domyślam co, ale Julek ma swoje teorie — odpowiedział Rob.

— Przecież on bredzi! — rzucił pogardliwie Zwen. — Takie pierdoły to tylko może mówić jakiś katolik.

— Jesteś antyreligijny czy uprzedzasz się do ludzi, którzy noszą przy sobie różaniec? — zapytałam na poważnie.

— Przecież wiesz, że nie wierzę w żadnego Boga. Wy oboje zresztą także.

Przemilczałam jego komentarz. W swojej pracy naukowej niejednokrotnie napotykałam dowody na to, że przyroda nie jest tylko przypadkowo zlepionym szczepem komórek. Miałam zamiar sprawdzić wszystko to, co sugerował pan Staszek. Fakty były takie, że działo się tutaj coś niezwykłego i trzeba to było zbadać. A ja miałam zamiar to zrobić, przecież właśnie takie było moje zadanie.


Jakieś dwie godziny później nawet Julek nie był w stanie zaprzeczyć temu, co wszyscy troje ujrzeliśmy na własne oczy.

— O ku*wa — zaklął pod nosem zdumiony Rob.

— A ty co powiesz, Julek? — zapytałam, nie odrywając oczu od tego, co rysowało się przed nami.

— On właśnie zaczyna wierzyć — zażartował Rob.

A co czułam ja? Zdumienie, strach, zachwyt i czającą się w ukryciu tajemnicę. Wysoki co najmniej na jakieś 80 metrów, rozległy las, wznosił się pośród pustych pól i łąk niczym warowna twierdza. Z każdą minutą stawał się coraz większy, a jego szczegóły coraz dokładniejsze. Intensywność jego zieleni biła po oczach. Wyciągnęłam swoją aparaturę i zaczęłam jej się przyglądać. Czym bliżej byliśmy lasu, tym wskaźnik wykazywał wyższe promieniowanie.

— Zakładamy kombinezony? — zapytał Robert. — Co wykazuje pomiar?

— Jest tutaj duże promieniowanie, ale… to nie jest radioaktywne miejsce. Aparatura wyraźnie pokazuje, że to coś innego — podałam mu swój aparat.

— Na moją logikę, gdyby miejsce było radioaktywne, to nie urosłyby tutaj takie drzewa — podsumował Julian. W końcu puściło mu mowę. — Ale zanim tam wjedziemy, musimy pobrać próbki. Jak rozbijemy obóz, zrobię analizę gleby.

Zatrzymaliśmy się u wejścia do lasu, ale nie dlatego, żeby pobrać próbki. Po prostu nagle droga urwała się. Wyglądało to tak, jakby rośliny, które tutaj wyrosły, zrównały asfalt z ziemią. Dalej nie było już żadnej drogi, tylko wysoka trawa, krzaczory, pnącza i drzewa pokrojem przypominające sekwoje. A jednak pośród wysokich na trzy metry, seledynowych ździebeł trawy widoczna była wydeptana ścieżka. Rozejrzałam się po tamtejszej zieleni… Ani jedna z oglądanych przeze mnie roślin nie przypominała znanych mi dotychczas gatunków europejskich, a już tym bardziej polskich. One po prostu były jakby z innego świata. Dochodzący z wnętrza lasu zapach był tak kusząco dziki i zmysłowy, że zapragnęłam wejść tam natychmiast! Nieznajomy śpiew ptaka zapraszał, aby przekroczyć zakazaną granicę i wbrew potencjalnemu zagrożeniu stanąć w środku tego obcego gąszczu cudowności.

— Wer, pobierz próbki roślin i czego tylko się da — rozkazał mi Julek, wyrywając mnie z objęć tego obcego i kuszącego tworu. — Rob, zobacz! — Wskazał mu odciśnięty w błocie ślad. Nie mogłam się powstrzymać, aby sama nie spojrzeć. To była odciśnięta racica, ale znacznie większa niż typowego jelenia czy sarny.

— To ścieżka utorowana przez zwierzęta — powiedziałam na głos moje myśli.

— Rób te próbki, bo zaraz idziemy dalej — rzucił mi przez ramię Julek. Nie lubił, gdy się go nie słuchano. — A ty, Rob, zbieraj z auta, co się tylko da. Musimy wziąć sprzęt ze sobą. Jak znajdziemy jakąś drogę, wjedziemy tam samochodem.

Oboje z Robertem spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Nie żeby nie chciało się nam pracować, ale Zwen zawsze zachowywał się, jakby to on tutaj rządził. Wydawał polecenia, choć każde z nas miało taki sam status: pracownika i badacza PIOŚN-u. Po tym jak Julek wydał nam rozkazy, ruszył ścieżką prowadzącą pośród traw.

— Na jego miejscu nie wchodziłbym tam sam — mruknął ku mnie Karlik.

Wzruszyłam ramionami, bo cóż mogłam zrobić. Julian był ode mnie starszy o jakieś sześć lat, więc traktował mnie trochę jak małolatę, choć nie czułam się nią, mając 28 lat. Mimo tego, że pewność siebie Julka trochę mnie irytowała, nie mogłam pozbyć się tego odruchu bezwarunkowego, jakim było podniecenie w chwili, kiedy odkrywałam w nim samca alfę. Zaśmiałam się w duchu ze swoich dziwnych skłonności, a później poszłam wykonać swoją pracę.


Pozbierałam, co się tylko dało: źdźbła traw, kamienie, próbkę wody z kałuży… Wszystko co wydało mi się nietypowe i obce. Odkryłam kilkanaście nowych gatunków roślin, w tym niewystępujących w Polsce kwiatów polnych. Wsadziłam kilka z nich w całości, razem z korzeniami, do foliowych torebek z plastikową szyną zamykającą. Jeśli już samo obrzeże tego lasu było tak pełne rewelacji, to co mogło skrywać jego wnętrze? A może w środku znajdowały się także ukryte jeziora, jaskinie czy wzniesienia? Moją uwagę przykuły małe robaczki, jakieś żuczki kolorowe — jeszcze nigdy takich nie widziałam. Błękitne z dwoma białymi paseczkami przebiegającymi pionowo, wzdłuż ich skrzydełek. Były dosyć spore, dlatego wydały mi się interesujące.

— Na razie tylko flora — usłyszałam nad swoją głową, gdy na chwilę dłużej przykucnęłam przy żyjątkach. Spojrzałam w górę. To był Julian, który powrócił ze swojej samotnej pięciominutowej wędrówki. Wstałam i stanęłam z nim twarzą w twarz. Nagle okazało się, że stoimy bardzo blisko siebie. Spojrzał na mnie z góry, a ja jak zakochana nastolatka zapatrzyłam się w jego błękitne oczy.

— Dobrze wiesz, że nic z tego — rzucił sucho, lecz nie odsunął się ode mnie. Prowokował mnie swoją bliskością i jednocześnie stawiał mi granicę nie do przeskoczenia. Przypomniałam sobie mój pierwszy raz…

— Wiem — spuściłam głowę, po czym odstąpiłam o krok. Po naszym seksie, to znaczy jakiś rok temu, jasno dał mi do zrozumienia, że to nigdy więcej się nie powtórzy. Pierwszy seks w życiu, nadzieja na miłość, a później szybkie odcięcie od złudzeń. Julian wykorzystał mnie do tego, aby jednorazowo zaspokoić swoje samcze zachcianki. Ale sama sobie byłam winna. Koleżanki uprzedzały mnie, jaki on jest. Wbrew logice wzdychałam do niego już ponad rok. Był dla mnie jak dziki, egzotyczny las, tajemniczy szczyt nie do zdobycia, enigma… Ogarnęłam się szybko psychicznie.

— Mam te próbki, i co dalej? — rzekłam rzeczowo.

— Za tą linią traw jest ścieżka, która prowadzi do wnętrza lasu. Można tam swobodnie przejść. Trawa jest tam niższa, za to drzewa zasłaniają niebo — powiedział, po czym odwrócił się i ruszył w stronę samochodu. Najwidoczniej miał zamiar pomóc Robertowi w dźwiganiu sprzętu.

Z ciekawości spojrzałam na aparaturę. Wskazówka wygięła się tak bardzo, że brakło jej skali. Na panelu sterowania zaświeciła się czerwona lampka. „To dlaczego jeszcze nie umarliśmy?!” Przyjrzałam się swoim dłoniom, nawet podgięłam rękawy flanelowej koszulki oraz jeansów, aby sprawdzić, czy nie mam na sobie jakichś plam. „Jestem cała!” Zaśmiałam się cicho i przypomniałam sobie słowa pana Staszka: „Tam po prostu jak się jest, to podobno jakby w innym świecie. Taka tam energia jest…”

— Tak, to jest ta właśnie energia — szepnęłam pod nosem i zaczerpnęłam znów kuszącej woni, dobywającej się z wnętrza lasu.

— Wer! Idziesz?! — krzyknął do mnie Rob. Stałam pod lasem, kilkanaście metrów od nich. Podbiegłam ku nim, zapakowałam próbki do plecaka, po czym założyłam go sobie na plecy. „No, to idziemy poznawać Nowy Eden!” Pełna entuzjazmu przekroczyłam próg Raju.


Od dziesięciu minut szłam z otwartą buzią przez wysoki, dziewiczy las. Jego wnętrze było niczym przestronna katedra zbudowana z konarów i liści, przypominających wielkością dłoń ludzką. Na każdym kroku odkrywałam coś fascynującego: to kwiatuszek, to robaczek, to znów dziwne dźwięki, dobywające się z gardzieli ptaków zamieszkujących gąszcz nad naszymi głowami. Czułam słodką woń tutejszych kwiatów, ich zapachy prosiły się o to, aby podążyć ich śladem, aż do samego źródła. Po przyjrzeniu się korze i liściom drzew, które w pierwszej chwili porównałam do sekwoi, stwierdziłam, że to jednak całkiem inny gatunek. Zaczęłam w myślach analizować wszystkie znane mi rodzaje, ale nie mogłam przypomnieć sobie żadnego, który byłby identyczny do tego tutaj.

— Teraz wiem, dlaczego ten starzec wspominał o Edenie — rzekł Robert. Szedł przede mną i co jakiś czas zerkał na mnie przez ramię.

Szliśmy gęsiego pośród strzelistych, grubaśnych pni drzew. Ścieżka wiła się na lewo i prawo, gdzieniegdzie wnosiły się szpalery wysokich na trzy metry traw w kolorze jaskrawego seledynu. Pomyślałam sobie, że trawa musi być mocno napromieniowana tym czymś, czego jeszcze nie nazwaliśmy. Naszła mnie wielka pokusa, aby nazwać ją jako pierwsza, tę tajemniczą siłę. „Boska energia! Albo kosmiczna energia! Ale banał… Nie, wiem! Niemierzalna, nieziemska, ponadnaturalna…” Okazało się, że to wcale nie jest takie łatwe: wymyślić odpowiednią nazwę dla czegoś tak niezwykłego. Wtem odezwały się we mnie potrzeby niższego pokroju.

— Chłopcy, ja muszę na stronę — powiedziałam bez krępacji.

— Dobra, idź. Dogonisz nas — rzucił mi przez ramię Julek, który szedł na czele eskapady.

I tym sposobem zostałam sama. Weszłam w trawę i ruszyłam wydeptaną przez zwierzynę ścieżką. W gąszczu udeptałam sobie miejsce, aby nie załapać jakiegoś rajskiego kleszcza, po czym saperką wykopałam dołek. Wstyd byłoby zostawić po sobie taki smrodliwy temat w głębi Edenu. Zrobiłam jedno i drugie, wytarłam się papierem toaletowym i zagrzebałam sprawę.

Skierowałam się ku wyjściu, ale nagle moją uwagę przykuł tajemniczy głos ptaka, i to jakieś kilka metrów ode mnie. To był krzyk podobny do tego jaki wydają żurawie. Ptaszysko musiało być bardzo blisko mnie, za linią wysokich traw. Nie mogłam powstrzymać się od tego, żeby nie zobaczyć go z bliska. Na palcach zaczęłam skradać się w stronę zwierzęcia. Jednak ptak był sprytniejszy, niż myślałam. Im dalej szłam, tym jego głos bardziej się oddalał. Musiał mnie wyczuć. Ale ja byłam niezłomna, musiałam go zobaczyć choćby z daleka! Chowając się co chwilę za szerokimi pniami drzew, dotarłam w końcu do miejsca w głębi lasu, gdzie znalazłam ukryty w dolince staw. Nad jego brzegiem dostrzegłam ogromnego ptaka, przypominającego wyglądem pawia. Z tym że ten był o wiele większy i był cały biały. Trafiłam akurat na moment, kiedy rozkładał swój długaśny ogon. Zaczęłam przesuwać się w prawo, aby zza krzewów przyjrzeć się powodowi jego zachowania. Okazało się, że biały paw kłaniał się właśnie swojej partnerce — srebrzystopiórej kurce. Nie chciałam im przeszkadzać. Zrobiłam im tylko z daleka zdjęcie swoim małym, podręcznym aparacikiem cyfrowym, po czym zaczęłam się wycofywać. Lecz moją uwagę nagle przykuło coś jeszcze. „Budynek na drzewie?”

W oddali, na jednym z niższych drzew, dostrzegłam coś w rodzaju budowli umiejscowionej na wysokości kilkunastu metrów. To musiał być czyjś dom lub ambonka dla myśliwych. „Zatem jednak są tutaj jacyś ludzie!” Postanowiłam z ciekawości zajrzeć do chatynki tego ktosia, który odważył się tutaj osiedlić. Miałam mu do zadania wiele pytań…

Wyszłam z krzaków na coś w rodzaju podwórka. Na wydeptanym placu dostrzegłam kilka ściętych piłą maszynową pni drzew. Nad moją głową ujrzałam skrawek błękitu. Zbliżyłam się do domku. Na pniu zwisała drabina zrobiona z palików i sznura. Nieopodal znajdowały się także pompa od studni i sznurek na pranie. Pod linią lasu, jakieś dziesięć metrów od domku, stała drewniana komórka. „Ktoś się tu pięknie urządził.” Byłam ciekawa, czy „posiadłość” jest zamieszkana. Zamiast odpowiedzi zobaczyłam natomiast wielkie psisko, które wypadło zza komórki. Z wściekłym warczeniem bestia rzuciła się w moją stronę. Nie miałam innego wyjścia: rzuciłam plecak na ziemię, przypadłam do drabinki i zaczęłam się po niej wspinać. Miałam nadzieję, że pies nie odgryzie mi tyłka, zanim zdążę wdrapać się wyżej, albo nie okaże się, że potrafi wejść po drabince na górę!

Psisko o wielkim łbie miało wysokość doga arlekina, ale wcale go nie przypominało. Było potężne niczym niedźwiedź, ale w wersji mini. Pies ujadał, warczał i gryzł drabinkę, ale nie umiał się po niej wspiąć. Trochę mi ulżyło, ale tylko na chwilę, bo jakieś dwadzieścia sekund później na podwórku pojawił się właściciel tego domostwa. Zobaczyłam, jak z krzaków wychodzi dobrze zbudowany koleś, ubrany w sfatygowany podkoszulek, spodnie bojówki i czapkę z daszkiem. I nie byłoby w tym niczego niepokojącego, gdyby w jednej dłoni nie trzymał strzelby a w drugiej butelki po wódce. To zabójcze połączenie zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie, kiedy czterdziestolatek stanął pod drzewem i burknął wrogo:

— Co to ma być?! Kradzież w biały dzień?!

— Ja p-przepraszam, ale ten pies mnie gonił i uciekłam na drzewo — wytłumaczyłam, telepiąc się z emocji.

— Misiek, do budy! — rozkazał swojemu psu. Bestia przestała się wściekać, a później od tak odeszła sobie w stronę komórki, merdając długim ogonem. — Pani zejdzie!

Przez chwilę wahałam się nad spełnieniem tego rozkazu. Bałam się tego dziwnego człowieka. Miałam tylko dwa wyjścia: mogłam zejść i stanąć oko w oko z potencjalnym zagrożenie, lub wdrapać się na górę do domku, aby się w nim ukryć i wezwać krótkofalówką Roba i Julka. Ten mężczyzna mógł być nieobliczalny, przecież miał przy sobie broń! I dałam się ponieść swoim obawom. Zaczęłam prędko wspinać się po szczeblach ku górze. Lecz gdy dotarłam do klapy wejściowej, natrafiłam na opór. Była zamknięta kłódką!

— Pomóc pani? — zapytał mnie osiłek, krzyżując umięśnione ręce na wysokości piersi. Stał pod pniem i gapił się na mnie z kpiarskim uśmieszkiem. Ściągnął czapkę i schował ją sobie do tylnej kieszeni spodni. Strzelba leżała teraz wsparta o pień drzewa domu, z kolei butelkę włożył sobie do kieszeni bojówek. Przeraziłam się, kiedy zaczął się ku mnie wspinać. Bałam się, że zaraz ściągnie mnie z tego drzewa i rozprawi ze mną tak, że popamiętam…

— Pani się trochę przesunie, to otworzę — powiedział, gdy dotarł do moich stóp. Nie miałam innego wyjścia, ustąpiłam mu. Szczeble były na tyle szerokie, że mogliśmy na nich stać jednocześnie. Trzęsłam się ze strachu, musiał to wyczuć, bo kiedy stanęliśmy oko w oko, bardzo blisko siebie, powiedział:

— Spokojnie panienko, nie jestem mordercą — uśmiechnął się ironicznie.

Był jasnowłosym mężczyzną w wieku 40 lat, miał krótko przystrzyżoną brodę oraz wąsy. Przewyższał mnie o dobre dziesięć centymetrów. Na jego głowie widoczne były zakola, a jego włosy były gęste i długie na jakieś pięć centymetrów, zaczesane do tyłu. Przypominał mi z twarzy oprycha, co dopiero wyszedł z pudła. Typ przystojnego brzydala, cwaniaczek, dowcipniś…

— Faust Obałel — podał mi dłoń, lecz ja ani drgnęłam. Gapił się w moje oczy dobrą chwilę, zanim zorientował się, że potrzebuję pomocy. Czułam, że słabnę. — O pardon! Zaraz pani otworzę. — Szybko otworzył kłódkę i silnie pchnął klapę, która chwilę później trzasnęła o podłogę domku. Zwinnie wdrapał się do środka, po czym wyciągnął ku mnie dłoń. Nie miałam innego wyjścia, musiałam się go chwycić. Złapał mnie za przedramię, a później sprawnie wciągnął do środka. Nie zdziwiło mnie to, wszak był dobrze napakowany, choć nie przesadnie. Stanęłam na środku chaty i wsparłam się o pierwszy mebel, jaki napotkałam na swojej drodze. Trafiło na krzesło.

— Pani się uspokoi — powiedział, po czym z trzaskiem zamknął klapę. Znalazłam się sam na sam w zamkniętej, obcej przestrzeni z jakimś cwaniakiem, który chodził po lesie ze strzelbą i flaszką wódki! — O rany, no już dobrze — starał się zabrzmieć przyjacielsko. Podszedł do półki i wyciągnął z niej szklankę, po czym nalał do niej przezroczystej cieczy, którą nosił przy sobie w butelce. Postawił szklankę na stole.

— Pani się napije, bo strasznie blada.

Po chwili odsunął krzesło obok mnie i pociągnął mnie za rękę, abym usiadła. Wzięłam do ręki szklankę i z obrzydzeniem powąchałam zawartość. „To nie wódka.” Zdziwiłam się. Strasznie chciało mi się pić, więc bez zastanowienia wychyliłam wszystko do dna.

— Po tym poczuje się pani lepiej, to woda lecznicza — oznajmił.

Wtem przypomniałam sobie, że zostawiłam na dole mój plecak.

— Moje rzeczy… czy pies ich nie zniszczy?

— Misiek? Nie! On nie niszczy rzeczy, może je tylko co najmniej obniuchać i obsikać.

— O nie! Ja tam mam ważną aparaturę! Kosztowała miliony! — Zerwałam się z krzesła, jakbym dopiero co napiła się jakiegoś dopalacza. Faktycznie, woda przywróciła mi siły.

— Pani jest badaczką?

— Tak, przyjechałam tutaj z moimi kolegami.

— Jak pani na imię?

— Wer Wabel.

— Wer? Czyli Weronika?

— Nie, po prostu Wer.

— Brzmi jak warczenie psa, aż nie pasuje do kobiety tak pięknej i odważnej. — Uśmiechnął się dwuznacznie. Wyglądało na to, że się ze mnie naśmiewa, albo ze mną flirtuje.

— Panie…

— Faust Obałel — przedstawił mi się ponownie.

— Panie Obałel…

— Po prostu Faust.

— Wolę zwracać się do obcych mężczyzn oficjalnie. Panie Obałel, czy może pan przynieść mi mój sprzęt?

— Tak, Wrrr, to znaczy Wer.

— Pan jest pijany? — zapytałam, bo zachowywał się dziwnie.

— Tak, ze szczęścia, że spotkała mnie taka miła niespodzianka. — Uśmiechnął się zadziornie. Miał twarz zbója, rabusia albo zabijaki. Nawet przez chwilę przestraszyłam się, że trafiłam na wygłodniałego gwałciciela, ale nie… On był po prostu jakiś dziwny. Zszedł na dół po mój plecak i przyniósł mi go, po czym zaproponował mi coś do jedzenia. To w jaki sposób zdobył pożywienie, zdumiało mnie niepomiernie.

2. W chacie Obałela

Środa

Wyszedł na coś w rodzaju prowizorycznego balkonu zrobionego z gałęzi, i gwizdnął na dwóch palcach tak, że aż echo poniosło się po lesie. Ciekawa tego, jaki efekt przyniesie ten hałas, powstałam i zbliżyłam się ku drewnianym drzwiom, zrobionym z plecionych gałązek. Nagle, nie wiadomo skąd pojawiła się mała istota. Zeskoczyła z zadaszenia nad balkonem i zatrzymała się na poręczy. To była śliczna, szara małpka! Z wrażenia otworzyłam usta.

— Fiki-miki, przynieś mi kilka tych owoców z sokiem. Mamy gościa — powiedział do niej, pogładził ją delikatnie po główce, a później na otwartej dłoni podał jej jakieś suszone, czerwone owoce. Małpka zjadła kilka, zaskrzeczała, po czym łapkami uwiesiła się pnącza, łączącego drzewo-dom z sąsiadującym drzewem. Puściła się biegiem przez ten wiszący na wysokości dziesięciu metrów, naturalny mostek i po chwili już jej nie było widać. Nie potraktowałam słów Obałela na poważnie. „Przecież zwierzęta nie rozumieją tego, co do nich mówimy, a jeśli już coś, to tylko proste komendy.”

— A zatem — zwrócił się ku mnie — jesteś Weroniko…

— Wer! — poprawiłam go.

— Wer. Jesteś zatem badaczką?

— W rzeczy samej.

— Yhmmm, i co chcesz tutaj badać? — zapytał, jakby nie było to oczywiste.

— Wszystko. To co się stało, cały ten las i energia, to wszystko wymaga zbadania i opisania.

— Naukowcy tłumaczą to sobie na swój sposób, to, jak to ładnie nazwałaś: „wszystko”. Ale prawda jest inna, wykraczająca poza logikę i wszelkie schematy. Nie poznają jej ci, którzy nie uwierzą. — Zabrzmiał mi jak jakiś prorok. — Usiądź, Wer. Fiki-miki trochę zejdzie, bo drzewo z owocami jest kilometr stąd, a ona jest malutka. Po drodze musi pokonać kilka przeszkód.

Usiadłam znów do prowizorycznego stołu, skleconego z powyginanych gałęzi, a Obałel usiadł naprzeciwko mnie.

— A pana zdaniem co się stało?

— Mówią, że to wielki meteoryt przysłonił słońce na siedem dni i nocy, że przepłynął sobie od tak pomiędzy Słońcem i Merkurym, co spowodowało zmiany klimatyczne i… przebiegunowanie ziemi? Dobrze pamiętam?

— Tak, właśnie tak było.

— A my tutaj wiemy swoje i kogokolwiek pani zapyta, powie pani to samo.

— To znaczy co?

— Że to siły nadprzyrodzone.

