Opowiadania
I must be
The hope
In this world
That I have lost
I’ll keep every dream
Secure inside of me
I will be the pillar of light
That I have never seen
Can you show me
Knowledge beyond my own limits
This existence
What do we leave behind us when we go
I want to believe
That all of this counts for something
Anything
Anup Sastry, This World
Potwór stworzony ze wspomnień
Metropolia Vand, dystrykt Haidmühle, październik, rok 2255
Zachodzące słońce zostawiało po sobie różowo-pomarańczowe smugi tworzące na niebie niezwykle barwny woal. Powoli opatulała go jesienna szaruga, przez którą przebijało się światło parkowych latarni. Kolorowe liście tańcowały raz w lewo, raz w prawo, poruszane chłodnym podmuchem wiatru. Te zrzucone z drzew żółte, czerwone i brązowe puzzle lądowały nie tylko na przejrzystej tafli wody okolicznego stawu, ale również na niedawno zmiecionej ścieżce.
Ola Figuier, blondwłosy mężczyzna w ciemnych ogrodniczkach, już chciał ruszyć w tamtą stronę, gdy młody shiba inu wskoczył w górę liści, niszcząc jego dotychczasową pracę.
— Yuki! — zawołał biegnący za nim młodszy mężczyzna, odgarniając z czoła limonkową grzywkę, gdy jego krótkie fioletowe włosy zmierzwił wiatr. — Nie wolno!
Trzyletni już pies odszczeknął coś po swojemu, jakby za nic miał jego słowa, po czym znów zaczął gonić za spadającymi liśćmi. Spacerujący po jesiennym ogrodzie kilkuletni kot imieniem Hrabia, maine coon o czarno-brązowym umaszczeniu, przyglądał się wyczynom Yukiego z dezaprobatą. Pies szczeknął na niego, jakby chciał zachęcić go do zabawy, jednak Hrabia tylko machnął ogonem i wrócił do pracujących w ogrodzie Syndyro, siadając obok nich.
— Wybacz, wujaszku — powiedział Miłosz Eisenhut, zwracając się do Oli. — Coś go dzisiaj napadło.
— Nic się nie stało, Milo — uśmiechnął się starszy mężczyzna, zdmuchując z czoła kosmyk pudrowo-różowych włosów, który wpadł mu do oczu wraz z podmuchem wiatru wywołanym przez psa. — Pewnie nie może się uspokoić, bo Nate’a jeszcze nie ma…
— Nie wiem, czemu. Jak idzie na zakupy, wchodzi do sklepu, bierze co trzeba i wychodzi, dlatego lubi jeździć po nie sam — zastanowił się Milo, przy okazji głaszcząc Hrabiego. — Dzwoniłem do niego, ale nie odbierał… Oby szybko wrócił, bo zaczynam się martwić.
Jak na jego specjalne życzenie, w tym momencie pod posesję zajechał srebrny minivan. Kierowca machnął pilotem przed sobą, otwierając bramę. Niebawem auto znalazło się na podjeździe przed ścieżką.
Nathaniel Larsen wyskoczył z minivana i poczuł, jak coś ciężkiego ląduje na jego nogach, wywracając go z impetem siłą rozpędu. Mężczyzna wrzasnął, gdy pies zaczął lizać go po rękach, którymi ten próbował osłonić się przed zmasowanym atakiem czworonoga.
— Yuki, do ciężkiej cholery, siad!
Na dźwięk jego głosu pies posłusznie usiadł obok i czekał na dalsze komendy współwłaściciela. Hrabia, Milo i Ola również zmierzyli go wzrokiem.
— Jobla idzie z tobą dostać — rzucił w końcu zdenerwowany Nathaniel. Wstał z ziemi, otrzepując się z piachu. Potrząsnął głową, wydobywając ze swoich długich do ramion, roztrzepanych jasnych włosów kawałki żwiru, na którym jeszcze przed chwilą leżał. Odgarnął blond grzywkę z oczu. Milo nie umknęło, że te były lekko zaczerwienione. Jego ukochany wyglądał na strasznie zmęczonego.
— Gdzieś ty się podziewał? — spytał Milo, podchodząc do niego razem z Hrabią. — Czemu nie odbierałeś?
— Ta, będę gadał, prowadząc, żeby mi mandat wlepili, do cholery — mruknął Nathaniel, pochylając się nad kotem, żeby go pogłaskać. Dłonie mężczyzny były posiniaczone, co rzucało się w oczy na jego bladej skórze, jakby długo o coś uderzał. — Korki były.
— Tutaj? O tej porze?
— Może warto byłoby zanieść zakupy do świetlicy? — powiedział nagle Ola, jakby chciał uratować Nathaniela przed dalszymi pytaniami Milo. — Dzieciaki na was czekają.
— Fakt, wujaszku. To idziemy — zarządził mężczyzna, otwierając boczne drzwi minivana.
Zanim zdążył wyciągnąć najcięższy karton, wyprzedził go Nathaniel. Milo pokręcił głową z niedowierzaniem, widząc, jak ten znowu bierze na siebie za dużo. Wziął w dłonie to, co zostało i zatrzasnął drzwi, tym samym zamykając auto. Zawołał za sobą Yukiego i Hrabię, a zwierzaki posłusznie podążyły za nim.
Ola odprowadził ich wzrokiem. Ci dwudziestotrzyletni mężczyźni bardzo się zmienili, odkąd po raz pierwszy przybyli do Vand.
Figuier doskonale wiedział, dlaczego młody Eisenhut zwrócił na siebie uwagę tutejszej społeczności narciarskiej, gdy po latach znów pojawił się w metropolii. Nieszczęśliwy wypadek na stoku, chociaż dla ojca Milo zakończył się śmiercią, dla Leona Edelweissa stał się szansą na nowe życie. Kurt wielokrotnie pomagał swoim współpracownikom, zrobił to również tamtego feralnego dnia — ratując mężczyznę przed nagłym wypadnięciem z trasy, sam uległ śmiertelnemu wypadkowi. Straciwszy kontrolę nad nartami z powodu oblodzonej powierzchni, pędził przed siebie z ogromną prędkością, po czym zderzył się z drzewem. W wyniku rozległych obrażeń, mimo podjętej reanimacji, Kurt zmarł, ostatecznie osieracając swojego syna.
Tymczasem ocalony przez mężczyznę Leon nie zapomniał o poświęceniu Eisenhuta. Początkowo, obserwując poczynania Milo na stoku, zaproponował, że zafunduje mu kurs na stanowisko instruktora. Jak się okazało, młody mężczyzna miał do tego naturalne predyspozycje — był cierpliwy, wyrozumiały i przede wszystkim inteligentny, dodatkowo świetnie posługiwał się narciarskim sprzętem, zupełnie tak, jak kiedyś jego rodzice.
Bycie instruktorem Milo traktował jednak bardziej jako hobby, dodatkowe źródło zarobku w okresie wzmożonej działalności tutejszego ośrodka. Na co dzień miał bowiem udziały w firmie, którą kiedyś zawiadywał Kurt, a poza tym — bardzo zaangażował się w swoją dodatkową działalność, czyli Fundację Milieu, wspierającą młodych Syndyro w rozwijaniu ich talentów.
Nazwa fundacji nie była przypadkowa. Gdy Nathaniel wpadł na pomysł jej założenia, przyświecał mu jeden cel — stworzyć takie środowisko, w którym młodzi Syndyro będą mogli dobrze się rozwijać, niezależnie od właściwości swojego daru. By to zrobić, mężczyzna sam musiał zdobyć wiedzę w odpowiednim miejscu — wśród socjoterapeutów i osób zajmujących się resocjalizacją. Już w trakcie studiów prowadził wykłady i udzielał się w różnych placówkach. Jako że był inteligentnym, a dodatkowo niezwykle upartym osobnikiem, który sam miał za sobą ciężkie doświadczenia, Nathaniel łatwiej zdobywał zaufanie trudnej młodzieży — traktowano go bowiem jak „jednego ze swoich”. Teraz, prowadząc fundację, mężczyzna był nie tylko opiekunem, zajmował się również wszelką papierologią. Pisał wnioski, kontaktował się z kim trzeba, organizował sprzęt naukowy, planował podopiecznym wycieczki i dodatkowe zajęcia — jednym słowem, starał się zapewnić młodym dogodne do nauki warunki, w czym oczywiście wspierał go Milo.
Mężczyźni we własnym zakresie przeorganizowali kilka pomieszczeń na parterze rezydencji, robiąc z nich świetlicę. Pod ich opieką znajdowała się wyjątkowa grupka pochodząca z okolicznego domu dziecka — piętnastoletni Rukki, trzynastoletni Ronnie i jedenastoletnia Keirn, władający kolejno chabrem, aronią i jarzębiną, a także dziewięcioletni Rody i Becky, bliźnięta kontrolujące kwiaty rudbekii. Tuż po lekcjach Milo i Nathaniel organizowali im czas — chcieli im pokazać lepszą stronę życia. Towarzyszyli im w tym Hrabia oraz Yuki. Obecność zwierzaków okazała się skutecznym sposobem na kontakt z najbardziej skrytymi dziećmi.
Nathaniel przykładał szczególną wagę do właściwej organizacji działania fundacji. Poznając swoich podopiecznych, wciąż miał z tyłu głowy własną historię i to, jak bardzo nie chciałby, by ktoś powtórzył jego los.
Oli wydawało się, że jakakolwiek byłaby ta historia, sam Nathaniel mało o niej wiedział. To przeczucie nie opuszczało go, odkąd poznał tego młodego mężczyznę.
Figuier odetchnął i wrócił do sprzątania jesiennych liści.
***
Chabrowy warkocz włosów Rukkiego kołysał się na prawo i lewo, gdy chłopak chodził za samodzielnym odkurzaczem, spisując w elektronicznym notesie wykonane zadania. Gdy pan Ola zajmował się ogrodem, pan Miłosz szykował jedzenie dla nich i zwierzaków, a pan Nathaniel ruszył po zakupy — on, jako najstarszy z grupki podopiecznych, miał obserwować młodszych kolegów.
Kątem oka zerknął na Ronniego, któremu ciemnogranatowe włosy zasłaniały prawie całą lewą część twarzy. W tej chwili trzynastolatek układał ich pomoce naukowe na półce, przy okazji przecierając je z kurzu.
Rukki zerknął do sąsiedniego pomieszczenia. Siedzieli tam rudowłosa Keirn oraz bliźniaki o czarnych włosach z żółtymi akcentami na końcówkach, Rody i Becky. Jedenastoletnia dziewczyna właśnie tłumaczyła im podstawy matematyki, w sposób tak prosty, że Rukkiemu wydawało się to opowiadaniem bajek z morałem.
Piętnastolatek uśmiechnął się i wyszedł z pomieszczenia, gdy odkurzacz skończył swoją pracę. W tym też momencie drzwi świetlicy uchyliły się, a do środka wszedł Nathaniel, niosący ze sobą karton po brzegi wypełniony zakupami, a także różnymi ozdobami związanymi ze świętem pożegnania lata, które tysiące lat temu obchodzili Celtowie. Samhain, znane jako Halloween, miało się odbyć dopiero za kilka dni, ale dzieciaki już uparły się na dekorowanie sali, więc ich opiekunowie musieli się ugiąć.
Rukki doskoczył do Nathaniela w mgnieniu oka.
— Pomogę panu! — zawołał, po czym stęknął, czując ciężar kartonu. — Uch! Matko Naturo, to waży chyba tonę. Serio, zajedzie się pan w końcu.
— Im szybciej, tym lepiej — mruknął Nathaniel, a stojący za nim Milo natychmiast go szturchnął. Mężczyzna zacisnął zęby, powstrzymując się od dalszego komentarza. Milo obserwował go z uwagą, gdy do pomieszczenia weszły pozostałe dzieciaki, również biorąc się za wypakowywanie zakupów.
Wydawać się mogło, że po zakończeniu sprawy Jordenu wszystko się ułożyło. Nathaniel przeżył apokalipsę, zmienił źle kojarzące mu się imię, zyskał przyjaciół, rodzinę, a później nowe umiejętności i uprawnienia, by móc prowadzić fundację, między innymi w roli nauczyciela. Chociaż stan Nathaniela stopniowo się poprawiał, gdy ten zajął się pomocą innym, nie wszystkie paskudne myśli dało się zagłuszyć. Niektóre z nich wróciły, znów tworząc w jego głowie mętlik, którego skutkiem były właśnie takie odzywki jak ta przed chwilą.
Nathaniel ukrywał się pod maską sarkazmu i czarnego humoru. Był niczym komik, przez co dzieciaki go uwielbiały, ale Milo po dziś dzień zastanawiał się, czy wiedziały, co kryje się za tym przebraniem… Czasem ci, którzy pocieszali innych, sami potrzebowali pocieszenia.
Dzieciaki prędko połączyły siły, dekorując okna i ściany sztucznymi pajęczynami i kartonowymi duchami. Mieli jeszcze zająć się zdobieniem dyń, które przygotował dla nich Ola — mężczyzna właśnie wszedł do pomieszczenia, niosąc pomarańczowe warzywa ze sobą.
Korzystając z tego, że pozostali byli zajęci, Milo wciągnął Nathaniela do drugiego pomieszczenia.
— Co jest? — spytał, gdy jego ukochany gapił się w posadzkę. — Coś się stało. Długo cię nie było, a teraz znów się katujesz.
Nathaniel westchnął — robił to zawsze, gdy jego klatka znów piersiowa była tak ciężka, że ledwo oddychał, jakby nosił na sobie nikomu niepotrzebny ciężar. Czasem nawet on sam nie miał pojęcia, czym ten ciężar był.
