Ryzyko
Kiedyś podążano przez piekieł kręgi
w poszukiwaniu swojego ja
samodzielnie decydowano się na ryzyko
drzemiące w skałach Kaukazu
samodzielnie klękano w ogrojcach
kamienowano niepokornych by mogli uwierzyć
w ducha wspólnoty
dobrowolnie pisano wiersze
dziś wszyscy ludzie ustawili się w jednym rzędzie
lub rzec by można lepiej — w kolejce symbolu
mężczyźni sikają a kobiety plują przed siebie
niechby nawet i symbolicznie
niechby nawet i ten stalowy drut,
na który zaczęto ich nawlekać jak suszone grzyby
nazwany został «kwintesencja sprzeczności systemu»
niechby nawet cierpieli bardziej
nanizani ludzie nie są ani perłami ani śledziami
między innymi są pożałowania godnymi
jajami przegranych dinozaurów
dziwolągami-gigantami nadchodzących czasów
niepasującymi do ery nieba
nawlekani, cierpiący, wypalani punktowym mozołem
poddani muszą zginąć razem z chorobą, która ich łączy
poddani muszą uschnąć dla szukania zasady przetrwania
poddani muszą się niechybnie skończyć dla kiedyś
a trzeba ponieść samodzielne ryzyko dla kiedyś
w każdym ogrojcu
Pasierb kat
Cierpliwości jak kot
spokoju jak kat
potrzebujemy sami
czegoś nowego
czegoś jak sen
niech ten kat —
pobożne nasze życzenia
wejdzie na wierzbę rosnącą
nad zwykłą polską rzeką
i schowa się w dziupli jak sowa
kwiat niech jak słonecznik będzie symbolem
we śnie kwitnący, czekający, służący
ten nasz pasierb — kat
zbliżając się w siarkowych mgłach
udając mistrza
podaje nam piorun
jesteśmy już tuż, tuż
jak skazaniec schodów, progów
chcemy wiedzy
o Marsie!
chcemy pewności jak słońce
odtrącamy krwawą dłoń
w ostatniej chwili
czekamy spokojnie
Epitafium
Pogrzebano «Solidarność»
konsylium radzieckie stwierdziło trochę wcześniej
śmiertelną nerwicę prawdy w oczach
a także dziecięce rozognienie niewinności
na tym etapie nieuleczalne
odłączono aparaturę w Legionowie
wypisano tysiącstronicowe dokumenty badań
w domku na kurzej stopce
nad grobem stanęli schizofreniczni lekarze
schizofreniczni dziennikarze
schizofreniczni sekretarze
schizofreniczni naukowcy
schizofreniczni aktorzy
schizofreniczni duchowni
płakali, pęczniejąc w swoich kokonach powagi
w ostatnim przemówieniu Naczelny Spawacz
rozgoryczony przypomniał o niemożności
przewodniczenia przez Głównego Elektryka
mówił — nie grzebiemy dziś miłości, nie grzebiemy siebie
po czym stanął na głowie i wywiesił język
i zrobił pstryk…
w ciemnościach zaczęto poszukiwać
schizofrenicznego rzeźbiarza
dla upamiętnienia pogrzebanego
Nie jest to sytuacja politycznie zbyt jasna
Nie jest to sytuacja politycznie zbyt jasna, Mister
nie jest to sytuacja politycznie zbyt jasna, Towariszcz
po skrzypiącym śniegu kroczę
— do niej
a ona pośród robotników rozmawia z Barcikowskim
sople wiszą u strzech
marksiści okopują się za stodołą
umacniają w klasowej nienawiści do wszystkiego, co ludzkie
z wyjątkiem krzywdy pojmowanej jak UFO
wiem, że mam obowiązek zdjąć krawat akceptacji
z kijem i torbą wyruszyć mi trzeba przez świat
wiem o tym wszystkim doskonale
— od niej
lecz jest jeszcze zbyt zimno
ksiądz Jerzy jeszcze oddycha po lodem
drogowcy nie dają jeszcze za wygraną w Wieliczce
i potrzebuję storczyka takiego jak młodość
wzrastającego na lodzie
miłość wzbudzonej w tajnych szklarniach
nie jest niemożliwe nie mieć oddechu, Mister
nie jest niemożliwe nie mieć powietrza, Towariszcz
w klatce nasz wszechświat, Mister
w kloace nasze piękno, Towariszcz
po skrzypiącym śniegu kroczę
— do niej
Gavroche
Wielki półmisek z galaretą moich nerwów
dwudziestowiecznych zastygłych pożogą
na stole w mojej klatce piersiowej
myśli moje jak ręce dziewczyny powoli zanurzają się
w chłodnej trzęsącej się masie
moje myśli społeczne formują się za dnia na ulicy
powstają z cudownie ludzkiej paniki
trzymam je w garści jak kule armatnie
po chwili ciskam je w niebo, aby w przestworzach
mogły udawać balony, śnieżki wirujące, itp.
