Słowo wstępne
Boża Miłość jest jak rzeka i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Sama Biblia jest bardzo dobrze „nawodniona” i nie brakuje w niej scen mających związek z wodą np. potop, Chrzest w Jordanie, kończąc na licznych sadzawkach czy zwyczajnej studni. Także wiele cudów jest związanych z tym środowiskiem np. przejście przez Morze Czerwone, uciszenie burzy czy kroczenie Pana Jezusa po jeziorze, cudowny połów ryb i… można by jeszcze długo mnożyć opierając się na tekstach Starego i Nowego Testamentu. Cóż byśmy zresztą poczęli bez wody? Jak długo człowiek może żyć bez wody? Na pewno o wiele, wiele krócej aniżeli z braku pożywienia… Bez wody nie byłoby życia na Ziemi! Z miłości stworzył nas Bóg i tym samym z miłości stworzył wodę — wiedział co jest dla nas dobre! Wydają mi się całkiem na miejscu słowa piosenki „Boża Miłość jak rzeka”. Zanim człowiek zobaczy świat — przebywa aż dziewięć miesięcy w środowisku wodnym. Niestety woda, podobnie jak ogień, jest także żywiołem, skąd na wszelkie stworzenie może czyhać wiele niebezpieczeństw. Woda przybiera różną temperaturę i potrafi zmienić stan skupienia, stając się grubą taflą lodu. Bieg życia ludzkiego można porównać do płynącej wody, a samego człowieka do pasażera statku, łodzi, czy nawet zwykłej tratwy. Gorzej jeśli człowiek obiera jedynie zbiornik z wodą stojącą. To tylko złudzenie, że w odizolowanym świecie na spokojnej wodzie nic nam nie grozi. Trzeba pamiętać, że stojące wody są bardziej zanieczyszczone i łatwiej zamarzają — nawet do samego dna. Sam Pan Jezus nie był ochrzczony w jeziorze, lecz płynącej rzece! Jednakże zazwyczaj nauczał nad jeziorem. Może właśnie dlatego, aby ludzie nie przypominali samotnych żeglarzy na stojącej, spokojnej wodzie, widząc w jej lustrze jedynie swoje wierne odbicie, którego nie trzeba korygować. Przeglądając się w rzece — odbicie jest raczej zniekształcone, jak w krzywym lustrze. Takie odbicie bardziej przypomina wygląd człowieczej duszy, nad którą trzeba pracować. Boża Miłość jest jak rzeka, którą zasilają liczne dopływy. Bez nich człowiek, płynąc nawet wygodnym statkiem, raczej nie dopłynie w miarę spokojnie do właściwego celu — portu zbawienia. To wstawiennictwo Świętych! Trzeba ich wzywać podczas trudu, burzy, gdy woda zalewa łódź naszego życia i gdy już sami nie potrafimy wiosłować. Oni z pewnością nam dopomogą, by z jej prądem dopłynąć do domu Ojca. Trzeba mieć świadomość, że czas — podobnie jak rzeka — nieustannie płynie, o czym świadczą zmieniające się pory roku.
Część I — w cieniu serca św. M. Kolbe
Przedwiośnie
„Przedwiośnie” to opis mego niewinnego wieku, który już wówczas miał wielki wpływ na przeżycie kolejnych pór roku. Przyszłam na świat na Górnym Śląsku, gdzie spędziłam dziesięć lat z rodzicami i z dziadkami. Byłam… i pozostałam jedynaczką. Czy rozpieszczoną? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, gdyż rodzice mnie raczej nie rozpieszczali. Jak na kilkulatka miałam wiele obowiązków, którym chcąc nie chcąc — musiałam sprostać. Będąc małą dziewczynką wydawałam się być „aniołkiem”. Potrafiłam całymi dniami stroić w domu ołtarzyki, przy czym śpiewając — bawiłam się w kościół. Bardzo lubiłam chodzić do kościoła — nie tylko w niedzielę. W dni powszednie często towarzyszyłam swej babci, która nie musiała się za mnie wstydzić. Raczej zbierała pochwały od znajomych parafian. Żal mi było jedynie, że muszę pozostać w ławce podczas, gdy inni szli przyjąć Pana Jezusa. Najbardziej przyciągał mnie różaniec, zarówno w postaci paciorków, jak i nabożeństwa, na którym się nie nudziłam. Kochałam radosne oczekiwanie Świąt Bożego Narodzenia, poprzedzone wczesnymi Roratami, a upływ czasu mierzyłam ilością otwartych okienek w zwyczajnym kalendarzu adwentowym (bez czekoladek). W mojej parafii p. w. Wniebowzięcia NMP, adwentowy wystrój był szczególnie piękny, przepojony wielką tajemnicą. Przy bocznym ołtarzu ustawiano dosyć wysokie, 24-stopniowe schodki wyścielone błękitnym, połyskującym materiałem. Na samym dole, u stóp pierwszego stopnia, stał pusty żłóbek z siankiem. Oczywiście nie zabrakło także Dzieciątka Jezus, które każdego dnia schodziło o jeden stopień niżej. Dla mnie była to najprawdziwsza rzeczywistość! W Adwencie nie było mowy o spożywaniu słodyczy, co nie było dla mnie uciążliwe. Wierzyłam również, iż zaczerwienione niebo jest oznaką pieczenia pierników przez aniołki. Ważną postacią był św. Mikołaj, który zanim wyjął z worka nieco łakoci, wpierw odbył ze mną szczerą rozmowę, a czasem… użył rózgi. Trzeba było, nieco drżącym głosem, obiecywać poprawę. Nie byłam aż takim aniołkiem i dlatego nieco wyżej umieściłam to słowo w cudzysłowie. Miałam swoje za uszami! Byłam dzieckiem bardzo upartym i zazdrosnym, a co za tym idzie — także egoistycznym. Okres Adwentu przygotowywał mnie do jak najlepszego przygotowania swego serca, aby nie było takie czarne. Gdy byłam nieposłuszna czarne serce rysowała mi na białym papierze moja matka. Przerażało mnie to, więc starałam się jak tylko mogłam, aby się poprawić. Wigilia już od rana pachniała wielką tajemnicą, która po wieczerzy w pełni się odkryła w wielkiej radości. Zresztą nie tylko Boże Narodzenie tak głęboko przeżywałam. Podobnie było z okresem Wielkiego Postu. Przy Bożym Grobie potrafiłam się bardzo wzruszyć, jak i na widok ukrzyżowanego Pana Jezusa. Mój wzrok bardzo często spoczywał na zwykłym, domowym krzyżu z postacią Syna Bożego z białego gipsu. Po PRZEDWIOŚNIU wcale nie zakwitły na zielonej trawie pierwsze kolorowe kwiatki, a raczej powrócił… chłód zimy.