— Wiem, dzieciaki nie mogą tego widzieć.
— Nate, mi nie chodzi o…
— Nic mi nie jest! — warknął mężczyzna, odwracając się od niego. — To tylko zmęczenie — dodał, pocierając twarz. — Daj mi chwilę. Zaraz się pozbieram.
Milo był naprawdę zmartwiony jego stanem. Odkąd byli razem, współdzielili wszystkie emocje. Niegdyś Milo czuł się tak, jakby żyli na specjalnej huśtawce — gdy jeden był na dole, drugi pomagał mu wrócić na górę. Idealne związki nie istniały, w realnym świecie każdy dawał z siebie tyle, ile posiadał na dany moment, czasem mniej, czasem więcej. Milo miał jednak wrażenie, że od pewnego czasu ta życiowa równoważnia przestała funkcjonować poprawnie. Ciemność ogarniająca Nathaniela weszłaby na niego, gdyby Milo jej na to pozwolił. On jednak czerpał wsparcie z towarzystwa i miłości innych, więc szybko poradził sobie z mrokiem przeszłości.
A Nathaniel? Nie spał, bo musiał pracować; nie pracował, bo przysypiał. Milo nie raz znajdował go w biurze, wtulonego w futro Hrabiego, przysypiającego nad papierami. Wahania nastrojów mężczyzny coraz bardziej wpływały na jego stan zdrowia — fizycznego i psychicznego. Nie dość, że pochłaniał emocje innych i wysłuchiwał ich, gdy tylko go potrzebowali — jak kiedyś jego ojciec, Angus, to jeszcze sam był zalewany przez własne czarne myśli. Nie mówiąc o zapracowywaniu się jak wół niczym jego matka, Britta, by uciec przed tą melancholią.
— Dobra — mruknął w końcu Nathaniel, po czym wziął głęboki oddech i klepnął się w oba policzki. — Już mi lepiej.
Milo nie był o tym przekonany, ale nie miał zamiaru dyskutować z tym uparciuchem, który i tak by się wszystkiego wyparł. Mężczyzna miał jednak cichą nadzieję, że w końcu uda mu się wysłać ukochanego do specjalisty, bo naprawdę się o niego martwił. Co z tego, że Nathaniel od lat uczył innych, by nie bali się prosić o pomoc, skoro sam tego nie robił? Jego próby poradzenia sobie ze wszystkim samemu w niczym nie pomagały, a raczej utrudniały sprawę.
Gdy mężczyźni wrócili na świetlicę, Nathaniel wziął nóż i machnął nim kilka razy, otwierając tym samym dynie czekające na wykrojenie przez dzieciaki. Co jak co, ale obsługę wszelkiego rodzaju białej broni miał w małym palcu — dzięki używaniu przed laty niezwykle niebezpiecznych ostrzy liści własnej rośliny, szaleju jadowitego. Wpatrując się w nóż, przypomniał sobie, że władania zarówno nożami, jak i Zielonymi Dłońmi, nauczyli go rodzice.
Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Ich już nie ma. Pozostały mu po nich tylko dziurawe jak ser szwajcarski wspomnienia.
***
Późnym wieczorem wszystko było już gotowe.
— Dobra robota, dzieciaki — pochwalił wszystkich Milo, przyglądając się wzorkom wyciętym w dyniach. — W tym tygodniu świętujemy.
— Hurra! — zakrzyknęli podopieczni, klaszcząc w dłonie. Najbardziej ucieszyli się Becky i Rody, którzy z radości aż podskoczyli. Ten tydzień miał obfitować w zabawy związane z Halloween. Opiekunowie obiecali im, że codziennie po szkole będą robić coś ciekawego.
— Umyjcie ręce i ubierzcie się, odwiozę was — zarządził Nathaniel, narzucając na siebie zimową kurtkę.
Piątka wychowanków fundacji skinęła głowami i ruszyła do szatni, gdy ich opiekun zabrał z wieszaka klucze od minivana. Stojący obok Milo zerknął na mężczyznę z troską.
— Jechać z tobą?
— Nie jestem aż tak upośledzony.
— Nate… — westchnął zrezygnowany Milo, łapiąc go za rękę.
— Idę odpalić silnik, przyprowadź młodych — rzucił Nathaniel, wyrywając się mu.
Milo posmutniał. Dłonie jego ukochanego znów były diabelnie zimne.
***
Wychowankowie fundacji pożegnali się ze wszystkimi. Keirn pogłaskała łaszącego się do niej Hrabiego, a Rukki przytulił Yukiego, który skakał przy nim tak, jakby miał ADHD. Chłopak był zapalonym biegaczem i miłośnikiem psów — często chodził z nimi na spacery, zdarzało mu się z tego powodu wagarować, za co obrywało mu się od Nathaniela. Mimo wszystko, piętnastolatek chciał wyręczyć opiekuna chociaż w tym. Jego zdaniem pan Larsen brał na swoje barki zdecydowanie za dużo.
Niebawem cała piątka wgramoliła się do minivana. Gdy Nathaniel upewnił się, że wszyscy zapięli pasy, ruszył z miejsca i wyjechał z terenu posesji na drogę, z obu stron otoczoną wielobarwnymi drzewami.
Rukki siedział obok kierowcy, a Ronnie, Keirn i bliźniaki zajęli miejsca z tyłu. Wszyscy wsłuchiwali się w dźwięki dobiegające z radia. Nathaniel podkręcił ogrzewanie. Prowadził w milczeniu, dopóki Keirn nie zdecydowała się położyć dłoni na jego ramieniu. Wzdrygnął się, czując, że nagle mu cieplej. Zwolnił lekko i spojrzał w tylne lusterko, wbijając wzrok w nastolatkę.
— Ja chciałam… — zaczęła dziewczyna. — Przepraszam, ale widzę, że panu zimno, a wiem, że ma pan słabe krążenie, więc…
— Nic się nie stało, Kei — powiedział Nathaniel. — Dzięki — dodał, tym samym uspokajając dziewczynę. Mocniej chwycił za kierownicę, dodając gazu, by wrócić do poprzedniego tempa jazdy.
Jedenastolatka uśmiechnęła się kącikiem ust, wciskając się w siedzenie. Bliźniaki, Rukki i Ronnie również odetchnęli z ulgą. Widzieli, że stan pana Larsena poprawił się lekko, w końcu owoce jarzębiny usprawniały krążenie.
Dzieci wiedziały, jak odwdzięczyć się za okazywaną im dobroć. Gdy ktoś był chory, Rody i Becky wykorzystywali swoje rośliny, obniżając gorączkę i uśmierzając ból. Ronnie często siedział z Olą w kuchni, przygotowując sok z aronii, by wzmocnić odporność pozostałych. Owoce drzewa Keirn, poza wspomaganiem krążenia, regulowały też metabolizm. Rukki z kolei wykorzystywał swoje rośliny, by łagodzić wszelkie podrażnienia i ulżyć bolącym oczom, a także pozbyć się cieni pod nimi — szczególnie tych, które stanowiły wizytówkę Nathaniela.
Prawie pół godziny później podopieczni znaleźli się w ośrodku. Ostatnim pasażerem, który wyszedł z auta, był Rukki. Chłopak wyskoczył przed furtką domu dziecka i już miał za nią zniknąć, gdy Nathaniel zatrzymał go.
— Czekaj — powiedział, wychodząc za nim. — Dobrze was tu traktują? Niczego wam nie brakuje?
— Wszystko jest w porządku. Czemu pan pyta?
Nathaniel zastanowił się przez chwilę. Przypomniał sobie, jak parę lat temu razem z Milo przywieźli tutaj zabawki, które jego macocha, Irmina, ukrywała przed nim. Podobno nadal służyły wychowankom.
— Tak… po prostu — szepnął w końcu Nathaniel.
Rukki uśmiechnął się szeroko, tak jak miał w zwyczaju, po czym niespodziewanie dotknął twarzy swojego opiekuna. Mężczyzna wzdrygnął się, czując jak kojący chłód pokrywa bolące miejsca pod jego oczami, tym samym łagodząc wszystkie dzisiejsze potarcia.
— Do zobaczenia jutro, panie Larsen — pożegnał go chłopak. — Przyjdę wyprowadzić Yukiego na spacer.
— Masz iść do szkoły. Ten gówniarz i tak będzie na ciebie czekał.
— Ale wszystko już dawno sam zrobiłem, tylko pomagam innym albo się nudzę!
— Rukki — mruknął Nathaniel, patrząc na niego pobłażliwie. — Najpierw szkoła, później pies.
— Ech, dobra — żachnął się chłopak, idąc pod wejście, przy którym czekała na niego zarządczyni ośrodka.
Nathaniel wpatrywał się w Rukkiego przez moment, zanim ten zniknął za drzwiami. W końcu podszedł do kobiety, mówiąc, że zgodnie z wcześniejszą umową zostawi pakunki dla dzieciaków w holu, a ta skinęła głową. Potrzymała mu drzwi, by mógł wnieść kartony na korytarz.
Gdy skończył, wrócił do auta. Ruszył w drogę, kierując się w stronę posiadłości.
Tak, jak pozbył się swojego imienia, pozbyłby się również nazwiska i całej przeszłości, jaka wiązała się z jego osobą. To był potwór stworzony z jego wspomnień. Ten pasożyt zrobił sobie z jego ciała własny dom. Karmił się jego traumą, pamięcią tego, co było kiedyś, strachem przed tym, czego Nathaniel nie mógł zapomnieć.
Wszystkie okropne wspomnienia przepadły po to, by wrócić — wciąż miał w głowie to, czego niedawno się dowiedział.
***
Kilka godzin wcześniej
Nathaniel wrzucił zakupy do samochodu, sprawdzając, czy na pewno niczego nie zapomniał. Upewniając się, że ma wszystko, wskoczył na siedzenie kierowcy i odpalił silnik, włączając przy tym swoją ulubioną składankę z odtwarzacza. Ruszył spod centrum handlowego, kierując się na drogę prowadzącą do posiadłości Eisenhutów.
Na playliście znajdowały się różne utwory — od azjatyckiego popu do skandynawskiego metalu. Muzyka ta towarzyszyła mu nie tylko podczas pracy, ale też w podróży, gdy spędzał za kółkiem kilka godzin. Mimo wszystko, lubił jeździć, bo uważał to za swego rodzaju dodatkową rozrywkę. Poza tym, znając teksty większości utworów, mógł śpiewać do woli — nie, żeby ktoś mu tego zabraniał, w końcu on i Milo robili to samo podczas swojej podróży do Vand kilka lat temu. To była zdecydowanie najważniejsza wycieczka jego życia…
Z objęć wspomnień wyrwał go dźwięk przychodzącego połączenia. Nathaniel już miał je odrzucić, gdyby nie to, że zaskoczył go dzwoniący. Z niedowierzaniem wpatrując się w ekran, lekko zjechał na boczny pas, wchodząc w zakręt. Dopiero, gdy usłyszał klakson, zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Na szczęście w porę się ocknął. W ostatniej chwili ominął klnącego na niego kierowcę z naprzeciwka, sam rzucił co najmniej tuzin niecenzuralnych słów i zwolnił, ostatecznie zjeżdżając na pobocze.
Minęło kilka nieznośnych sekund, zanim uspokoił swój oddech, z niedowierzaniem wpatrując się w nazwę użytkownika wyświetloną na ekranie. W końcu zdecydował się odebrać.
— Cześć, Nate! — odezwał się znajomy głos. — Coś ty taki blady, jakbyś ducha na drodze zobaczył?
— Przecież on zawsze jest blady — wtrącił drugi osobnik.
— Chłopaki, to ja miałem mówić — odezwał się najniższy mówca.
Nathaniel z niedowierzaniem wpatrywał się w hologram swoich przyjaciół z metropolii Jorden — Liliana Fehéra, Abrina Ramiro-Bénina i Crocusa Rejtélyesa.
— For helvede… Cholerni bogowie! — rzucił, łapiąc się za głowę. — Wy to potraficie wyjebać ciśnienie do dwustu. Stało się coś?
— Musieliśmy zadzwonić, bo… Dobra, Crocus ci opowie, w końcu on to znalazł jako pierwszy.
— Dziękuję, łaskawy detektywie — rzucił Crocus, zerkając na Liliana pobłażliwie.
— Co poradzę, taka praca — usprawiedliwił się mężczyzna.
— Do rzeczy — pogonił ich Nathaniel.
— Niecierpliwy jak zawsze — westchnął Crocus, uśmiechając się lekko. — No więc… Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, opowiadałem wam o prowadzonej wciąż archiwizacji — kontynuował, pokazując na ekranie zgromadzone przez siebie notatki. — Ja i moi rodzice kolekcjonujemy zaginione informacje o mieszkańcach Jordenu. Kontaktujemy się też z sąsiednimi metropoliami, by stworzyć ogólny spis i uzupełnić braki, głównie z Vand i Bjerg. Ale to nie wszystko! — Tutaj Crocus zrobił dramatyczną pauzę. — Nieco informacji znalazłem również w Regn.
Nathaniel wzdrygnął się, słysząc nazwę mniejszej metropolii leżącej na północny zachód od Jordenu. Tam poznali się jego rodzice. On sam urodził się w jednym z tamtejszych dystryktów.
— Twoje nazwisko kilkukrotnie przewija się w rejestrach, Nate — kontynuował Crocus, wciąż przerzucając notatki. — Wyślę ci, co mam — powiedział, klikając coś na swoim tablecie.