— Ja nie wierzę w takie rzeczy. Badam fakty a nie słowo.

— Nawet jeśli to słowo potwierdza wielu świadków?

— Panie Obałel, niech mi pan opowie, co się działo tutaj przez tych siedem dni i nocy. Ja wszystko zapiszę, a później zaprowadzi mnie pan do innych ludzi.

— Oni nie rozmawiają z obcymi, trzymają się swoich domów. Boją się, choć przecież minęło już kilka miesięcy od czystki… — wtedy jakoś umknęło mi to słowo: „czystka”. Puściłam je mimo uszu, bo co niby miałoby znaczyć?

— Może przekona ich pan, żeby ze mną porozmawiali?

— Nie wiem — zaczął dumać. — W wiosce została gromadka dzieci, troje starszych ludzi i ja. Po tym wszystkim napłynęło jeszcze kilku z zewnątrz…

Przypomniałam sobie, że pan Staszek z Karolinki wspomniał o podobnej proporcji osób starszych i młodszych, którzy pozostali w jego wsi.

— Ilu dokładnie was zostało po tym wszystkim? Nazwijmy to teoretycznie: końcem świata.

— Dziesięć osób.

— Dobrze, ja to sobie zacznę zapisywać… — Z mojego plecaka wyciągnęłam notes i ołówek, czyli niezastąpiony zestaw każdego badacza. — Co jeszcze może mi pan o tym powiedzieć?

— Skończmy z tym pan i pani, to jakoś tak… niewygodnie.

— Dobrze, Obałel.

— Po nazwisku to jak po pysku, śliczna panienko. — Uśmiechnął się jednostronnie, a w jego oczach pojawiła się zadziorna nuta. Ten przydrożny kundel, co zerwał się z więzienia, zaczynał ze mną flirtować! „Nie jesteś w moim typie, pijaczku. Nie dość, że brzydki, to jeszcze stary!”

— Dobrze, w takim razie słucham — odpowiedziałam oficjalnie.

— Mogę zobaczyć okładkę twojego notesu?

Złożyłam zeszyt i pokazałam mu okładkę, zapominając o tym, że są tam moje dane osobowe.

— Wiara Wabel — przeczytał. — Zatem wstydzisz się imienia, jakie dali ci rodzice na chrzcie.

— To nie twoja sprawa, Obałel! — warknęłam na niego, bo zaczął mnie wkurzać.

— Dobra — podniósł ręce w akcie poddania się. — A jeśli chcesz porozmawiać z innymi ludźmi… — Wstał i podszedł do stolika nocnego, który stał koło łóżka niedaleko za moimi plecami — Musisz najpierw przeczytać to. — Pokazał mi kilka zeszytów A5 nadszarpniętych zębem czasu. Były tak brudne i sfatygowane, że z obrzydzeniem wzięłam je do rąk.

— Co to jest?

— Wszystko spisane dzień po dniu. Możesz to sobie przeanalizować i wykorzystać w swojej pracy… Wiaro.

Dawno nikt mnie tak nie nazywał. Ciągle tylko „Wer” i „Wer”. Gdy wypowiedział moje prawdziwe imię, którego używali moi zmarli rodzice, przypomniałam sobie o nich. Kiedyś posłali mnie do Komunii i do Bierzmowania, do dziś nie wiedziałam po co. Wiara nie była moją mocną stroną, dlatego postanowiłam zbadać Boga od strony materialnej, między innymi dlatego poszłam na studia naukowe.

— Dziękuję — położyłam zeszyty przed sobą, na stole.

— A jeśli chcesz, to chętnie pokażę ci także inne rzeczy — po tych słowach uśmiechnął się dwuznacznie. Powstał i zaczął udawać, że ściąga spodnie.

— Nie jesteś w moim typie Obałel. — Odwróciłam oczy, żeby nie zobaczyć ewentualnie jego „klejnotów”. Facet nie wyglądał mi na takiego, co ma powodzenie u dziewczyn. Musiał być nieźle wygłodniały. Przecież w wiosce pozostały tylko dzieci i starzy. Nie wiedziałam jeszcze wtedy o istnieniu innych osób. W wiosce Staszka pozostał jeszcze duchowny. Przyjrzałam się tej facjacie i szybko doszłam do wniosku, że ten nie ma niczego wspólnego z księdzem.

— Miałem na myśli zwierzęta, rośliny… — Usiadł z powrotem. Był zadowolony z siebie, najwidoczniej uznał, że żart mu się udał. Ale ja byłam innego zdania.

— A może przekonasz kogoś innego, żeby mi pomógł? Zapewne pracujesz, a mnie potrzebne jest kilka dni, jeśli nie tygodni na badania — miałam nadzieję, że zaraz przyprowadzi mi kogoś normalnego, żebym mogła zacząć pracę bez narażania się na jego idiotyczne żarty z podtekstem seksualnym.

— Moja praca to Nowy Eden. Nikt tutaj z tobą nie będzie chciał rozmawiać. Zapewniam, że mam sporo wolnego czasu, tylko… — zaczął się zastanawiać. Byłam pewna, że jego czas będzie mnie sporo kosztować, oczywiście poza stratami moralnymi.

— Ok, co chcesz w zamian? — przeszłam do sedna.

— Nie jestem materialistą — odparł.

— A zatem pomożesz mi całkiem bezinteresownie?

— Tak.

— Nawet jeśli potrwa to wiele dni?

— I wiele nocy — rzucił kolejnym irytującym podtekstem.

— Możesz już skończyć?!

— Miałem na myśli, że pomoc obejmuje nocleg i wyżywienie.

Nie miałam innego wyjścia, byłam na niego skazana.

— Doskonale, zatem skontaktuję się z moimi kolegami i możemy zaczynać!

Wyszłam na balkon, żeby złapać połączenie z krótkofalówką Julka. Szybko nawiązaliśmy kontakt.

— Jesteśmy w drugiej części starej wsi, tutaj też nie ma domów, nie ma nikogo. Tam gdzie powinny być zabudowania: szkoła, kościół i budynek gminy, nie ma ani śladu. Idziemy dalej, szukamy drogi, żeby wjechać autem do środka lasu.

— Poczekaj chwilę Julian… — przerwałam i zwróciłam się do gospodarza domu. — Obałel, czy do wioski da się wjechać samochodem?

— Tylko od północy, tam jest kawałek asfaltu, ale dalej to się trzeba przez chaszcze przedzierać. Można jeszcze po trawie, ale nie gwarantuję, że autko będzie całe — uśmiechnął się ironicznie.

— Słyszałeś? Jest droga od północy, asfaltowa. Można później jechać trawą.

— Ok! A ty jak?

— Jestem z Obałelem, on mi wszystko opowie i pomoże znaleźć najciekawsze gatunki. Mogę się u niego nawet zatrzymać na kilka dni. Potem razem pogadamy z tymi ludźmi.

— Mnie najbardziej interesuje geologia, minerały, woda… takie sprawy. Ty się zajmij tubylcami, florą i drobną fauną. Może ten wieśniak ci coś opowie.

— Ok.

— Powiedz mu, że ten wieśniak go słyszy! — warknął Obałel ze środka domku.

— Jesteśmy w kontakcie Wer! Podaj mi mniej więcej swoją lokalizację, to zjawimy się tam za jakiś czas.

— Ok.

Koniec rozmowy.

— Przepraszam. Julek czasem przegina. — Włożyłam krótkofalówkę do saszetki, którą nosiłam na biodrach, i odwróciłam się przodem do wnętrza domku, gdzie na krześle luzacko siedział obcy mi mężczyzna.

— Tak, widzę. Ma się za najmądrzejszego i szuka czegoś, czego tutaj nie znajdzie żaden złodziej.

— Co sugerujesz?

— Nieważne.

Podszedł ku mnie i zatrzymał się przy barierce. Utkwił wzrok w oddali, jakby dostrzegł coś ciekawego.

— Wraca Fiki-miki. Zaraz będzie posiłek, Wiaro.

Znów nie potrafiłam sprzeciwić się nazywaniu mnie tak. Ten głupi sentyment do mojego prawdziwego imienia wywiercił mi chyba dziurę w sercu.

I faktycznie, mała małpka przyniosła nam jedzenie. Zjawiła się z plecioną ręcznie siatką, wypełnioną trzema zielonymi owocami w kształcie gruszki.

— Ktoś dał jej te owoce?

— Tak, Paweł wsadza je do siatki, gdy Fiki się zjawia, a ona mi je przynosi.

— Nie są dla niej za ciężkie?

Podał mi woreczek do ręki. Nie były ciężkie, za to pachniały słodko i apetycznie.

— Co w nich jest?

— Masz, mała — podał zwierzątku kilka suszonych jagód. Fiki-miki zjadła je szybko i uciekła. — To owoce z sycącym miąższem i pysznym sokiem. Trzyma przez trzy godziny, później trzeba zjeść cos bardziej treściwego. — Wszedł do środka i zbliżył się do lodówki. Byłam w szoku, że taki sprzęt znajduje się w chatce na drzewie. Jednak szybko okazało się, że to tylko półka na…

— Konserwy? — zdziwiłam się.

— Jak to wszystko się zaczęło, ludzie zaczęli rabować sklepy. Udało mi się zabrać kilka sztuk dla siebie. Chcesz fasolkę? — Pokazał mi puszkę wypełnioną fasolą jaśkiem w zalewie pomidorowej.

— Kradzione nie tuczy.

— Ale to akurat jest „z darów dla powodzian”… to znaczy dla dotkniętych kataklizmem wiosek — poprawił się. Wciąż trzymały się go jakieś żarty, nie do końca smaczne.

— To kradzione, czy nie?

— Nieważne, ważne że jest co jeść.

— To ja już wolę ten owoc.

Myślałam, że po prostu poda mi tę dziwną gruszkę i zacznie się świetnie bawić, oglądając to, jak walczę z jej grubą skórką. Ale on wziął nożyk i miskę, po czym zaczął obierać owoc ze skórki. Kiedy pierwsza sztuka była gotowa, podzielił ją na kawałki i podał mi je, ułożone na talerzu. Nawet wydrążył pestki ze środka.

— Sorki, ale nie mam sztućców, więc zjedz palcami.

— Spoko, nie jestem jakąś paniusią z tipsami, żeby sobie nie poradzić.

— Ok, smacznego.

Wzięłam pierwszy ociekający sokiem kawałek, powąchałam i zatopiłam w nim swoje zęby. Smakiem przypominało mi to arbuza połączonego z melonem, ale było znacznie gęstszej konsystencji niż arbuz. Faktycznie, szybko syciło i w dodatku było słodkie. Obałel nie cackał się z krojeniem owocu dla siebie, po prostu ugryzł kawałek i zaczął przeżuwać. To było miłe, że dla mnie go obrał i pokroił.

— Dziękuję, było pyszne — rzekłam po kilku minutach pałaszowania. Byłam bardzo głodna, więc zjadłam szybko, a słodki sok był tak pyszny, że oblizałam palce.

Gospodarz uśmiechnął się, przełknął to, co miał w ustach, po czym rzekł:

— Nie ma za co. Teraz możemy udać się do źródła. Tam jest woda i kilka ciekawych rzeczy do zobaczenia, jeśli oczywiście chcesz je teraz zobaczyć.

W sumie miałam ochotę odpocząć, a on szybko to dostrzegł.

— Yyy właściwie to… — nie wiedziałam, jak mam się wytłumaczyć.

— To może później… Aha! Obmyśliłem sobie, że będę spał na kanapie, a ty sobie zajmiesz łóżko. Nie przystoi gościa na kanapie kłaść… — to zabrzmiało trochę dwuznacznie, dlatego jego buzinka znów się zadziornie uśmiechnęła. — Nie mogę się przy tobie opanować. Sorry!

Przemilczałam temat i tęsknie spojrzałam na łóżko. Faktycznie, byłam wykończona.

— To ty sobie odpocznij — wstał od stołu — a ja zajdę do źródła i sprawdzę, co robi Misiek.

Ja się położyłam, a on wyszedł. Miałam zamiar się zdrzemnąć, żeby ze świeżym umysłem poczytać ten jego dziennik z okresu ciemności. Nie spodziewałam się super jakości języka, ale miałam nadzieję, że znajdę tam kilka interesujących faktów.

Położyłam się na twardym, nakrytym jedynie starym materacem, łóżku. Było trochę niewygodne i śmierdziało wódką, ale lepsze to niż nic. Zamknęłam oczy i oddałam się słodkiej drzemce… Gdy się obudziłam, było już późne popołudnie. Na stoliku obok mnie stała szklanka wypełniona apetycznie pachnącym sokiem w kolorze limonkowym. Spojrzałam w stronę sofy, która stała pod sąsiednią ścianą. Drzemał tam smacznie gospodarz domu, pochrapywał z lekka. Wstałam, aby zabrać ze stołu zeszyty Obałela. Wtedy zobaczyłam, że mój łaskawy opiekun położył się na sofie w samych majtkach. Może nie był zbyt przystojny, za to ciało miał całkiem zgrabne, i do tego ładnie zbudowaną linię mięśni ramion. „Szkoda tylko, że opijus.” Powróciłam na palcach do łóżka, wypiłam kilka łyków słodko-kwaśnego soku, po czym na leżąco zatopiłam się w lekturze.

Zeszyty Obałela 1

Dzień pierwszy ciemności


Siedzę tu już trzeci dzień, jest ciemno, ludzie pochowani, ogólna panika i walka o przetrwanie. Sąsiadka mi świeczek dała do pokoju, to sobie zapaliłem chociaż na chwilę, żeby nudę zabić. W sklepie, co go już nie ma, znalazłem zeszyty, to sobie myślę: A popiszę, co by mi szybciej zleciało. A nuż okaże się, że kiedy z tego jaki „seler” książkowy się zrobi. No to będę teraz pisał każdy dzień od początku.


Pierwszego dnia zrobiło się ciemno, tak nagle po prostu zaczęło się ściemniać koło południa. Myślę: pewnie burza albo, ki pieron, jakieś zaćmienie! Ale nie, bo ani deszczu i grzmotów nie było, ani też słońca nie było widać. Jakby kto wziął i zgasił słońce. Popatrzyłem se do telewizji, jeszcze wtedy była. Podali za jaką chwilę wiadomości, że cały świat zalała ciemność. Mądrasie z Wa-wy powiedziały, że to jakiś dupny meteoryt się wpier*olił między słońce i Merkura. Tam meteor! Co to, w słońce uderzył?! Se myślę: jakieś pierdoły gadają, pewno zaraz wyjdzie, że nam kosmity planetę do worka jakiego wsadziły…


Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Obałel poruszył się na swojej sofie i zamruczał. „To ci pamiętnik samca wszechwiedzy!” Zaśmiałam się i powróciłam do czytania. To był wpis z tego samego dnia, ale jakby z innej pory.


Dalej było ciemno jak w d*pie u czarnego byka. Do tego jeszcze prąd wywaliło i kurde już nic nie wiadomo było, co się gdzie na świecie robi. Pomyślałem se, to se wyjdę na pole i rozpytam, czy kto co wie. Wychodzę z chałupy i w trawę taką wlazłem, że mnie aż przewróciło! Wróciłem do domu, żeby jaką latarkę zabrać. Znalazłem, ale gromnice po babce, to se ją zapaliłem i poszedłem. Okazało się, że mi przed chatą takie trawsko dupne urosło, że musiałem do piwnicy się przedostać po kosę, co by to wykosić do drogi. Dotarłem do asfaltu, a tam za chwilę słyszę, że mnie Misiakowa woła, to se myślę: „Jak ta żyje, to znaczy, że wszystko gra. Złego diabli nie biorą, to i mnie nie wezmą.” Przyszła do mnie z lampą naftową, co se ją pewnie gdzie na strychu w XIX wieku schowała i przeżyła do dzisiaj.

— Panie Obałel, masz pan może trochę prądu?

— Pani Misiakowa, w całej wiosce prądu nie ma.

— Aha. Bo mi się trochę zimno zrobiło, ale nie ma czym nagrzać. A wnuka nie ma, to nie mam czym rozpalić w piecu. Żeby mi kto narąbał, to bym sobie zapaliła.

Ja se myślę: „Ja bym ci narąbał, ale starych ropuch się nie bije.” A potem jakoś mnie taka litość za serce wzięła, jak se pomyślałem, że ona taka stara i zamarznie jeszcze, przecież zima co niedawno poszła.

— Pani Misiakowa, ja pani tego drewna narąbię.

— A to się miło zaskoczyłam! Chodź pan, mam jeszcze placka z kruszonką, to panu dam!

I poszedłem do niej. Ona podwórko miała niezarośnięte. Dziwne mi się to wydało, że tylko u mnie takie coś, ale wnet zacząłem rąbać. Napaliłem jej w piecu, ona mi placka i herbaty dała, a później mówi:

— No jaki fajny ty jesteś chłop, Faustuś. A prawda to, żeś ty miał być księdzem?

— Prawda, prawda.

— To co cię tak wzięło, żeś ty nie został?

— Panienka mnie w obroty wzięła, a jak się okazało, że kasa się skończyła, bo straciłem robotę na tartaku, to mi kopa w dupę zasadziła.

— I do flaszki poszedłeś, ej! Głupia jakaś. Taki ty dobry jesteś! A ja ci coś powiem — nachyliła się ku mnie, jakby jaką konspirację siała. — Tam w tym sklepie dużym, co koło drogi jest, zrobili ludzie włam. Tam podobno worami jedzenie wynoszą, bo mówią, że to już koniec świata i wszyscy z głodu umrą. Poszłam tam o trzeciej, nikogo nie było, to wzięłam se trochę puszek z fasolką. Chcesz?

— Kradzione nie tuczy, pani Misiakowa.

— No wiem, Faustuś, wiem, ale ja taka głodna byłam. — Pomasowała brzuch, a potem jej tak zaskwierczało, że mi się jej żal zrobiło. 80 lat to ona już ma.

— To co? Pojechać na rowerze i co przywieźć? — pytam.

— No… tak wstyd o kradzieży mówić, ale ja sobie to zapiszę, i jak ten sklep się od nowa zrobi, to ja im pieniądze oddam z renty.

Myślę se: Można i tak. No i pojechałem…


Nie mogłam się dalej skupić na czytaniu, bo jakoś mi ten ksiądz do Obałela nie pasował. A może pozory mnie myliły? Może oceniałam go źle? Wróciłam do czytania, bo ten wpis się jeszcze nie zakończył.


Poszliśmy razem na drogę, bo ona się uparła, żeby ze mną iść. Gromnicę zostawiłem u niej w domu, a ona mi dała starą lampę naftową, co ją miała w zapasie, i świeczki, co też miała narobione zapasy jak na jaką wojnę. Wziąłem, co mi dała i poszedłem dać to do domu, i wziąć rower. Jakżeśmy wychodzili na drogę, tośmy się aż z wrażenia zatrzymali. Bo jakiś wrzask było ludzki słychać. Zamarliśmy, a później w świetle lampy zobaczyłem tą bogaczkę co w gminie robi i majbahami się wozi. Przypadła do nas i mówi:

— Uciekajcie! Oni wszystkich gdzieś biorą! — Obejrzała się za siebie, jakby ją kto gonił.

— Co pani, pani Wiśnicka? Ktoś panią goni? — zapytałem, aż mnie ciarki po plecach wzięły.

— Oni chodzą do każdego domu i zabierają ludzi, a później ich nie ma! Męża rano zabrali, potem syna, a dzisiaj jak zobaczyłam przed drzwiami takiego jednego, to uciekłam przez tylne drzwi! Uciekajcie, bo i was zabiorą!

Szaleństwo, jakiś totalny obłęd. Wiśnicka uciekła, a myśmy zostali jak osłupiali. Stanąłem se na drodze, co by sprawdzić, czy kto faktycznie idzie. Ale nikogo nie było.

— Może się jej coś w głowie poprzestawiało? — zapytała mnie Misiakowa.

— Może.

Tego dnia żeśmy z Misiakową zabrali ze sklepu dwie torby żarcia i jakieś inne rzeczy na przetrwanie. Zimno nam było, tośmy se po kocu wzięli, jakieś tabletki na ból, papier, noi te zeszyty co się wszędzie po podłodze walały. Teraz przynamniej mam po czym pisać. No! I jeszcze pęczek długopisów! Takie ludzie oczytane, wykształcone, a jak przyszło co do czego, to wzięli tylko szynkę, masło i ryby, na warzywa to nawet nie spojrzeli, a nauką pogardzili. Jutro napiszę o drugim dniu, bo mnie już oczy bolą od tego pisania przy świeczce. Czas na drzemkę i długą posiadówkę w ciemności. No chyba że prąd wróci, albo słońce kosmici oddadzą.


Na tym kończył się pierwszy wpis do Zeszytów Obałela. Musiałam to sobie wszystko jakoś przeanalizować na chłodno. Postanowiłam to także porównać z tym, co działo się u mnie, w mieście.

Ja mieszkałam w bloku, w centrum, na dwunastym piętrze. Pamiętam, jak w pierwszy dzień jeszcze był prąd, nawet wiadomości podali o tym meteorycie, co zakrył słońce. Pokazali nawet jakąś symulację, ale do mnie to nie przemawiało. „Kosmici? Bóg?” Nie wiedziałam wtedy, komu lub czemu przypisać tę ciemność. Zamknęłam się w mieszkaniu, na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło w panice do głowy, żeby mi zrobić włam na chatę. Przypomniałam sobie w tej chwili, że jak skończył się program w telewizji, to później już nic więcej nie wyświetlali. Zupełnie jakby wyłączyli wszystkie kanały i Internet. Dobrze, że miałam chociaż telefon, bo pogadałam sobie z Robem i z Julkiem.

— Mała, lepiej się zabunkruj gdzieś, bo to może być koniec świata. Słońce się wypaliło, a to oznacza, że jak Ziemia wystygnie, to zrobi się taka zima, że wszyscy pozamarzają. Ja z Julkiem jadę w góry, do jego domku. Tam przeczekamy to szaleństwo. On tam schron z zapasami ma, to se jakoś poradzimy.

— A co ze mną?

— Wiesz, wykombinuj coś szybko, zanim się zrobi zimno. Zrób sobie zapasy, kup świeczki, cokolwiek!

— Nie możecie mnie zabrać ze sobą?

— Sorry, ale muszę już kończyć. Trzymaj się, cześć!

Odłożyłam słuchawkę. „No, to zostałam sama.” Za godzinę zadzwonił do mnie szef i podał mi namiary na punkty, gdzie mogę się w razie potrzeby zgłosić po pomoc. Mieli tam jedzenie w zapasie, leki, opatrunki itd. Rozdawali to każdemu.

— Pomyślałem o tobie, bo ty sama jesteś — mówił szef. — Zaczęłaś niedawno u nas pracę, jesteś solidna to ci się należy pomoc. Jakbyś czegoś potrzebowała, to dzwoń na ten telefon. To jest numer co po kablu idzie, więc jakoś się dogadamy. Co prawda miasto ma w zapasie jeszcze trochę prądu w agregatach, ale lepiej oszczędzać. Wiesz, gdzie mieszkam, jakby co.

— Dziękuję szefie, na pana to zawsze można liczyć.

— Spoko, dziewczyno. A do tego punktu to idź o trzeciej w nocy, wtedy ludzi nie ma. Będę tam, to się zobaczymy.

— Dziękuję.

Gdy teraz sobie tak leżałam na tym łóżku Obałela, zdałam sobie z czegoś ważnego sprawę: gdyby nie szef, to nie przetrwałabym tego, bo na kolegów nie miałam co liczyć.

Pomyślałam sobie, tak w ramach dygresji, że jest jedna ważna rzecz, która łączyła mnie, Obałela i szefa — wszyscy mieliśmy coś wspólnego z wiarą. On miał być księdzem, szef był wzorowym katolikiem, a ja… miałam na imię Wiara. Czy to dlatego przeżyliśmy?