Wiosna
Pierwsza klasa szkoły podstawowej zburzyła mą ufność i wiarę. Starsza wiekiem nauczycielka już na samym początku grudnia obaliła „fakty”, że prezenty pod choinkę przynosi Dzieciątko Jezus, a Mikołaj to postać z nieba. Byłam rozczarowana i przestałam ufać swojej rodzinie, a co gorsze — upadać w wierze. Co prawda, wcześniej od nieco starszych wiekiem dzieci coś niecoś o tym słyszałam, lecz dla mnie liczyły się wówczas słowa osób dorosłych — rodziców, dziadków, krewnych i życzliwych sąsiadów. Nie znaczy to, że byłam naiwna! W bardzo wczesnym dzieciństwie, jako bystry obserwator przyrody, nigdy nie dałam sobie wmówić, że bocian przynosi małe dzieci. Czas leczy rany, ale po tym szkolnym wydarzeniu, z każdym dniem powoli zaczęło się coś zmieniać — i to na gorsze. Nie wyszła mi także na dobre przyjaźń głównie z chłopakami, do których lgnęłam i z którymi „skosztowałam” papierosa. Na szczęście nie potrafiłam tak, jak oni do tego fachowo podejść i raczej wzbudziło ogromny wstręt — nigdy więcej! Wyrastały mi… rogi, których nie było widać. Ze słownictwem i typowo chłopięcymi zabawami też różnie bywało. W głębi czarnego serca toczyła się walka. Msza św. stała się odtąd jedynie przymusowym obowiązkiem, a modlitwa — bezsensowną recytacją. Pierwsza Komunia Święta, za którą kiedyś tak tęskniłam, nie była w głębi serca aż tak radośnie przeżyta. Radosny nastrój promieniował tylko na zewnątrz. Nawet fakt, że ze wszystkich złych czynów trzeba się dokładnie wyspowiadać kapłanowi, wydawał się absurdalny. Toteż nie byłam do końca szczera i nie traktowałam spowiedzi całkiem na serio. Do dziś pozostał w mej pamięci dzień, gdy po ledwo odbytej spowiedzi od razu udałam się do… drugiego konfesjonału. Wypatrzyłam w nim znajomego misjonarza, który przybył z wizytą aż z Papui Nowej Gwinei. Ten „teatrzyk” obserwowało wielu świadków — cała kolejka dzieci, która na ten widok parsknęła śmiechem. Osobiście nic sobie z tego nie robiłam, byłam ciekawa jak On spowiada i tyle. Nie wypadało się jedynie przyznać, że chwilkę temu odbyłam spowiedź. Spokojnie i zdecydowanie oznajmiłam, że… miesiąc wstecz i z udawaną skruchą wyznałam grzech kłamstwa. Otrzymałam za to długie pouczenie i niemałą pokutę. Po tej „spowiedzi” starałam się unikać kłamstwa, ale różnie to w wieku szkolnym bywało. Ta nieco wesoła scenka „z życia wzięta”, jakby nieco ociepliła i zazieleniła moje wnętrze, promieniując także na otoczenie. Wiosną jedne kwiaty przekwitają, a inne rozkwitają. Tak było i w mojej WIOŚNIE życia.
Gdy miałam dziesięć lat przeprowadziłam się z rodzicami dalej na południe, gdzie zamieszkaliśmy na dużym osiedlu. Chociaż nieco się lękałam przed nieznanym, prędko zaadoptowałam się w nowym środowisku. Cieszyłam się, że miałam swój własny pokój i bardzo blisko szkołę. Była to nowo otwarta szkoła, w której niemalże każdy uczeń pochodził z innego regionu Polski (podobnie grono pedagogiczne). Można rzec, iż każdy miał równy start. W klasie nie byłam zbyt śmiała, ponieważ zdradzała mnie zanadto śląska gwara. Również nauczyciele za wszelką cenę starali się wpoić do mego słownictwa czystą polszczyznę. Miałam z tym nie lada problem! Nie pozwoliłam zagłuszyć w sobie wymowy, w której wzrastałam i wcześniej nie wzbudzała takiej sensacji. Na lekcjach starałam się jak mogłam, ale na przerwach to i ja robiłam sobie przerwę z polszczyzny. W licznej klasie było kilka dziewcząt ze śląskiej ziemi i z nimi zawarłam przyjaźń. WIOSNĄ ożywa nie tylko świat flory, ale i fauny. W siódmej klasie bardzo zżyłam się z ulubionym przedmiotem — zoologią. Świat zwierząt (bardziej aniżeli roślin) interesował mnie od wczesnego dzieciństwa. Nowy przedmiot odkrył wiele tajemnic i bardzo zafascynowała mnie teoria ewolucji Karola Darwina. Nie miałam już wątpliwości, że świat i wszystko co na nim żyje, nie jest dziełem zaledwie sześciu dni. Wierzyłam, że człowiek i małpa mają swego wspólnego przodka. Co za tym idzie, w poczet bajek zaliczyłam biblijny opis stworzenia świata i człowieka. Wciąż poszukiwałam nowych prawd i wnikliwie interesowałam się tym, czego umysł nie jest w stanie pojąć. Zainteresowały mnie książki typu „Życie przed życiem” i „Życie po życiu” ponieważ bardzo często wydawało mi się, że rzeczywiście żyję już po raz drugi… Coś co czyniłam lub widziałam po raz pierwszy, często okazywało się czymś dobrze znanym… To była wielka zagadka i niezbadana tajemnica, z której się nie zwierzałam nikomu. Tym bardziej czułam pociąg do czytania tego typu książek. Dzisiaj już tak naprawdę niewiele pamiętam z ich treści, ale na pewno nie były one odpowiednie dla niedojrzałego umysłu. Lepiej byłoby zająć się czytaniem lektur szkolnych, co do których miałam opory! A co z moją wiarą? Jakby lekko ożyła — byłam praktykującą nastolatką. Uczestniczyłam w niedzielnej Mszy, każdego tygodnia bywałam na Mszach szkolnych. Uczęszczałam oczywiście na lekcje religii, po których czułam się nieco rozdwojona. Co ciekawe z nastaniem października, bez jakiegokolwiek przynaglenia, chodziłam na Różaniec. Co mnie tak wiązało z tą modlitwą? Np. do uczestnictwa w nabożeństwach majowych nie garnęłam się. Ósma klasa, związana z wyborem szkoły średniej, pozostawiła po sobie jeszcze jedno wspomnienie — wycieczkę klasową do Oświęcimia. Tu bliżej poznałam postać św. o. Maksymiliana i Jego heroiczny czyn. Co prawda słyszałam o Nim wiele lat wcześniej, bo które dziecko nie zada rodzicom pytania, widząc świętą postać w pasiastej piżamie. Po dokumentalnym filmie o zbrodniach w obozie, prędko się ocknęłam. Tylko w ciemności, podczas trwania seansu, ścisnęło mi mocno serce i wypłynęły łzy na widok maltretowanego niemowlaka. Dlaczego akurat ta scena? Wówczas nie za bardzo przyciągały mnie takie małe dzieci, a nawet „umywałam ręce” od zabawiania. Seans się skończył, a łzy zdążyły się osuszyć. Dla pocieszenia siebie samej uznałam, że przecież nie wszystko w tym muzeum musi być szczerą prawdą! Nie żywiłam wobec Niemców negatywnych uczuć, które wpajano w szkole. Miałam tam kochanych krewnych, u których spędzałam nawet część wakacji. Znałam nieźle język niemiecki. Zarówno naród, jak ich kultura wobec obcych przybyszów, wydawała mi się być całkiem na miejscu.