Na wyświetlaczu BIO-identyfikatora Nathaniela pojawiło się to, co przed chwilą widział Crocus. Mężczyzna odblokował plik cyfrowym hasłem pokazanym mu na migi.
Jego oczom ukazały się zapiski z archiwum. Według informacji, był to ostatni, niepełny zresztą, wywiad, jaki przeprowadzono z państwem Larsen w jednym z BioLabów.
Angus Larsen. Wiek: 37 lat. Stan zdrowia: bez zastrzeżeń. Inteligencja: wysoka. Profesja: terapeuta grupowy (resocjalizacja). Biotyp: Cicuta virosa. Stan cywilny: żonaty (Britta Larsen). Członkowie rodziny: brak informacji w systemie [do sprawdzenia]. Dodatkowe informacje: ICD-12; F33 [w trakcie leczenia].
Britta Larsen. Wiek: 36 lat. Stan zdrowia: bez zastrzeżeń. Inteligencja: ponadprzeciętna. Profesja: pracownik oświaty (pedagogika). Biotyp: Cicuta douglasii. Stan cywilny: zamężna (Angus Larsen). Członkowie rodziny: brak informacji w systemie [do sprawdzenia]. Dodatkowe informacje: ICD-12; F42 [w trakcie leczenia].
Nathaniel wpatrywał się w to ze smutkiem, przesuwając palcem dalsze notatki. Wyświetliły się przed nim dwa akty zgonu sporządzone miesiąc po wywiadzie. Zapiski dołączone do nich jasno podkreślały, że wspomniane osoby popełniły samobójstwo, korzystając z trucizny szaleju. Do tego podano jakąś notkę prasową dotyczącą protestu społecznego w ramach obrony Trucicieli, w którym to Larsenowie brali udział. Te dwa wydarzenia powiązano ze sobą. Nathaniel to pamiętał, bo właśnie taką informację otrzymał, gdy odnaleźli go sąsiedzi, a później Sadownicy. Rodzice nie zabrali go na protest, ponieważ był za młody… I już więcej nie zobaczył ich żywych.
Nie chcieli o nim mówić nawet przy wywiadzie. Był im aż tak niepotrzebny? Czy to przez niego postanowili odebrać sobie życie? Był Syndyronem-porażką…
— Nate?
Głos Abrina wytrącił go z zamyślenia.
— Wiem, że to pewnie dla ciebie dużo, ale…
— Nie ma o czym gadać — uciął Nathaniel, gniewnie wpatrując się w ekran. — Byli chorzy i tyle. Napisano tu, że ojciec cierpiał na nawracające zaburzenia depresyjne, a matka miała zaburzenie obsesyjno-kompulsywne. — Odziedziczył po nich pewne skłonności, ich skutkiem były epizody depresji i pracoholizm. — To doprowadziło ich tam, gdzie się znaleźli, dwa metry pod ziemią — dodał mężczyzna, prychając z rozdrażnieniem.
— Na pewno tak sądzisz? — zagaił Crocus, zerkając na niego z ukosa.
Nathaniel westchnął ciężko. W jego umyśle nagle próbowało się wybić pewne wspomnienie, ale nie wiedział już, czy jest prawdziwe. Wydawało mu się, że za dziecka świetnie się bawił z ojcem, rozwiązując problemy dotyczące różnych grup społecznych i doskonaląc przy tym swoje umiejętności walki z pomocą swojej rośliny, w czym pomagała mu również matka, ucząc go planowania i organizacji czasu.
— Nie wiem, to…
— To nie wszystko — wtrącił Lilian, wysyłając na skrzynkę Nathaniela jeszcze jeden plik.
Oczom mężczyzny ukazało się zdjęcie. Wyglądało jak spalone, wrzucone w chmurę jako skan i cudem odzyskane, musiało pochodzić z odratowanego pliku. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, czując, że zbierają się w nim sprzeczne emocje.
Na fotografii Nathaniel zobaczył dziewięcioletniego siebie, siedzącego pomiędzy rodzicami. Cała trójka była uśmiechnięta. Britta siedziała po jego prawej stronie. Długie, wypłowiałe włosy okalały jej szczupłą twarz, a w złoto-pomarańczowych oczach lśniła determinacja. Angus siedział po lewej stronie syna. Jego krótkie blond włosy były rozczochrane, a w zielonych oczach dało się zauważyć smutek, mimo tego, że się uśmiechał. Jak — tego Nathaniel nie wiedział, wiedział natomiast, że ma rację.
Kompletnie nie pamiętał tego zdjęcia. Za szybko zabrano go z rodzinnego domu, więc nie wziął ze sobą zbyt wiele, nie mówiąc już o pamiątkach. Tyle razy przenoszono go z sierocińca do sierocińca z powodu jego problemów z napadami agresji, że nie miał nic, co należałoby konkretnie do niego.
— Skąd… skąd to zdjęcie?
— Razem z Lilianem szperałem w dokumentacji Zitoriego, który współpracował z różnymi detektywami, a także w dokumentacji BioLabów, do której sam mam dostęp — wyjaśnił Abrin, machając mu przed oczami jakąś kartą do czytnika. — No, może grzebałem trochę głębiej, ale nie wiesz tego ode mnie — dodał, puszczając do niego oczko. — W każdym razie, to nie jedyne, co znaleźliśmy, przekopując się przez archiwa Sadowników.
— Tam też zaglądaliście? — rzucił zaskoczony Nathaniel.
— Nigdy nie pracuję na pół gwizdka — odparł urażony Lilian. — Podobnie jak ty.
Nathaniel musiał mu przyznać rację. Wydawało się jednak, że Lilian, w przeciwieństwie do niego, nie był pracoholikiem.
— Gdy zebraliśmy wszystko do kupy, łącznie z fragmentami notek prasowych i tych, które pozostawili Sadownicy obu metropolii, odkryliśmy coś jeszcze.
Nathaniel poczekał, aż szukający czegoś w swoich zapiskach Abrin będzie kontynuował wypowiedź.
— Twoi rodzice brali udział w tamtym proteście. Pomagali odrzuconym Trucicielom, próbowali ich wprowadzić do „normalnego” świata, wykorzystując swoją wiedzę i możliwości. Podobno popełnili samobójstwo. Ale niektóre informacje nie pokrywają się ze sobą.
— Miałeś wtedy niecałe dziesięć lat — wtrącił Crocus, wychylając się przed Abrina. — Dlaczego miałbyś to kwestionować?
Nathaniel milczał, czekając na dalszy ciąg tego wywodu.
— Nasze organizmy mogą dokonać autosabotażu, głównie w sytuacjach krytycznych. To tak zwana zapaść — wyjaśnił Abrin, drapiąc się rysikiem do tabletu za uchem. — To samo stało się z Baneberry podczas Zielonego Festiwalu i z Cyanide podczas leczenia.
I z matką Milo, dodał w myślach Nathaniel. Kobieta nie posiadała jednak genu rośliny Eisenhutów, więc jej organizm nie zdołał się obronić.
— Tymczasem stan zdrowia twoich rodziców, nie licząc ich psychicznych przypadłości, leczonych zresztą, był bez zastrzeżeń — podsumował Lilian. — Ryzyko zapaści prowadzącej do śmierci było prawie zerowe.
Dotychczas milczący Nathaniel wreszcie postanowił się odezwać.
— Więc… Jak…
— Tego nie wiemy — podkreślił Crocus. — Znaleźliśmy jednak dokumenty świadczące o machlojkach politycznych związanych z tym okresem, a dokładniej tamtym protestem.
— Możliwe więc, że jeśli twoi rodzice narazili się komuś pokroju Sonnenblumena albo mojego ojca tyrana, to… — zamyślił się Abrin, zakładając ręce na piersi.
— Pojebie mnie zaraz — przeklął wstrząśnięty ich odkryciami Nathaniel. — Już tyle lat nie żyją, a smród wciąż się za nimi ciągnie.
— No, wiemy coś o tym — zaśmiał się Lilian, nie mając pojęcia, że jego rozmówca miał teraz na myśli własnych rodziców, a nie wspomnianych naukowców. — Tak czy siak, chcemy doprowadzić to śledztwo do końca, więc potrzebujemy…
— Po co?
To ciche pytanie sprawiło, że Lilian zamarł.
— Po co chcecie to zrobić? — spytał głośniej Nathaniel, patrząc na niego spod byka.
— Myśleliśmy…
— To przestańcie, bo średnio wam to wychodzi — warknął Nathaniel, groźnie łypiąc na Liliana i pozostałych.
— Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co się z nimi stało? — rzucił cicho Crocus.
— A myślisz, że dlaczego zmieniłem imię?
Abrin domyślał się, co Nathaniel ma na myśli. Sam powiedział mu kiedyś, że jego historia go nie definiuje i Nathaniela też nie musi, ale to nie było takie proste. Postanowił zabrać głos w tej sprawie.
— Wiem, że mamy zmieniać przyszłość, nie przeszłość, ale to dotyczy też…
— Czemu wpieprzacie się w nie swoje sprawy?! — przerwał mu Nathaniel, a w jego oczach zebrały się łzy. — Dzwonicie do mnie z takimi wieściami i myślicie, że co? Że jak jakiś debil rzucę wszystko i wyruszę do Regn, żeby szukać odpowiedzi? To było ponad dekadę temu! Moi rodzice nie żyją i już nic tego nie zmieni, nieważne, co byście odkryli. Mam teraz inne sprawy na głowie. A wy, jak nie macie lepszych zajęć, to je sobie, kurwa, znajdźcie!
— Ale…!
Nathaniel rozłączył się, nie pozwalając im powiedzieć nic więcej. Wyłączył sprzęt, by nie odbierać już żadnego połączenia. Zgrzytnął zębami, a sekundę później z całej siły wydarł się, uderzając dłońmi w kierownicę i przypadkowo trąbiąc, czym przepędził ptactwo z okolicznych drzew.
Dopiero po paru minutach odetchnął głęboko i spojrzał na swoje dłonie — te wciąż się trzęsły, za długo uderzał nimi w to, co popadnie.
W jego umyśle panowała burza.
Nie pamiętał za dobrze swoich młodzieńczych lat, poza fragmentami wspomnień — ale ojciec powiedział mu kiedyś, że umysł zapamiętuje to, co ważne i związane z silnymi emocjami.
Będąc dzieckiem, Gifttyde nie chodził do publicznej szkoły i uczył się w specjalnej społeczności dzieciaków takich, jak on. Przez swoje imię nigdy nie zapomniał, kim jest i skąd pochodzi. Podobnie było z dzieciakami, które znał. On sam nie miał żadnych przyjaciół, ale nie miał też wrogów. Wtapiał się w otoczenie, po prostu robiąc swoje.
Do czasu. Po śmierci rodziców przerzucano go z sierocińca do sierocińca, ponieważ dzieciaki miały w zwyczaju mu dokuczać. Samobójstwo dorosłych w imieniu idei… Pytano go, czy nie chce zrobić tego samego. Gifttyde’a tak denerwowały wszystkie pytania i zaczepki, że często wdawał się albo w kłótnie, albo — w najgorszym przypadku — bójki. Agresja była wtedy lepsza niż bierność, nawet jeśli zabijała go od środka.
Jako że jego trucizna uchodziła za niezwykle toksyczną, wychowawcy bali się, że nawet im zrobi krzywdę. To było powodem wiecznych przenosin.
Po którejś z rzędu przeprowadzce, która miała miejsce już na ziemiach Jordenu, chłopak zdecydował się na ucieczkę. Wykorzystując swoje zdolności obserwacji oraz rodzimą roślinę, wymknął się pilnującym go opiekunom i zniknął w Podziemiach. Nauczył się żyć z wewnętrzną pustką i nieustannym poczuciem strachu, chociaż wcale nie czuł, że żyje.
Przez długi czas krążył po świecie w zupełnej samotności. Tymczasem niewidzialność to coś, co naprawdę może zdemoralizować. Nic dziwnego, że się rozpadł. Gdy odnalazł go Abrin i przedstawił Ricinusowi, był już tylko cieniem, duchem zamkniętym we własnym umyśle, więzieniu, które sam zaprojektował. Wykonywał rozkazy, to wszystko…
Zamknij oczy i wycisz swój wewnętrzny głos, tu będzie twój nowy dom.
To śmieszne, że ci, którzy mieli mu pomóc, stali się tymi, przed którymi trzeba było uciec — oni również uciekli sami przed sobą. Dopiero po paru latach historia byłych Trucicieli weszła na nowy tor, mimo że — według niektórych — na starej drodze było jeszcze wiele do odnalezienia.
Gifttyde jednak niczego na niej nie szukał. Skoro nie znał tej historii, czy mógł zmienić jej zakończenie? Dla kogo miał rozwiązywać tę zagadkę? Przecież nie dla siebie. Jako dziecko miał wystarczającą ilość informacji, a jego głównym zadaniem było po prostu przeżyć. Tak, jak teraz. Prawda niczego już nie zmieni, nieważne, jaka by była. Nikt nie odda mu straconych dni, więc czemu miałby poświęcać przyszłe lata sprawie, która już dawno powinna umrzeć śmiercią naturalną?
Jeśli się ruszysz, możesz umrzeć. Niczego nie stracisz, jeśli niczego nie zmienisz.
Nathaniel nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się dobrze. Ale jeśli ktoś znowu go o to zapyta, on skłamie, że wszystko z nim w porządku — po to, by nagiąć prawdę… Inaczej wszystko, co udało mu się stworzyć, zwyczajnie się posypie.