Poszłam po te zapasy z duszą na ramieniu. Szef dał mi krótkofalówkę, baterie i mnóstwo jedzenia i leki przeciwbólowe. Po wszystkim podwiózł mnie pod blok. Poszłam na moje piętro na nogach, bo bałam się, że mi winda stanie. Weszłam do mieszkania, zamknęłam drzwi na cztery spusty i poszłam do kuchni, aby się rozpakować. Jakieś pół godziny później, tuż po tym jak udało mi się na chwilę zdrzemnąć, do moich drzwi ktoś zapukał. Dziwne mi się to wydało. Jakby ktoś przyszedł do mnie, to by najpierw na domofon dzwonił, a później dopiero na dzwonek w drzwiach. Wyjrzałam przez wizjer.

Stał tam łysy facet w garniturze, ubrany normalnie na letniaka, jakby już całkiem ciepło było. A przecież było jakieś siedem stopni na plusie.

— Kim pan jest? — zapytałam. — Czego pan chce?

— Otwórz proszę, musimy porozmawiać!

— Nie wiem, kim pan jest, więc pana nie wpuszczę! Proszę stąd iść, bo zadzwonię po policję.

— Nie bój się Wiaro! Znam twoich rodziców.

— Moi rodzice już dawno nie żyją, a nie widziałam pana na pogrzebie!

— Wpuść mnie, jest mi zimno.

Nie byłam przekonana co do tego pomysłu, ale jak mi wspomniał, że mu zimno…

— Proszę podać imiona i nazwiska moich rodziców. Skąd pan ich zna?

— Róża i Krzysztof Wabel. Poznałem ich niedawno na rozmowie u szefa. Obiecałem im, że w razie czego zajmę się ich córką, Wiarą Wabel urodzoną w Warszawie jakieś dwadzieścia siedem lat temu.

Mówił prawdę i znał ważne szczegóły mojego życia. Ale i tak się go bałam.

— No dobra, wpuszczę pana bo mi pana żal. — Otworzyłam mu, a on wszedł do środka. Szczękał zębami z zimna. — Proszę, niech pan usiądzie na sofie, to panu coś do picia zrobię i do jedzenia. — Wszedł za mną do środka i zatrzymał się w salonie. — Tu jest koc — podałam mu pled, który dziś otrzymałam w punkcie pomocy. Poszłam zagotować wodę do aneksu kuchennego. — Wie pan, że jest na Jana Pawła taki punkt pomocy, gdzie dają przez całą dobę jedzenie, koce i tak dalej?

— Nie.

— Może pan tam otrzymać pomoc.

— Na pewno tam zajrzę.

Zapanowała na chwilę cisza. Zrobiłam herbatę i kanapki z serem. Podałam je gościowi na stolik i usiadłam naprzeciwko niego. Był bardzo przystojnym mężczyzną, pierwszy raz widziałam kogoś takiego. Miał w swoim spojrzeniu coś niezwykłego, jakby… uczucie. Nie znałam go, więc nie mogłam go podejrzewać o jakieś uczucia względem mnie, ale miał to wypisane na twarzy.

— Nie obawiaj się Wiaro — powiedział, nie tknąwszy jedzenia. — Nie przyszedłem zrobić ci krzywdy, ale aby sprawdzić, czy jesteś dobrą osobą.

Jego słowa wydały mi się dziwne, ale podchwyciłam rozmowę.

— I co pan o mnie myśli?

— Jesteś dobrą osobą. Twoi rodzice mieli rację, że zasługujesz na wszystko, co najlepsze.

Z wrażenia aż się zaczerwieniłam na policzkach. Nikt nigdy mi nie powiedział czegoś tak miłego. Julek miał mnie za „jednorazówkę”, dla Roberta byłam jak koleżanka, szef traktował mnie trochę jak córkę, ale jeszcze nigdy w życiu nikt nie powiedział mi że:

— Zasługujesz na to, aby kochać cię najmocniej, jak tylko się da. Nie zadowalaj się mniejszym uczuciem, zasługujesz na o wiele więcej.

— Kim pan jest? Tak naprawdę! Nie przedstawił mi się pan.

Mężczyzna zamilkł i, nie tknąwszy ani grama z tego co mu naszykowałam, powstał.

— Nie wolno mi kłamać, a nie chciałbym cię przestraszyć, dlatego teraz wyjdę i prawdopodobnie nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

Powstałam. Byłam kompletnie skołowana. I faktycznie, facet wstał, zrzucił z siebie koc i wyszedł. Jak już zdążyłam się zorientować, że trzeba by mu było może dać coś na ręce, żeby nie zmarzł, wybiegłam za nim na klatkę, ale jego już nie było. Zeszłam na sam dół, wyjrzałam nawet na ulicę, ale… nie znalazłam żywej duszy.

Tak sobie teraz skojarzyłam go z tymi, co gonili tą Wiśnicką. Może do niej też przyszedł taki ktoś, kto sprawdził, czy jest dobra czy nie i jednak stwierdził, że nie i… „Nie to jakiś absurd! Istota z innej planety? Anioł? Przecież ja nie wierzę w takie rzeczy.”

— Śpisz Wer? — zapytał mnie Obałel, który właśnie się obudził. Popatrzyłam na jego zaspaną facjatę. Usiadł na swoim tapczanie i zapatrzył się na mnie.

— Nie. Czytałam.

— Jak daleko zaszłaś?

— Na razie przeczytałam pierwszy wpis.

— Aha. A masz może ochotę na spacer i kąpiel przed snem?

— Znowu zaczynasz? — byłam pewna, że znów sobie ze mną dwuznacznie pogrywa.

— Nie o to mi chodzi! — Wstał i na moich oczach przeciągnął się, ukazując mi całą swoją muskulaturę. Pierwszy raz poczułam do faceta coś tak sprzecznego: w jednej chwili wydał mi się seksowny, a potem, gdy beknął przy mnie na głos, poczułam do niego obrzydzenie. — Sorki, najadłem się powietrza… Trzeba wziąć trochę wody do picia, pokażę ci, skąd ją brać. A później zostawię cię tam na moment, żebyś się mogła umyć iii… wrócę.

— W sumie… — skusił mnie tym myciem — chętnie bym się odświeżyła.

— No, to umowa stoi! — Skwitował to swoim zadziornym uśmieszkiem.

3. U źródeł Nowego Edenu

Środa

Zaprowadził mnie do niewielkiego źródła, które znajdowało się w lesie, jakieś kilkanaście metrów za drewnianą komórką. Byłam ciekawa, co skrywa ta szopa, ale pomyślałam, że sprawdzę to następnym razem. Koło nogi Obałela szedł Misiek, jego wierny towarzysz. Mężczyzna co jakiś czas do niego coś mówił, jakby myślał, że pies go rozumie. Ja trzymałam się od nich kilka metrów dalej, po prostu szłam za nimi.

Źródło, o średnicy kilkunastu metrów, miało nieskazitelnie czystą wodę. Kamienny brzeg otaczały obłe kamienie oraz rosnące nieco dalej od wody mech i porosty. Dno źródła pozbawione było wszelkich naleciałości w postaci glonów czy mułów. Woda wypływała zapewne ze spodu, z punktu gdzie było najgłębiej. Ukucnęłam, aby jej skosztować. Nabrałam jej trochę w dłonie i wypiłam łyczek. Była dobra w smaku, nieco słodkawa.

— A woda do mycia? — zapytałam go, kiedy napełniał wodą dziesięciolitrowe, plastikowe butle.

— Nabierzesz sobie ze źródła i spłuczesz — poinstruował mnie w skrócie. Nie żebym nie umiała zadbać o siebie w trudnych warunkach, ale jego instrukcja była zbyt uproszczona, nawet jak dla mnie.

— Tutaj?

— A gdzie? — Wyprostował się i zagapił na mnie. — Dziewczyno, przecież tu nikogo nie ma.

— No tak…

— Jeśli chcesz, to zrobię ci parawan do mycia, ale to potrwa kilka dni, zanim go uplotę. Musiałbym na przykład nazbierać trochę trawy, zbić ramę z desek…

— Jesteś pomysłowy, ale nie kłopocz się. Dam sobie radę. Tylko jak będziesz szedł, to zabierz ze sobą Miśka.

— Boisz się go? — zapytał lekko rozbawiony. Pies leżał tuż za jego nogami i był niezwykle grzeczny.

— Wygląda teraz na spokojnego, ale o mały włos a odgryzłby mi dziś rękę, nogę, albo…

— No, to fakt. Nie ma z nim żartów… ze mną też nie — zrobił groźną minę, po czym znowu się zaśmiał. — Jak ja się cieszę, że się w końcu zjawiłaś Wiaro! Już dawno mi mówił, że przyjedzie taka, co to się zacznie rządzić.

— Słucham? Ktoś ci mówił o moim przyjeździe? Kto?

— Aaa taki jeden, może ci go kiedyś przedstawię.

— To jakiś facet z wioski?

— Można by tak powiedzieć, ale niedokładnie.

— To jeden z tych, co boi się wyjść z domu?

— Nie, to ktoś, kto towarzyszy mi przez cały czas.

Pomyślałam sobie, że musiał znowu coś chlapnąć. Przecież pies nie potrafił mówić. Postanowiłam nie drążyć tematu. Obałel zabrał z sobą dwie bańki wody i odszedł, pogwizdując. A ja, mając do dyspozycji wiaderko i metalowy kubek, musiałam dokonać cudu: umyć się na otwartej przestrzeni, ale tak, aby nie zjadły mnie komary, których kręciło się po lesie dosyć sporo — musiały gdzieś w pobliżu być moczary albo bagna. W sumie lato w pełni, więc to zrozumiałe, że komary szukały pożywienia, tylko nie chciałam, aby nasyciły się moją krwią

— Dobra! Zrobię to szybko i uciekam.

Okrążyłam źródło, aby wybrać odpowiednie do kąpieli miejsce. Wtedy odkryłam, że woda wypływa ze szpaleru wysokich skał, które tworzyły coś w rodzaju skalnego szczytu. Wyciekająca spod nich, krystalicznie czysta woda tworzyła mały akwen, którego dno mogło znajdować się mniej więcej na głębokości dwóch metrów. Obeszłam źródło kilka razy dookoła, aby wybrać miejsce odpowiednie do ściągnięcia z siebie ubrań. Ostatecznie zdecydowałam się zrobić to tuż przy skałach, za niewielkim krzakiem z czerwonymi jagodami. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zerwać kilku owoców i liści. „Będzie na jurto do badań!” Bowiem miałam zamiar następnego dnia o świcie zacząć pracę. Nie miałam zamiaru spędzić w Pustkach choćby jednego dnia więcej, niż to było konieczne. I z tą myślą rozebrałam się szybko do „rosołu” i zaczęłam polewać wodą z wiadra. „Byle szybko!” Miałam zamiar wytrzeć się koszulką na ramiączkach, a flanelkę ubrać na siebie. „Koszulkę można wypłukać w wodzie i dać do wyschnięcia.”

Nie zeszło mi długo. Właściwie już po dziesięciu minutach szłam dobrze wydeptaną przez Obałela ścieżką, prowadzącą do jego „posiadłości”. „Właściwie dlaczego zamieszkał na drzewie? Przecież miał swój dom! No tak… tylko że jakoś żadnego domu w okolicy nie uświadczysz.” Musiałam go zapytać dlaczego — szłam do niego z takim zamiarem, lecz gdy dotarłam do tajemniczej drewnianej komórki, zmieniłam nagle obiekt zainteresowania. Zajrzałam do środka przez szpary między deskami. W środku było ciemno, ale wyraźnie dało się słyszeć ciche kapanie cieczy niewiadomego pochodzenia. Rozejrzałam się po podwórku, czy nie ma Obałela albo jego Miśka. „Droga wolna!” Otworzyłam drzwi — poszło mi łatwo, bo nie były specjalnie zabezpieczone — i wkroczyłam do tajemniczego świata Fausta Obałela.

— No tak! Alkohol! — „A cóżby innego!? To ci wiejski żulik.” Zaśmiałam się. Byłam ciekawa z czego pędzi bimber, dlatego zajrzałam do słoja wypełnionego do połowy czymś żółtawym. Wyczułam zapach alkoholu połączonego z aromatem owoców, które dziś jadłam. „Acha, no to wszystko jasne!”

Opuściłam komórkę i udałam się prosto do domku na drzewie.

— I jak ci się podoba moja nielegalna aparatura? — zapytał mnie, jak tylko pojawiłam się na górze.

— Ty tak na poważnie? — zapytałam go. Siedział przy stole i coś obierał. „Czy na kolację będzie to samo, co wcześniej?”

— Dlaczego nie?

— Jesteś alkoholikiem?

— A wyglądam na takiego?

— Tak.

Oderwał w końcu swoje niebieskie oczy od owocu, który obierał, i utkwił je we mnie.

— Na kolację będzie ryba pieczona na ognisku, z pikantnym sosem z bananogruszki — odpowiedział mi w zamian. Wyglądało na to, że nie przejął się moją opinią. Dopiero gdy podeszłam bliżej, ujrzałam w jego oczach pewnego rodzaju urazę. Miałam zamiar podjąć temat, ale dostrzegłam coś ciekawszego.

— O! Lornetka! Mogę? — Wzięłam ją do rąk, choć nie powiedział ani słowa.

— O tej porze to już niczego nie zobaczysz.

— A to się okaże.

Wyszłam na balkon i zaczęłam przyglądać się z bliska otoczeniu. Fakt było ciemno, ale jeden punkt wyraźnie dało się dostrzec w gmatwaninie gałęzi i pnączy.

— Obałel, czy ty… — odwróciłam się w jego kierunku. — Czy ty mnie podglądałeś przez tą lornetkę? — zapytałam niemal oburzona.

— Jakby ci to powiedzieć Wer… — zakłopotał się — to znaczy Wiaro?

— Gapiłeś się na mnie, jak się myłam! Dobrze widać stąd to miejsce obok skały, a przecież ta lornetka nie leżała tu, jak wychodziliśmy! Specjalnie kazałeś mi się myć na brzegu! — Miałam ochotę mu nią przyłożyć! Zbliżyłam się ku niemu, aby powiedzieć mu, co o tym myślę, ale to co powiedział do mnie, zanim wybuchłam, skutecznie powstrzymało moje zapędy.

— Jesteś piękna, Wiaro. Masz idealne ciało. Nawet cię nie dotknąłem, tylko popatrzyłem sobie z daleka, jak to facet na atrakcyjną kobietę. Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale… jesteś cholernie seksowna! — zakończył z łobuzerskim uśmieszkiem.

— Śmiejesz się ze mnie?

Porzucił swoje zajęcie i powstał. Stanął przede mną i z miną łobuziaka odpowiedział:

— Nie śmiałbym. Jesteś super laska! I dziwię się, że ten twój chłopak nie jest o ciebie zazdrosny. Zostawił cię tutaj z obcym facetem, który ma na ciebie… — ugryzł się w porę w język, lecz i tak powiedział zbyt wiele. Miałam przed sobą wygłodniałego samca emanującego testosteronem. Miał na mnie ochotę, ale ja nie miałam na niego. Po prostu nie!

Powróciłam na balkon, żeby zyskać dystans.

— Ja nie mam chłopaka — sprostowałam to rażące niedomówienie.

— A ten co z nim gadałaś przez telefon?

— To Julek, on jest tylko… my tylko…

— Jednorazowy numerek — domyślił się. — Ale idiota!

— Dlaczego? — zapytałam, nie odwróciwszy się.

— Bo kobiety takie jak ty sypiają tylko z tymi, których naprawdę kochają.

— Myślisz, że jestem jakaś zdesperowana?! — odwróciłam się z gniewem w jego kierunku.

— Nie, miałem raczej na myśli to, że jak pokochasz to do grobowej deski. Nie mylę się, prawda?

Nastąpiła chwila krępującej ciszy. On czekał na moją odpowiedź, a ja musiałam odpowiedzieć tak, aby nie zdradzić mu zbyt wiele na swój temat.

— Ja do końca życia będę sama, tak sobie postanowiłam. Tyle! Żadnych związków, żadnych dzieci!

— To może jednak… — popatrzył na mnie łakomym acz flirciarskim wzrokiem, który proponował mi coś, na co nie miałam ochoty.

— Sorry, ale nie jesteś w moim typie — warknęłam na odczepne, i powróciłam do oglądania świata z perspektywy kilkunastu metrów wysokości.

— Szkoda, chętnie doprowadziłbym cię tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłaś.

Zignorowałam go. „Odczep się, opijusie jeden! Jestem sama i nikogo nie potrzebuję do tego, żeby czuć się szczęśliwa!” Byłam przekonana, że zawsze tak będzie.

Obałel pozbierał swoje przyrządy do gotowania, zabrał owoce i złowioną tego dnia rybę. Byłam ciekawa, skąd ją wziął. „Może to było tak jak z tą małpką?” Zaśmiałam się. Faktycznie przebywanie w tym miejscu sprawiało, że człowiekowi przychodziły do głowy głupie rzeczy. „Obałel rozmawiający ze zwierzętami, które przynoszą mu pożywienie. Ale bzdura!” A potem przypomniałam sobie to, jak dziś zobaczyłam go w samych gatkach — był świetnie zbudowany. Niestety zaraz później beknął tak, że odechciało mi się wszystkiego.

— Dziwny koleś.

„Ale za to sympatyczny” — dodała moja wścibska podświadomość.

— Dobra, dobra — odpowiedziałam jej ironicznie.

Swoją drogą zaczęłam zastanawiać się, dlaczego Julian i Robert nie odzywali się do mnie. Julek wyraźnie dawał mi zawsze do zrozumienia, że jak się nie odzywa, to i ja mam siedzieć cicho. No to czekałam i doczekałam się nocy. Wyglądało na to, że spędzę z Obałelem kolejny dzień sam na sam.


Dziwnie było spać w łóżku obcego faceta, który ślinił się na mój widok, ale trzymał łapy przy sobie. Początkowo nie mogłam się ułożyć. Obałel przed snem paradował przez pół godziny w samych majtkach po swoim mieszkanku — coś ustawiał, przestawiał, organizował… a ja próbowałam zasnąć.

— Zgasisz w końcu to światło? — zapytałam go, gdy po raz kolejny wyszedł na balkon.

— Zaraz, piękna! — odpowiedział, kiedy przymykał drzwi balkonowe.

Po raz ostatni zerknęłam na jego muskulaturę. Wyglądała, jakby zdobył ją w pocie czoła na jakiejś wojnie, a nie w zadufanej w sobie siłowni dla pacykarzy. Zgasił lampkę solarną i położył się na sofie.

— Tej nocy spodziewam się odwiedzin, stąd te przygotowania. Zawsze w nocy z środy na czwartek wpada pewien koleś.

— W nocy?! Nie może w dzień? — A potem pomyślałam o tym, że w końcu mogłabym zadać temu komuś kilka pytań. Byłam ciekawa, czy wszyscy ludzie z wioski tak samo pamiętają ten czas. — Obudź mnie, jak przyjdzie. Nie chcę przespać tych odwiedzin.

— Oj! Na pewno tego nie prześpisz, Wiaro, na pewno — zaśmiał się.

„Fajnie, praca nocna. Ale to dla mnie przecież nie problem!”

Zasnęłam dosyć szybko, zupełnie jakby ktoś mnie odciął… a kilka godzin później obudził mnie trzask otwieranych z łoskotem drzwi balkonowych. Do tego doszedł nieznany mi łopot i skrzeczenie. Z przerażenia zakryłam się kołdrą. Skrzeczenie ponowiło się, ale nic poza tym. Potem usłyszałam stukanie o blat stołu, jakby ktoś coś dziobał. Skojarzyłam fakty i wyjrzałam spod kołdry… Było prawie całkiem ciemno, a to coś szamotało się na blacie stołu, czyli jakieś trzy metry ode mnie, i było naprawdę wielkie!

— Obałel — szepnęłam głośno. Facet ani drgnął. — Obałel! — powiedziałam nieco głośniej. Nie chciałam krzykiem spłoszyć tego dziwnego czegoś. Bałam się, że może mnie zaatakować! Z kołdrą na głowie, opatulona dla ochrony, zbliżyłam się ku kanapie, na której smacznie spał gospodarz domu. Przykucnęłam przy jego głowie, bo ta znajdowała się najbliżej mnie.

— Obałel, obudź się. — Szarpnęłam go za ramię. — Coś tutaj jest i dziobie stół!

Mężczyzna w końcu obudził się. Jęknął, usiadł na sofie i rozprostował kości. W ogóle nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Po prostu zaświecił lampkę wiszącą nad sofą i ukazał mi dziwnego stwora, który pałaszował coś ze stołu. Przypominało to sowę, ale było o wiele większe, niczym orzeł, i było koloru… zielonego! Szpony stwora przypominały włochate, kocie łapy tylnie, uzbrojone w wielkie szponiska.

Schowana za sofą, zapakowana po samą głowę w kołdrę, przyjrzałam się dziwnej scenie.

— Cześć Ambroży! Jakie wieści? — zapytał Obałel, po czym pogładził ptaszydło po głowie i plecach. Sięgnął do jego łapy i odwiązał z niej zwitek papieru.

— Aha, wszystko jasne — powiedział, jak już odczytał wiadomość. Spojrzał na łóżko i nagle zorientował się, że mnie w nim nie ma. W panice rozejrzał się po pokoju, aby odkryć nieopodal siebie coś dziwnego. Na mój widok najpierw się zdumiał, a następnie parsknął śmiechem. — Wiaro, co ty robisz? — zbliżył się ku mnie i ściągnął ze mnie kołdrę. — Ambroży to niegroźny ptakostwór. — Położył kołdrę na sofie i podał mi dłoń. — Chodź, przedstawię was sobie.

Wstałam i poszłam za jego poleceniem.

— Ambroży, to Wiara Wabel, ona tutaj z nami przez jakiś czas będzie — zaczął tłumaczyć ptakowi, jakby ten go rozumiał. — Ona jest niegroźna, będzie badać okolicę. Zapewnimy jej ochronę, prawda?

Zielony ptak skierował ku mnie swoją głowę i wlepił we mnie swoje ślepia. Dokładnie mnie sobie obejrzał: najpierw jednym, później drugim żółtym ślepiem, po czym zaskrzeczał dziwacznie i rozłożyła swoje skrzydła. Były wielgaśne! Musiały mieć ponad trzy metry.

— Wiedziałem, że się dogadamy. — Obałel pogładził ptaka po grzbiecie. — A teraz zaczekaj, muszę odpisać Jackowi. A ty się nie bój, polubił cię — zwrócił się do mnie, gdy zmierzał w stronę szafy, gdzie trzymał swoje różne szpargały. — Zaraz napiszę odpowiedź… — zaczął coś kreślić na nowej, wyszarpniętej z zeszytu kartce, wsparty o drzwi szafy.

Ptaszydło ponownie zbadało mnie wzrokiem. Bałam się ruszyć, nie znałam tego czegoś i nie wiedziałam, do czego jest zdolne.

Faust powrócił do zwierzaka, zawiązał mu kartkę na nodze, po czym zwrócił się do mnie:

— Chcesz go pogłaskać?

— N-nie… lepiej nie — cofnęłam się o krok.

— Nie bój się, on je tylko ziarno. Właśnie wsunął całą garść. Zostawiłem je na stole na powitanie. Ambroży uwielbia ziarno z „wściekłej trawy”. Podaj mi dłoń — wysunął ku mnie swoją rękę. — No, śmiało.

Zrobiłam to, choć wcale nie miałam na to ochoty. Pociągnął mnie w stronę ptakostwora i powoli położył moją dłoń na grzbiecie zwierzęcia. Jego piórka były miękkie jak puch, śliskie i ciepłe, pachniały lasem i łąką. Nigdy jeszcze nie głaskałam ptaka. Nigdy też nie miałam swojego zwierzęcia, a badaniami fauny zajmował się zawsze Rob.

— Nie taki straszny, co?

— Nie. Jest miły w dotyku — to było przyjemne głaskać jego piórka. Nie sprzeciwiał się, nawet sprawiał wrażenie, jakby było to dla niego przyjemne.

— Szkoda, że mnie tak nie pogładzisz, Wer — zażartował cicho Obałel.

„A ten znowu to samo!” — pomyślałam poirytowana.

Lecz później nagle odkryłam w nim coś nowego, ta sytuacja pokazała mi coś nowego: że nie mam do czynienia ze zwykłym pijaczkiem z osiedla. On oswoił mój lęk.