WIOSNĄ robi się coraz cieplej, więc i ja przeżyłam swą „wiosenną gorączkę” — jaką wybrać szkołę średnią? Niestety moje marzenia związane z zoologią nie mogły się zrealizować. Byłam zbyt słaba z chemii, a te przedmioty szły ze sobą w parze. Trzeba było dokonać innego wyboru, ale jakiego?! Nie chciałam słyszeć jedynie o szkole zawodowej. W ostateczności zdecydowałam się na wybór Gastronomicznego Liceum Zawodowego. Zawód kucharza mnie nie przyciągał, ale zawód kelnerki był do przyjęcia. Czekał mnie więc czteroletni dojazd do szkoły oddalonej ok. 13 km. Jak każda pora roku i WIOSNA ma swoje kaprysy, ale z pozoru wydawało mi się, że dziecinne kaprysy mam już za sobą! Po wakacjach trzeba było wejść w nowe progi Liceum Zawodowego na terenie Klasztoru Sióstr Urszulanek. W otoczeniu tej szkoły, bardziej rozkwitła moja wiara. Do szkoły wyjeżdżałam dosyć wcześnie, najczęściej przewozem pracowniczym. Z komunikacją PKS-u różnie wówczas bywało. Z przyczyn technicznych czy braku paliwa, kursy bywały odwoływane. Wolałam zjawić się w szkole nawet godzinę wcześniej, aniżeli spóźnić się o pięć minut. Dzięki temu miałam codziennie okazję, by przed lekcjami odwiedzić kaplicę sióstr i tam się pomodlić. Pomimo nauki i dosyć późnego powrotu ze szkoły, w październiku starałam się uczęszczać na Różaniec lub odmówić tę modlitwę w domu. Ogólnie nauka nie stwarzała mi problemów, tylko z w-fu i przedmiotów zawodowych nie osiągałam najlepszych wyników. „Wiosenne kaprysy” jakby ożyły. Już w pierwszej klasie zdecydowanie stwierdziłam, że w zawodzie kelnerki nie będę pracowała. Na praktyce w zakładach gastronomicznych, zamiast uganiania z tacą, wolałam garnąć się do pracy w kuchni, gdzie dodatkowe ręce zawsze były potrzebne. Także w okresie licealnym moja zagadka i tajemnica — przestała już być tajemnicą. Zdrowie uległo „rozkapryszeniu” i prawdą jest, że nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw! Zazwyczaj raz w miesiącu (lub częściej) miewałam stany zaburzenia świadomości, przy czym czyniłam rzeczy, o których nie miałam zielonego pojęcia. Zdarzało się, że jadąc do szkoły czy wracając z powrotem, wysiadałam na innym przystanku itp. Lekarz stwierdził, że to przemijająca nerwica szkolna. Właściwie reagowałam dosyć nerwowo na wszelkie niepowodzenia, a lekcje w-fu były dla mnie horrorem (zwłaszcza gra w piłkę!). Pogodziłam się z tymi niepokojącymi objawami i nauczyłam się z nimi żyć, ale do matury nie przystąpiłam. To nie był jedyny powód — lękałam się także ustnego egzaminu z języka polskiego, bo gwara śląska się nie poddała. Pisząc o maturze, wykroczyłam nieco poza margines, podczas gdy w rzeczywistości myślami wracam do pierwszej klasy, w której pod koniec roku szkolnego zapoznałam o osiem lat starszego chłopaka. Wychował się w liczniejszej, religijnej rodzinie. Nigdy nie przeklinał i nie mówił źle o innych. Wiarę potrafił uzewnętrznić w otoczeniu — chociażby znakiem krzyża przed posiłkiem. Żywił wielki szacunek do Jana Pawła II — czego akurat mnie bardzo brakowało! Miał szeroką wiedzę z historii, którą udoskonalił własnym zainteresowaniem i zdał z tego przedmiotu maturę. Jeśli chodzi o mnie, moja wiedza historyczna była (i jest) kompletnym zerem. Co prawda otrzymałam na świadectwie bardzo dobrą ocenę, lecz „zasłużoną” swym cwaniactwem — potrafiłam pisać ściągi i dobrze z nich korzystać.
W ostatniej, czwartej klasie miałam „powtórkę”, mianowicie klasową wycieczkę do Oświęcimia. Przeżyłam wtedy prawdziwy dramat w sercu. Wróciłam do domu z płaczem, który ożywał późnym wieczorem przez kilka dni z rzędu, zakłócając zdrowy nocny wypoczynek. I znowu pojawiła się postać św. Maksymiliana Kolbe! Nie minęło wiele czasu, gdy musiałam na lekcję wychowawczą przygotować referat na temat człowieka, którego warto naśladować. Tak się złożyło, że nieco wcześniej przeczytałam z zainteresowaniem książkę o św. Maksymilianie, którą pożyczyła mi koleżanka z klasy. Po lekturze nie zawahałam się, aby tę postać uczynić bohaterem swego referatu. Dosyć szczegółowo opisałam Jego życiorys i przeżycia z obozu koncentracyjnego. Niestety pierwsze, przeczytane na głos zdanie, wywołało w klasie chichot oraz zamieszanie. Jednakże po przeczytaniu ostatniego zdania, zapanowała prawdziwa grobowa cisza. Tego nikt się nie spodziewał! Każdy był pewien, że opiszę jakiegoś fana, czy inną znaną postać — bliższą młodzieży. Także wychowawczyni była zdziwiona i nieco zakłopotana moim wyborem. Trudno przecież zachęcić młodzież do naśladowania człowieka dokonującego heroicznego czynu — oddania życia za współwięźnia. To wydawało się absurdalne! Byli i tacy uczniowie, którzy na przerwie pochwalili mnie za referat.
Na tym właściwie mogłabym zakończyć swą WIOSNĘ, ponieważ to już wiek dojrzały i tym bardziej zapachniało LATEM… znałam już datę naszego ślubu.
Lato
Początek LATA rozpoczął się bardzo pogodnie, a szczególnie na myśl, że już jesienią zwiążemy się ze sobą na całe życie. Od sierpnia rozpoczęłam pracę jako fakturzystka w nowo otwartej piekarni. Praca mi się spodobała, wszak nie zagrzałam na długo swego stanowiska z powodu „nerwicy szkolnej”. Dolegliwość ta nie odeszła wraz z opuszczeniem szkolnych murów. Trafiłam do szpitala na oddział neurologiczny, gdzie po wnikliwszych badaniach zdiagnozowano padaczkę skroniową. Wprawdzie było to lekkie uszkodzenie jednej ze skroni, lecz potrafiło poważnie zakłócić normalne funkcjonowanie. Nawet uczucie, że żyję po raz drugi, już nie było zagadkowe — w medycynie zwie się paramnezją i często towarzyszy chorym na padaczkę. Pod koniec października doczekaliśmy się sakramentalnego związku. Pogoda była wręcz wymarzona — ciepło i słonecznie, jak w pełni lata! Co by to było, gdyby Pan Bóg nie obdarował nas taką aurą? Przyjęcie z zabawą odbyły się na wiejskiej posesji w ogromnym namiocie, a kilka dni po ślubie z nieba poprószył śnieg!