***
Teraźniejszość
Milo stał na wejściu do rezydencji, wypatrując minivana. Odetchnął z ulgą, gdy auto wreszcie pojawiło się na wjeździe. Poczekał, aż Nathaniel zaparkuje i wyjdzie z samochodu. Gdy mężczyzna w końcu pojawił się na schodach, Milo zszedł po nich i stanął przed swoim ukochanym. Dwójka wpatrywała się w siebie przez chwilę, oświetlały ich tylko okoliczne latarnie i światło padające na nich z pomieszczeń rezydencji. W końcu Milo przytulił Nathaniela do siebie, chcąc go jakoś wesprzeć. Czuł, że jest bardzo spięty. Zastanawiał się, co było tego powodem.
— Wiesz, że możesz mi powiedzieć o wszystkim — zaczął mężczyzna.
— Jestem zmęczony — szepnął Nathaniel, szybko odsuwając się od niego. Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi.
Ukryje swoje osobiste piekło, poniesie ten ciężar na barkach, wsadzi cały ból w ampułkę i połknie ją niczym tabletkę. Musi być silny, musi się jakoś trzymać — jeśli nie dla siebie, to dla innych — dla dzieciaków, wujaszka Oli i… dla Milo.
— Nathaniel.
Słysząc swoje pełne imię z jego ust, mężczyzna zatrzymał się. Zdenerwował go?
— Powiedziałeś mi kiedyś, że moje życie przestało być wyłącznie moje, odkąd zabrałem cię ze sobą — kontynuował Milo, odwracając się do niego. — Chciałbym, żebyś wiedział, że to działa w obie strony.
Chłodny powiew jesiennego wiatru zmierzwił im włosy. Nathaniel odetchnął głęboko, próbując zebrać myśli. Minęło kilkanaście nieznośnych sekund, zanim zdecydował się odezwać.
— Co pcha innych do poznania „prawdy”?
Milo zastanowił się przez chwilę.
— Poza ciekawością? Nadzieja.
Nathaniel roześmiał się, chcąc tym ukryć swoje poirytowanie całą sytuacją.
— No tak, matka głupich.
— I być może masa innych powodów, których nie jesteś w stanie teraz zrozumieć.
Milo spojrzał na niego, ale w jego oczach nie kryły się wyrzuty, a smutek.
— Nate… Ja też jestem zmęczony — przyznał, stając przy nim. — Jestem zmęczony twoją nienawiścią do siebie.
— O czym ty…
— Kiedy ty się wreszcie od siebie odwalisz? — spytał Milo, mocno łapiąc go za ramiona.
Nathaniela zatkało. Był tak zaskoczony tą niecodzienną reakcją, że nawet nie miał sił, by znów się mu sprzeciwić.
— Od pewnego czasu zachowujesz się tak, jakbyś bił się ze światem o zwycięstwo w zawodach, kto cię najbardziej obrazi. I tym kimś musisz być ty sam — ciągnął Milo, wpatrując się w niego. — Nienawidzisz siebie tak bardzo, tak głośno, że nie słyszysz innych. Odcinasz się od tych, którzy mówią ci, że cię kochają. Niszczysz każde dobre słowo, które słyszysz, obracając je w żart. Nieważne, co ci mówimy, ty znajdziesz powód, dla którego byłbyś niepotrzebny światu.
Milo w końcu zwolnił uścisk.
— Zejdź z siebie, do ciężkiej cholery. To ty decydujesz o zakończeniu tej historii. Nie twoja przeszłość.
Zaskoczony jego słowami Nathaniel w końcu postanowił się odezwać.
— Skąd wiesz?
— O czym?
— Że chodzi o moją przeszłość.
— Od początku o nią chodziło — prychnął Milo, zaciskając pięści w gniewie. — Przez nią zmieniłeś imię i rzekomo stałeś się kimś innym, ale wciąż dla niej żyjesz. Czasem myślę, że kochasz ją bardziej niż mnie… — Urwał, zastanawiając się przez chwilę. Spojrzał mężczyźnie w oczy. — Gifttyde.
— Miłosz! Co ty za kocopoły pierdolisz?! Nie używaj tego imienia! — krzyknął Nathaniel, ożywiając się nagle. — Nie mam zamiaru do tego wracać!
— A co, jeśli powinieneś? — spytał Milo ze smutkiem w głosie. — Dobrze funkcjonujący Syndyro dokańczają sprawy, by te nimi nie rządziły. Nie chcą, by stały się cynglem, za który ktoś pociągnie, by ich zniszczyć. A ty? Ty sam pociągasz za ten spust. O ile mi wiadomo, nie dorastałeś w przemocowym domu, sam sobie taki wybudowałeś — we własnym umyśle. To dom wariatów, w którym wolisz umrzeć, niż poprosić o pomoc.
Jeśli się ruszysz, możesz umrzeć. Niczego nie stracisz, jeśli niczego nie zmienisz.
— Gifttyde też musi zakończyć swoje sprawy. Musisz mu na to pozwolić, inaczej nigdy nie odejdzie — podsumował Milo, omijając swojego ukochanego i wchodząc do środka rezydencji. — Jeśli tego nie zrobi, nie będę mógł rozmawiać z Nathanielem. A bardzo mi go brakuje. W końcu… Naprawdę go kocham — dodał, zamykając za sobą drzwi.
Nathaniel wzdrygnął się. Dotarło do niego zdecydowanie za dużo informacji.
Dom wariatów. Mieszkał w domu wariatów. Sam sobie go stworzył, sam się do niego wprowadził. Był gorszy niż niejeden horror, który widział.
I teraz Miłosz też mówił do niego jak do wariata, jakby miał dwie osobowości.
Nathaniel zgrzytnął zębami i opuścił dłonie, łapiąc oddech.
Jeśli się ruszysz, możesz umrzeć. Niczego nie stracisz, jeśli niczego nie zmienisz.
Wypuścił powietrze z ust i zamknął oczy, skupiając się.
Jeśli umarłeś, czemu nadal się ruszasz? Niczego nie zmienisz, jeśli niczego nie stracisz.
Otworzył oczy, zacisnął pięści i ruszył w stronę budynku.
***
Pół godziny później
Milo siedział na łóżku, zastanawiając się, czy nie był dla Nathaniela zbyt srogi. Wiedział, w jakim stanie był, zdawał sobie sprawę z tego, że słowa naprawdę raniły bardziej niż czyny. Wydawało mu się jednak, że nie miał innego wyjścia. Mężczyznę trzeba było wybudzić z letargu, w jaki wpędzały go wszystkie okropne myśli i pytania, z którymi nie chciał się zmierzyć tylko dlatego, że już wcześniej ustalił sobie swoją wersję świata. Bał się tego, co się stanie, jeśli ta zostanie zburzona, bo coś mówiło mu, że nie będzie miał do czego wrócić.
Ten psychiczny masochizm, niekończąca się obsesja na punkcie cierpienia… Czy dzięki temu Nathaniel czuł, że żyje? Czy to dlatego nie chciał się dzielić swoim smutkiem? Czy uważał, że jeśli ktoś mu go odbierze, zniknie z powierzchni ziemi?
Wielu walk nie było widać, gdy te toczyły się w umyśle.
Gdy godzinę temu Milo dostał wiadomość od Abrina, który martwił się o stan psychiczny Nathaniela, domyślił się, że coś faktycznie się stało. Trójka przyjaciół bała się, że mężczyzna zrobi sobie coś złego. To był dla nich szok, ale przecież nie mogli wiedzieć, że od pewnego czasu Nathaniel źle się czuł sam ze sobą. Nie mieli pojęcia, jak zareaguje na podane przez nich informacje. Być może sądzili, że skoro zawsze opowiadał o swojej przeszłości tak, jakby ona go nie obchodziła, nie zareaguje tak gwałtownie. Mylili się jednak. Nathaniel ukrywał w sobie więcej niż było widać na pierwszy rzut oka — jedynie Milo, widząc go na co dzień, wiedział o tym.
Nie mógł mu jednak pomóc, jeśli Nathaniel nie chciał pomocy. Cierpliwie czekał więc, aż wydarzy się coś, co wyciągnie mężczyznę z letargu. Póki co, był przy nim. Siedział z nim w jego ciemności, czekając na pojawienie się światła. Kochał go za nich dwóch i miał zamiar okazywać mu to do końca świata i jeden dzień dłużej — aż Nathaniel pokocha siebie na tyle, by w końcu zaakceptować swoje słabości i dać sobie szansę na powrót do świata żywych.
Przemyślenia Milo przerwały trzaski dobiegające z pomieszczenia służącego obecnie za świetlicę. Mężczyzna zeskoczył z łóżka i narzucił na piżamę ulubioną zieloną bluzę, po czym udał się na parter. Dołączył do niego Hrabia, który dotychczas leżał na schodach, bacznie wpatrując się w drzwi prowadzące na świetlicę. Widząc to, Milo delikatnie je otworzył i wszedł do środka razem z kotem.
Nathaniel ustawił w pomieszczeniu dwie ogromne tablice, po których od jakiegoś czasu bazgrał elektronicznym markerem. Wypisywał na nich lokacje, nazwiska i inne informacje sprzed ponad dekady. Niektóre z nich były pokreślone, inne zmienione. Pomiędzy tablicami stał rzutnik, który wyświetlał na ścianie mapę Europy Centralnej, skupiając uwagę na okolicach między Jordenem a Regn.
— … tutaj też coś było, do cholery — szeptał sam do siebie Nathaniel, zagryzając marker. — Ech, nie przypomnę sobie…
Cofnął się lekko i, prawie potykając się o Hrabiego, wpadł w ramiona Milo, który w porę go złapał. Objął go, opierając podbródek o jego głowę.
— Abrin, Lilian i Crocus powiedzieli mi o wszystkim, gdy odwoziłeś dzieciaki — przyznał w końcu Milo. — Chcieli dowiedzieć się, czy wszystko z tobą w porządku.
— Wyślę im rachunek od psychiatry — prychnął Nathaniel, pocierając zmęczone oczy. — Przepraszam cię, Milo. Wiem, że zareagowałem pochopnie. I tak… Zmiana imienia nie zmieni historii ani jej nie zakończy. To ja muszę ją zamknąć.
— Nie dasz rady zrobić tego w jedną noc, mein Liebling — powiedział Milo, kątem oka zerkając na wszystkie zapiski.
— I tak mam luki w pamięci. Depresja chyba wyżarła mi mózg — odparł Nathaniel, wklejając zdjęcia ostatnich zapisków w elektroniczną wiadomość, którą miał zamiar przesłać przyjaciołom. — Cóż, reszta w ich rękach, przynajmniej dopóki nie znajdą czegoś więcej.
Milo skinął głową, z nadzieją czekając na dalsze słowa ukochanego. W tym czasie Hrabia wskoczył na stolik, bawiąc się kolorowymi markerami leżącymi na blacie.
— To będzie do mnie wracać — powiedział Nathaniel, mając na myśli epizody depresji. — Wiesz, teraz jest lepiej, ale zaraz może być gorzej. Nie wiem, co następne… Przecież… Ja nie mogę tak po prostu tego wszystkiego zostawić, nie mogę was zawieść, ale… Czasem czuję, że, chociaż już nie jestem Trucicielem, nadal jestem więźniem i… — Przerwał, pociągając nosem. Z oczu pociekły mu łzy. — I znowu pierdolę głupoty, wybacz…
Milo przytulił go mocno, gdy Nathaniel przerwał swój słowotok.
Gifttyde miał masę powodów, by zniknąć z tego świata, ale tego nie zrobił — dzięki temu na scenę wkroczył Nathaniel. Skąd miał wiedzieć, na co będzie go stać, jeśli zrezygnuje z walki, zanim da z siebie wszystko? Być może kiedyś będzie musiał pomachać białą flagą, ale to nie ta bitwa — żeby być głosem dla tych, którzy nie mogą mówić, musiał zedrzeć sobie gardło, by docenić siłę własnego głosu. By dać innym nadzieję, wpierw musiał ją stracić, by docenić jej znaczenie. By dać innym światło, sam musi zwalczyć własny mrok i stać się lampionem.
— Powinienem iść na terapię — przyznał w końcu Nathaniel.
— Cokolwiek będzie się działo, byłem, jestem i będę przy tobie — powiedział w końcu Milo, obejmując twarz ukochanego i ocierając z niej łzy. — Tylko musisz mi na to pozwolić. Mnie i innym.
Mężczyzna skinął głową, uśmiechając się do niego słabo.
— Kocham cię, Milo.
Milo przytulił go do siebie, całując go w głowę.
— Ja ciebie też, Nate.
Siedzący z nimi w pomieszczeniu Hrabia miauknął, jakby on również dołączał się do tych słów.
***
Nathanielowi, mimo emocji związanych z odkryciem przyjaciół, udało się przespać noc — obudził się dopiero nad ranem, czując tylko niewielkie zmęczenie. Przeciągnął się, siadając na kanapie. Potarł twarz i rozejrzał się po salonie. Przypomniał sobie, że nie poszedł spać do sypialni, bo chciał dokończyć zbieranie materiałów. Milo, jak się okazało, również zasnął tutaj — wtulony w fotel, czekał na niego razem z Hrabią. Kot zdążył się już obudzić. Podszedł do Nathaniela i otarł się o jego nogi.
Nathaniel uśmiechnął się do niego, głaszcząc zwierzaka za uchem, po czym wstał z kanapy. Podszedł do Milo, przy okazji okrywając go kocem. Przykucnął przy nim i wpatrywał się w niego przez moment, obserwując jego miarowy oddech.