— Czas już na ciebie Ambroży — rozkazał mu nagle. Ptak zatrzepotał skrzydłami, więc odsunęłam się. Odwrócił się przodem do drzwi balkonowych. — Wpadnij zaś, i powiedz Feliksowi, że jak znajdzie jeszcze jakąś rybkę, to niech podrzuci Obowi.

Ptak zaskrzeczał, odwrócił się i odleciał.

— Dlaczego mówisz do zwierząt tak, jakby cię rozumiały? — zapytałam. Faust traktował tę sprawę całkiem poważnie: on myślał, że zwierzęta go rozumieją. A ja byłam wszechwiedzącą osobą, która musiała go wyprowadzić z błędu.

— Bo one mnie rozumieją — powiedział pewny swego.

— Chyba w to nie wierzysz?

— Ja nie wierzę, ja wiem, że one mnie rozumieją.

— Chyba zbyt wiele pijesz — zażartowałam.

— Nie. Jak tutaj przez chwilę pomieszkasz, przekonasz się, że tu jest całkiem inaczej niż w starym świecie. To jakby Nowy Eden, utracony Raj, to tak jakbyśmy cofnęli się w czasie. Zwierzęta mnie rozumieją, robią dokładnie to, czego od nich oczekuję.

— Nadal w to nie wierzę.

— Zbyt krótko tutaj jesteś. Ale przekonasz się z czasem — zakończył temat i ponownie sięgnął po spoczywającą na stole karteczkę.

— To właśnie był ten spodziewany gość? — zapytałam.

— Tak, przylatuje tutaj co tydzień. Przynosi mi czasem wieści z drugiego końca wioski.

— Dlaczego właściwie tutaj siedzisz, na tym drzewie? Nie masz domu?

— Straciłem stary dom i teraz mam ten… ale o tym przeczytasz w moim pamiętniku. — Następnie zmienił temat i pomachał karteczką z wiadomością. — Jacek napisał mi, że twoi koledzy badają skały i minerały w drugiej części wioski. Napisałem mu, że jesteście w porządku. Bo ręczysz za swoich, prawda? — zbadał mnie swoimi błękitnymi oczyma, które tym razem przybrały nuty rzeczowości i powagi. Przy okazji znów zorientowałam się, że stoję obok prawie nagiego faceta, imponującego mi muskulaturą. Odsunęłam się o krok.

— Tak, Julek i Rob są w porządku.

— Wierzę ci, Wiaro.

— Dlaczego komunikujecie się… sową? — zapytałam jeszcze z ciekawości.

— Nie mamy telefonów, jeśli jeszcze nie zauważyłaś. Tutaj nie ma nic! Internetu, komputerów, prądu… wszystko na solar. Przywieźli nam z pomocy społecznej paczki z takimi gadżetami, bo nie mogli nam tutaj prądu podłączyć. Po prostu się nie da, bo jest wysokie promieniowanie.

— Ale moja krótkofalówka działa.

— Widocznie masz bardzo dobry sprzęt — wzruszył ramionami.

— Zastanawia mnie tylko, dlaczego nikt jeszcze nie umarł przez to promieniowanie.

— Bo to jest promieniowanie boskie, nie robi krzywdy, ale wzbudza życie, daje zdrowie… — urwał nagle. Wiedział, że nie uwierzę, póki sama się nie przekonam.

— Nie chcecie wrócić do cywilizacji?

— Wer, my jesteśmy tutaj szczęśliwi. Poza tym nie zamieniłbym Edenu i Boga na… Za dużo mówię! Najpierw przeczytaj to, co było. Dowiesz się, co jest teraz, ale w innym momencie.

— Kiedy przedstawisz mi ludzi?

— Jak przeczytasz zeszyty z okresu ciemności. Być może w niedzielę, jeśli zdążysz. Masz kilka dni!

To zakończyło naszą rozmowę. Położyłam się do łóżka, on ułożył się na kanapie i zgasił światło. Zaczął chrapać, a ja jeszcze długo męczyłam się z zaśnięciem. Wszystko było tutaj takie tajemnicze, niezwykłe, dziwne i pokręcone — tak jak uduchowiony żul Obałel, który tej nocy zyskał w moich oczach jako poskromiciel dzikich zwierząt. W końcu, żeby zmęczyć głowę, wyciągnęłam ze swojego plecaka latarkę i pod kołdrą zaczęłam czytać…

Zeszyty Obałela 2

Dzień drugi ciemności


Głęboko wzięłam sobie do serca jego słowa dotyczące czytania zeszytów. „Czym szybciej to zrobię, tym szybciej zaprowadzi mnie do tych ludzi!” Mimo późnej pory i niezbyt dobrych warunków, otworzyłam zeszyt na kolejnym wpisie.


Co było drugiego dnia? Trochę się porobiło! Tak mi się cholernie nudziło w tej mojej ciemnej jamie, żem się wybrał na spacer po wsi, co by jakiego sąsiada spotkać i zapytać co tam. Wziąłem se latarkę, bo ze sklepu zarąbałem baterie. Ledwie wyszedłem, a wlazłem w trawę! Kurde, urosła znowu, chociaż przecież wczorajszego dnia wyciąłem ją do pnia.

— Co jest, ku*wa!? Ktoś se jaja robi?!

Machnąłem w końcu na to grabą i poszedłem. Idę, idę, idę… ale ludzi nie ma. Co więcej?! Chałupy poginęły w trawsku, co się wszędzie rozsiało! Z ciekawości se zajrzałem do Mikołaja Wilczka, tego co sobie ze mną czasem piwka pod sklepikiem chlapnie. Chodzę po tej trawie, chodzę i chodzę…

— Ku*wa, chałupa Wilczka zniknęła! No niemożliwe!

I nie znalazłem. W szoku byłem, ale poszedłem se dalej, żeby sprawdzić, czy inne domy stoją. Zniknął dom Pabisiaków, Kurowskich, Zawadów i Krysiaków. Przyznam, że nieźle mnie to wydygało, aż mi się do domu zachciało wrócić. I pewnie bym zawrócił, gdybym płaczu dziecka nie usłyszał.

— Duch, czy ki pieron?! — przestraszyłem się nie na żarty, że ktoś coś dziecku robi!

W krzaczorach znalazłem duży kij, taki drągal, żeby nim w razie czego przywalić zbójowi. Poszedłem za głosem dziecka…

Doszedłem do Malinowskich. Z duchem na ramieniu wszedłem przez drzwi do środka i poszedłem do salonu. Wszystko tam było takie poprzewracane i zaśmiecone, jakby jaka trąba powietrzna przeszła!

— Halo, jest tu kto?! — krzyknąłem. — Dziecko! Jesteś tu?!

Cisza była dosyć długa, aż się przestraszyłem, że mi ta nalewka miętowa od Misiakowej zaszkodziła. Wróciłem na korytarz i przyświeciłem na schody. Aż mnie pierun przeszedł, jak zobaczyłem dziecko siedzące na schodach. Wtedy mi się taki wstrętny horror przypomniał, co tam takie dziecko straszyło.

— To ty tak płaczesz? — zapytałem cienkim głosikiem, ale nawet nie drgnąłem.

To była dziewczynka ubrana w piżamę. Popłakiwała cichutko do swojego misia.

— Ja… ja chcę do mamusiii — zawyła przeciągle.

To mnie za serce tak wzięło, że nie mogłem. Rzuciłem debilne brednie za siebie i podszedłem do niej.

— Gdzie są twoi rodzice?

— Mamusia wyszła razem z tatą i takim panem. On powiedział, że mam tu czekać… Jestem taka głooodnaaa… — znowu szloch.

— Jak ci na imię?

— Małgosia.

— Ile masz lat?

— Osiem.

— Posłuchaj mnie, być może znajdziemy twoich rodziców, ale nie teraz. Zaprowadzisz mnie teraz do swojego pokoju, zabierzesz z sobą swoje rzeczy i pójdziemy do mnie.

— Boję się.

— Nie bój się, ja jestem Faust. Mieszkam na początku wsi. Znam z widzenia twoich rodziców, choć nigdy nas sobie nie przedstawiono. Chcę ci pomóc, naprawdę. Wierzysz mi?

— Tak.

No to mieliśmy jedną sprawę za sobą. Dziecko zaprowadziło mnie do swojego pokoju, pozbierało ubrania i kilka zabawek. Znalazłem ciepły dres, czapkę, kurtkę i buty małej — pomogłem się jej przebrać. Na polu było jakieś 9 stopni na plusie. Biedne dziecko, było takie przerażone, ale posłuszne.

Później poszliśmy do kuchni, żeby jakie jedzenie jeszcze pozbierać. Zapasy w sklepie mogły się niedługo skończyć, bo tam pewnie ciągle jakieś sępy się kręciły. Mała pokazała mi też piwnicę, do której się cholernie bałem wchodzić. Mała była odważniejsza ode mnie, weszła jako pierwsza i zaczęła do koszyka piknikowego wkładać przetwory.

Pozbieraliśmy to wszystko i wyszliśmy.

— Niech to… — powstrzymałem się przed przekleństwem. — Znowu ta trawa!

Z trudem utorowałem drogę dla siebie i Małgośki, ale po jakichś kilku minutach udało się nam wejść na drogę.

— Teraz prosto do mojego domu.

— A gdzie jest mama i tata?

Boże, co ja miałem temu biednemu dziecku powiedzieć? Przemilczałem to, choć pytała mnie o to kilka razy.


Koło dwudziestej przyszła do mnie Misiakowa — wiem, która była, bo zegar na baterie jeszcze chodził.

— Faustuś! A co to za dziecko?!

— Znalazłem w opuszczonym domu.

— Gdzie są rodzice tego dziecka?

— Pani Misiakowa — nachyliłem się ku niej, żeby tylko ona mnie słyszała. Mała se spała na tapczanie, pod kocem. — Jej rodzice wyparowali, podobnie jak domy sąsiadów.

— E! Co ty gadasz Faustuś?

— Jak pani nie wierzy, to niech se pani zobaczy.

— Nie, ja tam sama nie idę.

Zapanowała miedzy nami cisza. Sąsiadka z niedowierzaniem popatrzyła na małą.

— Co pani potrzebuje? — pytam z innej strony.

— Bo se tak pomyślałam, że jakbyśmy się do mojej chałupy przeprowadzili, to byśmy oszczędzili światła, a i zapasy by się racjonalnie podzieliło.

— Hmm, może ma pani rację? Przyniosłem od Malinowskich zapasy różne, a u pani da się grzać drewnem na piecu.

— Strasznie tu macie zimno.

— Dobra, umowa stoi!

I tym sposobem zamieszkałem ze starą i z dzieckiem w jednym domu. Dziwne to było, ale jeszcze gorsze było to, jak poszedłem do domu o ósmej rano i okazało się, że mój dom wyparował. Zostały tylko trawska. W nocy miałem dziwny sen, że ktoś mnie woła. Osoba ta mówiła: „Faust, synku, nie pij więcej!” Pomyślałem sobie, że to mnie matka albo ojciec po nocach straszy. Pewnie se widzą mnie co robię i głowami kiwają, że ciągle piję. A który to już rok? Chyba z piąty, eee nieważne.


Na tym kończył się ten wpis. Zgasiłam latarkę i zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak to możliwe, że te wszystkie domy zniknęły? I dlaczego? Gdzie podziali się ci wszyscy ludzie? Powróciłam myślami do tego, co działo się u mnie w drugim dniu ciemności.

U nas w mieście ciągle jeszcze światło przyświecało, ale jakieś takie słabsze, jakby energia się powoli wyczerpywała. Mnie się tam za bardzo nie chciało świecić, to zgasiłam. I tak z ulicy dochodził blask, a ja pomyślałam sobie, że może prąd przyda się komuś bardziej niż mnie, to zaoszczędzę dla tego ktosia. Wyjrzałam przez okno na ulicę: było cicho, pusto, ludzi nie uświadczysz. Było mi tak strasznie, że zaczęłam sobie nucić, a potem nagle poczułam chęć porozmawiania z… Bogiem! Tak! Ja, kobieta, która musi poczuć, żeby uwierzyć, zaczęłam rozmowę z Bogiem.

— Cześć Boże! Wiem, że nie możesz mi odpowiedzieć, i że być może jesteś na mnie zły za to, że od wielu lat z tobą nie gadałam, ale… Spraw, żeby ta ciemność sobie poszła. Jest strasznie! Zimno, cicho, paskudnie. Żebym chociaż miała z kim pogadać, to by jakoś raźniej było, ale tak…

I właśnie w tej głuchej ciemności ponownie usłyszałam pukanie do moich drzwi.

— Ej, szybki jesteś! — zażartowałam w stosunku do mojego niemego rozmówcy.

Wyjrzałam przez wizjer i zobaczyłam dwie postacie: sąsiadkę z górnego piętra i dziewczynkę. Otworzyłam im bez cienia strachu, bo co taka staruszka i dziecko mogłyby mi zrobić?

— Pani Wiaro, ja z taką wielką prośbą do pani przychodzę — zaczęła błagalnie pani Mirosława. — W mieszkaniu nade mną płakało dziecko Kalinowskich… — wskazała na czarnowłosą dziewczynkę. — Poznaje ją pani?

Przyjrzałam się zapłakanemu dziecku. Widziałam tę dziewczynkę kilka razy, odkąd tutaj zamieszkałam. Mała mogła mieć nie więcej niż osiem lat.

— Z widzenia.

— To Justynka. Jej rodzice gdzieś zniknęli, ja ledwo chodzę, bo choruję na serce, i nie mam się jak dzieckiem zająć a i mnie samej ciężko. Jesteśmy głodne, jest nam zimno…

Zrozumiałam, że chcą, abym je przygarnęła. W odniesieniu do mojej modlitwy wydało mi się to ekspresowym spełnieniem marzeń, jednak dwie obce osoby w moim mieszkaniu…

— Prosimy bardzo — błagała mnie starsza pani. — Nie damy sobie rady.

Ten dramat w głosie, smutek, przerażenie i do tego wiek i choroba starszej kobiety. Zwyciężyło we mnie dobre serce.

— Wejdźcie, proszę.

Staruszka z radości wycałowała mnie po rękach, a mała weszła do środka, jakby właśnie znalazła bezpieczne schronienie. Weszły do salonu.

— Musimy przenieść wasze rzeczy, nie mam tutaj zbyt wiele — wytłumaczyłam się.

— Mam na górze takie łóżko składane — mówiła pani Mirosława — i koce. A u małej w domu jest jedzenie i piecyk gazowy.

— Musimy więc zrobić rozeznanie, czy da się coś z tego jedzenia zrobić. Prądu wkrótce może zabraknąć.

— Tak, wiem — zabrzmiała strapiona.

Kilka godzin później dziecko spało na mojej sofie, sąsiadka w moim łóżku, a ja na prowizorycznym, składanym sprężyniaku. Nie przeszkadzało mi to, bo jak jeździliśmy po kraju, to przeważnie spałam na karimacie albo w hamaku, czasem na podłodze.

„Boże, tak szybko spełniłeś moje życzenie. Czyż może to być prawda?” Po chwili zastanowienia stwierdziłam, że to tylko przypadek, ale podziękowałam tak, jakby to Bóg sprawił, że nie jestem sama. Tak na wszelki wypadek.


Rozważania skończyłam o czwartej nad ranem. Przespałam się tylko kilka godzin, bo o szóstej Faust zerwał się z łóżka i zaczął się tłuc po mieszkaniu. Czas było i mnie wstawać.

4. Cud codzienności

Czwartek

Niestety, ale niewyspanie zwyciężyło. Jak tylko Obałel przestał się tłuc i gdzieś sobie poszedł, zdrzemnęłam się jeszcze chwilkę… a raczej dwie godziny!

— O kurde! Ósma! — Zerwałam się z łóżka, jak tylko spojrzałam na mój cyfrowy zegarek. — Miałam od rana pracować!

Na stole zastałam śniadanie, tym razem składające się z czegoś w rodzaju chleba z pastą rybną oraz szklankę soku, tego co wczoraj, zielonego. „Jak miło!” Pomyślałam sobie. „Obałel o mnie dba, a ja… ciągle myślę o nim w kategoriach żula osiedlowego.” Zrobiło mi się trochę wstyd. Może był niewyżytym samcem i brzydkim dowcipnisiem z wyrazistą nutą męskiego testosteronu, ale w sumie na razie był w porządku. Zanim wzięłam się do jedzenia, wyszłam na balkon, żeby ściągnąć ze sznurka moją koszulkę. Przebrałam się w środku, po czym zasiadłam do jedzenia. Pod szklanką dostrzegłam poskładaną karteczkę.


„Pojechałem rowerem do sąsiada, żeby coś załatwić. Wrócę, kiedy się uda. W „lodówce” masz zapasy. Faust”


— No, to sobie dziś pobędę sama!

Trochę mi się łyso zrobiło, że zostałam tak całkiem samiuteńka w tej edeńskiej dziczy, na pastwie dzikich zwierząt. Miałam nadzieję, że Obałel wziął Miśka, bo wychodek był na dole. Nie miałam zamiaru sikać do nocnika, który wczorajszego wieczora pod łóżkiem zostawił dla mnie gospodarz domu. Wtedy przypomniałam sobie o tym, że również on stracił swój dom.

— Jak to możliwe? — Siedząc przy stole, zaczęłam przy pomocy logicznych argumentów badać tę tajemniczą sprawę. — Powstała szczelina, do której wpadły domy? Trąba powietrzna je zabrała? Albo… zjadła je „wściekła trawa”? ! He, he! Nie! Ale na pewno jest na to jakieś sensowne wyjaśnienie.

Wyciągnęłam z plecaka moją aparaturę, żeby zbadać pozbierane dzień wcześniej próbki. Mikroskop, szkiełka, probówki… Domyśliłam się, że niewiele będzie się dało zbadać — rośliny już zwiędły. Spróbowałam zrobić pierwszą próbkę. Pęsetą oderwałam kawałek liścia, odkrytego przeze mnie gatunku kwiatka polnego, i umieściłam go wraz z kroplą wody między dwoma cienkimi szkiełkami. Włożyłam próbkę pod okular i spojrzałam przez mikroskop. Nie dostrzegłam niczego nadzwyczajnego. Musiałam użyć innego sprzętu. Wsunęłam próbkę do instrumentu, nazywanego przeze mnie „prześwietlaczem komórek”. Narzędzie wykrywało gatunek rośliny, jej pokrewne odmiany i ewentualnie wykryte anomalie. Jedyne co tym razem wyświetliło mi się na ekranie prześwietlacza był komunikat: NIEŚWIEŻA PRÓBKA!!!

— Będę musiała zejść na dół i znów pozbierać…

W tej chwili klapa w podłodze podniosła się i opadła, czemu towarzyszył trzask. Gdy ponownie się uchyliła, zerwałam się z krzesła.

— Jestem, Wer! — powiedział Obałel. Spod uchylonej klapy wyglądał tylko wierzchołek jego głowy. — Możesz pomóc?!

Podeszłam ku niemu. W rękach miał moją torbę z ubraniami i coś jeszcze. Wzięłam torbę, następnie jakąś reklamówkę…

— Mam coś jeszcze od twoich kolegów, ale muszę po to zejść.

— Od Julka i Roba?! Są tutaj?!

— Nie. Spotkałem ich po drodze. Mówili, żebym ci to dał i że muszą wrócić do bazy po jakieś odczyny, czy coś tam. Zadzwonią do ciebie.

A to mnie spotkało nieprzyjemne rozczarowanie. Zostawili mnie samą, w środku dzikiej i niezbadanej krainy, z obcym człowiekiem sam na sam!

Obałel zszedł na dół i wniósł na górę kolejną torbę. Tym razem bez problemu wgramolił się z nią do domku, po czym zamknął klapę.

— Tu masz wszystko, czego ci potrzeba. — Podał mi bagaż. — Ten starszy powiedział, że zbada faunę, ale ty musisz prześwietlić całą florę. Tak mi powiedział. Mam ci w razie czego poprzynosić jakieś rośliny z okolicy… Wer, co ci?

— Nic — otarłam łzę wściekłości. Znów ktoś zostawił mnie samą, zawsze tak było. Jak nie rodzice, to koledzy…

— Przecież widzę.

— Nic mi nie będzie. — Zbliżyłam się do niego, aby zabrać od niego torbę. Odegnałam precz moje smutki, żeby się nade mną nie litował.

— Przecież widzę, że coś nie gra — drążył nieznośnie. Odebrałam bagaż i położyłam go koło stołu. W środku znajdowały się zapewne próbki i pozostały sprzęt.

— Pomożesz mi? — zapytałam już całkiem stabilna emocjonalnie.

— Jasne! Czego ci trzeba?

Odwróciłam się ku niemu i zaczęłam wyliczać:

— Potrzebuję czystej wody, nowych próbek, światła i kawy.

— To da się załatwić, ale kawa… No dobra, niech stracę! Mam ją na czarną godzinę, bo w paczkach mało dali, ale co tam! Jak się ma takiego wyjątkowego gościa, to nie ma co oszczędzać! Zaraz będzie kawa prze pani! — zaczął się wygłupiać jak chłoptaś. W tej chwili jego obecność podziałała na mnie kojąco. Miał w sobie tyle optymizmu i chęci do pracy. Pomyślałam, że jakoś dam sobie radę sama, jak zwykle.

— Doskonale! — podsumowałam, po czym zajęłam się rozkładaniem sprzętu. Miałam zamiar później zadzwonić do kolegów, aby zapytać ich, co się do diaska dzieje!

WYNIKI PIERWSZYCH BADAŃ ROŚLIN Z PUSTEK

Zbadano gatunki jeszcze niesklasyfikowane, pełne różnych składników odżywczych — nic nadzwyczajnego. Wszystkie wykazują obecność obcego pierwiastka nieznanego pochodzenia. Rośliny są zdrowe, silne, nie noszą żadnych oznak choroby czy uszczerbków genetycznych.

Po zbadaniu „wściekłej trawy” (nazewnictwo regionalne) jednoznacznie stwierdzam, że nie występuje ona w żadnej innej strefie na Ziemi, nawet w równikowej dżungli czy na sawannie. Trawa jest wysoka na trzy metry, ma grube, wąskie, ostre liście i kwitnie na fioletowo. Widoczne na kwiatostanach ziarna są jadalne, tutejsi ludzie robią z nich chleb — z powodzeniem zastępuje on pszenicę. Źdźbła mają kolor jasnozielony, wręcz ostry, maksymalnie podkręcony. Ponoć ich wegetacja odnawia się co kilka tygodni (zeznania świadka). Po przekwitnieniu trawa nie usycha, jest jakby krzewem, który stale ponawia kwitnienie.


Tak brzmiały moje pierwsze zapiski po trzech godzinach pracy. Obałel latał koło mnie jak służący, dbał o to, żeby mi niczego nie zabrakło, aż mi było głupio, że faceta tak wykorzystuję. Najwidoczniej mu to pasowało, bo nie protestował. Prawie nieustannie się uśmiechał!

Gdzieś koło południa udałam się z nim na krótki spacer do źródła. Tym razem szłam tuż za nim, a jego pies szedł przodem.

— Wspominałeś mi o kimś, kto wiedział o moim przybyciu…

— Tak.

— Czy to jakiś miejscowy szaman?

Zatrzymaliśmy się nad źródłem. Jakiś ptak wysoko w koronach drzew dawał popis swojego talentu muzycznego. Odruchowo spojrzałam w górę, aby zobaczyć tego muzykanta, ale był tak dobrze schowany w bujnym ulistowieniu, że dałam sobie z tym szybko spokój.

— Jak daleko jesteś w zeszytach? — odpowiedział mi pytaniem.

— Yyy… teraz będzie trzeci.

— Wiaro, przed tobą jeszcze pięć dni, więc o wszystkim przeczytasz.

— Aha, a nie możesz mi tego jakoś streścić?

— Nie, bo byś mi nie uwierzyła. Słowo pisane ponoć bardziej do ciebie trafia.

— Skąd wiesz?

— Yyy… badałaś już ten mech? — wskazał na omszałą skałę, spod której wypływała woda.

— Czy znasz kogoś z mojej przeszłości, kogoś kto mnie znał? — drążyłam dalej, byłam w tym mistrzem!