W obliczu mego stanu zdrowia, który bardzo niepokoił rodziców — mąż zachował spokój. Za radą lekarki, leczyłam się około pół roku, a na miesiąc przed planowaną ciążą — przerwałam terapię. Lekarka uprzedziła nas, że podczas terapii w przypadku ciąży, musiałabym się poddać aborcji. Jednym słowem — albo leczenie, albo macierzyństwo. Wybrałam to drugie. Czymże jest niespełna rok, skoro już tyle lat żyłam z tą dolegliwością?! Będąc w stanie błogosławionym, pracowałam jeszcze kilka miesięcy. Za namową rodziny i męża, który wolał mieć gospodynię w domu (taki model panował w naszych rodzinach) — złożyłam wypowiedzenie w trybie natychmiastowym. Nasza córka przyszła na świat w niedzielę, w dniu wspomnienia Matki Bożej Gromnicznej.
Po trzech miesiącach wyprowadziliśmy się z moimi rodzicami o kolejne 40 km dalej na południe (przedgórze). Nie mieszkaliśmy długo razem. Los nam sprzyjał i mogliśmy mieć własny dom, co zawdzięczam swym dziadkom z Niemiec. Byłam ich jedyną wnuczką i bardzo zatroszczyli się o nasz życiowy start. Wyprowadziliśmy się więc o dalsze 12 km i już na nowym miejscu nasza córka obchodziła swoje pierwsze urodziny. Powoli urządziliśmy się. Nie zabrakło w naszym domu krzyża i religijnych obrazów. Tylko jednego obrazka nie chciałam ze sobą zabrać, pierwszokomunijnej pamiątki, przedstawiającej Pana Jezusa z Najśw. Sercem. Po prostu uznałam, że dosyć podniszczony, wyblakły obrazek do niczego już się nie nadaje i absolutnie nie ozdobi ściany! Zostawiłam go u rodziców, lecz nie na ścianie, tylko w starej szafce… w piwnicy. Przy okresowych porządkach, rodzice pytali raz po raz, co zrobić z tą pamiątką. Odpowiedziałam prosto z mostu, że mogą ją wyrzucić, bo nie jest mi potrzebna. Mamy przecież piękny, bardzo duży obraz przedstawiający Pana Jezusa ze swymi uczniami, przechadzającymi się pośród zbóż. Wiem, że rodzice nie wyrzucili tego obrazka i dalej „mieszkał” sobie w piwnicy. Ja natomiast zatroszczyłam się o swoje zdrowie, na nowo poddając się terapii, która niestety nie przynosiła poprawy. Z obawy przed nieplanowaną ciążą, zdecydowałam się „zabezpieczyć” na pewien czas spiralą wewnątrzmaciczną.
Po około siedmiu latach nie potrafiłam się pogodzić żmudnym, bez poprawy leczeniem. Za wszelką cenę chciałam dopomóc sobie samodzielnie. Zapędziłam się za daleko! Zaczęłam wierzyć w tzw. pozytywną energię płynącą z rąk uzdrawiaczy, leczącą moc kamieni czy innych przedmiotów, w które się nawet zaopatrzyłam np. wahadełko radiestezyjne. Padłam ofiarą okultyzmu! Wszystkiemu wierzyłam — tylko nie w uzdrawiającą moc Boskiego Lekarza! Moja wiara była już tylko tradycją. Zaliczałam niedzielne Msze św. (a raczej sobotnie) plus wieczorny pacierz (na leżąco). Jedynym miesiącem, w którym zwiększałam czas modlitwy o 53 „Zdrowaśki” był październik. Mimo swej oziębłej wiary, starałam się przekazać córce wiedzę religijną. Dbałam o wieczorną modlitwę, ale o porannej nie pamiętałam! Do snu czytałam jej zazwyczaj opowiastki biblijne przeznaczone dla dzieci. Kontynuowałam wyniesione z domu rodzinnego tradycje wielkanocne i bożonarodzeniowe. Córka także święcie wierzyła, że prezenty dostaje od Dzieciątka Jezus czy też zajączka wielkanocnego. Przed startem przedszkolnym sama wyjawiłam jej całą prawdę. Dziecko było zawiedzione, ale przyjęło to dosyć spokojnie. Z myślą o Pierwszej Komunii Świętej naszej córki, postanowiliśmy wyremontować nasz dom, który nie był w najlepszym stanie. To kosztowało nas wiele pracy i nerwów. Mieszkanie się rozjaśniło! Niestety w tym jasnym mieszkaniu, moją duszę okryły „czarne chmury”. Na kilka dni przed uroczystością pierwszokomunijną córki, zapadłam na silną depresję, którą zwiastowały urojone, tragiczne myśli. Oczami swej duszy widziałam i przeczuwałam pożar naszego domu, wręcz byłam tego pewna! To bardzo ważne w życiu dziecka Święto, przeżyłam w nostalgicznym nastroju, który promieniował na zewnątrz.
Po przepisanym przez neurologa lekarstwie, mimo poprawy nastroju, wystąpiły nietypowe objawy uboczne, uniemożliwiające dalszą terapię. Nie zwlekając, mąż udał się ze mną do Rychwałdu, gdzie porad udzielał śp. zielarz-franciszkanin o. Grzegorz. Zakonnik przywitał mnie z uśmiechem i spoglądając głęboko w oczy, rzekł poważnie — na depresję najlepszym lekarstwem jest miłość małżeńska. Zalecił oczywiście odpowiednią terapię ziołową, której musiałam ściśle się trzymać. Przy okazji, przeniknął swym wzrokiem oczy męża i oznajmił, że ma wielkie serce. Po wizycie trzeba było poddać się poradom zakonnika by przebudzić uśpioną miłość, z którą różnie bywało i nie brakowało między nami sprzeczek, nawet z najbardziej błahych powodów. Często narzucałam własną wolę i silnie trwałam przy swoim punkcie widzenia. Pozornie zmieniło się na lepsze… dzięki uległości męża. W tym okresie zerwałam z parapsychologią i wyrzuciłam to, co było z nią związane. Czas płynął, urojenia wygasły i mimo nieustępliwej padaczki — czułam się nawet dobrze.