Podjął decyzję o terapii nie tylko przez wzgląd na siebie, ale też na Milo, który wspierał go, nie bacząc na jego nastroje. Świadomość tego, jak bardzo był kochany, pierwotnie przytłaczała Nathaniela. Teraz jednak doszedł do wniosku, że właśnie ta nieustanna troska Milo ocaliła go — głównie przed nim samym.
Nathaniel pocałował mężczyznę w czoło, po czym wypuścił Hrabiego do miski z jedzeniem, a sam ruszył w stronę toalety, gdzie ogarnął się w kilka minut. Zanim się ubrał, spojrzał na swoje plecy. Rana po starciu z roślinami podczas apokalipsy zdążyła się już zagoić, pozostawiając po sobie tylko jaśniejszy fragmenty skóry. Nathaniel miał nadzieję, że inne rany — te mentalne — również szybko się zabliźnią. Wtedy, podczas ich ucieczki, to on uratował Milo, ale… Jak się okazało, od tamtego momentu to Milo cały czas ratował jego.
Mężczyzna w końcu narzucił na siebie niebieski dres, założył czapkę na głowę i postanowił wyjść na zewnątrz, by chociaż na chwilę skierować swoje myśli ku czemuś innemu niż własna nieporadność.
Wybiegł z terenu rezydencji, kierując się w stronę pobliskiego parku. Gdy zaczął biec po ścieżce, do jego uszu doszły odgłosy, jakich wolałby teraz nie słyszeć. Zwolnił kroku, rozglądając się dokoła. Wśród leżących na trawie i dróżkach liści coś zaszeleściło. Chwilę później ktoś ubrany w chabrową kurtkę przebiegł między krzakami. Tuż za nim ruszył pies. Nathaniel uśmiechnął się kącikiem ust i przywołał do siebie posłuszne mu rośliny.
Obserwowana przez niego sylwetka poruszyła się za bukiem. Nathaniel wycelował w tamtą stronę liśćmi swojej rośliny, wbijając je w korę drzewa. Nie chciał nikogo skrzywdzić, a jedynie dać nauczkę. Uciekająca przed nim postać wrzasnęła, zdając sobie sprawę z tego, że jest atakowana. Przetoczyła się po trawie, lądując za ogromnym dębem. Wystrzeliła zza niego kwiatami własnej rośliny. Ich płatki były ostro zakończone, dzięki czemu mogły się wbić w przeciwnika, a ich liście — opleść jego ręce i nogi.
Nathaniel uchylił się przed wystrzałem i doskoczył do przeciwnika, łapiąc go w locie i wywracając na ziemię. Obaj wylądowali w zgrabionych wcześniej liściach, chcąc złapać oddech. Zanim to jednak zrobili, wskoczył na nich młody shiba inu, skacząc po nich z radości — za co oberwał po tyłku od właściciela.
— Rukki! — zaczął Nathaniel, odpychając od siebie Yukiego. — Po spacerze z gówniarzem miałeś iść do szkoły.
— Ale panie Larsen… Już wszystko pozdawałem, widzi pan? — żachnął się chłopak, pokazując mu BIO-identyfikator i znajdujące się w nim wysokie oceny oraz notki od nauczycieli. Mężczyzna zmrużył oczy.
— Ja tu widzę wpis o wagarach.
— To stare! — zawołał Rukki, nagle ukrywając dłoń ze swoim BI za plecami.
— Z dzisiejszą datą?
Rukki zaczął kręcić warkoczem, mrucząc coś pod nosem na swoje usprawiedliwienie. Nathaniel próbował powstrzymać się od śmiechu, ale już nie dawał rady. Roześmiał się głośno, przyjacielsko klepiąc chłopaka po ramieniu.
— Chodź, pobiegamy razem — oznajmił, pomagając piętnastolatkowi wstać.
— Ekstra! — zawołał Rukki, a pies dołączył do niego z głośnym szczeknięciem.
Cała trójka ruszyła przed siebie, wpatrując się w spadające jeszcze z drzew liście. Biegli wzdłuż jednego ze stawów, mijając po drodze starszych mieszkańców dystryktu. Dziadkowie siedzący na ławce pomachali Nathanielowi, a później Rukkiemu, który od czasu do czasu przynosił im kwiaty swojej rośliny, by ci mogli zaparzyć sobie z niej herbaty.
Biegacze i pies zatrzymali się dopiero na końcu alejki. Nathaniel musiał przyznać, że Rukki naprawdę miał parę w nogach — on sam natomiast musiał nad sobą popracować. Cóż, zacznie od swojego zdrowia psychicznego, które niewątpliwie wpływało na jego fizyczność.
Nagle odezwał się jego BI.
— Rukki, biegnij do rezydencji i zrób sobie śniadanie. Daj też coś gówniarzowi — powiedział Nathaniel, wskazując ręką na Yukiego. — Ja do was dołączę.
— Jasne, proszę pana. A… co ze szkołą?
— Usprawiedliwię cię. W ramach zajęć z biologii pomożesz Oli i Milo w ogrodzie.
— Jest pan super, panie Larsen! — zawołał ucieszony Rukki. — To pędzę!
Gdy piętnastolatek ruszył przed siebie, a tuż za nim Yuki, Nathaniel odebrał połączenie.
— Cześć, Nate — przywitał go Abrin w postaci hologramu. — Jak się dzisiaj czujesz?
— Mniej martwy niż wczoraj — westchnął Nathaniel, odgarniając włosy z czoła. — Przepraszam cię za ten napad złości. Po prostu… To było za dużo.
— To już nieważne, miałeś do tego prawo — odparł Abrin, czyszcząc przy tym swoje okulary. — W końcu nie na co dzień dostaje się takie wieści. Żałuję tylko, że nie dałeś mi dokończyć, dlaczego sprawa twoich rodziców jest tak ważna. Spójrz.
Nathaniel zmarszczył brwi, gdy na hologramie wyświetliły się nagłówki artykułów i część zapisków podesłanych mu przez Abrina.
Z zapisków wynikało, że Angus i Britta założyli specjalną społeczność, która miała na celu przekonanie władz do stworzenia grup mieszanych, czyli takich, w których mogłyby funkcjonować wszystkie dzieci, bez względu na przynależność do danej rośliny. Opracowano program, który miałby na celu szkolenie mieszkańców w ramach tolerancji międzygatunkowej. Niestety, pomysł ten nie spodobał się konserwatystom — wiernym twardemu podziałowi: „ci leczący” i „ci trujący”. Angus i Britta postanowili się im przeciwstawić, organizując spotkania przeciwników tego przestarzałego systemu. Ten bunt był również tym, co połączyło ich samych.
Nathaniel gapił się w zebrane informacje niczym sroka w gnat.
Zawsze wydawało mu się, że ojciec po prostu zajmował się resocjalizacją „gorszych jednostek” i prowadził terapie grupowe, a matka chodziła na zebrania społeczności pedagogów i motywowała pozostałych nauczycieli do zmiany systemu nauczania… Tymczasem z tych informacji wynika, że Angus i Britta Larsenowie byli cholernymi rebeliantami. Musiał przyznać, że to było imponujące. I, co dziwniejsze, on poszedł tą samą drogą, co oni. Zrobił to podświadomie czy całkowicie świadomie? Niczego już nie był pewien.
— Póki co, nadal zbieramy dane — powiedział Abrin, gdy Nathaniel skończył przeglądać notki prasowe. — Crocus jest w trakcie przekopywania się przez spis, a Lilian wciąż znajduje kolejne materiały dowodowe. Kończę pisać program, który jakoś to pogrupuje, dzisiaj go uruchomię.
— Nie byłoby szybciej przeprowadzić jakiegoś dochodzenia na miejscu?
— Nie tym razem. Owszem, dosłałeś nam wiele brakujących wskazówek, ale sam wiesz, ile się zmieniło przez te kilkanaście lat. Wielu ośrodków już nie ma, Syndyro na różnych stanowiskach również się pozmieniali. Poza tym, Crocus prosił, żebyś nie był takim, jakim kiedyś on był i pamiętał o tym, co masz.
— To znaczy?
— To znaczy, że ci, którzy na ciebie liczą, są już na miejscu. I to oni są teraz najważniejsi.
Nathaniel zerknął przed siebie, widząc jak sylwetki Rukkiego i Yukiego majaczą w oddali. Chłopak zatrzymał się na chwilę i pomachał mu. Nathaniel machnął na niego ręką, dając mu znak, że zaraz ich dogoni.
— Jeśli trzeba będzie się gdzieś wybrać, na pewno ci o tym powiemy — podkreślił Abrin. — Tymczasem zajmij się tym, czemu chciałeś się poświęcić, czyli fundacją… No i najbliższymi.
— Dzięki, Abby — odparł cicho Nathaniel. — Pozdrów ode mnie Lavendera i resztę.
Abrin uśmiechnął się na te słowa i skinął głową, rozłączając się.
Nathaniel wciągnął powietrze nosem i wypuścił je ustami, zerkając przy tym na oświetlające go spomiędzy pozostałości jesiennych liści promienie słońca. Ruszył przed siebie, biegnąc ścieżką w stronę rezydencji.
Przy wejściu do gmachu przywitał go Milo. Wciąż miał na sobie piżamę. Trzymał kubek z gorącą zieloną herbatą. Widząc Nathaniela, podał mu go z uśmiechem.
— Pomyślałbyś najpierw o sobie — zganił go Nathaniel, biorąc naczynie w dłoń.
— Przyganiał kocioł garnkowi — odparł mężczyzna, przytulając go.
Nathaniel prychnął pod nosem, uśmiechnął się jednak, w końcu idąc za nim w stronę kuchni.
Na blacie pojawiło się ciasto, które wcześniej przygotował Ola. Rukki mieszał przyprawy w specjalnej misie. Widząc Nathaniela i Milo, uśmiechnął się szeroko.
— Namówiłem pana Figuiera na krigle!
Były to skręcane w ósemki ciastka, z cynamonem i kardamonem, czasem rodzynkami.
— Gdy je wstawimy, zajmiemy się ogrodem — powiedział Ola, sprawdzając temperaturę w piekarniku.
Rukki ochoczo pokiwał głową na te słowa i podał Figuierowi zmieszane już przyprawy. Nathaniel i Milo usiedli naprzeciwko nich, obserwując poczynania wujaszka i ich podopiecznego. Dołączył do nich Hrabia, który z uwagą przyglądał się Yukiemu gryzącemu swoją kość. Machnął ogonem i położył się na podłodze tuż obok Nathaniela i Milo.
***
Wieczorem Nathaniel przywiózł pozostałe dzieciaki do świetlicy. Ronnie, Keirn i bliźniaki wybiegli z minivana, pędząc w stronę pomieszczenia, z którego unosił się zapach świeżo wypieczonych babeczek. Przy stole stacjonował Rukki, dzieląc wypieki na porcje. Towarzyszył mu Yuki, licząc na to, że i jemu skapnie coś z talerza.
Nathaniel zostawił auto w garażu, by naładować akumulator.
— Jak cię nie było, kurier przywiózł jakąś paczkę — powiedział Figuier, zwracając się do niego.
— Dzięki, wujaszku. Co to takiego?
Mężczyzna wskazał mu karton znajdujący się w garażu. Nathaniel spojrzał w jego stronę. Zobaczył znane sobie pieczątki — Zielony Patchwork i Płatek Słodyczy.
Tymczasem Milo już czekał na świetlicy, gdy czwórka dzieciaków znalazła się przy nim, kręcąc się wokół stołu niczym głodne psy wokół miski.
— Nie mówcie, że nie jedliście obiadu — zaśmiał się Milo, zakładając ręce na piersi.
— Ciastka pana Oli są lepsze — odparł Ronnie, chwytając za jedno z nich.
— Co będziemy dzisiaj robić? — zapytała Keirn, pochylając się nad talerzem z kriglami.
— Przyszła do was niespodzianka — powiedział nagle Nathaniel, wchodząc do pomieszczenia z kartonem w dłoni. Tuż za nim wszedł Hrabia, który wcześniej kręcił się obok Oli w garażu.
Dzieciaki zrobiły głośne „łooooo”, po czym podeszły do nich. Nathaniel położył paczkę na ziemi i otworzył ją z pomocą scyzoryka.
Na szczycie zawiniątka leżała kartka. Milo podszedł do pudełka i wziął papier w dłoń, przyglądając się temu, co na nim wypisano. Uśmiechnął się.
— To przesyłka z pracowni artystycznej Ginevry — powiedział, machając różową papeterią przed oczami swojego partnera i dzieciaków. — W środku są też słodycze od Poppy i Nazrin.
Piątka wychowanków zaczęła skakać wokół kartonu, ciesząc się z prezentów. Nathaniel pokręcił głową z niedowierzaniem. Przyjaciele z Jordenu co jakiś czas wysyłali im paczki dla młodych z okazji różnych świąt. Ginevra spakowała w karton materiały, z których podopieczni będą mogli zrobić własne, prowizoryczne stroje na Halloween. Tymczasem Poppy i Nazrin dołączyły do paczki własnoręcznie wykonane słodycze. Szczególnym powodzeniem cieszyły się przygotowane przez nich lizaki w kształcie dyń, kościotrupów czy pająków.
— Nie wszystko na raz! — zawołał Nathaniel, powstrzymując podopiecznych przed rzuceniem się na ten dobytek. — Najpierw obowiązki, później przyjemności.
Na te słowa usłyszał kilka stęknięć.
— Pomożemy wam z zadaniami, będzie szybciej — wtrącił Milo, chcąc jakoś wesprzeć swojego ukochanego. — A później zagramy w grę.