— Nie, ale zapewniam cię, że wszystkiego dowiesz się w stosownym czasie.

— Auć! — coś boleśnie ukąsiło mnie w szyję. Zaczęłam się drapać. Piekło mnie coraz mocniej.

— Co jest? — zwrócił się ku mnie Obałel.

„O nie! To osa albo pszczoła, a ja jestem…”

— Faust, biegnij po moją torebkę, mam tam… — zaczęłam kaszleć. Moja krtań zaczęła puchnąć.

— Wer, co ci jest?!

Złapałam się za szyję. Zaczynało mi brakować oddechu!

— Tab… let… — wyksztusiłam z siebie ostatnie zlepki liter.

Szybko zorientował się, że coś mnie ugryzło w krtań.

— Nie trzeba ci żadnych tabletek.

Upadłam na kolana, a on szybko podniósł mnie i posadził przy źródle. Podał mi dłonią wodę do ust.

— Pij to! Ale już!

Broniłam się, choć zaczynało brakować mi powietrza. Dusiłam się!

— Pij to! — zaczął otwierać mi usta siłą. Nie mógł sobie poradzić z jednoczesnym trzymaniem mojej kłapiącej szczęki i wlewaniem do niej wody. Wpadł więc na innych pomysł. Nagrał wody do ust, otworzył dłońmi moje i… prosto ze swoich ust wlał wodę do moich.

Przełknęłam, żeby się nie udusić. Jęknęłam w proteście. Przecież dobrze wiedziałam, że mogą mnie uratować tylko tabletki. Osłabłam do tego stopnia, że musiałam się położyć. Faust znów nalał mi wody z ust do ust, bo broniłam się przed jego zabiegami. Ale to nie to, co ze mną robił, było najdziwniejsze. On zaczął się na głos modlić!

— Boże, uratuj ją! Wiem, że potrafisz! Ulecz ją, to twoja córka! Ona musi żyć! — mówił prędko i z przekonaniem. Przy kolejnym wlewaniu z ust do ust, poddałam się. Sama otworzyłam usta i przełknęłam wodę. Przynosiła mi ulgę. — Boże, wiem, że jesteś dobry, ulecz ją, niech poczuje Twoje miłosierdzie. Niech stanie się Twoja wola, Miłosierny!

Podniósł mnie i przytulił do siebie.

— Oddychaj Wiaro, powoli. Oddychaj spokojnie, ta woda ci pomoże. Ta woda leczy — mówił cicho, jakby próbował mnie wyciszyć.

Poczułam, że ból krtani powoli ustępuje, a nawet lepiej zaczyna mi się oddychać. Jęknęłam cicho, byłam zdumiona, że to naprawdę działa! To było niesamowite odkrycie!

— No już, zaraz ci przejdzie. Jestem tu, nie jesteś sama. Nie opuszczę cię…

— Faust — powiedziałam cicho jego imię. Po raz pierwszy nie nazwałam go po nazwisku.

Odsunął mnie odrobinę od siebie, aby przyjrzeć się mojej twarzy.

— Widzę, że ci lepiej, dziewczyno! Będziesz żyć! — Odgarnął z mojej twarzy długie ciemne, ciemne pasma włosów. Musiały mi się wymsknąć z mojego „końskiego ogona”, kiedy walczyłam z Obałelem. — Musisz się jeszcze troszkę napić, więc tym razem mnie nie gryź, ok?

Popatrzyłam już bardziej przytomnym okiem na jego zakrwawioną dłoń i przygryzioną, krwawiącą wargę.

— Przepraszam — szepnęłam.

— Pij — podał mi wodę z dłoni do ust. — Spoko, ludzie robią gorsze rzeczy w panice. Przekonasz się, jak będziesz czytać moje dzienniki.

— Aha — odpowiedziałam.

— A teraz wezmę cię na ręce i zaniosę do domku. Tam sobie odpoczniesz. Choć pewnie za jakieś parę minut woda przywrócić ci energię.

Wziął mnie na ręce, a ja objęłam go za szyję. Po raz pierwszy widziałam go z tak bliska. Moją uwagę przykuły jego błękitne oczy. Było w nich tyle spokoju… nie, to było coś innego, ale jeszcze wtedy nie widziałam co.

— Woda lecznicza? — chciałam podjąć z nim szybko ten temat.

— Robiłaś próbki i nie zauważyłaś pod mikroskopem niczego nietypowego?

— Nie, patrzyłam tylko na rośliny.

— Czasem cud znajduje się obok zwyczajnych spraw, jak to w codzienności. Cuda się dzieją, ale ludzie zapatrzeni w codzienność nie widzą ich — zabrzmiał teraz jak jakiś uczony filozof, a nie jak żul Obałel, wiejski nieuk.

— Zaraz zbadam tę wodę.

— Nie wątpię, ale najpierw odzyskasz siły.

Skinęłam głową na znak, że się z nim zgadzam. Niósł mnie na rękach jak opiekuńczy tato swoją córeczkę. Zawsze mi tego brakowało. Tak, to było miłe. Czułam się bezpieczna. W jego ramionach nic nie mogło mi się stać. Tylko że nagle zorientowałam się, że na rękach niesie mnie facet, który nie traktuje mnie jak córkę, a ja nie mogę nią zostać. To był mężczyzna, dla którego mogłam być tylko i wyłącznie kuszącym kąskiem, prawdziwą, atrakcyjną seksualnie kobietą. Powróciłam myślami do tego, co się stało. „Faust uratował mi życie.”


Przy jego asyście wspięłam się po drabince do domku na drzewie. Pomógł mi dojść do łóżka, a później szybko poszedł po wodę, która znajdowała się w butelce po wódce, schowana w pseudolodówce.

— Wypij całą, to cię pokrzepi. — Podał mi do rąk butelkę pełną wody.

Zdążyłam upić jedynie kilka łyków, oczywiście pod bacznym okiem mojego wybawiciela, gdy nagle odezwał się mój łącznik ze światem — krótkofalówka. Na szczęście leżała na stoliku nocnym, więc szybko odebrałam.

— Julian? — zapytałam. Obałel przewrócił oczami i burknął coś pod nosem, po czym wyszedł na balkon.

— Masz już sprzęt, czy ten wieśniak rozsprzedał go na wódę?

— Mam wszystko — odpowiedziałam. Jego uwaga na temat Obałela sprawiła, że poczułam niesmak. Nie znał go, a oceniał na podstawie powierzchowności. „Ty też to robisz, Wer!” — szepnęło mi moje sumienie i zrobiło mi się głupio.

— Dobra! Słuchaj Wer, jedziemy właśnie do bazy. Nie będzie nas dwa albo trzy dni, chcemy wziąć odpowiednie narzędzia. Trafiliśmy na całą masę nieznanych minerałów, poza tym Rob zebrał próbki krwi od różnych zwierząt i trzeba je przebadać lepszymi narzędziami…

— Dlaczego zostawiacie mnie tutaj samą?! — oburzyłam się tym razem. Ciągle ktoś zostawiał mnie samą.

— Samą? Przecież jesteś z tym kolesiem… jak mu tam? Faust?

— Tak.

— Facet wygląda na takiego, co by chętnie poruchał, więc może spróbuj.

— Słucham?! — uniosłam się. To co mówił, było podłe! Obrażało mnie! Trafiało w samo serce! — Jak śmiesz mówić mi coś takiego?!

— Na twoim miejscu bym skorzystał, bo jesteś strasznie niewyżyta.

Poczułam się, jakby ktoś dał mi w twarz. Rozłączyłam się bez słowa, a potem krótkofalówka wypadła z mojej ręki, upadła na podłogę i…

— A niech to!

Odpadła antena, ba! Złamała się na pół i to w takim miejscu, że nie dałoby się jej skleić! Uklękłam na podłodze, aby ocenić straty.

— Jak to możliwe, że ułamała się taka porządna antena!?

Obałel zbliżył się do mnie i rzekł:

— Tu nie dzieje się nic bez przyczyny. Przyzwyczaj się do tego.

— Och! Nie chce mi się tego słuchać!! — warknęłam na niego, po czym poderwałam się na nogi. — Idę pochodzić, bo mnie zaraz szlag jasny trafi!

— Ej, ej! — złapał mnie za ramiona. — Co ten cwel ci nagadał, że wpadłaś w taką furię?!

— Nie chcesz tego wiedzieć, a ja nie chcę o tym gadać! Będę tutaj sama przez trzy dni, więc trzymaj lepiej łapy przy sobie! — odrzuciłam jego współczujące dłonie. Przez chwilę zrobiło mi się łyso, zważywszy na fakt z jakim poświęceniem ratował mnie tymi dłońmi przy źródle… a później otworzyłam klapę i bez żalu zeszłam po drabince w dół.


„Nie jesteś nikomu potrzebna! Nikt cię nie kocha! Nikt po tobie nie będzie płakał, jeśli umrzesz…” — huczały w mojej głowie stare przekonania. Byłam sama, nie miałam żadnej rodziny, nikt nie uroniłby po mnie łzy, gdybym nagle umarła. Z tą myślą szłam przed siebie — przez wysokie trawy, które stawiały opór, pośród gąszczu tej dziwnej dżungli. Byle by tylko się nie zatrzymywać! Wyzwolony we mnie ból, tak doskonale zasklepiony umiejętnością wstrzymywania emocji, zakryty silnym murem logicznego postrzegania świata, i nagle… Trach! Wszystko pękło.

Wypadłam zza krzaków i nagle ujrzałam przed sobą wzlatującą ku górze chmarę malutkich, błękitnych ptaszków. Weszłam na obszerną łąkę otoczoną z każdej strony laskiem — wyglądał jak młodnik, sadzonki tych największych drzew Edenu. Widok fruwających nad moją głową błękitnych, pierzastych lotników przykuł moją uwagę na dłużej. Miały długie ogony w kolorze jaskrawożółtym, a ich skrzydła zakończone były białymi lotkami. Cichy, melodyjny dźwięk, wydobywający się w panice z ich gardziołek, przypominał jeden z typowych dźwięków telefonu komórkowego. Posiadały na drzewkach rosnących dookoła polany i zaczęły mnie bacznie obserwować.

Rozejrzałam się po okolicy. To nie była zwyczajna łąka, lecz coś w rodzaju mokradeł obsadzonych niskimi drzewkami. Ich korony układały się w kolisty kształt, a pnie były gładkie i idealnie proste. Ruszyłam przed siebie, bo byłam ciekawa, co skrywa tak dziwne miejsce, ukryte w centrum ogromnego lasu. Co kawałek napotykałam na malutkie sadzawki, które swoją gęstością występowania upodabniały tę łąkę do struktury siatki z wodnistymi okami. Musiałam uważać, żeby nie wpaść do jednego z nich, lub żeby nie stanąć na jajka ptaszków — teren był gęsto usłany ich gniazdkami. Ostrożnie stąpając, zbliżyłam się do najbliższego drzewka.

— Jabłoń?

Uniosłam dłoń, aby zerwać kilka liści — uruchomił się we mnie mój instynkt badacza. Twarde, ciemnozielone liście w kształcie serca, wielkości połowy mojej drobnej, kobiecej dłoni. Pod pniem znalazłam zerwaną z drzewka korę, którą także miałam zamiar zbadać. Gdy przyjrzałam się jej z bliska, dostrzegłam, że mieni się w słońcu, jakby była poprzetykana srebrnymi niteczkami. Byłam ciekawa, czy budowa malutkich, czerwonych owocków, kształtem przypominających rajskie jabłuszka, była taka sama, jak zwyczajnego jabłka. Zerwałam jedno, później drugie…

— Nie masz ochoty ich spróbować? — usłyszałam nagle nieopodal siebie. Przestraszona upuściłam moje obiekty badawcze. Jeden z nich wpadł do oczka wodnego, znajdującego się po mojej prawej stronie.

Obejrzałam się i ujrzałam znajomą mi osobę.

— To ty! Skąd się tutaj wziąłeś?!

— Nie obawiaj się Wiaro — zabrzmiał ciepły głos łysego mężczyzny w garniturze. Podszedł ku mnie i zatrzymał się jakieś dwa metry przede mną. Jego twarz była pogodna, rozpromieniona uśmiechem, a z jego oczu emanowała ciepła nuta.

— Skąd się pan tutaj wziął?

— Podobnie jak ty: przybyłem tutaj, bo mam do wypełnienia misję. — Schylił się po upuszczone przez mnie jabłko, po czym wyciągnął je ku mnie. — Spróbuj, są bardzo słodkie.

Bałam się. Byłam sama w środku obcego lasu, nie wiedziałam dokąd mam uciec w razie draki. Otaczała mnie pajęczyna oczek wodnych, nie wiedziałam co jest dalej, za nimi. Mogły być tam nawet bagna!

— Nie bój się mnie. Przecież mnie znasz.

— Nie, właśnie o to chodzi, że nie! Kim pan jest?!

Ugryzł jabłko i zamknął oczy.

— Pyszne.

Moje oczy nagle zjechały ku jego stopom: były bose!

— Kim jesteś? — pytałam nadal. Koleś był naprawdę dziwny.

— Na to pytanie muszę odpowiedzieć na końcu, aby cię nie wystraszyć — ugryzł znów kawałek jabłuszka.

— A jakie pytanie miałabym zadać jako pierwsze? — podjęłam to dziwne wyzwanie, które przede mną stawiał.

— Po prostu mnie posłuchaj.

— Dobrze, to mogę zrobić — skrzyżowałam ręce na piersi.

— Jeśli nie opuścisz tych szczelnych murów, możesz mieć poważny problem.

— Mów, nie mam czasu!

Na moją złość odpowiedział uśmiechem, po czym zaczął mówić:

— Jesteś tutaj z bardzo ważnego powodu: masz do spełnienia misję, lecz nie taką o jakiej myślisz. Pozostałaś sama, ale wystarczy się tylko rozejrzeć, żeby odkryć jak wiele masz przy sobie życzliwych osób i stworzeń. Nawet te drzewka są ci życzliwe. Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że zasługujesz na miłość?

— Tak.

— Źle lokujesz uczucia, stąd to cierpienie. Otwórz serce, nie bój się kochać. — Dokończył jabłko i podniósł z ziemi kolejne. — Julian to nie jest dobry wybór, ale powiem ci, że znajdziesz tutaj miłość swojego życia, i to nie jedną.

— Ja nie chcę z nikim być, ani nikogo kochać! — buntowałam się nadal jak mała dziewczynka.

— Kłamstwo! Walczysz z chęcią kochania i zapuszczenia gdzieś korzeni na stałe. Twoja praca to ucieczka przed tym, aby kochać i być kochaną.

— Nie!

Na moją złość znów odpowiedział uśmiechem.

— Trzymaj się Fausta, to bardzo dobry człowiek.

— Sugerujesz, że ja i on…

— Ja nic nie sugeruję. To już się dzieje i nie zapanujesz nad tym. Zresztą, utrata kontroli to nic złego. Czasem lepiej odpuścić, niż z całej siły walczyć o coś, co nigdy nie przyniesie pozytywnych owoców. Szczęście można znaleźć bardzo blisko siebie, nie zawsze trzeba mierzyć wysoko.

— Kim jesteś? — zapytałam ponownie z naciskiem.

— Tym, który ma wam pomagać.

— Komu?

— Tobie i Faustowi.

— Przysłali cię moi szefowie?

— Szef, a konkretnie ten z centrum dowodzenia.

— Nie mogli ci przynajmniej dać butów? — Popatrzyłam na swoje stopy obute w trekkingowe buty. Pomyślałam sobie, że powinni mu dać takie same.

— Masz dobre serce, będziesz wspaniałą żoną i matką.

Jego stwierdzenie na moment mnie zdumiało, następnie wkurzyło, a na koniec pozostawiło mimowolną błogość, którą od razu zakryłam irytacją.

— Panie wszystkowiedzący, kimkolwiek jesteś i ktokolwiek cię przysłał, wiedz, że mnie nie wystraszysz!

— Nie mam takiego zamiaru i zupełnie nie wiem, dlaczego drżą ci ze strachu kolana. Nie masz siły ruszyć się z miejsca…

Spróbowałam zrobić krok do przodu, ale bez skutku. Wtedy pomyślałam sobie, że ten ktoś panuje nad moim ciałem!

— Nie obawiaj się, to blokada mająca zapewnić mi swobodę wypowiedzi.

Spróbowałam się odezwać, ale nie mogłam. Odebrało mi mowę! Złapałam się w panice za gardło.

— Jestem stamtąd. Wiem, że nie wierzysz, w końcu badasz świat przy pomocy chłodnej logiki. Ale wiedz, że On cię wybrał, i że masz odebrać w tej historii o wiele ważniejszą rolę niż tylko badacz natury. Jesteś wybrana, zapamiętaj to.

Później mój wzrok rozmył się, zaczęły piec mnie oczy. Potarłam je przestraszona. Gdy udało mi się odzyskać pole widzenia, jego już nie było.

— O kurde! — odzyskałam mowę. Zrobiłam krok do przodu… Przeszła mi ta dziwna blokada. Jak tylko to odkryłam, ani chwili nie wahałam się przed tym, żeby dać stamtąd nogę, i to prosto do chatynki Obałela. Pędziłam tak, że myślałam, że buty potracę! Ale udało mi się uciec! On stał na podwórku i coś tłumaczył temu swojemu psu.

— Faust! — krzyknęłam, gdy byłam już blisko niego. Misiek podniósł się, żeby mnie obszczekać, ale on go zatrzymał. Podbiegłam do niego i bez żadnej krępacji rzuciłam się mu na szyję. — Ratuj mnie! Po lesie chodzi jakiś łysy facet i gada takie rzeczy, że…

— Masz na myśli Łysego Franciszka? — zapytał niewzruszony.

— Ty też go widziałeś?! — Popatrzyłam na niego z bardzo bliska. Jego ręce ani drgnęły w moją stronę. No tak, przecież kazałam mu trzymać łapy przy sobie.

— Krąży po lesie i pilnuje — odpowiedział od niechcenia.

Odsunęłam się od niego. Wyglądał na zniesmaczonego.

— Przepraszam, że byłam niemiła.

— Spoko — założył ręce na piersi.

— Przepraszam, ale on powiedział… — spuściłam głowę i przypomniałam sobie to, co powiedział mi mężczyzna, w którym byłam zakochana.

— Masz na myśli tego Juliana?

— Tak. Powiedział mi coś takiego, że wstyd mi to powtarzać.

— Laska, daj se spokój z tym kolesiem. Tylko tyle ci powiem.

— Ten Łysy koleś powiedział mi że… — „A może tylko mi się to przyśniło?” — Przecież zjadł przy mnie jabłko, więc musiał być prawdziwy…

Na widok tego, jak bardzo jestem skołowana, Obałel położył dłoń na moim ramieniu i rzekł:

— Przeczytaj sobie Piękna następy wpis, zbadaj wodę, a później zapraszam cię na obiad, ok? — mrugnął do mnie prawym okiem i uśmiechnął się jednostronnie spod swoich jasnych wąsów. Chyba przeszła mu złość na mnie.

— Ok. — Poczułam się trochę jak idiotka, ale przynamniej ktoś wskazał mi dalsze logiczne postępowanie. Miałam zamiar się do niego zastosować.

Zeszyty Obałela 3

Dzień trzeci ciemności


„Nie mam domu, ja Obałel Faust nie mam domu, jestem bezdomny. Jeszcze wczoraj stała stara chałupa po babce na swoim, kurde, miejscu, a dzisiaj rano patrzę i nie ma. A co było zamiast domu? Trawa! Wszechogarniająca, wysoka i ostra trawa! Chodziłem jak ten idiota po tej trawie i szukałem choćby jednej deski, czy choćby rdzewiejącego wiaderka na wodę, albo choćby śrubki po rowerze, po babce… ale niczego tam nie było. I tak se mówię do siebie: „Ki czort! Co tutaj się dzieje?!”

Usiadłem se na środku drogi i patrzę, czy kto nie pójdzie, żeby go zapytać, czy na pewno jestem tu, gdzie trzeba, czy też mnie bimber od Misiakowej zamieszał w głowie. „Boże, co tu się dzieje?! Gdzie ja jestem?!”

I pewnie bym tak siedział nie wiadomo ile godzin, gdyby mnie nie doszedł głos zza pleców.

— Zgubiłeś się, Faust?

Poderwałem się na nogi i patrzę, a tam taki koleś mojego wzrostu, w garniaku, bez grama włosa na głowie. „Elegancik się znalazł.” — pomyślałem się z pogardą.

— To tylko mój strój do pracy — odpowiedział mi, jakby mi w myślach czytał. — Ludzie poważniej traktują mężczyzn, którzy ubierają garnitury.

— My się znamy? — zapytałem go, bo jakoś mi nic do głowy nie przyszło, a w świetle latarki, to mało co było widać, bo, kurde, gasła powoli.

— Znam twoich rodziców i babcię. Babcia bardzo ubolewa, że pijesz zbyt wiele.

— Hola stop! Jakbyśmy się znali, to byś wiedział, że babka już dawno pod ziemią gnije!

— Mam ci do przekazania bardzo ważną rzecz.

— Nie czaję, skąd my się znamy?

Koleś przewrócił oczami.

— Jeszcze raz — powiedział a latarka zgasła. Potem jak mnie coś pierdyknęło w nogi, to żem się tak obalił, że mi w głowie pociemniało. W ciemnościach leżałem na ziemi i miałem takie dziwne widzenie: byłem kapłanem, tak jak to miało być kiedyś, opowiadałem ludziom o Bogu. Następnie zobaczyłem babcię, stała przede mną w białej sukience i była taka młoda i śliczna. Otaczało ją jakieś światło. Powiedziała mi: „Nie pij Faustuś, nie pij. Niech to się skończy.”

Później coś jakby we mnie zaczęło gadać, ale to było takie nie gadanie, ale jakby coś mi w sercu pisało słowa i czułem je w sobie.

„Będziesz kapłanem, poprowadzisz mój lud. Będziesz miał żonę i szczególnie ważne dla świata dziecko. Będziesz je wychowywał wedle tego, co powiem. Ona przybędzie, gdy skończy się ten czas i nastanie nowe światło. Mój anioł będzie się wami opiekował, abyś dobrze poprowadził wszystkich do Nowego Edenu. Pierwszego dnia światła odzyskasz wolność i zostaniesz natchniony moim duchem, abyś mnie dobrze rozumiał. Teraz wstań i czyń to, co ci powiem. Wysłuchaj przybysza, udziel mu pomocy i przygotuj sobie nowy dom, gdy nastanie jasność. Opiekuj się tymi, których ci powierzam. Jestem z Tobą Faust, pamiętaj…”

Obudziłem się, bo w oczy latarką świecił mi ten łysy.

— Witam ponownie — rzekł i podał mi dłoń. Postawił mnie, siłacz jeden, jednym ruchem. Musiał być niezły z niego koks! — Teraz będzie się nam rozmawiało o wiele lepiej.

— No nie wiem — bąknąłem ledwie co. Zacząłem się bać tego „przybysza”. „Kosmita, wampir czy co innego jeszcze?”

— Jestem tylko posłańcem. Mam ci do przekazania ważną rzecz, ale najpierw proszę cię o pomoc.

— Jak co potrzeba, to proszę do domu sąsiadki. Mój dom wściekłe trawsko zjadło.

— Wymagasz oszlifowania, ale jesteś pojętny. Jako jedyny słyszysz Jego głos…

— Czyj?

— Dobrze wiesz Faust.

— Wiem, no co bym nie wiedział. Tylko jak taki żul jak ja może słyszeć Jego głos?

— Jesteś dla siebie bardzo surowy.

— Jestem zerem. Jaki mam dla siebie być?

— Jesteś błogosławiony, zostałeś wybrany. A teraz daj mi pić i znajdź dla mnie buty.

Przyświeciłem na jego stopy.

— O rany! Jak można do takiego garniaka butów nie założyć?

Przyjrzałem się, całe poranione były te jego stopy, to se myślę: wezmę chłopa na plecy i zaniosę do domu, a tam stara mu jakieś buty znajdzie. Kucnąłem i gadam:

— Wskakuj, będziemy szybciej.