Zbliżał się powoli Rok Wielkiego Jubileuszu, a co on przyniósł? Piekło! A może trochę łagodniej — był to najgorętszy okres mego LATA — spiekoty i suszy. Także córka zaznała pierwszego w swym życiu szoku, po którym musiała skorzystać z porady psychologa. Po wycieczce do Oświęcimia czuła się fatalnie — o wiele gorzej niż kiedyś jej matka! W 1998 r. zdecydowałam się na własną rękę przerwać leczenie padaczki, bo mój stan zdrowia i tak się nie zmieniał. Zaufałam „cudownej diecie”, którą ściśle przestrzegałam. Stan mego zdrowia nawet się poprawił, lecz to było tylko pozorne. Słowa franciszkanina często pukały do mego serca, a raczej — do naszych serc… Skorupa egoizmu zaczęła pękać i pod koniec lata 1999 r. zdecydowaliśmy się na kolejne dziecko. Nasza jedynaczka miała wówczas 13 lat i jakież było wszystkich zdziwienie w Wigilijny wieczór, gdy podzieliliśmy się tą radosną nowiną. Dla mnie był to rzeczywiście stan błogosławiony, znacznie różniący się od rzeczywistości, w której żyłam przedtem. Nawet stosunkowo bardzo rzadko występowały ataki choroby lub były o wiele łagodniejsze. Na dzień przed osiemdziesiątą rocznicą urodzin naszego Papieża Jana Pawła II, przyszła na świat nasza druga córka.
Chociaż moje włosy pokrywały się już lekko siwizną, przeżywałam… kolejną wiosnę. Nie brakowało i lęku. Bałam się bardzo o maleństwo, że przy ataku padaczki, może stać się coś złego. Co gorsze, nagle pojawiły się w mej głowie natrętne myśli. Musiałam się bardziej zmobilizować, aniżeli załamać. Gdy córka miała niespełna trzy lata, 2 kwietnia zmarła moja matka. To był szok, ale rozpromieniona, radosna buzia córeczki mnie umacniała. Minęły dwa lata i jakby powtórka… umiera nasz Papież! Bardziej aniżeli Jego śmierć, wstrząsnęła mną ta sama data — 2 kwiecień, a nawet owe 37 minut po godzinie 21 (matka to 37 rocznik). Czas płynął i w wieku pięciu lat córka doskonale wyczuwała, że z jej matką jest coś nie tak — dostrzegała inną rzeczywistość, której nie potrafiłam przed nią ukryć. Na szczęście przy tego typu epilepsji, nigdy nie upadałam i nie traciłam przytomności. Mały napad zwiastowała tzw. aura, po której następowała jedynie utrata świadomości. Dziwnie się wówczas zachowywałam… mówiłam nie do rzeczy… trzęsłam się… mlaskałam… Tego nie dało się ukryć ani opanować. Atak przychodził nagle, w najmniej spodziewanej chwili. I jak tu nie myśleć, aby coś w tej patologii zmienić, zdając sobie sprawę, że lekarz i tak nic nie zmieni?! Usłyszałam o książce „Kuracja życia”, którą kupiłam w nadziei, że coś uda się naprawić. Przyznam, że lektura rzeczywiście dokonała wielu zmian. Według zaleceń autorki, ograniczyłam do niezbędnego minimum korzystanie z kosmetyków oraz domowych środków chemicznych, których używałam przesadnie. Rzuciłam picie kawy i dokonałam wielu poprawek w „cudownej diecie”. Z dnia na dzień zrezygnowałam z największego mego przywiązania… szlachetnej(!) biżuterii, której posiadałam dosyć bogatą kolekcję. Przestałam wieszać złote kolczyki, zakładać pierścionki, a metalowy pasek zegarka zamieniłam na skórzany. Zaczęłam także korzystać z plastikowych sztućców. Z lektury, niestety już po fakcie, dowiedziałam się, jak bardzo niebezpieczne są środki antykoncepcyjne — chociażby spirala, którą kiedyś byłam „zabezpieczona”. Posiada ona miedzianą końcówkę, działającą bardzo niekorzystnie na mózg. Jednym słowem, zdaniem autorki — wszelkie sztuczności powinny budzić podejrzenie! Dziś wydaje mi się, że nawet Panu Bogu podobał się ten krok w moim życiu i obdarzył mnie… zębem mądrości. Ten widzialny znak odebrałam zupełnie inaczej. Poczułam się rzeczywiście mądra! Sama uznałam i w duszy wyśmiewałam naiwność ludzi wierzących, że Cudowny Medalik ich uzdrowił. To przecież także metal — nieważne czy szlachetny czy też nie! I tu Pan Bóg wskazał mi wyraźnie na moją głupotę! Już następnego dnia po tym „mądrym odkryciu”, musiałam pozbyć się kilkudniowego zęba mądrości. Po tej stracie poczułam się dziwnie i bardzo niedojrzale, a szczególnie wstrząsnęły mną przeczytane na czasie słowa — „gdy człowiek sam o sobie myśli iż jest mądry, wówczas staje się głupi”! Nie miałam wątpliwości, że to zdanie odnosi się do mnie. Czułam się opuszczona, ale i zatwardziała w swej pysze uznając, że to raczej Bóg mnie opuścił. Wewnątrz zaszalała burza! Natrętne myśli, które im bardziej odpędzałam, tym silniej mnie atakowały. To była najgorsza udręka w moim życiu — gorsza niż wszystkie choroby razem wzięte! Najchętniej waliłabym głową o chropowaty mur, aby to się skończyło! Pojawiły się myśli samobójcze, ale ze względu na dzieci — nie uczyniłam tego!
Nie mając już wyjścia z tego „piekła”, udałam się do spowiedzi. Podzieliłam się swym koszmarnym stanem, o którym nikt z domowników nie wiedział. Na co dzień nie chodziłam z posępną miną i zachowywałam się tak, jakby wszystko było w najlepszym porządku. W rzeczywistości czułam się jakby aktorka na scenie. Przed kapłanem, który mnie znał, wyznałam ukrywane grzechy okultyzmu, z którymi już dawno zerwałam, i to co kryło się w „chorych” myślach… więcej nie potrafiłam! Ksiądz dawał mi do zrozumienia, że muszę przejść przez tę „golgotę”. Niewiele z tego zrozumiałam! Jaką „golgotę”? Codziennie zastanawiałam się nad sobą, o czym by tu sobie jeszcze przypomnieć? Jednak natłok myśli, nie pozwalał mi znaleźć odpowiedzi. Nie potrafiłam się w ogóle skupić nad tym, co powinno być najbardziej jasne i istotne. Mimo dosyć częstych spowiedzi (nawet co trzy dni) — czułam się potępiona. To brak poprawy nastroju, już jakby nieodwracalny, zasugerował taki wyrok! Wbrew temu, coraz częściej zaczęłam chodzić do Kościoła i próbowałam walczyć coraz dłuższą modlitwą (nawet nocą!), co było nie lada wyczynem. Ku pocieszeniu, miałam pozytywne, lecz bardzo krótko trwające chwile świeżości umysłu… jakby rosę, która niestety zanikała.