— Posiadłość grozy! — zawołał Rukki, którego ulubioną była gra planszowa opierająca się na odkrywaniu tajemniczych zakamarków pewnej opuszczonej rezydencji. — Proszę! Tak dawno jej nie ruszaliśmy!
— Kolejny detektyw nam rośnie — westchnął zrezygnowany Nathaniel, po czym zwrócił się do pozostałych. — Dobrze, ale najpierw…
— Zadania domowe — powiedzieli chórem wychowankowie fundacji.
Milo zaśmiał się, widząc jak Nathaniel przewraca oczami na próbę przedrzeźniania go.
Rukki i Ronnie ochoczo ustawili krzesła wokół stołów, a Keirn przygotowała wszystkie materiały. Chwilę później Rody i Becky usadowili się przy swoich elektronicznych zeszytach, by odpowiedzieć na pytania nauczycielki języka angielskiego. Rukki usiadł z Keirn nad biologią, a Ronnie i Milo opracowywali jakieś ustrojstwo na zajęcia techniczne. W międzyczasie Nathaniel odstawił karton z niespodziankami i wyszedł do drugiego pomieszczenia, chcąc napisać wiadomość z podziękowaniem dla przyjaciół.
Jakiś czas później wszyscy byli już gotowi do gry. Rody i Becky, mimo młodego wieku, byli bardzo skupieni na rozgrywce. Wbrew pozorom, ich dziecięcy sposób myślenia często ją usprawniał, ponieważ była pełna nietypowych zdarzeń. W pisaniu historyjek nie mieli sobie równych. Keirn podchodziła do wszystkiego w sposób logiczny, odnajdując proste odpowiedzi na niezwykłe pytania, tymczasem Ronnie skupiał się na zagadkach. Rukki prowadził grę, a Milo i Nathaniel wcielali się w poboczne postaci.
Spędzili przy grze kilka ładnych godzin, dopóki nie wybiła dwudziesta pierwsza. Dzieciaki znów wpakowały się do minivana, a Nathaniel ponownie usiadł za kierownicą, chcąc odwieźć wszystkich do ośrodka.
— Czy jutro możemy zająć się przygotowaniem strojów? — spytała Keirn, pochylając się w jego stronę, gdy już wyjechali z posiadłości.
— Pewnie. Ginevra była na tyle miła, że przysłała wam to, o co prosiliście.
— Ciocia jest super! — krzyknęli Rody i Becky.
— Za kogo się przebierzecie?
— Ja zostanę Sadownikiem — powiedział Ronnie. — A ty, Kei?
— Znachorką — przyznała z uśmiechem dziewczyna. — A ty, Rukki?
— Trucicielem — odparł chłopak, buńczucznie patrząc na Nathaniela.
— Ani mi się waż! — zgromił go mężczyzna, jak na złość przypominając sobie wszystko, co działo się w Podziemiach.
— Żartowałem, przecież wie pan, że chcę iść do Akademii Ogrodnictwa.
— To przestań wagarować, inaczej cię nie przyjmą.
— Hej, mówił pan, że liczą się oceny!
Reszta dzieciaków przysłuchiwała się ich wymianie zdań z uśmiechem, co jakiś czas śmiejąc się z odzywek droczących się opiekuna i najstarszego podopiecznego.
***
Kilka dni później
Popołudniową porą Ola siedział w kuchni, piekąc obiecane dzieciakom babeczki dyniowe. Yuki skakał po kuchni niczym kozioł, czekając, aż coś z skapnie mu do miski, a Hrabia czyścił swoje futro. Milo pomagał wujaszkowi rozkładać wszystko na tacach, tymczasem Nathaniel siedział w świetlicy i pilnował dzieciaków, które przebierały się w swoje stroje. Przygotowywali je kilka dni, a dziś, w Halloween, nareszcie mogli je ubrać.
Nathaniel przypomniał sobie, jak kilka lat temu Truciciele mieli wyciągnąć Ricinusa z aresztu. Szykowaniem strojów zajęli się wtedy Brugmansja i Abrin.
Mężczyzna spojrzał w lustro. Co jak co, ale jego strój nadal by mu pasował. Jego karnacja co prawda nabrała koloru, ale przez wahania nastrojów przypominał żywego trupa. To, że od pewnego czasu czuł się martwy w środku, całkowicie wpisywało się w bycie zombie. Starał się jednak o tym nie myśleć — w końcu mieli się dziś dobrze bawić. Na leczenie nastawił się tuż po świętach.
Nathaniel narzucił na siebie podniszczoną kurtkę, mierzwiąc swoje włosy i zostawiając na polikach czerwone ślady ze specjalnej farby. Kto wie, ile jeszcze żywych trupów chodziło po świecie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy…
Odwrócił się od lustra w stronę dzieciaków.
— Jesteście gotowi? — spytał, gdy cała piątka narzuciła na siebie przygotowane wcześniej stroje. Ronnie faktycznie przebrał się za Sadownika, zakładając zielonkawy mundur. Keirn narzuciła na siebie fartuch, chcąc uchodzić za Znachorkę. Rody i Becky postanowili przebrać się za upiorne rodzeństwo, tymczasem Rukki wciągnął na siebie ogrodniczki, machając przy tym atrapą kosy, której używano kiedyś do ścinania traw.
Kilka minut później do świetlicy weszli wampir wraz z upiornym kamerdynerem — obaj nieśli w rękach tace z pachnącymi jeszcze babeczkami. Tuż za nimi wkroczył Yuki, który był przebrany za czworonożnego kuriera. Z przodu jego stroju znajdowały się dwie materiałowe dłonie. W nich ułożono karton, w który można było wrzucać łakocie. Tylko Hrabia nie dał się w nic ubrać, ale on, jak większość kotów, wolał chodzić własnymi drogami.
— Pan Milo to straszny przystojniak — szepnęła Becky, a Keirn przyznała jej rację cichym skinieniem głowy. Zrobić to mógł również Nathaniel, z tym wyjątkiem, że ten przystojniak faktycznie zwrócił uwagę właśnie na niego — w co trudno mu było czasem uwierzyć.
— Gdy babeczki będą stygnąć, my możemy ruszać. Gotowi na podbój dystryktu? — spytał Milo, zerkając na dzieciaki z ukosa.
Wszyscy ochoczo skinęli głowami, biorąc w dłonie swoje latarenki i koszyki.
— Zatem idziemy — zaapelował Ola, poprawiając swój wymalowany w kości frak.
Piątka podopiecznych ruszyła za opiekunami, wychodząc z budynku.
Dystrykt był wystrojony w palące się świece, potwory i dynie. Po okolicach biegały dzieciaki, które pukały do domów i prosiły o cukierki. Milo, Nathaniel i Ola pilnowali najmłodszych, gdy ci dołączyli do jednej z grupek. Niebawem dało się słyszeć radosne śmiechy i piski. Mieszkańcy witali przybyszów w swoich progach, dzieląc się z nimi rozmaitymi smakołykami. Yukiemu trafiło się kilka niewielkich paczek z chrupkami dla psów, a nawet gryzak.
Większość tutejszych mieszkańców znała założycieli Fundacji Milieu, więc również ich przyjęli z otwartymi ramionami.
Nathaniel zamyślił się, widząc opadające na ulicę liście lśniące w blasku latarni. Widział, jak Ola powstrzymywał Rody’ego przez zjedzeniem zbyt dużej ilości słodyczy przed kolacją. Ronnie i Keirn śmiali się, pędząc do sąsiadów, by podzielić się z nimi owocami swoich roślin w zamian za łakocie.
Nathaniel zerknął na Milo, który pomagał Becky poprawić jej włosy. Uśmiechnął się na ten widok. Z każdą chwilą doceniał jego troskliwość jeszcze bardziej. Cieszył się, że mógł jej doświadczać na co dzień. Obiecał sobie, że będzie nad sobą pracował, by odwdzięczać mu się tym samym.
— Panie Larsen! — zawołał do niego Rukki, wytrącając go z zamyślenia.
Mężczyzna uniósł głowę, widząc lecące w jego stronę paczki. Schwytał je w ostatniej chwili. Znajdowały się w nich jego ulubione arbuzowe żelki i chipsy octowe. Uśmiechnął się, chowając smakołyki do kieszeni kurtki. Podszedł do piętnastolatka, mierzwiąc mu włosy.
— Dzięki.
— Tylko niech pan nie je za dużo przed kolacją! — powiedział Rukki, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu i popędził w stronę Ronniego i Keirn, chcąc zostawić u sąsiadów również suszone kwiaty swojej rośliny.
***
Parę godzin później grupka podopiecznych i ich opiekunowie znów znaleźli się w posiadłości. Rozsiedli się przy stołach, częstując się dyniowymi babeczkami i korzenną herbatą.
Becky zajrzała do swojego koszyka, wyciągając z niego dyniowe spineczki. Roześmiała się, biegając po świetlicy i przypinając je każdemu, kto tylko się na to zgodził. Pierwszy był Nathaniel. Dziewczynka spięła jego grzywkę i podbiegła do Milo, dzieląc się spinkami również z nim. Ronnie spiął różowe kosmyki Oli opadające mu na czoło, a Keirn pomogła Becky zadbać o jej fryzurę.
Nathaniel wyciągnął z kieszeni specjalny polaroid, chcąc zrobić wszystkim pamiątkowe zdjęcie.
— Zbierzcie się przy stole — powiedział, machając na dzieciaki dłonią. — Dzisiejsze słowo klucz… na trzy-cztery!
— Dynia! — krzyknęli podopieczni, ustawiając się do fotografii.
Wspólna sesja obfitowała w masę ciekawych zdjęć, które Nathaniel miał później włożyć do albumu przedstawiającego działalność fundacji.
Gdy dzieciaki przeglądały swoje zdobycze, wymieniając się nimi i dzieląc, Nathaniel znów usłyszał dźwięk przychodzącego połączenia. Przeprosił wszystkich i ruszył do sąsiedniego pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi.
— Przeszkadzam, prawda? — spytał Lilian w postaci hologramu, patrząc na kolorowe spineczki w jego włosach. — Pewnie świętujecie z dzieciakami.
— To nic. Ostatnio gadam z wami częściej niż odrzucam oferty promocyjne — prychnął z uśmiechem Nathaniel. — Macie coś nowego?
— Cóż… Można tak powiedzieć — przyznał Lilian. — Parę dni temu znaleźliśmy ślady medyka, który wystawiał akty zgonu. Okazało się, że bawił się w łowcę skór. Wiesz, fałszował akta za pieniądze, miało to związek z handlem narządami do eksperymentów i tym podobnych.
— Co do chu…!? — pisnął Nathaniel, zaraz zatykając usta dłonią, by dzieciaki go nie usłyszały. — Czy moi rodzice…
— Nie, oni nie zostali potraktowani w ten sposób.
Nathaniel pobladł. Oparł się o ścianę, próbując zachować równowagę.
— Sprawa jest dość zawiła, więc zacznę od początku — kontynuował Lilian. — Łowca skór zamienił się w nawóz kilka lat temu, ale zostawił po sobie grubą tekę. Skoro mieliśmy do czynienia z medykiem, złapaliśmy ten trop. Zaczęliśmy szperać w aktach szpitali i klinik. Abrin dokopał się do recept, jakie wystawiano twoim rodzicom w ramach leczenia. Ostatnie leki różniły się od siebie. Crocus zadzwonił do Briara i przedyskutował z nim tę sprawę. Nasz Znachor postawił dość śmiałą hipotezę, którą będziemy musieli sprawdzić, by potwierdzić jej słuszność.
— Co masz na myśli?
— Możliwe, że twoi rodzice zostali otruci.
Nathaniel poczuł, że nogi się pod nim ugięły. Usiadł na posadzce bez słowa.
— Dotarliśmy do danych tych Sadowników, którzy zabrali cię z domu po śmierci rodziców. W ich aktach przewijało się kilka nazwisk, również osób biorących udział w manifestacjach. Możliwe, że do śmierci twoich rodziców przyczynił się opłacony przez ówczesne władze konserwatysta. Miał zniszczyć grupę stworzoną przez nich od środka.
— Zamienili otrucie w samobójstwo? — szepnął Nathaniel.
— Tak, według Briara wystarczyło podmienić leki bądź zmienić ich dawkę. Te działały powoli, przez co twoi rodzice umarli dopiero na proteście. Nie wiemy dokładnie, jak, ale musiało tam dojść do niezłej rozróby. Przerażeni ludzie i Syndyro zostali uciszeni, ale część z nich zaczęła przedstawiać twoich rodziców jako bojowników idei i ofiary systemu…
— Którymi naprawdę się stali — dokończył za Liliana Nathaniel.
Mężczyzna skinął głową ze smutkiem.
— Twój ojciec resocjalizował więźniów, którzy stanowili obiekty doświadczalne Sonnenblumena, a twoja matka stawała w obronie pokrzywdzonych Trucicieli. Możliwe, że chcąc zmienić ich życie, nadepnęli temu świrowi, jak i konserwatywnym władzom, na odcisk.
— Koszmar — przyznał Nathaniel, a jego oczy przeszkliły się. — Zawsze sądziłem, że mieli szczytny cel, ale wykonanie pozostawiło wiele do życzenia. Cholera, całe życie byłem w błędzie…
Potarł oczy, czując, że te go pieką. Odezwał się dopiero po chwili.
— Hej, Lily…
— Słucham, Nate?
— Jak chcecie sprawdzić tę hipotezę?
— Na chwilę obecną mamy za mało danych, żeby zrobić to pośrednio, ale… Istnieje inny sposób. Bezpośredni.