Posłuchał mnie: wgramolił się „na barana”, a ja go prosto do chałupy zaniosłem pod strzechę, żeby se usiadł.

— Tu jest ławka, a ja zaraz wody przyniosę i Misiakową zapytam, co by miała jakie buty. Jak nie ma to… — zastanowiłem się nad oddaniem swoich. Jak taki chudziak w garniaku w takiej ciemności jakie buty znajdzie, czy sklep, czy cokolwiek, co mu pomoże!?

Poszedłem do pompy i dawaj wodę doić. Udoiłem pół wiadra, skoczyłem szybko do chałupy po jaki kubek. Misiakowa dała mi kubek i chleba, ale o butach nie mogło być mowy. Miała tylko jedne gumiaki w stodole, niewygodne jak jasna cholera. Ale tak mi się chłopa żal zrobiło, że poszedłem po te gumiaki.

Łysy napił się, zjadł… A ja se przysiadłem na progu chałupy, obok niego i zaczynam te buty swoje ściągać.

— Dlaczego ściągasz buty? — zapytał mnie Łysy.

— Wezmę se te gumiaki, to mój rozmiar jest, a tobie… jakkolwiek ci tam na imię, dam moje. Grzyba nie mam, myję się, nawet jak tak ciemno i paskudnie… — I wtedy mnie olśniło. Facetowi w garniaku musiało być zimno.

— Zaczekaj pan, ja jeszcze wycyganię od sąsiadki jaką kurtkę, albo swoją dam! — Poleciałem do chałupy w skarpetkach.

Chwilę żeśmy tam grzebali po szafie u starej, coś tam nawet po swoim mężu znalazła, co to zmarł jakieś pięć lat temu. Wychodzę na pole, a jego kurde nie ma! Chodzę, szukam, sprawdzam, wołam!

— Halo! Panie przybysz! Mam tu co nieco!

I pewnie bym se tak chodził nie wiadomo ile, gdyby mnie coś nie piknęło w sercu. „Tylko po co On miałby do mnie wysyłać swojego sługę?!”

Usiadłem se pod strzechą, żeby fakty skojarzyć.

— O kurde! Jasny pieron!

Ukląkłem se na kolana i przeżegnałem się. Jak se przypomniałem o tej wizji, że ja kapłanem będę, to mi się aż beczeć zachciało jak babie.

— Kapłan — zakpiłem z siebie pod nosem. — Boży lud prowadzić! Albo mnie wódka siekła, albo… Boże miłosierny! Coś ty mnie zrobił?! Ja przecież tylko do wyrzucenia jestem!

Długo se tak klęczałem i kojarzyłem. W końcu mnie Misiakowa przed chatą znalazła, przyświeciła na mnie lampą z naftą i mówi:

— Faustuś, co ci? Gdzie ten chłop, co tu był?

— Poszedł. — Podniosłem się, żeby cyrków nie robić.

— Nie dałeś mu ubrania?

— Nie potrzebował.

— Jak to, dopiero cośmy szukali dla niego.

— Tacy jak on nie potrzebują niczego, bo wszystko mają od swojego Pana.

Kobiecina się na mnie zapatrzyła i powiedziała tak, jakby wiedziała więcej ode mnie:

— No w końcu przyszli! Ileż można na nich czekać?! — Podparła se boki. — Ale ty tak nie kwitnij tu przed domem tylko chodź, bo co do jedzenia zrobiłam. — Pociągnęła mnie za rękaw od kurtki.

— Pani wiedziała, że…

— Długo się o to modliłam i w końcu mnie wysłuchał.

— Bóg?

— A kto by inny? Prosiłam go latami, żeby się to zło skończyło, żeby aniołów posłał do walki ze złem. A teraz chodzą i sprawdzają, kto dobry, kto pomaga a kto nie.

Nie trzeba mi było więcej nic mówić.”


I ja także odłożyłam Zeszyty Obałela, żeby sobie wszystko przemyśleć. Postanowiłam nad tym rozważać przy ślęczeniu nad próbką wody.

5. Mój trzeci dzień ciemności

Czwartek

— Kapłan? — parsknęłam. Nie sądziłam, żeby ktoś taki jak Obałel nadawał się na przewodnika duchowego. — Anioł? — parsknęłam po raz drugi, ale tym razem poczułam strach. Nie potrafiłam obalić faktów: spotkaliśmy tego samego faceta w dwóch różnych miejscach, i to dzień po dniu. — Łysy Franek, dziwny koleś, ale… O rany! — niemal krzyknęłam, gdy zobaczyłam pod mikroskopem próbkę wody. — To są żywe tkanki! Ja pierniczę! Nie, to jest niemożliwe!

Zaczęłam kolejno robić następne próbki, ale z różnych butelek. Ciągle wychodziło to samo! To nie był przypadek czy zanieczyszczenie wody. Użyłam w końcu aparatury do wykrywania DNA roślin i zwierząt. Włożyłam próbkę i spojrzałam na odczyt.

— GATUNKU NIE WYKRYTO — przeczytałam i zaczęłam kolejno włączać następne parametry. To nie były tkanki zwierzęce czy roślinne. To były tkanki tego czegoś, dokładnie tego, co umiejscowiłam aż 10 razy z rzędu na szkiełku!

— To coś żyje! Ale co jest?!

Nie mieściło mi się w głowie to, że coś martwego może mieć żywe tkanki!

— Lekarstwo bogów — nazwałam w końcu po imieniu ten cud, którego dotykałam własnymi rękoma. Woda ze źródła uleczyła mnie, bo miała w swoim składzie żywe tkanki?!

Musiałam przekonać się na własne oczy! Przerwałam liść świeżo zerwanej rośliny i umiejscowiłam go razem z wodą między szkiełkami, tak żeby przerwane krawędzie były blisko siebie, aby mogły się zrosnąć. Przez chwilę byłam rozbawiona tym co robię, ale jak w końcu zobaczyłam pod mikroskopem to, co ta woda potrafi zrobić…

Poderwałam się z krzesła i zbliżyłam do łóżka, gdzie leżała moja saszetka do zapinania na biodrach. Chciałam zadzwonić do Julka, ale szybko przekonałam się, że telefonu tam nie ma! Krótkofalówka nie miała tak dużego zasięgu, przecież już ruszyli do bazy. Zresztą i tak była zepsuta. Zaczęłam kopać po moich rzeczach, żeby znaleźć komórkę.

— Nie ma! No nie ma! Musieli mi nie dać, albo zgubili po drodze.

Zrezygnowana usiadłam do stołu z notesem i ołówkiem, aby zapisać wszystkie swoje spostrzeżenia. Zeszło mi z godzinę.

— Jak tam? — zapytał Obałel, gdy pięć minut później wszedł do domku.

— Miałeś rację, to woda uzdrawiająca — powiedziałam do niego podekscytowana.

— Ja coś takiego mówiłem? — zaśmiał się. — Sama to powiedziałaś.

Wiedziałam, że się przekomarza.

— Dobra, dobra! Wiedziałeś co mi podać, jak się dusiłam.

Uśmiechnął się zabawnie, podszedł do stołu z kiścią liści i położył je na stole. Do liści przymocowane były jakby korzenie pietruszki. Z tym, że te były wykręcone spiralnie.

— Podjechałem se rowerem do sąsiada i patrz, co mi dał!

— Co to jest?

— Smak ananasa, konsystencja marchewki… — Zrobił minę myśliciela. — Ale to chyba warzywo.

— Co z tego ugotujesz?

— Dodam gotowanych ziaren z wrednej trawy, co pożarła mi dom, a jak! Trzeba pomścić chatynkę babuni! — Zaśmiał się. — Będzie jak grysik z musem owocowym!

— Pomóc ci?

Spojrzał na mnie zdumiony.

— A mało masz pracy?

— Mogę ci pomóc, jak chcesz.

— Oj, coś mi się zdaje, że to nie jest bezinteresowne, Werunia — pokiwał na mnie głową.

„Żaden facet tak się do mnie nigdy zwracał!” Było mi dziwnie, przypomniałam sobie nawet o tej kobiecie, która miała zostać żoną Obałela, tej z przesłania od Boga… Później znów machnęłam na to ręką. „Choć właściwie, czemu go o to nie zapytać?”

— Tak, mam do ciebie kilka ważnych pytań.

— Bierz nóż, garnek i chodź do paleniska na dół. — Uśmiechnął się jednostronnie, mrugnął do mnie prawym oczkiem i zaczął schodzić drabinką w dół. Miałam zamiar zapytać go o to rzekome kapłaństwo! Ale nie zdobyłam się na to do samego wieczora.


— Jak to było z tą przepowiednią, spełniła się? — zapytałam go podczas kolacji. Siedzieliśmy przy ognisku, naprzeciwko siebie i jedliśmy ugotowane przez nas danie dnia.

— Powoli zaczyna się spełniać, choć z wielkimi oporami. — Uśmiechnął się tajemniczo znad swojej ceramicznej miseczki.

— Czyli masz kogoś i spodziewacie się dziecka? — zapytałam dla pewności.

— Można tak powiedzieć.

— Gratuluję.

„Jak to jest kochać i być kochanym?” — nie odważyłam się go o to zapytać.

— A Łysy Franek?

— Wpada czasem, zresztą sama widziałaś.

— To prawdziwy…

— Posłaniec.

— Aha — zamilkłam na moment, aby zadać mu najtrudniejsze pytanie. — Serio jesteś… kapłanem i prowadzisz lud boży?

Zapatrzył się na mnie, na o wiele za długo, jakby próbował wybadać mnie, czy może mi coś powiedzieć.

— Jestem taki sam, jaki byłem — odpowiedział dyplomatycznie i spuścił wzrok.

— Czyli nie jesteś kapłanem?

— Można powiedzieć, że jestem przywódcą stada, ale nie księdzem, jeśli o to ci chodzi.

Skinęłam głową. Myślałam, że temat mamy za sobą, ale on podjął go na nowo.

— Czy byłoby coś w tym złego, gdybym jednak był kapłanem?

— Nie — uśmiechnęłam się rozbawiona.

— Twoim zdaniem ktoś taki, jak ja nie może nim być — wypowiedział na głos moje myśli. — Tak, jestem tylko zwyczajnym człowiekiem. Ułomnym, słabym, może nawet tchórzem. Ale jestem tu i jeśli tylko będziesz potrzebowała mojej pomocy, to wal śmiało jak z kałacha! Ehe-he-he-eh! — zaśmiał się głośno.

— Cieszę się, że mamy jasność. — „Czyli zwyczajny facet, który ma kobietę, a nie żaden kapłan. To by się zgadzało.” — A gdzie jest kapłan wioski?

Przeżuwał, przeżuwał i przełknął.

— Poznasz go w niedzielę, o ile przeczytasz choćby do siódmego.

— Obiecuję, że przeczytam do niedzieli twoje zeszyty, tylko weź mnie z sobą na to spotkanie! Chcę w końcu porozmawiać z tutejszymi ludźmi.

— A ja to niby kto jestem?

„Żul spod sklepu.” — pomyślałam, ale później poczułam niemiłe ukłucie. „Dlaczego jestem dla niego taka niesprawiedliwa?”

— Miałam na myśli pozostałych.

— Spokojnie, wszystkiego się powoli dowiesz.

Skinęłam głową i znów pogrążyłam się w swoim rozmyślaniach. Oderwałam się na moment od tej chwili i przypomniałam sobie mój trzeci dzień ciemności…


Obudziłam się rano, choć wciąż na zewnątrz było ciemno. Była ósma. W nocy po raz pierwszy poprosiłam Boga o to, aby zabrał te ciemności. Najwidoczniej moje modlitwy tym razem okazały się nic niewarte.

W moim łóżku spała staruszka, na tapczanie dziewczynka. Czułam się, jakbym miała rodzinę, choć tak naprawdę straciłam ją dawno temu, i to kilka razy z rzędu. Najpierw ktoś porzucił mnie na ulicy jako niemowlę, cudem udało mi się przeżyć. Kilka lat w sierocińcu odcisnęło na mnie swoje bolesne piętno. Potem brały mnie pod opiekę rodziny zastępcze, aż w końcu trafiłam do moich nieżyjących już rodziców. Mama i tata nie żyli już od trzech lata. Tylko z nimi czułam się, jakbym stanowiła część jakiejś całości. Przeżyłam z nimi kilkanaście lat. Po tym jak umarli, znów zostałam sama.

Wstałam jako pierwsza, żeby przygotować coś do jedzenia i do tego herbatę. Zjadłyśmy śniadanie w milczeniu, a po jakimś czasie ktoś zapukał do mieszkania.

— Tak? — zapytałam przez wizjer. Za drzwiami stał policjant, drugi pukał do drzwi sąsiadów.

— Sprawdzamy wszystkie lokale, czy są zamieszkałe. Na bloku zrobiło się pęknięcie, które grozi zawaleniem budynku.

Otworzyłam drzwi i wpuściłam do środka policjanta.

— Dzień dobry paniom! — ukłonił się nam młody mężczyzna. — Posterunkowy Maciej Nowicki. Muszą panie opuścić mieszkanie, zanim budynek się zawali. Proszę zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Czy mają się panie u kogo zatrzymać?

Wszystkie trzy popatrzyłyśmy na siebie — pani Mirka z niedowierzaniem, Justynka z przerażeniem, a ja… gdy spojrzałam w swoje oczy w lustrze, znajdującym się przy wejściu, ujrzałam gotowość do działania. To ja za nie odpowiadałam: za staruszkę i dziewczynkę.

— Chwileczkę, muszę wykonać ważny telefon! — Podeszłam do mojego telefonu stacjonarnego i wykręciłam numer do szefa. — Ubierzcie się i schodźcie! — powiedziałam do moich towarzyszek niedoli. Obydwie stały nieruchomo, jakby liczyły na to, że zdarzy się jakiś cud i jednak nie wyrzucą nas z domu.

— A moje lalki? — zapytała ze łzami w oczach dziewczynka.

— Nie możemy po nie pójść! — zaprotestowałam. — Jeśli zejdziesz na dół z panią…

— Halo, Wer? — odezwał się w słuchawce głos szefa.

— Szefie, wyrzucają nas z mieszkania. Możemy się u pana zatrzymać?

— Kto tam z tobą jeszcze jest?

— Starsza pani i dziecko.

— Dobra! A co się dzieje?

— Ponoć budynek pęka i…

— To wychodźcie jak najprędzej! Czekajcie na mnie gdzieś w pobliżu! Już jadę!

— Dzięki, szefie!

Policjanci poszli ewakuować innych mieszkańców, a moje towarzyszki nadal stały nieruchomo.

— Moje lalki — zapłakała Justynka.

— Niech pani schodzi, ja pójdę z nią po te lalki — zadecydowałam odważnie lecz lekkomyślnie.

Staruszka skinęła głową i zaczęła powoli wychodzić z mieszkania, ubrana w zimowy płaszcz. Obawiałam się, że może mieć problem ze schodzeniem, ale tym miałam zamiar zająć się w drugiej kolejności.

— Chodź, mała! — podałam dziecku rękę i skierowałam się ku wyjściu. Po drodze wzięłam z wieszaka torebkę, kurtkę swoją i małej. — Prowadź!

Dziewczynka w tempie błyskawicznym pobiegła na górę po schodach, wprost do swojego mieszkania. Na miejscu zastałyśmy uchylone drzwi, a w środku policjantów. Wyraźnie widziałam, jak jeden z nich pakował sobie do kieszeni pieniądze, które wyciągnął z szuflady stojącej w przedsionku. „A to skurczybyk! Ciekawe czy na serio jest policjantem?!” Nie miałam teraz czasu, żeby to sprawdzać, ważniejsza była mała. Pobiegła do swojego pokoju i po chwili wyszła z niego z pięcioma szmacianymi lalkami.

— To trochę za dużo, nie uważasz?! — zgromiłam ją.

Justynce znów zachciało się płakać, więc wzięłam od niej te lalki dla świętego spokoju. Na tym nie koniec — dziewczynka poszła do sypialni rodziców, i co stamtąd wyniosła?

— Kapcie dla taty i piżama mamusi, żeby im nie było zimno — wytłumaczyła.

Aż mnie siekło, jak to powiedziała. Poczułam się jak wtedy, gdy umarli moi rodzice.

— Dobrze, a teraz chodź! — zachęciłam ją do wyjścia na korytarz.

Ruszyła już bez żadnego oporu. Po drodze zadałam sobie pytanie: „Ciekawe gdzie podziali się rodzice tej małej?!” Wkrótce dogoniłyśmy sąsiadkę, która w między czasie dotarła do szóstego piętra.

— Jak tam idzie schodzenie? Pomóc…

W tej chwili tak zatrzęsło blokiem, że musiałyśmy przycupnąć na schodach. Dopiero teraz zrozumiałam zagrożenie. Jeśli te całe tony żelbetu, które znajdowały się nad nami, runą…

— Prędko! — ponagliłam moje towarzyszki.

Po chwili usłyszałam dochodzący z wysoka, rozchodzący się po klatce schodowej głos:

— Tu też nikogo nie ma! Spier*lamy stąd, bo zaraz się to wszystko zawali!

Tak, to faktycznie dało nam wszystkim cugu. Nawet sąsiadka dostała „turbo” w nogach!

Po trzech minutach wyszłyśmy z budynku na ulicę. Była pusta. Czyż nikogo już nie było w naszym dwudziestopiętrowym bloku? Gdzie podziali się ci wszyscy ludzie?! Po chwili dogonili nas zasapani policjanci.

— Kurde, o mały włos! — Zbliżyli się ku nam. — A panie mają podwózkę? Jakby co, możemy radiowozem zawieść panie dokąd zechcą.

— Nie, zaraz mój szef po nas przyjedzie.

I faktycznie, jakąś minutę później Cezary Barak podjechał przed blok swoją terenówką.

— Wsiadajcie! Nie ma czasu! Wieżowiec na Baczyńskiego jest zagrożony, więc możemy mieć problem z przejechaniem, jeśli nie zdążymy przed jego zawaleniem się.

Pomogłam się najpierw usadowić moim towarzyszkom, na końcu zadbałam o siebie. Ruszyliśmy.

Piętnaście minut jechaliśmy do prywatnej posesji Baraka — parterowy domek z basenem, duży ogród. Na miejscu znalazł się dla nas pokój z trzema dmuchanymi materacami. Żona szefa i jej gosposia przygotowały nawet dla nas obiad. Było normalnie, zwyczajnie, jakbyśmy rodzinnie wpadły do znajomych w odwiedziny. A jednak kilka godzi później dobitnie przekonałam się, że ciemność nie odpuszcza.

Przez uchylone okno usłyszałam tabun mknących po ulicy samochodów strażackich, radiowozów i karetek. Z wrażenia wypadłam na podwórko, następnie na ulicę. W ślad za mną ruszył szef.

— Wer! Co ty robisz?! — Szarpnął mnie za ramię, żebym nie pobiegła dalej.

— Ja muszę tam iść! Muszę! Natychmiast! — wykrzyczałam to, co czułam.

— Gdzie, dziewczyno?! — Potrząsnął mną dla opamiętania.

— Tam jest ktoś, kto potrzebuje mojej pomocy…


— Wiaro? — usłyszałam męski głos, który łagodnie próbował przywrócić mnie do chwili obecnej. — Wiaruś, co ci jest?

Popatrzyłam w błękitne oczy Obałela, spoglądające na mnie sponad płomyków ognia.

— Wspomnienia dnia trzeciego.

— Co się wydarzyło?

— Serio chcesz tego słuchać? — odstawiłam na bok pustą miskę po kolacji.

— Tak. Skoro ty miałaś odwagę przeczytać moje pisarskie wypociny — wzruszył ramionami i posłał mi jednostronny uśmiech. Miał w sobie tak wiele dystansu do samego siebie. W ogóle był w porządku, dlatego opowiedziałam mu wszystko.

— Ok… Trzeciego dnia miało miejsce zawalenie się jednej z kamienic nieopodal domu mojego szefa. Akurat znalazłam u niego schronienie z sąsiadką i taką jedną dziewczynką. Swoją drogą tego dnia wyrzucili nas z domu… Ale nie o tym chciałam mówić. Na miejsce udało się wiele zastępów straży pożarnej, policja i karetki pogotowia.

— I ty także.

— Tak. Pojechałam tam z szefem jego autem. Wzięliśmy wodę, opatrunki i koce termiczne, gdyby kogoś trzeba było ogrzać. Na miejscu zastaliśmy tony gruzu i ludzi kopiących z każdej strony. Ogólny dramat, zamieszanie, miliony migocących kogutów…

— Po co tam poszłaś, skoro na miejscu były służby ratunkowe?

— Bo coś mnie tak pociągnęło.

— I co? Pomogłaś komuś?

— Zaczęłam krążyć dookoła tych gruzów. Poszłam na tyły, tam była taka ciasna uliczka z koszami na śmieci. To tam usłyszałam miauczenie — popatrzyłam na niego, aby sprawdzić, czy moje zachowanie z przeszłości nie rozśmieszy go. — Znalazłam pięć małych kociąt schowanych pod pudełkiem obok śmietnika. Nieopodal leżała ranna kotka ze złamaną łapką. Nie mogła się ruszyć, była przygnieciona…

— I co dalej?

— Nie dziwi cię to, że poszłam ratować koty, zamiast szukać w gruzach ludzi?

— Nie, dlaczego miałoby w tym być coś złego? Przecież zwierzęta to nasi bracia mniejsi.

Uśmiechnęłam się do niego z ulgą. Nie poczytał mnie za wariatkę, jak niektórzy ludzie wtedy.

— Pobiegłam po szefa, który razem ze mną poszedł ze skrzynką po te koty. Kotka potrzebowała pomocy, więc zwróciłam się po nią do lekarza pogotowania.

— I dostałaś burę.

— Dokładnie. Usłyszałam, że w tej chwili nie może mi pomóc, bo czeka na rannych i musi być gotów do działania. I stwierdził od razu, że ten kot to i tak zdechnie!

— A co na to szef?

— Powiedział: „Chodź Wiaro, poszukamy bardziej kompetentnych osób, którym leży na sercu ratowanie życia! Tutaj się sama znieczulica szerzy!”

— Ja bym jebnął takiemu lekarzynie! — zabrzmiał ostro Faust.

— Miałam na rękach cierpiące zwierzę, maluszki płakały za matką. Nie mogłam zareagować. Szef pociągnął mnie do samochodu, chciało mi się płakać. Przez całą drogę trzymałam tę kotkę zawiniętą w koc i gładziłam jej chłodną głowę. Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby w tym ogromnym cierpieniu dziękowała mi, że mimo wszystko nie potraktowałam jej jak nic niewartą rzecz. Byłam z nią przez ten cały czas… — Szybko otarłam łzy wzruszenia.

— I co było dalej? — zapytał cicho i współczująco. Wtedy dostrzegłam w nim coś, czego bym się po nim nie spodziewała. To nie był zwyczajny osiedlowy pijaczyna, który zamiast serca ma butelkę wódki. Ten człowiek miał w sobie wrażliwość i empatię.

— Okazało się, że żona szefa jest weterynarzem, więc szybko się zajęła ranną i jej dziećmi. — Uśmiech sam odmalował się na moich ustach. — Ale najbardziej cieszyła się córka sąsiadów, Justyna. Porzuciła swoje lalki, które z narażeniem życia poszłyśmy ratować przed ewakuacją, i poszła się zająć małymi kotkami. Nawet zapomniała na chwilę o swoich rodzicach.

— Kotka została u szefa?

— Tak, razem z małymi. Ja po tym wszystkim wzięłam sobie do mieszkania jednego czarnego kocurka, nazwałam go Anubisem, zdrobniale Anu. Musiałam go przed wyjazdem do Pustek zostawić pod opieką sąsiadki, pani Mirki. Mieszkamy w tej samej kamienicy! Po wspólnych przeżyciach postanowiłyśmy się nie rozstawać. Niestety mała Justyna poszła do rodziny zastępczej. Jej rodzice po prostu przepadli, ani śladu po nich nie zostało.

— Wcale mnie to nie dziwi. Tutaj też zniknęły setki… tysiące ludzi.

— Dlaczego?