Pewnego dnia podczas spaceru, wstąpiłam do kościoła Salezjan p.w. Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzie na stoliku z prasą leżał listopadowy numer „Rycerza Niepokalanej”. Mój wzrok spoczął na barwnej okładce ze św. o. Maksymilianem Kolbe i Matką Bożą (ze łzami w oczach). Te Postacie, przedstawione za ogrodzeniem z drutu kolczastego, zachęciły mnie do kupna tego miesięcznika. Numer ten zwiastował rozpoczynający się Rok św. Pawła — 2008. Ten rok przygotowywał moją młodszą pociechę do Pierwszej Komunii Świętej, a jego Patron św. Paweł — dodał mi otuchy i nadziei. Dopomogła mi także Matka Boża, chociaż wcale Jej wtedy nie wzywałam. Można rzec — wytrysnęło „cudowne źródełko”. Mimo że nigdy nie byłam w Lourdes, woda źródlana „przypłynęła” do mnie. Oto przed Mszą św. podszedł do mnie o. Pasjonista i wręczył miniaturową, plastikową buteleczkę, którą przywiózł z pielgrzymki z Francji. Wody od razu nie tknęłam ponieważ uznałam, iż taka minimalna ilość i tak mnie z choroby nie uleczy. Schowałam ją na inną „okazję”… Nie musiałam długo czekać. Okresową dolegliwością, z którą często się zmagałam, był skroniowy ból głowy. Tego typu dolegliwość, zawsze cierpliwie znosiłam około trzech dni bez zażywania lekarstw, bo okazywały się bezskuteczne. Miałam więc okazję, by przekonać się do cudownego „złotego” środka z Lourdes. Tak właśnie wówczas myślałam i bez większego przekonania wypiłam mały kieliszek wody… i szok! Ostry ból od razu, w jednym momencie, całkowicie ustąpił. Nie mogłam w to uwierzyć — czegoś takiego jeszcze nigdy w swym życiu nie doświadczyłam! Pomyślałam, że jeśli woda z Lourdes zacznie działać, to nie wcześniej niż za jakąś godzinę… stopniowo. Tę samą sytuację dane mi było przeżyć po około dwóch miesiącach z identycznym, natychmiastowym efektem. Niestety, to już była resztka cudownego panaceum! Przyznaję, że Cudowna Woda miała nie tylko uzdrawiający wpływ na stłumienie ostrego bólu skroni, ale przede wszystkim orzeźwiła moją wiarę. Chociaż buteleczka była już pusta, po niedługim czasie przekonałam się, że także nieustannie płynące Łzy Matki Bożej — posiadają cudowną moc. W roku św. Pawła codziennie uczestniczyłam w ofierze Mszy świętej, a po jednej z nich zaskoczyła mnie znajoma, która jest zelatorką Żywego Różańca. Potrzebowała akurat jednego nowego członka i zachęciła mnie, abym została różą. Nie odmówiłam i zaangażowałam się w to pierwsze w moim życiu dzieło modlitewne. Czułam się wówczas, w dosłownym tego słowa znaczeniu, jak róża… jak bardzo ciernista… dzika róża! Na początku każdego miesiąca wybierałam się do kościoła p.w. MB Częstochowskiej, by zaopatrzyć się w kolejny numer „Rycerza Niepokalanej”.
Zbliżał się czas podwójnej uroczystości — w dniu dziewiątej rocznicy urodzin, córka obchodziła także swą Pierwszą Komunię Świętą. Na dziewięć dni przed tym wydarzeniem, modliłam się nowenną do Matki Bożej Płaczącej z Syrakuz o nawrócenie i przemianę życia. Bolało mnie, że moja dusza jest wciąż w fatalnym stanie, wszak wiele swych wad opanowałam. Nadal trwała, wbrew mojej woli, gonitwa negatywnych, a czasem bluźnierczych i wrogich myśli. Mimo to odczuwałam, że Matka Boża płacząc — wysłuchuje mnie. Od pierwszego dnia nowenny zaczął padać przez kilka dni rzęsisty deszcz, który w moim zrozumieniu — odzwierciedlał Matczyne Łzy. Poczułam się warta Jej gorzkich Łez. Niedługo po Pierwszej Komunii Świętej córki, ksiądz zorganizował dla dzieci i rodziców, pielgrzymkę do Krakowa-Łagiewnik. Byłam tam po raz pierwszy, zewsząd pachniało wielką tajemnicą. Skruszyłam się przed Panem Jezusem Miłosiernym… Niestety, burza w mym umyśle spotęgowała się jeszcze bardziej! Co za tym idzie — nie wróciłam stamtąd zbyt wzmocniona. Nie minął miesiąc, gdy na drzwiach kościoła parafialnego, zauważyłam afisz o Pieszej Pielgrzymce na Jasną Górę. Przeor, który akurat wyszedł na zewnątrz, zachęcił mnie i córkę do udziału w wędrówce. Córka oczywiście od razu była zdecydowana i tą nowinką podzieliła się z księdzem na lekcji religii. Jak się okazało, ów kapłan także miał zamiar wziąć w niej udział. Wszystko nam załatwił. Przywiózł prosto do domu bluzki, emblematy, chusty i śpiewniki pielgrzymkowe.
Nie będę zdawała relacji z naszej wędrówki, lecz nie można pominąć kilku ważnych faktów. Było bardzo upalnie i pomimo zmęczenia, wstępowała również jakaś siła i nadzieja — szczególnie po skorzystaniu z tzw. żywego konfesjonału. W drodze i na postojach miałam dosyć czasu, by odkryć to co czai się w najtajniejszych i zarazem najboleśniejszych zakamarkach duszy. Zdobyłam się na odwagę wyznania zatajonego ciężkiego (moim zdaniem) grzechu, popełnionego w myślach, a co za tym idzie w parze — także świętokradztwa. Starszy wiekiem ksiądz, absolutnie mnie nie zganił i z największym spokojem zapewnił, że Pan Jezus mi wszystko wybacza. Zalecił codziennie odmawiać, prócz Modlitwy Pańskiej, egzorcyzm do św. Michała Archanioła. Zapewnił również o pamięci modlitewnej w mojej intencji. Było mi o wiele lżej, a być może komuś obok mnie… trudniej! Kapłan dał mi do zrozumienia, że podczas pielgrzymki pokutnej — jedni drugim noszą brzemiona. Niestety w ostatnim dniu opadłam z sił i wzdychając posuwałam się powolnym… ślimaczym tempem. Przypomniał mi się refren śpiewanej podczas marszu piosenki — „… dżdżownica i ślimak nas mija, lecz kto by przejmował się tym”. Przejęłam się tym, bo córka już dawno mnie wyminęła, prowadzona za rękę przez innego pątnika. Z pewnością nie dałabym rady, gdyby nie pewien młody chłopak, który się ulitował… przejął się! Zawiesiwszy mój dosyć ciężki plecak na swych piersiach, poniósł go przez cały jeden etap. Dzięki chętnemu „Cyrenejczykowi” ochłonęłam i wypoczęłam w drodze. Podziękowałam mu, ale właściwie do dnia dzisiejszego powinnam mu dziękować. Niestety, nie znam nawet Jego imienia. Przed Cudownym Obrazem Jasnogórskiej Pani prosiłam tylko o jedno — by wzięła mnie w Swoją opiekę. Może nie tak od razu odczułam Jej pieczę, wzrosła jednak nadzieja.