— To znaczy?
Lilian zastanowił się przez chwilę.
— Wiesz, gdzie ich pochowali? — zapytał w końcu.
— Nie pamiętam dokładnego miejsca. Mam dziury w pamięci.
— Crocus będzie w stanie je znaleźć, ale będziemy potrzebowali twojej pomocy.
Nathaniel skinął głową, uśmiechając się do niego smutno.
Gdy Lilian wyjaśnił Nathanielowi, jak mogą dociec prawdy, ten zgodził się. Potarł oczy i podniósł się z podłogi, idąc w stronę świetlicy. Wszedł do pomieszczenia i spojrzał na uśmiechniętych podopiecznych. Kątem oka wyłapał spoczywający na nim wzrok Milo i Oli, którzy bezsłownie pytali go, co się stało. Puścił do nich oczko, jakby chciał im dać znać, że od teraz będzie wszystko w porządku.
— Panie Larsen? — spytał Rukki, widząc opierającego się o framugę opiekuna.
— Co powiecie na wycieczkę w okolice Jordenu?
Dzieciaki rozejrzały się po sobie, po czym wzniosły okrzyki radości.
***
Następnego dnia Nathaniel odebrał podopiecznych fundacji nad ranem. Wcześniej udało mu się uzgodnić z kierowniczką domu dziecka, co i jak. W gruncie rzeczy, dzięki znajomościom jego i Milo, udało się to załatwić dość szybko. Ola został w posiadłości z Yukim i Hrabią, życząc wszystkim udanej wycieczki. Ucieszone dzieciaki były gotowe na kilkugodzinną jazdę, ponieważ w ramach tego obiecano im nie tylko wycieczkę do Jordenu, ale też pokazanie kilku ciekawych miejsc, które dotychczas znały tylko ze słyszenia.
Podróż minęła jak z bicza strzelił. Najmłodsi spali większość czasu, więc gdy minivan zajechał w pierwsze miejsce ich wspólnej wycieczki, byli gotowi do zwiedzania. Ich oczom ukazała się Akademia Ogrodnictwa, w której wyjątkowo powitała ich nie tylko dyrektorka, Tulipa Sylvestris, ale też jej żona, Ginevra. Podopieczni fundacji doskoczyli do niej, dziękując jej za materiały na stroje. Słysząc o przyjeździe przyjaciół od Abrina, na powitanie wyszedł im również Kai, który wyjątkowo siedział w swojej pracowni razem z Erikiem. Nawet Richard pojawił się w szkole mimo tego, że miał dzień wolny. Wszyscy przyjaciele wybierali się później na piknik organizowany na Lawendowych Polach. Milo i Nathaniel przywitali się z nimi, przedstawiając im Rukkiego, który w przyszłości chciał wstąpić do Akademii Ogrodnictwa. Pozostali podopieczni również mogli zwiedzić budynek szkoły, a także dowiedzieć się czegoś o jej historii.
Następnym przystankiem na drodze podróżników była cukiernia Poppy i Nazrin, w której Milo i Nathaniel musieli powstrzymywać dzieciaki przed pochłonięciem połowy asortymentu. Kobiety, wycałowane przez podopiecznych w ramach podziękowań za paczkę na Halloween, przekazały każdemu po specjalnie ozdobionym, imiennym ciastku.
Po południu dzieciaki zostały pod opieką Milo i wszystkich przyjaciół z Jordenu na terenie Lawendowych Pól, gdzie odbywał się piknik, a Nathaniel wyruszył tam, dokąd zaprowadziła go pinezka podrzucona mu przez Liliana.
Zatrzymał auto pod archiwum, pod którym czekali na niego Lilian, Abrin i Crocus. Mężczyźni wsiedli do minivana, witając się z nim. Abrin wklepał do nawigacji współrzędne, a Nathaniel ruszył za jego wskazówkami.
Wyjeżdżając z Jordenu, skierował się na północny zachód, w stronę metropolii Regn, lecz nie do jej centrum — pochówki były organizowane poza terytoriami miast, w okolicach lasów.
Po kilku godzinach drogi Nathaniel zatrzymał się we wskazanym miejscu. Wyskoczył z samochodu i odetchnął leśnym powietrzem. Zerknął na półbogów Jordenu, po czym wraz z nimi skierował swoje kroki do lasu.
Pod stopami mężczyzn szeleściły liście i gałęzie. Nathaniel nie miał pojęcia, ile czasu zajął im ten marsz, ale w końcu znaleźli się w okolicy polany, gdzie według sprawdzonych wcześniej danych mogli zostać pochowani Larsenowie.
Crocus miał specjalną umiejętność, która pozwalała mu podążać nie tylko za historią danego kwiatu, ale też Syndyrona. Jeśli odpowiednio pokierował swoją mocą, mógł przekazać komuś wspomnienia niczym kiedyś Paash.
— Tylko w ten sposób dowiemy się, czy nasza hipoteza jest prawdziwa — powiedział Lilian, stając przy Nathanielu. — Jesteś na to gotowy?
— Nigdy nie byłem bardziej — odparł mężczyzna. — Co mam robić?
— Wezwij swoje rodzime rośliny i skup się — poinstruował go Crocus. — Ja cię przez to przeprowadzę. Jeśli coś będzie nie w porządku, Abrin to zakończy.
Nathaniel zgodził się na postawione warunki i przystąpił do działania. Połączył się telepatycznie z tym rodzajem roślin, które służyły zarówno jemu, jak i jego ojcu i matce. Rosnące przy stawie szaleje oplotły jego nogi.
W tym momencie Nathaniel poczuł, że przez jego ciało przechodzi prąd. W jego głowie zaczęły się przewijać wspomnienia ostatnich chwil z życia Larsenów.
***
Angus przyglądał się synowi, który właśnie bazgrał coś po tablecie. Gifttyde, tak, jak ojciec, lubił przyglądać się społeczności, badając jej reakcje. Dostrzegał więcej niż się wydawało, dlatego rodzicom trudno było ukrywać przed nim prawdę o własnych działaniach. Chcieli chronić syna… Przed innymi i przed sobą.
Angus zerknął na Brittę, która właśnie szykowała się do wyjścia. Na jej znak skinął głową i położył synowi rękę na głowie, mierzwiąc mu włosy. Dał mu tym samym znać, że wszystko w porządku. Britta pocałowała syna na pożegnanie i rzuciła coś na odchodnym, ale Gifttyde był zbyt zajęty spisywaniem własnych spostrzeżeń, by to usłyszeć.
Larsenowie wyszli z mieszkania, idąc na planowany marsz. Już wtedy Angus czuł się dziwnie, ale sądził, że to kwestia leków. Podobne odczucia miała Britta, jednak zignorowała je, w końcu zmieniono ich medykamenty na silniejsze. Dwójka ruszyła przed siebie, wcześniej dając znać zaufanej sąsiadce, by miała oko na Gifttyde’a.
Kilka godzin później pokojowa manifestacja zamieniła się w prawdziwą rozróbę. Syndyro, którzy mieli panować nad swoimi darami, zostali doprowadzeni do wściekłości przez rebeliantów — podstawionych przez zwolenników starego porządku. Angus i Britta chcieli ich powstrzymać, ale weszli w sam środek burzy. Na miejscu pojawili się Sadownicy, grożąc im otwarciem ognia. W tamtym momencie leki Larsenów zaczęły działać — tak szybko, że wezwanie pomocy nie było możliwe ze względu na postępujący paraliż mięśni. Napierający na nich tłum niczego nie ułatwił. Ostatnim, co zobaczył Angus, była twarz osobnika, który zamienił ich medykamenty na truciznę… Obserwował ich. Miał złożyć raport swoim zwierzchnikom. Zanim jednak zdążył uciec z tłumu, został trafiony ostrzem szaleju wystrzelonym przez świadomą jeszcze Brittę.
Sprawiedliwość miała go dosięgnąć dopiero po czasie.
Umierając, Angus i Britta pomyśleli o swoim synu. Od dziecka był spostrzegawczy. Uważał, że to zasługa jego imienia. Wydawało się, że to tylko duńska nazwa dla szaleju, dla Larsenów miała jednak głębsze znaczenie. Imię stanowiło połączenie języków ich przodków. Angus, mający swoje korzenie również na ziemiach wysp celtyckich, uznawał syna za prezent, z kolei posiadająca skandynawskie korzenie Britta wierzyła w to, że będzie mógł odszyfrować niejedno. Przypomniała sobie ostatnie słowa, które chciała do niego skierować.
Gifttyde… Obyś odnalazł w tym świecie kogoś, komu będziesz mógł zaufać.
***
Wiązka wspomnień urwała się. Nathanielowi pociekła krew z nosa. Osunął się na ziemię. W ostatniej chwili złapał go Abrin, szybko zrywając jego połączenie z rośliną.
— Nate! — zawołał, sadzając go na trawie.
Mężczyzna kaszlnął, czując posmak krwi na swoich ustach.
— Wszystko w porządku? — dopytywał Crocus, kucając przy nim.
— Mieliście rację — powiedział cicho Nathaniel. — Zostali otruci.
Trójka półbogów usiadła przy nim. Spojrzeli po sobie ze smutkiem, słysząc od niego, co wydarzyło się na proteście. Jego głos załamywał się z każdym słowem, ale dał radę wszystko im powiedzieć, ostatecznie się nie rozklejając.
— Przykro mi, że dowiedziałeś się o tym w taki sposób — szepnął Lilian.
Nathaniel poderwał się nagle i przytulił trójkę przyjaciół najmocniej, jak potrafił.
— Nie wiem, jak wam dziękować…
Lilian, Crocus i Abrin ponownie wymienili się spojrzeniami. Uśmiechnęli się do siebie.
— Nate… Ty i Milo zajmujecie się dzieciakami — powiedział Abrin, klepiąc go po plecach.
— Sprawcie, żeby doświadczyły czegoś lepszego niż to, co dotąd je spotkało — dokończył za niego Crocus, a Lilian przytaknął w milczącym porozumieniu.
Nathaniel odsunął się od nich i skinął głową. Taki był jego plan od samego początku.
Zerknął na swoje odbicie w tafli pobliskiego stawu, po czym uśmiechnął się lekko.
Kiedyś nienawidził tego, kogo widział w lustrze. Teraz, gdy spoglądał na przeszłość z innej perspektywy, wszystko wydało mu się inne, bardziej klarowne.
Dawniej czuł się paskudnie z własnymi myślami. Ale… Musi być niezłym skurczybykiem, skoro nie zatonął w wodospadzie każdej myśli, która próbowała wpędzić go do grobu. To było dziedzictwo, którego nie musiał się wstydzić. Może być dumny ze swojej historii, nawet jeśli jest tragiczna. I będzie żył, póki nie wyda z siebie ostatniego tchu. Niczego nie pożałuje, nawet na łożu śmierci.
Tak, jak jego rodzice.
Nathaniel wstał z ziemi. Ułożył swoje kwiaty w specjalny wieniec i przesunął rośliny w miejsce, w którym pochowano jego rodziców. W przyszłości postawi im prawdziwy pomnik, głoszący o ich bohaterskich czynach — pomnik przyrody dla przyszłych pokoleń, by już nigdy o nich nie zapomniano. A nawet jeśli… On będzie pamiętał.
Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę ścieżki razem z przyjaciółmi.
***
To listopadowe już popołudnie było słoneczne i ciepłe, dzięki czemu dzieciaki nie nudziły się, a jednocześnie mogły poznać pozostałych. Tymczasem Milo z niecierpliwością wyczekiwał pojawienia się Nathaniela i półbogów. Martwił się o swojego partnera i to, co ten mógł usłyszeć. Dlatego też, gdy zobaczył zbliżający się do posesji samochód, poderwał się i ruszył w jego stronę.
Nathaniel i towarzyszący mu mężczyźni wyskoczyli z minivana, witając się z przyjaciółmi, którzy spotkali się na pikniku na Lawendowych Polach. Juniper podeszła do Liliana, wznosząc ze wszystkimi toast za przybyłych, Raizel zainteresował Crocusa łamigłówkami Ronniego i Keirn, a Lavender pochwalił się mężowi, jakie ozdoby udało się zrobić Rody’emu i Becky razem z Ayaną.
Nathaniel podszedł do Milo, zerkając na niego z uśmiechem.
Jak to możliwe, że lata temu to właśnie on idealnie rozszyfrował jego imię? Było w nim coś wyjątkowego. W jego towarzystwie czarno-biały świat mężczyzny nabrał intensywniejszych barw. To dzięki poznaniu Milo Nathaniel zrozumiał, że nie musiał umierać, by zobaczyć światło. Naprawdę odnalazł tego kogoś, komu mógł zaufać — tak, jak wymarzyli sobie jego rodzice… i on sam.
— Nate? — zaczął zaniepokojony jego milczeniem Milo.
Nathaniel podszedł jeszcze bliżej niego, szepcząc mu coś na ucho.
Słysząc to, Milo poczuł, że zalewa go ciepło. Mimowolnie się zarumienił.
— Znasz odpowiedź — odparł, przyciągając mężczyznę do siebie. — Tak.
Nathaniel uśmiechnął się do niego, chcąc go pocałować.
— O co pan zapytał? — wtrącił się Rukki, który ni stąd, ni zowąd pojawił się przy nich, udaremniając tę chwilę czułości między opiekunami.
— Nie twój interes, młody — rzucił niezadowolony tym faktem Nathaniel, po czym ruszył przed siebie.
— Panie Larsen! — zawołał chłopak, idąc za nim. — No proszę!