— Ja wiem, ale nie mogę ci tego powiedzieć jeszcze w tej chwili. Musiałbym wejść w twoje sfery duchowe, a one są… z całym szacunkiem: niewystarczająco rozwinięte.

Poczułam się, jakby dał mi tym stwierdzeniem w twarz, ale tak, miał rację.

— Mam nadzieję, że uda mi się dojrzeć do twojego poziomu, Obałel — odpowiedziałam ironicznie.

— Oj Wiarka, Wiarka! A taka się fajna z ciebie dziewczyna robiła. Znowu pazurki wystawiasz, oj dziecino, dziecino — marudził na mnie zawiedziony.

Westchnęłam i wzruszyłam ramionami.

— Jestem, jaka jestem.

— Jesteś wyjątkowa — rzucił ku mnie komplementem, po czym wstał. — Idę do źródełka, żeby się zregenerować, a ty możesz zaczekać na swoją kolej tutaj, jeśli chcesz. Postawię na straży Miśka…

— O nie! Wolę koty, boję się psów!

— Skoro wolisz obecność pierzastych… — spojrzał ku górze na barierkę. Siedział tam już ptakostwór z nową wiadomością przytroczoną do łapy.

— O rany, jeszcze jego brakowało!

— Dlaczego tak boisz się zwierząt? Są niegroźne.

— Bo… nie wiem.

— Dobra, zróbmy tak: idziemy na górę, ja odbieram wiadomość, a później ty zostajesz, a ja idę się umyć.

— Ok.

Ulżyło mi. Nie rozumiałam tych istot. Zwierzęta tutaj były dziwne, nie takie zwyczajne — one rozumiały i słuchały Fausta, jakby był jakimś ich bóstwem. Cieszyłam się, że trafiłam na kogoś takiego, a nie na kolejną staruszkę czy dziecko, którymi musiałabym się zająć. To On, Obałel Faust, zajmował się mną, nie musiałam się o nic martwić. To była dla mnie prawdziwa nowość i zaczynało mi się to podobać. I to do tego stopnia, że gdy znaleźliśmy się na górze, a on zaczął ściągać z siebie ciuchy, zawiesiłam na nim oko. Chwilę wcześniej odebrał jakąś tajemniczą wiadomość od sąsiada.

— Co? — zapytał mnie i spojrzał po sobie. Stał nieopodal mnie w samych slipach. — Jestem krzywy, garbaty, pryszczaty?

Nie wiem, co mi się stało, ale coś pociągnęło mnie w jego stronę. Podeszłam i zatrzymałam się przed nim, stanowczo za blisko. Zaczęłam przyglądać się jego mięśniom na klacie. Miałam ochotę go dotknąć, poczuć gładkość i ciepło jego skóry. A jak wyobraziłam sobie, że to co ukrywał przede mną w gatkach, mogłoby wejść we mnie…

— Co?! — zapytał zakłopotany, gdy zapatrzyłam się na ten skrzętnie zakryty fragment jego męskiego ciała.

— Jesteś doskonale zbudowany — zamruczałam jak zalotna kotka i powróciłam oczyma do jego ust.

— Nie chcesz tego Wer — zaprotestował przeciwko moim chwilowym zachciankom. Nie uprawiałam seksu od roku, a Obałel miał bardzo przyjemną powierzchowność, oczywiście od szyi w dół.

— Skąd możesz wiedzieć, czego chcę? — wymruczałam cicho tuż przy jego ustach.

— Nie wykorzystam cię i nie porzucę, więc jeśli chcesz ze mną robić te rzeczy, musisz być gotowa na poważny związek — powiedział bez żartów.

O mały włos, a dałabym się ponieść. Dopiero jego zimne:

— Nie jesteś taka, to nie w twoim stylu — otrzeźwiło mnie do reszty. Odsunęłam się i odwróciłam się do niego plecami. Zawiedziona, że mój kobiecy urok nie okazał się dla niego kuszący, rzuciłam się na łóżko i sięgnęłam po jego zeszyt. Musiałam jakoś wyjść z tego z twarzą.

— Idę się umyć — rzucił prędko, zanim wyszedł. Jakąś chwilę później zrobiło mi się wstyd za to, co chciałam zrobić. „Chciałam go wykorzystać, choć gardzę nim jako mężczyzną. To było podłe z mojej strony!”

— Jestem niedobra! — skrytykowałam samą siebie. A jednak nie mogłam pozbyć się myśli, że Obałel stał się nagle dla mnie atrakcyjny, lecz jedynie powierzchownie. W myślach nosiłam względem niego pogardę, jakbym była kimś lepszym niż on. Był pijakiem, nie do końca dobrze się wysławiał, był brzydalem i zachowywał się jak błazen. A jednak miał coś w sobie.

— Nie, to nie dla mnie — zaprotestowałam. Było już późno, więc zarzuciłam na siebie coś lżejszego i wlazłam pod jego kołdrę, a tam znów poczułam drażniącą moje myśli ochotę na seksualne doznania. — Nie! — warknęłam na samą siebie, po czym odcięłam się od swojego ciała, aby zasnąć.

6. Dziecko i żona

Piątek

Gdy następnego ranka otworzyłam oczy i przypomniałam sobie, co wczoraj chciałam zrobić i to jak zachował się Obałel, zrobiło mi się wstyd. I to do tego stopnia, że nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Poszłam się szybko odświeżyć do źródła, a gdy wróciłam, on zerknął na mnie przez ramię i powrócił do robienia śniadania. Był milczący, nie podejmował żadnych rozmów. Zrobił śniadanie i zaprosił mnie do stołu. Usiadłam, choć miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Zerknęłam na niego kontrolnie… patrzył na mnie przez cały czas!

— Dlaczego nie jesz? — zapytał między jednym a drugim ciamknięciem.

Spuściłam oczy i powoli zmusiłam się do jedzenia.

— Może to nie kokosy, ale pożywne — podsumował moje potencjalne wybrzydzanie jedzeniem.

— Nie o to chodzi — odezwałam się w końcu.

— No chwała Bogu! Myślałem, że straciłaś głos! — Teatralnie wzniósł dłonie ku górze.

— Przepraszam — wydusiłam z siebie w końcu.

— Za co?

— Za wczoraj.

— Wiesz, nic się nie stało. Ale jeśli bardzo ci zależy to… — zaczynał żartować, więc musiałam szybko uciąć tę kwestię.

— Skończmy już ten temat! Przeprosiłam, teraz chcę zjeść i zająć się pracą!

— Ok, nie ma problemu. Ja i tak wychodzę.

— Dokąd?

— W odwiedziny.

— Do swojej żony i dziecka?

Zapatrzył się na mnie, zwolnił nawet przeżuwanie, po czym odparł:

— Nie, na mały obchód po lesie.

— Aha… — poczułam nieodpartą pokusę, żeby zapytać go: — Dlaczego ona nie mieszka z tobą?

— Kto?

— Twoja żona z przepowiedni.

— Powiedzmy, że mamy na razie swoje dwa osobne światy.

— A dziecko? Przecież powinno mieć kontakt z ojcem.

— Widzisz bo… ono jest dopiero w drodze.

— Ach, więc twoja żona jest w ciąży, ale nie mieszkacie razem — przyjrzałam się mu bacznie.

— Tak właśnie. Ale tak właściwie to ona jeszcze nie jest moją żoną.

— Rozumiem… A nie jest zazdrosna, że mieszkasz z obcą dziewczyną pod jednym dachem?

— Ona… jakby ci to powiedzieć? Nie kocha mnie.

— A rozumiem, wpadka — i nie wiem dlaczego poczułam ulgę, że on jest wolny. Chwilę potem zorientowałam się, że Obałel może być nieszczęśliwie zakochany. — A ty ją kochasz?

— Ja? — Znów się na mnie zagapił. — Ja ją kocham, choć jeszcze nie wiem dlaczego — spuścił wzrok i zaczął się bawić łyżeczką. — Darzy mnie pogardą, jestem dla niej jak cuchnący skunks…

— A jednak macie dziecko!

— Yhm… właściwie jeszcze go nie ma i nie wiem, czy będzie, bo jak ona mnie nie kocha to…

— Myślisz, że może je usunąć?! — przeraziłam się. Od razu przypomniałam sobie okoliczności powstania mojego życia. Prawdopodobnie ja też miałam być wyskrobana jak jakiś wrzód na łonie mojej matki. Nie wiedziałam, dlaczego kobieta ta mimo wszystko zdecydowała się na urodzenie mnie, skoro jeszcze tego samego dnia wyrzuciła mnie jak śmieć na ulicę, żebym zamarzła.

— Nie o to chodzi.

— Obałel! Nie pozwól jej na to! — zapędziłam się i pochwyciłam jego dłoń. Nie cofnął jej, natomiast zrobiłam to ja. — Przepraszam.

— Widzę, że temat leży ci na sercu — odbił piłeczkę w moją stronę.

— Tak. — Tym razem to ja zaczęłam się bawić łyżeczką. — Bo ja też miałam nie żyć.

Powstałam, bo wspomnienia zbyt mocno szarpnęły moimi emocjami. Odwróciłam się, żeby tego nie zobaczył.

— Na szczęście żyjesz. Dlatego wykorzystaj ten dar jak najlepiej — podsumował naszą rozmowę, a ja w odpowiedzi spojrzałam na niego przez ramię i kiwnęłam głową.

Podeszłam do jego zeszytu i przypomniałam sobie znów o tej przepowiedni. Zwrócona do niego plecami zapytałam:

— Obałel, czy wy weźmiecie ślub, mimo że ona cię nie kocha?

— Zobaczymy, może jednak mnie kiedyś zechce. Wszystko zależy od niej.

— Czyli masz szansę na szczęśliwy związek. Zazdroszczę ci. Ja nigdy nie… — za bardzo się otworzyłam.

— Zasługujesz na to, żeby ktoś cię pokochał, Wiaro — powiedział tak cicho, że zdawało mi się, że szepcą to moje wspomnienia o Łysym Franku, który odwiedził mnie w mieście.

— Wiesz, ktoś mi już kiedyś tak powiedział. — Odwróciłam się w jego kierunku i uchwyciłam jego smutny wzrok. Coś wyraźnie leżało mu na sercu. Powstał i zaczął sprzątać po śniadaniu. Gdy miał już wychodzić, zapytałam go jeszcze: — Przedstawisz mi ją kiedyś?

— Kogo?

— Twoją żonę nie-żonę — zażartowałam.

— Nie wiem. Idę, cześć! — Ruszył w stronę klapy w podłodze, lecz ja prędko pochwyciłam jego dłoń, aby go zatrzymać. Spojrzał na mnie zdumiony.

— Kiedy wrócisz? — zapytałam i cofnęłam rękę.

— A co? Boisz się moich pierzastych i włochatych kumpli? — zażartował, choć jego ton był poważny. Dziś najwyraźniej dokuczał mu zły nastrój.

— Nie, po prostu… jak jesteś to… Nie lubię być sama — przyznałam to w końcu przed sobą i przed nim.

— Mogę przysłać ci Łysego, jak chcesz.

— Nie, lepiej nie! Potrzebuję ludzkiego towarzystwa.

— Czy masz na myśli to, że potrzebujesz… mojego towarzystwa? — zapytał z niedowierzaniem.

— Tak, a co w tym złego?

Uśmiechnął się od ucha do ucha, nawet wyprostował swoje zgarbione utrapieniem plecy.

— No, to spodziewaj się mnie za godzinę!

— Ok, fajnie! — Odwzajemniłam jego uśmiech.

Zaczął schodzić po drabince na dół, lecz gdy już miał zniknąć, nagle z otworu w podłodze wychynęła jeszcze jego głowa.

— Tylko bądź gotowa!

— Na co?

— Masz być jak kurka oprawiona do rosołu! He, he!

— Widzę, że ci humor wrócił! — zignorowałam jego erotyczne zaczepki. „To po prostu facet i już!”

— Pamiętaj! Do rosołu! He, he! — Po chwili już go nie było.

— Wczoraj jakoś nie chciałeś, a teraz… — burknęłam pod nosem. — Ech! Lepiej wezmę się do pracy. — Uznałam żarty Fausta za te z rzędu teorii i męskich fantazji, które faceci boją się urzeczywistnić. — Dziwny koleś.

Zasiadłam do mojego mikroskopu, aby przekonać się, jak dziś wyglądają moje próbeczki. Obałel dostarczył mi wczoraj, w nocy jeszcze kilka nowych roślin. Już po półgodzinnej pracy doszłam do wniosku, że nie ma sensu badać tego wszystkiego.

— Wszystko posiada ten sam pierwiastek. Dosłownie wszystko! Nawet jedzenie!

Wyprostowałam się na krześle, a moje oczy skierowały się w stronę Zeszytu Obałela. Pomyślałam sobie o tym, że Faust musi bardzo kochać matkę swojego dziecka. „Dlaczego ona go nie chce? A! No tak, alkoholik! Wcale jej się nie dziwię.” Dziś rano zauważyłam, że ledwie wstał, a już wychylił łyk bimbru, który trzyma w swojej piersiówce. Zawsze ją przy sobie nosił. „Szkoda, bo mógłby być z niego dobry mąż i ojciec.” Pomyślałam sobie, że może mogłabym mu jakoś pomóc się z tego wykaraskać, ale póki co miałam ochotę przeczytać, co kryje się na kolejnych stronnicach jego pamiętnika z dni ciemności. Wstałam więc, podeszłam do łóżka i usiadłam, a później otworzyłam zeszyt na wpisie czwartym…

Zeszyty Obałela 4

Dzień czwarty ciemności


„Wszystkiego się spodziewałem, ale nie takiej akcji jak dzisiaj! My se jemy z małą i starą, a do chałupy wpada facet w kominiarce na głowie, ze spluwą jak z jakiego filmu i do nas wali:

— Jedzenie, środki opatrunkowe, lekarstwa! Ale już! — wrzeszczy jak opętany.

Misiakową zamurowało, mała się schowała pod stół, a ja se wstaję i mówię:

— To nie supermarket, ale dom. Wynocha mnie stąd!

— Stul dziób, bo ci go rozp*dole!

Spluwa zatrzymała się przed moim nosem. Podniosłem ręce do góry, chociaż miałem nieziemską ochotę na to, żeby mu ją wpakować prosto do tyłka!

— Stara niech ładuje! Wszystko! — upierał się fajfus jeden.

Mała zaczęła płakać, a Misiakowa se powoli wstała i wkłada wyschnięte na kamień pieczywo z pieca do reklamówki. Śmiać mi się zachciało, ale nawet nie mrugnąłem okiem.

— Masz, chłopcze. Tyle mogę ci dać. Nie mamy innego jedzenia — skłamała. Przecież cała piwnica w zaprawach siedziała.

— Nie pier*ol! Na pewno macie jedzenie!

— Pani Misiakowa, niech mu pani da fasolki w puszce cośmy ją ze sklepu przynieśli — wiedziałem, że jest kurde przeterminowana, hehe! I myślę se: „A żeby cię przesrało na wylot, gnoju!”

Pozbierała co mogła, dała mu nawet jakieś opatrunki i słoik przekiszonych ogórków dla niepoznaki.

— A ty co ryczysz?! Zamknij się! — warknął na małą.

Zagryzłem zęby, żeby mu nie dosrać. „Poczekaj, jeszcze cię sprawiedliwość spotka, skurkowańcu!”

— Siedzieć tu i nie wychodzić, bo jak zobaczę, że za mną leziecie, to wam łby rozpie*olę!

Zacisnąłem szczęki, pięści i stoję jak ten posąg z soli.

Wyszło to ścierwo z naszej chatynki, a ja dawaj do piwnicy po jaki łom, żeby tego gnoja utłuc.

— Faustuś! Zostaw! — zatrzymała mnie Misiakowa. — On swoją sprawiedliwość dostanie. Zostań synku — prosiła łagodnie. Zatrzymała mnie w domu, a ja odetchnąłem. Przypomniało mi się o dziecku, płakała nieboga pod stołem.

— Już dobrze, chodź dziecino. — Odsunąłem krzesło i wyciągnąłem ją spod stołu. Przytuliłem, żeby się nie bała.

Jakieś trzy, ja wiem, może dwie minuty później, odezwał się taki wrzask z pola, że z wrażenia aż mnie ciarki przeszły.

— Jezusie Nazareński! Co to?! — spytała Misiakowa.

„Pewnikiem w ciemnościach jakie potwory ludzi zabijają” — pomyślałem se od razu.

— Zostańcie tu, ja sprawdzę — powiedziałem, po czym sięgnąłem po łom, com go nastroił i wziąłem latarkę. To była ostatnia świecąca, ale sytuacja wymagała zbadania, żeby się nam co złego do chałupy nie wdarło. Przed wyjściem przeżegnałem się i wychodzę. Wrzask dobiegł mnie od strony drogi, ale ciemno było, to poszedłem bliżej. Czym dalej byłem, tym wrzask się oddalał ode mnie. W końcu wlazłem w las i zrobiło mi się naprawdę paskudnie. „A jak tam kto pomocy potrzebuje? A jak mi się co stanie i one tam biedne same w chacie zostaną?!” Postanowiłem trzymać się z daleka, żeby tylko sprawdzić, co to takiego się dzieje.

I żem zobaczył, ale to było coś, co mnie dosłownie powaliło. Przyczaiłem się za drzewem, bo w końcu zobaczyłem jakieś światło rozchodzące się po lesie. Jakieś dwadzieścia metrów ode mnie zobaczyłem Łysego Franka, a przed nim idącego tego złodziejaszka. Jak się Łysy odwrócił, to się schowałem za pniak, ale wiedziałem, że wie o mojej obecności. Zatrzymał się w końcu z tą szumowiną, tamten wrzeszczał jak opętany… Nagle zrobił się taki błysk, że mnie oślepiło i powaliło. Straciłem przytomność, a jak się obudziłem, nade mną stał Łysy Franek i uśmiechał się anielsko.

— Jak tam? Wszystko gra?

— Łysy… co się stało? Co ty mu zrobiłeś?

Anioł spoważniał i powiedział:

— Wyparował. Stanowił poważne zagrożenie dla innych, więc wyparował. Teraz przejdzie trzydniowy sąd, aby trafić do Głębokiego Czyśćca.

— Chcesz mi powiedzieć, że… go zabiłeś?!

— Nie, nie zabiłem, po prostu unieszkodliwiłem.

Wstałem, bo mnie to siekło jak nie wiem. „Anioł co zabija ludzi!”

— Czy ty naprawdę jesteś od Niego? Czy też szatańskie moce cię przy… — głos uwiązł mi w gardle.

— Zamilknij dla swojego dobra — powiedział to takim spokojnym tonem, jakby mówił mi dzień dobry.

Zablokował mi głos! Słowo daję, pierwszy raz mi się coś takiego stało!

— Oni muszą odejść, żeby ziemia oczyściła się ze zła. Dusza tego człowieka była permanentnie zamieszkana przez siły nieczyste. Szatan ucztował sobie na jego sercu od bardzo dawna. Jeślibym go nie przeniósł na tamten świat, zabiłby ją. Śmierć duszy to kasacja ostateczna. W Czyśćcu przemyśli sobie wiele spraw i być może kiedyś dostanie się do Pierwszego Nieba.

Chciałem go o coś zapytać, ale on wyczytał to w moich myślach.

— Nie, tobie i twoim towarzyszkom nic złego się nie stanie. Ale wiedz, że ryzykowałeś życiem. Gdyby ten bandyta zorientował się, co mu daliście do jedzenia, powróciłby i zabiłby was.

Fakt, nie pomyślałem o tym.

— Nie dziękuj mi, to jest mój obowiązek i służba względem Boga i ludzi. Złe czasy powoli odchodzą w niepamięć. Za trzy dni nastanie światłość. Wypatruj słońca o normalnym wschodzie. To będzie dzień pełen cudów. Aha! I Faust! — spoważniał bardziej niż zwykle. — Uważaj na kolejnych przybyszów, może być ich więcej. Strzeż dziecko i staruszkę, nie wpuszczajcie obcych. Nawet jeśli pozornie będą to osoby potrzebujące. Ci którzy mieli zostać, zostali i mają się dobrze, Ojciec im wszystko zapewnia, co do życia potrzebują. Reszta ucieka przed ogniem boskiej sprawiedliwości, ale nie ostoją się co do jednego. Będę nad wami czuwał, wezwijcie mnie w razie potrzeby.

„Czy możesz mnie odprowadzić do drogi?” — powiedziałem do niego w myślach.

— Jasne, ale możesz już mówić, więc pytaj.

— O Boże, jak dobrze! — puściło mi mowę. — Paskudne uczucie, nie móc powiedzieć ani słowa.

— Chodź, zaprowadzę cię.

Dopiero teraz zorientowałem się, że światło, które go oświeca, nie pochodziło z mojej żałosnej latareczki, która się gdzieś w paprotkach zgubiła. To Łysy Franek świecił! Emanowała z niego taka łuna, że aż nie mogłem za bardzo na niego patrzeć, bo mnie w tej ciemności oślepiał.

I zaprowadził mnie do samej drogi.

— Do zobaczenia, Faust — powiedział na odchodne i se wrócił do lasu.

— Słowo daję, jak to powiem starej, to się chyba z wrażenia przewróci!


I ja też pomyślałam, że się z wrażenia przewrócę.

— A Boże! — jęknęłam cicho. — Oni wszyscy wyparowali. Źli ludzie zniknęli z tej Ziemi.


Zaczęłam sobie przypominać to, co działo się u mnie czwartego dnia. Prawie cały czas zajmowałam się chorą kotką, leżącą w kartonowym pudełku, w piwnicy. Miała złamaną łapkę, a mimo to cierpliwie znosiła przepychankę swoich kocich dzieciątek, które pchały się do jej sutków w poszukiwaniu pokarmu.

— Ale ty jesteś dzielna… Jakby cię tu nazwać? — Pogładziłam po główce czarno-białą kotkę, która ze strachem spoglądała na moją twarz. Wyglądała, jakby nie dowierzała, że ktoś w końcu traktuje ją dobrze i z miłością. Wiedziałam co czuje, podobnie czułam się ja, kiedy trafiłam do moich prawdziwych rodziców. Na ich wspomnienie zachciało mi się płakać. Byłam sam na sam z kotami, w czeluściach piwnicy państwa Baraków. Niespodziewanie, w chwili gdy dawałam upust łzom, przez uchylone drzwi zajrzał do środka mój szef.

— Wer, przyjdziesz na obiad? — zapytał mnie, a potem zatrzymał się jak wryty na widok mojej zapłakanej twarzy. — Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać.

Podniosłam się i uśmiechnęłam mimo wszystko.

— To nic, tylko wspomnienia.

— Ach tak… — Wślizgnął się do środka i podszedł ku mnie. — Coś konkretnego?

— Rodzice.

— Chcesz do nich zadzwonić? — zapytał mnie, jakby był moim opiekunem zastępczym albo tatą. Barak miał około sześćdziesiątki i był względem mnie bardzo opiekuńczy.

— Gdybym tylko mogła… — zapłakałam wbrew sobie.

— Wypłacz się dziecko, wypłacz — rzekł i przytulił mnie do siebie. Zdziwiło mnie jego zachowanie, ale jakieś kilka sekund później poczułam, że w końcu nie muszę być silna, teraz to on był silny za mnie.

— Oni umarli kilka lat temu — powiedziałam przez łzy. Cezary Barak był ode mnie wyższy o głowę i, mimo swojego wieku oraz siwych włosów, był przystojnym mężczyzną z niewielką ilością zmarszczek. Nie przypominał żadnego z moich ojców, ale tak się zachowywał, właśnie dlatego pozwoliłam mu na tę bliskość. Był ze mną, bo wiedział, że nie mam nikogo.

Lecz skąd mogliśmy oboje wiedzieć, że nasze niewinne przytulenie spowoduje takie koszmarne nieporozumienie? Bo oto gdy tuliłam się do opiekuńczych rąk pana Cezarego, do piwnicy weszła jego żona.

— A co tutaj się dzieje?! — warknęła oburzona.

Odsunęłam się od niego i spojrzałam na nią. W jednej sekundzie pojęłam, że ta kobieta uznała mnie za swoją rywalkę.