Minęło parę miesięcy, gdy grudniowy numer z Matką Bożą z Guadalupe na okładce, zachęcił mnie do stałej prenumeraty „Rycerza Niepokalanej”, czyli prosto na domowy adres. Prawdę mówiąc, nie za bardzo skupiałam się wówczas na osobie św. o. Maksymiliana — twórcy „Rycerza”. Spoczywał On na samym dnie archiwum, zasypany stosem kolejnych miesięczników. Święty o. M. Kolbe nadal o mnie pamiętał i na przełomie 2009/2010 roku postawił na mej drodze Kogoś innego. Z kolei Patron Roku 2009/2010 dopomógł na nowo związać mnie ściślej z założycielem Niepokalanowa. Cóż mnie zwykłemu, świeckiemu grzesznikowi mógł przynieść Rok Kapłański?! Nie wiem, jak potoczyłby się mój los, gdyby na mej drodze zabrakło wówczas proboszcza z Ars? Wzbudził On moją uwagę Swą… urodą. Cóż to za przystojny ksiądz?! — pomyślałam. Święty patron proboszczów M. Vianney, przedstawiony jako kapłan o niebieskich oczach i czarnych, falowanych włosach — po prostu mnie zauroczył. Z pewnością, gdyby przedstawiono Go jako starca, nie zwróciłabym wcale na Niego uwagę. Jego uroda mnie tak poniosła, że wykonałam w kościele parafialnym dekorację na Roraty. Wycięłam portret św. Proboszcza z tygodnika „Niedziela” i ozdobiłam złotą aureolą z papieru fluoryzującego, nad którą umieściłam napis „Roraty 2009”. U Jego boku św. M. Vianneya rozpoczęła się nowa przygoda, głównie dzięki skromnej i bogatej duchowo literaturze. W księgarni internetowej wypatrzyłam trzy tanie książeczki — „Dobra spowiedź”, „Miłość za miłość”(zawierającą złote myśli) oraz „Nowennę”. To wystarczyło na dobry początek! Dla mnie były to wspaniałe lektury i po ich analizie doszłam do wniosku, że nie najlepiej odbyłam pielgrzymkową spowiedź. Według Jego zaleceń, przez kilka dni musiałam przygotowywać się do spowiedzi, co uczyniłam z notesem i długopisem w ręku. Utworzyła się bardzo dłuuuga lista grzechów całego mego życia — od najmniejszych aż po wagę cięższą. W ten sposób przygotowałam się do tzw. spowiedzi generalnej, którą nie sposób było odprawić na 15 minut przed Mszą św. Dopiero po zakończonej Mszy świętej, poprosiłam o. Przeora o możliwość skorzystania ze spowiedzi. Zdziwił się i z pewnym wyrzutem zapytał, dlaczego nie wyspowiadałam się przed Mszą. Jednak nie odmówił i przekonał się, że w jednym kwadransie absolutnie nie wyznałabym wszystkich grzechów. Nawet Msza św. była krótsza od mej spowiedzi! Ojciec Przeor został moim duchowym kierownikiem. Zawsze starałam się u Niego spowiadać, ponieważ lepiej mnie poznał i potrafił udzielić nie tylko pouczeń, ale i pokrzepić. Spowiedź — spowiedzią. Niestety codzienne życie, według złotych myśli św. Proboszcza z Ars, okazało się znacznie trudniejsze. W bezradności uciekłam się do odprawienia nowenny i szczerze przyznaję, że św. M. Vianney nie tylko wysłuchiwał, lecz także działał. W owych dziewięciu dniach trwania nowenny, miałam jeden szczególny upadek. Uległam pokusie wypicia łyka kawy z trunkiem, mimo że kiedyś — zdana na terapię lekową — ślubowałam dożywotnią abstynencję. Było to w schronisku podczas wycieczki i o dziwo na pieczątce, którą córka przybiła do swego notesu, był kwiat lilii. Od razu miałam wyrzuty sumienia, że nie jestem taką niewinną „białą lilią”. Wyraźnie odczułam, że upadłam bardzo nisko. Mało tego! Gęsiej skórki dostałam wieczorem na nowennie, czytając słowa cyt: „Św. Kapłanie z Ars, oddany spowiedniku, przekonaj i mnie dzisiaj jak straszny i zwodniczy jest grzech. Ukazałeś jak w pokusach unikać okazji do grzechu. Pragnę się tego od ciebie nauczyć, aby odejść od grzesznych przyzwyczajeń i unikać okazji do złego”. Św. Vianney udzielił tej łaski, zanim Go poprosiłam słowami modlitwy. To było jakby prorocze działanie i nie miałam wątpliwości, że zostałam poddana zamierzonej próbie. W rzeczywistości była to tylko mała pokusa… skosztowałam tylko jednego łyka z filiżanki męża. Jednak nawet uległość tak małej, ale świadomej i dobrowolnej pokusie, łamiącej złożone przyrzeczenie — potrafi wtrącić w przepaść! Aby żyć według złotych myśli św. Proboszcza trzeba było znaleźć pomoc, a właściwie pomoc sama przyszła do mnie.
Na początku stycznia 2010 roku drogą prenumeraty zawitał „Rycerz Niepokalanej”. Po lekturze, którą niemalże codziennie przyswajałam sobie na nowo, miałam zagadkowy sen. Zapamiętałam sforę wilków i wełnę w bordowym kolorze, leżącą na śniegu. Już kilka dni później, otrzymałam odpowiedź na tę nierozwiązaną zagadkę. Tą odpowiedzią była okładka lutowego numeru miesięcznika dla dzieci „Małego Rycerzyka Niepokalanej”, który zaprenumerowałam dla córki. Na okładce były wilki, lecz główną Postacią była Matka Boża Gromniczna, trzymająca na ręku przestraszone dziecko. Jeśli chodzi o leżącą na śniegu wełnę w kolorze bordo — odpowiedź trafiła do mnie w kościele parafialnym 2 lutego w Bożym Słowie: „Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna…". Nie przypuszczałam, że nawet poprzez więź prenumeraty, Matka Boża ma mnie w Swej opiece. Coraz częściej zastanawiałam się nad kolejnym krokiem, by zostać rycerzem MI. Niestety jakoś się bałam, że nie jestem tego godna ze względu na skłonność do negatywnego myślenia. Nie chcąc popełnić błędu, wolałam zasięgnąć porady. Wysłałam e-maila do księdza, który pisał ciekawe artykuły na łamach „Rycerza”. Przedstawiłam swą grzeszną przeszłość, chwiejną sytuację psychiczną i duchową. Dosyć pilnie mi odpisał, że nie tylko mogę, ale wręcz powinnam zostać rycerzem MI, by ratować swą duszę. Jednym słowem — nie ma na co czekać! Nie mając już wątpliwości, uczyniłam ten duży krok. Wkrótce otrzymałam „Dyplomik”, „ABC Rycerstwa MI” oraz Cudowny Medalik (przeciwko któremu kiedyś bluźniłam). Na dziewięć dni przed 25 marca 2010 roku odmówiłam do św. o. Maksymiliana nowennę prosząc, aby dopomógł mi jak najlepiej służyć Niepokalanej.