— Niedługo się dowiesz — rzucił mężczyzna, kątem oka zerkając na Milo. Ten uśmiechnął się do niego, ruszając za pozostałą dwójką.
— Ale czemu nie teraz? — dopytywał Rukki, nie dając im spokoju.
— Żebyś był ciekawy — odparł Nathaniel, ukradkiem łapiąc Milo za rękę. Ten odwzajemnił jego uścisk.
— No wie pan?! To nie fair.
— Życie nie jest fair, młody
— To sprawmy, by było takie! Ja pierwszy! Powiem panu, co zrobiłem, kiedy…
Gdy Rukki zaczął swoją opowieść, Milo znów pomyślał o pytaniu Nathaniela.
Tak. Chciał spędzić z nim resztę życia.
Koniec opowieści pierwszej
Świąteczna gorączka
Metropolia Jorden, grudzień 2255 roku
Tegoroczna zima nie była tak sroga, jak ta, z którą mieszkańcy Jordenu mierzyli się kilka lat temu. Owszem, drobne płatki śniegu spadły na niejedno drzewo i krzew. Były to jednak znikome miejsca, a z dnia na dzień kruchy lód, który pokrył chodniki i jezdnię, odpuszczał. Poza tym, teraz, gdy metropolia stawała na równe nogi, każdy miał się gdzie skryć — przed zimnem, a nie przed jakimś popierdoleńcem, który zaplanował sobie apokalipsę, bo nie podobał mu się obecny porządek świata.
Przynajmniej Soren Matien wychodził z takiego założenia.
Mężczyzna szedł po lekko przyprószonym śniegiem chodniku, kątem oka obserwując świąteczne ozdoby bujające się na wietrze i raz po raz odpowiadając na powitania krzątających się przy posesjach mieszkańców. Minęło kilka lat, odkąd został Sadownikiem, obejmując przy tym pozycję sierżanta. Jego zwierzchnikiem był Anturi McCormack, który w międzyczasie został młodszym aspirantem — a także ojcem dwójki rezolutnych bliźniaków, Trevora i Marigold. Soren widział je nie raz, ponieważ zajmująca się nimi Crin często wpadała z wózkiem na komendę, żeby wyciągnąć Anturiego z pracy. Pozostali funkcjonariusze żartowaliby, że żona boi się, by mąż nie wpadł w pracoholizm — żartowaliby, gdyby McCormack nie gromił ich wzrokiem. Na szczęście on i Soren pozostawali w dobrych stosunkach.
Soren odetchnął, widząc, jak kłębek pary wydobywa się z jego ust. O tej godzinie szykowałby sobie kolację, ale pech chciał, że został pilnie wezwany przez Ilię Lubosa, by zająć się sprawą jakichś kretynów. Nie wiedział, kim są, ale zakładał, że nie grzeszyli inteligencją, skoro wplątali się w jakąś aferę tuż przed Gwiazdką.
Mężczyzna wszedł na teren posiadłości, na którą go wezwano, po raz kolejny tego dnia przywitał się z kilkoma znajomymi Sadownikami i rzucił okiem na krajobraz nędzy i rozpaczy, który zastał.
Przed upstrzoną świątecznymi ozdobami posiadłością leżały resztki powypalanych fajerwerków, które wystrzeliły za szybko, prawdopodobnie w wyniku zamieszania. Sadownicy trzymali jakieś kobiety w ryzach. Jedna z nich, blondwłosa, w poszarpanej różowej sukni balowej, wykrzykiwała coś do zielonowłosej w szykownej garsonce.
— Doigrasz się, Fannar! — groziła, gdy jeden ze strażników pakował ją do radiowozu.
Założycielka internetowej stacji telewizyjnej, pilnowana przez Lubosa, pokazała przeciwniczce środkowy palec, układając w ten specyficzny kształt liście jemioły. Jednocześnie drugą ręką przybiła piątkę z towarzyszącą jej współpracowniczką, która od początku filmowała całe zajście z ukrycia. Kamerzystka była w podobnym wieku co ona, miała ciemnozielone loki z wplecionymi w nie różowymi elementami reprezentującymi kwiaty grudnika. Tuż obok nich stała czerwonowłosa kobieta powiązana z kwiatem poinsecji, której twarz Soren kojarzył między innymi z przedstawień teatralnych. Ubrana w połyskującą wiśniową suknię, komentowała całe zajście, póki jeden z Sadowników nie odebrał jej mikrofonu.
Trzem kobietom towarzyszyli zupełnie nieznani Sorenowi mężczyźni. Sadownik spojrzał na pierwszego z brzegu Syndyrona o rozczochranych ciemnozielonych włosach z żółtymi przebarwieniami na końcówkach. W uszach miał czerwone kolczyki przypominające kulki ostrokrzewu, z tą rośliną był zresztą związany. Ubrany był w ciemne spodnie i czerwoną koszulę stanowiącą podstawę świątecznego stroju kelnera na odbywającej się — a właściwie chyba już zakończonej, biorąc pod uwagę okoliczności — imprezie. Towarzyszył mu niższy kolega. Końcówki jego białych włosów były ciemne, wręcz czarne. Na ramiona miał narzuconą zieloną kurtkę, ale sądząc po rozmiarze, ta chyba nie należała do niego, lecz do jego towarzysza. Pod kontrolą miał kwiat ciemiernika białego.
Piątka osobników również została zebrana przez Sadowników, mieli złożyć zeznania na komisariacie.
Soren nie mógł się doczekać, by dowiedzieć się, co tu się, do jasnej cholery, wydarzyło.
***
Tydzień wcześniej
Imela Fannar, trzydziestopięcioletnia zarządczyni jednej z internetowych stacji telewizyjnych Jordenu, zajmującej się tematami zarówno plotkarskimi, jak i wyjątkowymi śledztwami, wpatrywała się w okno wynajmowanego przez siebie studia. Kątem oka zerkała na monitor starego komputera, na którym dotychczas pojawiała się liczba odsłon artykułów i wideo wrzucanych na stronę. Tuż obok wyświetlałyby się kwoty związane z jej zarobkami.
Kobieta westchnęła, przewracając oczami. Wyświetlałyby się, gdyby ten szajs się nie zepsuł.
Potrzebowała jakiegoś mocnego tematu, żeby kasa na jej koncie się zgadzała. W końcu musiała zapłacić pracownikom… Nie żeby dawała im jakoś dużo, szczególnie nowemu stażyście.
Imela zerknęła na dwudziestotrzylatka o śnieżnobiałych włosach okraszonych czernią na końcówkach, który siedział w pomieszczeniu obok. Nazywał się Milou Rainier, chociaż wszyscy wołali na niego Śnieżka. Pracowali razem od roku. Mężczyzna poszukiwał własnej drogi jako artysta-grafik w publicystyce, jednak przez swoją nieśmiałość miał problem z zagadaniem do kolegów Imeli po fachu. Kobieta postanowiła wziąć go pod swoje skrzydła i nauczyć podstaw odpowiedzialnego dziennikarstwa z użyciem sztuki, przy okazji wykorzystując jego zdolności za pół darmo. Początkowo Śnieżka zajmował się tylko ilustracjami, ale Imela szybko odkryła, że w środowisku dziennikarzy mężczyzna jest tak cichy, wręcz niewidzialny, że potrafi zdobyć informacje niczym tajny agent — i w ten sposób zaczął dla niej pracować na etacie.
Śnieżka szybko zaprzyjaźnił się z kamerzystką, przyjaciółką Imeli ze studiów, Kianą Neves — wołali na nią Kaktus — oraz młodą aktorką, dwudziestopięcioletnią Jules Robin. Jules nie bywała w studiu często, ponieważ nagrywała dla nich tylko krótkie materiały, jednak Śnieżka zdążył ulec jej urokowi — poza tym, jak się okazało, znał pannę Robin już wcześniej. Imela przyglądała się mu i zastanawiała, czy kiedykolwiek odważy się zaprosić Jules na randkę, chociaż miała wrażenie, że nic z tego nie wyjdzie. Stwierdziła, że Śnieżka nie wie, czym są uczucia, a czym związane z fascynacją wspomnienia. Zresztą, to nie jedyne, o czym nie miał zielonego pojęcia.
Imela odwróciła głowę w stronę okna i w tym samym czasie zauważyła wchodzącego do budynku mężczyznę o rozczochranych ciemnozielonych włosach z pożółkłymi końcówkami, Krisstorna Douglasa. Dwudziestoczteroletni Kris był jej złotą rączką, poza naprawami sprzętów zajmował się obróbką każdego rodzaju materiału — od artykułów, po zdjęcia i wideo. Był też ostatnią osobą, którą Śnieżka poznał w firmie — i pierwszą, z którą wszedł w otwarty konflikt — oczywiście nie ze swojej winy. Kris, po dwóch latach pracy u Imeli na stanowisku „wszystkoroba”, chciał wreszcie awansować, ale w walce o bycie młodszym asystentem kobiety pokonał go właśnie Śnieżka — nie dlatego, że był od niego lepszy, tylko dlatego, że Imela potrzebowała Krisa w biurze, nie w terenie.
Ku zaskoczeniu Imeli, mężczyzna dość szybko odpuścił Śnieżce. Wkrótce mężczyźni zaczęli się dogadywać, a że spędzali ze sobą każdy dzień w pracy, stali się kumplami. I dobrze. Kobieta nie miała czasu, żeby zajmować się problemami swoich pracowników, w końcu nikt jej za to nie płacił. Poza tym, czemu miała to rozwiązywać, skoro dzięki temu, że znała słabość Krisa, miała na niego haka? Douglas nie zostawi tego dziennikarskiego interesu, jeśli przeuroczy Rainier jest jego częścią.
Wspomniany wcześniej jegomość wpadł do biura, niosąc w dłoniach swojego laptopa.
— Szefowo! — zawołał już w drzwiach, wytrącając kobietę z zamyślenia. — Mam go. Dorwałem za jedną trzecią ceny.
— Gdybym tam była, dostałabym go za jedną piątą — skomentowała Imela, a Kris, słysząc to, przewrócił oczami. Wyłożył na niego pół własnej wypłaty. I kto to widział, żeby pożyczać własny sprzęt szefowej?
— Naprawię ci tego gruchota — rzucił, wskazując kciukiem na stary komputer w biurze. — W międzyczasie możesz korzystać z mojego sprzętu — dodał, kładąc na jej biurku laptopa.
Gdy Imela zajęła się nowym nabytkiem, Kris oparł się o framugę drzwi, zaglądając do sąsiedniego pomieszczenia, w którym siedział jego kumpel z pracy. Pokój przypominał bardziej schowek niż pomieszczenie dla pracownika, ale Śnieżka nie narzekał na te warunki — a raczej nie miał odwagi narzekać. Czasem Krisowi wydawało się, że Śnieżka zgadzał się na wszystko, byle tylko pracować u boku Imeli — tym samym widując Jules na żywo, a nie tylko na ekranie monitora. Kris do dzisiaj nie rozumiał, jakim cudem ta kobieta chciała pracować dla Imeli, ale nie to go martwiło, a to, jak bardzo Śnieżka chciał się jej przypodobać.
Dokańczał bukiet, który miał ozdobić biurko szefowej. Miał zmysł artystyczny — to on dekorował biuro ozdobami świątecznymi, część z nich wykonał własnoręcznie. Dzięki niemu pomieszczenia wynajmowane przez Imelę nabrały nieco koloru. W tej pracy, a właściwie świątecznym wolontariacie, pomagała Śnieżce Kaktus, która również fascynowała się sztuką i zajmowała się nią w wolnych godzinach.
Dzisiejszego dnia Kaktus miała wychodne, więc w biurze siedzieli tylko Śnieżka, Kris i Imela. Jako że szefowa nie miała zamiaru babrać się w ozdobach, wieszaniem ich zajmowali się młodzi mężczyźni.
Kris zapukał we framugę, chcąc zwrócić na siebie uwagę Śnieżki.
— Hej — przywitał go kumpel, odwracając się do niego. — Szefowa poprosiła (w domyśle rozkazała, pomyślał Kris), żebym poprawił najnowsze zdjęcia, ale zająłem się ozdobami i…
— Spoko, ja to zrobię! — rzucił Kris. Od razu usiadł na fotelu obok i wziął w dłoń jego laptopa, którego Imela nie zdążyła jeszcze popsuć.
Gdy Śnieżka wrócił do składania bukietu, Kris przeskoczył po klawiaturze kilka razy, dokańczając pracę za kolegę. Już miał oddać mu laptopa, gdy zauważył widoczny na pulpicie plik. Popędzany ciekawością, otworzył go. Jego oczom ukazał się wiersz. Śnieżka prawdopodobnie pisał go dla Jules, ale układanie go raczej mu nie wychodziło, tak jakby sam nie wiedział, co chce przekazać.
— Skończyłeś już… Ej! Nie czytaj tego! — zawołał Śnieżka, czerwieniąc się. Wyrwał Krisowi laptopa z dłoni i objął go ramionami. Jego kwiaty w bukiecie ożyły, działo się tak na przykład wtedy, gdy się peszył, jakby natura chciała się rozwijać razem z nim.
— Wybacz, ale… Kończyłem literaturoznawstwo i to, co napisałeś, zwróciło moją uwagę — przyznał się Kris, niewinnie wzruszając ramionami. — Studiowaliśmy wiersze godzinami.
Wyraz twarzy Śnieżki zmienił się nieco.
— No tak, przecież mi o tym opowiadałeś. Byłeś w czołówce studentów swojego roku — powiedział w końcu, otwierając klapę laptopa. — I… co? Czy to chociaż dobrze brzmi?