— Basiu my… — zaczął się tłumaczyć Cezary, ale ona nie chciała słuchać.

— Właśnie widzę: co wy! Zdrady ci się zachciało na stare lata?! Wiedziałam, że to kiedyś zrobisz! — Podeszła do niego i chamsko uderzyła go w policzek otwartą dłonią.

Szef złapał swoją żoną za ręce w nadgarstkach i wściekły rzekł:

— Oszalałaś?! To moja pracownica! Jest ode mnie trzydzieści lat młodsza!

Później oczy kobiety zwróciły się ku mnie. Cofnęłam się o krok w obawie, że i mnie się dostanie.

— Ty podła gówniaro! Zachciało ci się podrywać żonatego?! A może jeszcze dziecko sobie z nim zrobisz i na kasę go naciągniesz, co?!

Nie mogłam uwierzyć, że ta miła i tak łagodna kobieta, która z taką czułością opiekowała się chorą kotką i jej maleństwami, jest zdolna do takiej agresji i tak podłych słów. Przecież mimo swoich 57 lat była ładną i zadbaną damą. Czyż naprawdę nie była pewna swojej kobiecej wartości w sercu męża?!

— Pani Barak, ja nie chcę odebrać pani męża — mówiłam spokojnie. — On jest dla mnie jak ojciec. Właśnie płakałam za moimi rodzicami, a on przyszedł i chciał mnie pocieszyć…

— Łżesz! Łżecie oboje! — krzyknęła. — Puść mnie!!! — Wyszarpnęła swoje ręce z uścisku męża. — A ty, Cezary, jak chcesz tutaj zostać, to natychmiast wyrzuć tę zdzirę z mojego domu!!!

Po tych obelgach wyszła z piwnicy i z impetem zatrzasnęła drzwi.

Spojrzeliśmy po sobie: ja i szef.

— Przepraszam, ja nie chciałam — jęknęłam cicho, po czym wybuchłam płaczem. „Bożę, dokąd ja teraz pójdę? Wyrzucili mnie z mieszkania, teraz wyrzucają mnie stąd… Gdzie mam znaleźć swoje miejsce?!”

— Wer, no coś ty! Przecież wiemy, jak było — rzekł bez cienia oskarżeń. Zbliżył się ku mnie i położył dłoń na moim ramieniu. — Jesteś dla mnie jak córka, nie dam cię skrzywdzić. Zaraz wszystko jej wytłumaczę, to nie może się tak skończyć.

Powstrzymałam falę łez i moje skłonności do użalania się nad swoim losem. Miałam poradzić sobie sama? Ok!

— Nie, ja nie chcę, żeby stracił pan żonę. Odejdę. Mam tylko nadzieję, że nie wyrzuci pan staruszki i dziecka — z powagą zapatrzyłam się w jego zakłopotaną twarz. Mnie mogli wyrzucać, ale to by było niesprawiedliwe, żeby wyrzucili także i je, skoro one nic nie zrobiły.

— Nikt nie zostanie wyrzucony! Nie i koniec! A moja żona w końcu musi zrozumieć, że to, że nie mogliśmy nigdy mieć dzieci, nie rzutuje w żadnym stopniu na naszą małżeńską miłość. Ja ją kocham Wer! Zawsze kochałem ją tak samo mocno, mimo że nie mieliśmy dzieci, tylko koty albo psy… Nieważne teraz! Nie ruszaj się stąd, zaraz to załatwię!

I poszedł, a ja zostałam sama. Uklękłam z bezsilności na środku zimnej, betonowej piwnicy i zwróciłam się ponownie do Boga:

— Miłosierny… ponoć taki jesteś. Jeśli tak, pomóż mi, bo… ja nie mam dokąd pójść. Co mam zrobić? Powiedz! — błagałam cicho.

Chora kotka zamiauczała do mnie.

— I jeszcze ty biedulko, mam nadzieję, że i ciebie nie wyrzucą z tymi maluszkami.

Podeszłam ku niej i znów zaczęłam gładzić jej gorącą główkę. Cierpiała, była cała rozpalona. A maluszki poukładały się do snu i smacznie spały, ciasno przytulone do siebie i do niej.

— Chciałabym ci pomóc, mała, ale nie umiem. Nie mogę przyspieszyć twojego wyzdrowienia.

W tej chwili usłyszałam krzyki z góry, bo rozmową nie dało się tego nazwać. Barakowa po prostu ześwirowała.

— Boże, bądź dla mnie łaskaw. Dokąd ja pójdę?

Po tym pytaniu ucichłam, aby zaczekać cierpliwie na rozwiązanie tej sytuacji. Darli się na siebie z pół godziny, a jak już w końcu wszystko ucichło, usłyszałam, że po schodach do piwnicy schodzi ktoś ciężkim krokiem. Miałam nadzieję, że to nie Barakowa z siekierą przyszła mnie zaciukać. Na szczęście zza drzwi wysunęła się głowa szefa. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na przegranego.

— Wer… — zbliżył się ku mnie powoli. — Nie możesz tutaj zostać.

Nawet nie zaprotestowałam, czułam, że tak będzie.

— A one?

— One także.

— Niech chociaż kotka zostanie! — poprosiłam.

— Ona może zostać, ale wy… — pokręcił głową. — Moja żona wpadła w ślepą zazdrość. Nigdy nie widziałem jej w tym stanie. Zupełnie jakby coś ją opętało.

— Szefie, dokąd ja mam teraz pójść?

— Jedyne co przychodzi mi do głowy, to siedziba firmy. Tam nie ma żywej duszy, wszystko pozamykane. Może więc tam?

— Dobrze, jakoś sobie poradzimy! — orzekłam odważnie. Nie było co płakać, trzeba się było zmobilizować do działania.

— Dam ci klucze, jedzenie, wszystko! Zawiozę was tam.

I tym sposobem po raz drugi w czasach ciemności zostałam wyrzucona z domu.

7. Bramy Niebios
Piątek

Odłożyłam wspomnienia na później i przywołałam rzeczywistość. Nie rysowała się ona w dobrych barwach. Po pierwsze: zostałam w Pustkach sama, bez moich kolegów, zresztą to nie był pierwszy raz, gdy zostawiali mnie gdzieś samą. Po drugie: nie mogłam się skontaktować z bazą! Nie miałam przy sobie telefonu komórkowego, musiałam zostawić go w samochodzie.

— Jak ja się stąd wydostanę, jeśli oni po mnie nie wrócą? — zapytałam samą siebie.

Po trzecie: mieszkałam na drzewie z obcym facetem, który wzbudzał we mnie skrajne emocje. Zresztą, wszystko tutaj było tak niezwykłe, że wydawało mi się to mało realne, jak jakiś sen, z którego zaraz się obudzę.

— Wer! — usłyszałam jak ktoś mnie woła. „Czy i to mi się śni?!” — Wiara Wabel!!!

Nie, ktoś naprawdę mnie wołał, ale z zewnątrz. Prędko wyszłam na balkon. Na dole stał Obałel.

— Tak? — odpowiedziałam mu.

— Masz ochotę trochę pozwiedzać okolicę? Siedzisz tylko w tym gnieździe i patrzysz w to szkiełko, a jeszcze nie widziałaś okolicy!

— Ciekawe czyja to zasługa?! — Podparłam sobie boki. — Przecież kazałeś mi się stąd nie ruszać, póki nie przeczytam twoich zapisków!

— Ale dostałem zezwolenie od Góry, więc… — Szerokim gestem zaprosił mnie na spacer.

— Ok, wezmę tylko mój sprzęt i…

— A zostaw to, dziewczyno! Odpocznij trochę! Weź tylko niezbędne osobiste rzeczy.

Skinęłam mu głową. W sumie miał rację: odkąd tutaj przyjechałam, myślałam tylko o pracy. „Chwila odpoczynku dobrze mi zrobi.”

Zeszłam na dół i zobaczyłam mojego towarzysza niedoli, który stał z rowerem u boku.

— Ładny składak, szkoda że taki pordzewiały — oceniłam. Rower nosił ślady starej, różowej farby i miał rozerwane, skórzane siodełko w kolorze poszarzałego ecru.

— Znalazłem go w krzakach, tu nieopodal domu. Chciałem zawieźć go sąsiadowi, żeby mi go zrobił. Przy okazji wpadłem na pomysł, że moglibyśmy się przejść, skoro nie chcesz być sama — wyszczerzył ku mnie swoje zęby i zamrugał zabawnie rzęsami.

„Ten to ma zawsze żart na końcu języka.”

— Dobrze, zatem prowadź panie Obałel.

— Ciekawe… — powiedział i ruszył w stronę drogi, którą spodziewałam się zastać gdzieś dwieście metrów dalej.

— Co takiego?

— Ciągle zwracasz się do mnie po nazwisku, ale czasem wyrywa ci się moje imię. Od czego to zależy?

Zrównałam z nim krok, teraz oddzielał nas od siebie składak, prowadzony trochę na siłę przez Obałela. Nie było w tym nic dziwnego, przecież ten rower miał poprzebijane opony.

— Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym. — Przypomniałam sobie jednocześnie pewien fakt: odzywałam się do niego po imieniu, gdy stawał mi się bliski. Zwracałam się do niego po nazwisku bo to zapewniało mi stosowny, ochronny dystans, na którym chciałam go trzymać. Lepiej było, żeby był Obałelem: obcym żulem z domku na drzewie, niż podobającym mi się wbrew mojej woli Faustem: mężczyzną o dobrym sercu, który uratował mi życie.

— Aha, to niewiele mi wyjaśnia, ale skoro nie chcesz mówić, to… — przejechał palcami po ustach, udając, że trzyma w nich niewidzialny suwak. — Milczę jak grób, a ty sobie pooglądaj okolicę. Przed nami godzinny spacer w jedną stronę, a w drugą… to się jeszcze okaże.

Co udało mi się zaobserwować w ciągu tego spaceru, który trwał o wiele dłużej niż zakładał Obałel — bo przecież chciałam przyjrzeć się z bliska każdemu nowemu gatunkowi, jaki nawinie mi się pod lupkę? Wysokie na trzy do czterech metrów, ostre trawy o seledynowym zabarwieniu. Ich kłosy pokryte były dużymi ziarnami, z których tutejsi robili chleb i inne specjały. Jej zapach przypominał aromat lawendy, ale z domieszką leśnej nuty. Trawa rosła wzdłuż wąskiej, leśnej drogi, którą podążaliśmy. Cisza, dziwaczne trele ptasie, co jakiś czas przerywane odgłosami innych zwierząt, na pewno o wiele większych niż te małe, błękitne ptaszki, na które natknęłam się na polanie nieopodal chaty na drzewie. Piaszczysta gleba pokrywała całą drogę, a ponad nami stały wielgaśne drzewa podobne do sekwoi, które w końcu nazwałam „gigantusami”. W pewnym momencie las zaczął się przerzedzać, a to na rzecz owocowych drzewek, pokrytych gęsto soczystymi jabłuszkami. Gdy dziesięć minut później wyszliśmy z tego dzikiego sadu, moim oczom ukazał się widok niesamowity. Aż wmurowało mnie w ziemię.

— O raju! — wyszeptałam.

Dalej droga schodziła ku dołowi i wiła się pośród niewielkich stawów, wypełniających dolinę roztaczającą się u naszych stóp. To zagłębienie terenu pokryte było gęsto różnego koloru kwiatami. Wyraźnie dostrzegałam mieszające się z sobą błękity, biele i fiolety. Pod wpływem wiatru falowały niczym woda na jeziorze. Wyłaniające się spośród tego kwiecia jeziorka, odbijałby błękit nieba i słoneczne refleksy czerwcowego nieba. Ale to nie to było najbardziej zdumiewające. W centrum tej dolinki stało białe drzewo, które przewyższało wszystkie te rosnące w lesie Obałela. Sprawiało wrażenie martwego, ogołoconego z kory i liści drzewiszcza. Ale jak przyjrzałam się mu dokładniej, dostrzegłam bardzo drobne, falującego na wietrze listki. I nie byłoby w tym ni dziwnego, gdyby te listki nie były przytwierdzone do długich witek, które poziomo unosiły się na wietrze, tworząc coś w rodzaju chmury. Subtelne, eteryczne zjawisko sprawiło, że z moich ust wymsknęły się tylko dwa słowa:

— Bramy Niebios.

Obałel, który dopiero po chwili dostrzegł, że zostałam w tyle, podszedł ku mnie i zapytał:

— Jak ci się podoba nasz Nowy Eden?

— Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Co to za drzewo?

— Bramy Niebios, tak je nazywamy. Pod spodem jest wejście do jaskini, tam to będziesz miała dopiero zwiedzania! Pełno cennych minerałów, wszystko błyszczy się jak u jubilera. Ale dopiero jak przejdziesz ten las za drzewem, odkryjesz prawdziwe cacko.

— Co tam jest?

— Góry. Wielkie, ośnieżone góry.

— A za górami?

— Jeszcze tak daleko nie byłem. Pewnie jakieś kolejne cuda.

— Ale skąd to tutaj?! Przecież tego tu nie było! Tam jest pewnie granica państwa!

— Wer, jakby ci to powiedzieć… Tutaj nie ma żadnych granic. To już nie jest ten świat, co przed ciemnością. Raj odrodził się, trzeba odkryć go na nowo… I jestem pewien, że ty to zrobisz — to ostatnie zdanie zabrzmiało w jego ustach jakoś smętnie, dlatego popatrzyłam na niego. W jego oczach dostrzegłam dziwną tęsknotę, lecz szybko ją ukrył pod zabawnym uśmiechem, który teraz wydał mi się jedynie maską, zakrywającą jego prawdziwe emocje.

— Coś ci leży na sercu — stwierdziłam.

— Tak, ale to nieważne! — Machnął ręką. — Chodź! Jacek już czeka na nas, dałem mu znać przez Ambrożego.

— Tego latającego stwora?

— Nie nazwałbym go tak, ale… właśnie przez niego.

— Dobrze, zatem chodźmy! — powiedziałam pełna entuzjazmu.

— Ale Wer, jest jeden warunek, i musisz się do niego zastosować — zatrzymał mnie tymi słowy, gdy właśnie ruszałam z miejsca.

— Jaki?

— Nic nie mów. Jeszcze nie czas na twoje pytania. Najpierw pozwól im się z sobą oswoić.

— Czy ci ludzie przeszli jakąś traumę? Mówisz o nich tak, jakby spotkanie ze mną miało im zrobić krzywdę.

— Bo widzisz… jakby ci to wytłumaczyć? Oni myślą, że żyją w Raju, i że nie ma powrotu do tamtego świata. Myślą, że świat już do nich nigdy nie przyjdzie, że brama do tamtego świata została zamknięta i że są osłonięci przed nim na wieki. Ale prawda jest taka, że do Nowego Edenu mają wstęp wszyscy ludzie, którzy pozostali na ziemi. Jeśli powiem im, że przyszłaś z zewnątrz, przestraszą się. Oni nie chcą powrotu tamtego zła, które było przed ciemnością. Muszę im to jakoś delikatnie przekazać, rozumiesz?

— Tak.

— Świetnie! Zatem ty milczysz, ja mówię… i idziemy dalej.

— Obałel, a czy z tego raju da się wyjść?

Popatrzył na mnie zdębiały.

— Boisz się, że tutaj utknęłaś, co?

— Mam w sobie dziwny niepokój.

— Nie bój się, w każdej chwili możesz stąd wyjść. Ale pamiętaj, może tutaj wejść każdy, lecz ten kto przyniesie tutaj zło, będzie wypędzony.

— Nie mam takiego zamiaru.

— Ja nie miałem na myśli ciebie.

Przypomniałam sobie o Julianie i Robercie.

— Masz na myśli…

— Nie chcę nikogo osądzać. Eden sam weryfikuje takie sprawy, podobnie jak Łysy Franek.

Na wspomnienie tego kolesia poczułam, jak ciarki przechodzą mi po plecach. Bałam się go.

— Chodź, nie bój się — wyciągnął ku mnie swoją dłoń. Powoli wysunęłam swoją i o mały włos, a dotknęłabym jego dłoni.

— Nie boję się! — rzekłam odważnie i ruszyłam przed siebie.

— Zuch dziewczyna! — pochwalił mnie tym staromodnym powiedzonkiem. Przewróciłam ironicznie oczami i poszłam dalej.


— To jest właśnie Wiara, Jacku — przedstawił mnie Obałel swojemu sąsiadowi. Swoją drogą, daleko miał do tego sąsiada, bo od Bram Niebios szliśmy jeszcze przez jakieś ponad 30 minut leśną drogą, aż dotarliśmy do kolejnego domku na drzewie. Nie wiedziałam, dlaczego i ten człowiek mieszkał w koronach drzew, ale nie mogłam nic mówić, więc przyszło mi zachować moje pytania na później.

Jacek był długowłosym starcem, jego włosy i wąsy były całkowicie zbielałe. Przypominał mi Gandalfa z „Władcy Pierścieni”, z tym, że Jacek był zwyczajnym człowiekiem a nie czarodziejem. Mimo to już przy pierwszym spotkaniu odniosłam wrażenie, że włada on zdolnościami przechodzącymi wszelkie moje wyobrażenia. Był mojego wzrostu, chudy, ubrany w zwyczajne, ziemskie ciuchy — spodnie dresowe i koszulkę. Miał prostą sylwetkę i silne mięśnie ramion, nawet w jednym procencie nie przypominał chorego starca, który musi zażywać garściami tabletki, żeby doczekać następnego dnia. To zdecydowanie nie był zwyczajny starzec, a gdy powiedział:

— Jest dokładnie taka, jak mówił — przekonałam się, że wie o mnie zdecydowanie więcej niż ja o nim. — Usiądźcie, proszę.

Zasiedliśmy na drewnianej ławce, stojącej pod grubaśnym pniem drzewa — to tam, w koronach gigantusa wybudowany był jego dom. Jacek stanął przed nami i swoim mądrym okiem ocenił:

— Masz dobre serce dziewczyno, ale coś w nim się dzieje… coś… jakby strach, samotność, życie w upodleniu — wymieniał jedne po drugim.

— Skąd… — urwałam, bo przecież nie wolno mi było mówić.

Obałel na moment położył na moim kolenie swoją dłoń.

— O wszystko zapytasz mnie potem — przykazał mi.

Pozostało mi skinąć głową i siedzieć cicho.

— Czy wy już… — zapytał tajemniczo Obałela.

— Nie! — prędko przerwał mu mój towarzysz.

— Ale przecież On powiedział, że jak ona przyjdzie to…

— Jacku, czy naprawisz mój rower? — przerwał mu ponownie, jakby to, co mówił, było dla niego niewygodne.

Siwobrody spojrzał z góry na leżący przed nim rower i na moment się zamyślił.

— Zobaczymy, co się da zrobić — po tych słowach znów skierował ku mnie swoje mądre, błękitne oczy. To był mędrzec, byłam tego pewna. Był stary, ale nie głupi, na pewno posiadał wielką wiedzę. Poczułam nieodpartą pokusę, żeby w końcu go o coś zapytać!

— Byliście już w Bramie Niebios? — zapytał.

— Nie — odpowiedział Obałel.

— Słowo daję, Faust, ta dziewczyna zasługuje na to, żeby pokazać jej o wiele więcej. Zaprowadź ją tam i nie obawiaj się. Wszystko idzie zgodnie z tym, co mówił, uwierz w to i działaj. Czego się boisz?

Rozmawiali o czymś, czego nie rozumiałam, i to coś dotyczyło mnie! W myślach zaczęłam szykować kolejne pytania, aż w końcu zaczęły się one przede mną piętrzyć niczym ogromny stos drewna. Wystarczyła jedna iskra, żebym eksplodowała kaskadą ciekawskich pytań!

— Brak jest najistotniejszego elementu — odpowiedział smutno Obałel, po czym wstał i odciągnął Jacka na stosowną odległość, tak żebym nie słyszała, co mówią.

„Kolejne tajemnice! Dlaczego oni mi to robią!?” Miałam ochotę upomnieć się o swoje prawa człowieka, ale w końcu odpuściłam. Przybyłam tutaj po to, żeby zbadać ten świat, nie po to, żeby rozwiązywać problemy Fausta Obałela. Jednak nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że ich rozmowa dotyczy ściśle mojej osoby.

— Czy bez tego możemy razem wychować… — usłyszałam fragment rozmowy.

— Ciszej! — zgromił Obałela Jacek.

Szeptali tak sobie jeszcze przez pięć minut, a ja rozglądałam się po okolicy. Byłam grzeczna, nic nie mówiłam, tak jak mnie o to poprosił mój przewodnik.

— Nie, to się nie stanie! Nie dojdzie do tego, więc lepiej będzie, jeśli go przekonasz, żeby mnie z tego zwolnił! — nalegał głośniej Faust.

Przez chwilę Jacek robił mu wykład, a on jedynie kiwał głową.

— Zrób tak, jak ci powiedziałem — uparł się starzec, po czym rozmowa skończyła się i obydwaj powrócili ku mnie. Obałel unikał mojego wzroku, sprawiał wrażenie nadąsanego, a Jacek zwrócił się ku mnie z uśmiechem.

— Pani Wiaro, teraz Faust pokaże pani kolejny cud tego świata: Jaskinię Anielskiego Chóru.

To zabrzmiało super, więc kąciki moich ust same uniosły się ku górze. Natomiast Faust sprawiał wrażenie niezadowolonego. Niemo zapytałam go „co jest?”, a on tylko wzruszył ramionami.

— Chodź! Bo nie mam zamiaru wracać po ciemku! — odezwał się ku mnie trochę z przymusu.

Pożegnaliśmy się z Jackiem uściśnięciem dłoni i poszliśmy w stronę powrotną.

— A teraz mi powiedz, co tam o mnie szeptaliście! — powiedziałam jakieś kilkanaście metrów dalej.

— Czy możesz choć przez chwilę nie być taka ciekawska? Pani Wabel?! — fuknął na mnie.

Zatrzymałam się jak wryta, nie poznawałam jego głosu. Był na mnie wściekły!

— Ej, co ja ci takiego zrobiłam, że się do mnie tak zwracasz?!

Zatrzymał się kilka kroków dalej, odwrócił się w moją stronę i zapytał mnie:

— A co ja ci takiego zrobiłem, że nie możesz mnie… — urwał, po czym ukrył twarz w dłoniach. — Sorki! Trochę się zagalopowałem!

Podszedł ku mnie, lecz bez swojego zwyczajowego uśmieszku.

— Uznaj, że tego nie było, ok? — powiedział łagodniej.

— Coś jest na rzeczy! Przecież nie odzywałam się, tak jak mnie prosiłeś! Zrobiłam coś nie tak?!

— Nie rozumiesz, ale to jest teraz nieważne. Mam ci do pokazania ładną rzecz — rozpogodził się delikatnie. — Chodź, zaprowadzę cię tam, żebyś mogła doświadczyć czegoś nienamacalnego.

To zabrzmiało tak intrygująco, że poszłam za nim bez wahania. Nagle przypomniał mi się ten stary rower, z którym tutaj przyszliśmy.

— A co z rowerem?

— Jakim rowerem?

— No z tym, co go przyprowadziłeś.

— A… myślę, że nadaje się tylko na śmietnik.

— To po co go tutaj przyprowadziłeś?

— Nie myśl o tym teraz, to już nieważne.

„Czyli nie przyprowadził mnie tutaj po to, żeby załatwić naprawę tego zardzewiałego składaka. On chciał, żeby ten Jacek mnie zobaczył i… ocenił!”

— Co Jacek powiedział ci o mnie? — zapytałam jakąś minutę później, kiedy szliśmy obok siebie po leśnej drodze. On był zamyślony i posępny, ja wciąż mieliłam w głowie fakty.

— Wer, zrób mi małą przysługę… — zatrzymał się i spojrzał na mnie takim udręczonym wzrokiem, że aż żal mi się go zrobiło. — Do czasu aż nie dojdziemy do Jaskini, zachowaj milczenie. Wiem, że jesteś ciekawa całego tego zamieszania i nowego świata, ale proszę, jeśli żywisz do mnie choć odrobinę sympatii, pozwól mi pomilczeć i zachowaj milczenie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 62.53