Nadszedł oczekiwany dzień, w którym całkowicie oddałam się Matce Bożej zostając rycerzem. U Jej boku przeżywałam niemalże same burze, po których zazwyczaj wyjrzało słońce. Wyraźnie odczuwałam, że stoi za tym Matka Boża. Niestety bywały dni, że po burzy niebo się nie rozpogodziło… w duszy panowała dłuższa ciemność. Wstydząc się i nie chcąc ciągle zawracać głowę św. o. M. Kolbe, szukałam pomocy u innych Świętych m.in. dzieci, których wstawiennictwo jest zadziwiająco skuteczne! Nie będę się o tym rozpisywała bo to temat „rzeka”. Wydaje mi się, że Matce Bożej bardzo zależało na poznaniu skuteczności wstawiennictwa i poznaniu różnych Świętych. Co do skuteczności modlitwy przywiązanej do Cudownego Medalika, także się prędko przekonałam. Na przełomie lipca i sierpnia 2010 roku doznałam takiego małego cudu w dosyć nietypowych okolicznościach. Mimo hałasu i zgiełku, w którym nikt mnie nie słyszał… Matka Boża mnie usłyszała! Nie był to jednak całkiem zwyczajny dzień, a szczególnie dla mieszkańców i przybyłych gości. Właśnie tego roku Kulturę Beskidzką można było przeżyć nieco inaczej niż w poprzednie lata. Widownia amfiteatru była już zadaszona, czego każdy długo oczekiwał. W razie niepogody obyło się więc bez parasola czy płaszcza przeciwdeszczowego. Poszłam z mężem i córką, aby nieco zabawić się i rozkoszować występami zespołów regionalnych całego świata. Niestety, nawet nie odważyłam się zająć miejsca w zadaszonej widowni. Rozstałam się z rodzinką… W tył zwrot i ślad po mnie zaginął! Moje uszy, a jeszcze bardziej głowa, nie wytrzymałyby nadmiaru decybeli. Kiedyś dźwięki bezgranicznie uchodziły w górę, co aktualnie pod zadaszeniem, zostało uniemożliwione. Podczas, gdy mąż z córką zajęli sobie miejsce na widowni, ja spacerowałam nad królową polskich rzek, jak najdalej od hałaśliwych dźwięków. Spacerując tam i z powrotem, modliłam się do Królowej Matki odmawiając różaniec. Sprzykrzyło mi się… wolałabym modlić się w zupełnej ciszy… w swoim domu, tym bardziej że była to już wieczorna pora. Uświadomiłam sobie, że nie mam przy sobie kluczy z mieszkania, a moja rodzinka miała zamiar trwać tam do ostatniego występu. I cóż ja biedna pocznę? — myślałam. Nie posiadałam nawet telefonu komórkowego. Spotkałam co prawda znajomą, która użyczyła mi swej komórki, abym mogła się skontaktować z córką. Oni jednak pośród decybeli — pozostali głusi. Gdzie ich teraz szukać pośród takich tłumów?! Uprzytomniłam sobie, że mam jeszcze przy sobie ostatnią deskę ratunku — Cudowny Medalik… i przypiętą doń modlitwę. Przyznam, że wahałam się czy wypada w takich okolicznościach, w tak błahej sprawie wzywać Matkę Bożą. Dla mnie nie była to jednak błaha sprawa, więc z szacunkiem i nadzieją ucałowałam wpierw Cudowny Medalik, a potem odmówiłam modlitwę. Ze spuszczoną głową odmówiłam dodatkowo dziesiątkę różańca i ledwo uniosłam głowę… a tu na odległości paru metrów widzę zbliżające się dwie poszukiwane postacie! W duszy czułam ogromną radość — nie tylko ze zdobytych kluczy. Moc tejże modlitwy, okazała się kluczem otwierającym Niepokalane Serce Maryi! Ona najdoskonalej mnie w tej sytuacji zrozumiała. Nie do końca zrozumiał mnie tylko mąż wręczający klucze, że aż bardzo z nich się cieszę. Wreszcie w zaciszu, przy domowym ołtarzyku podziękowałam Matce Bożej, że mnie wysłuchała. Była to też okazja do szczerych przeprosin za przeszłość — bluźnierstwo przeciw Cudownemu Medalikowi, a co za tym idzie — Jej Cudownemu Wstawiennictwu. Jako rycerz, którego tarczą był Cudowny Medalik, musiałam stoczyć wiele bitew. Najważniejsze, że zaczynałam powoli odnosić zwycięstwa. Wytępiłam całkowicie ze swego słownictwa przekleństwa, których w gwarze śląskiej nie brakuje. Przestałam wypowiadać bezmyślnie i bez szacunku, w gniewie lub żartach — imiona Święte. To był notoryczny grzech! Nauczyłam się cierpliwości, a przede wszystkim opanowania swego głosu, którego nigdy nie oszczędzałam. Wyzbycie się tych grzechów czy słabości, okazały się jedynie kroplami w oceanie.
Na kolejnej Pieszej Pielgrzymce w 2010 roku rozpoznałam, ile mi jeszcze pozostało do zwalczenia! Nie wytępiłam swej skłonności do gadulstwa, plotkowania „o tym czy owym”. Kapłan, który rok wstecz mnie spowiadał i modlił się za mnie, zadał pytanie tyczące się mego samopoczucia. Odrzekłam iż jest o wiele lepiej i pochwaliłam się, że zostałam rycerzem MI. Prawdę mówiąc negatywne myśli jakby mnie opuściły, ale skłonność pozostała. Gdy tylko uprzytomniłam sobie, że jestem wolna — znów nie dały za wygraną. Przed Cudownym Obrazem Pani Jasnogórskiej, prosiłam o przebaczenie i dalszą opiekę, bo miałam jeszcze wiele do naprawienia.
Po niedługim czasie z miesięcznika "Cuda i Łaski Boże" dowiedziałam się o nowennie „nie do odparcia” — pompejańskiej. Pierwsza, odprawiana przez 54 dni na leżąco (w łóżku), wydawała się być niewysłuchana. Nie poddałam się i ufając Maryi po raz wtóry, tym razem na klęcząco, odmawiałam jednorazowo cztery części Różańca (ok. 1,30 godz) przez kolejne 54 dni. Łaska, o którą prosiłam nie spadła od razu z nieba, ale dzięki tej modlitwie nauczyłam się wytrwałej modlitwy na kolanach. Skończyła się wreszcie rozmowa z Panem Bogiem czy Matką Najświętszą na leżąco — wyjątkiem była choroba lub bezsenność. Nawet negatywne myśli się gdzieś ulotniły, ale to były tylko pozory. Gdy w sercu panowała radość, „wilki” od razu to odczuwały i atakowały od zewnątrz. Przysłowiowo — czasami świat się walił!