idę ujarzmiony ulicą wysyłając myśli na księżyc
idę na uginających się ze strachu nogach
ja — Gavroche
ja — Pułkownik Rzeczywistości
idę załamany w kierunku bazyliki i młynów na wzgórzu
przenieść myśli ponad bagnem rzeczywistości
zmielić w rewii
zmienić w smaczny kąsek jutra
Opar
Mały polski towarzysz
zapatrzony w wystawę świata
milczy o wielkich rzeczach
w ciemnych oczach pałających
kryje historie pełne łez
pytam go stojąc obok niego —
kogo kochasz, kogo nienawidzisz?
nie podnosząc głowy szepcze —
opar wydobyty z własnych ust,
który jest jak mur:
— mur wystaw zastępujących
palące życie
— mur mozołu zastępującego
brzemienną pracę
— mur pytań zastępujących
cichy szept odpowiedzi
— mur deprawacji zastępującej
dzieci i zwierzęta
pocieszam rodaka papierosem
odchodzę z jego miejsca przeklętego
znów kieruję się
ku centrum
Narodu
Czego nie wie o mnie I sekretarz
Czego nie wie o mnie I sekretarz —
pewien jestem, że zna moje myśli prawie wszystkie
przypuszczam, że domyśla się treści moich snów,
co jak świeży deszcz zraszają mój polski dzień
widzi też zapewne, jak co dzień usiłuję z wielkim trudem
budować swoją bezpartyjną tożsamość
może go to bawi
zażenowany jest, gdy widzi moją miłość
odczuwa przecież tak samo jak ja
swoje detektory i czujniki nastawił na moją charyzmę
pęcznieje gruba kartoteka informacji na każdy dzień
puchnie teczka opracowań
analiz dotyczących problemów z chodzeniem i mówieniem
moje dzieciństwo ma stale na ekranie
spenetrował moją przeszłość
przenicowano dla niego moje dotychczasowe życie
domyślam się, że czuje niepokój oceniając mnie
domyślam się, że dobrze wie,
iż za wszelką cenę chcę żyć prawdziwie
zna moją tęsknotę i chęć walki
każda godzina to nowa linijka tekstu do karty osobowej
przybywa jasnych argumentów w szafach i archiwach
moje zachowanie z każdą chwilą potwierdza jego prognozy
już za chwilę wyślą po mnie milicję
i przyprowadzą mnie przed oblicze sekret-racji
jego jednoznaczne apele przekazywane co dnia
docierały, lecz spotykała je tylko ignorancja
jego agitacje w słowach rodziców, księży, wychowańców
docierały, lecz spotykała je tylko ignorancja
zachowanie I sekretarza wobec mnie wskazuje na to,
iż bardzo wiele o mnie wie
zachowanie I sekretarza wobec mnie wskazuje na to,
iż więcej o mnie wie niż ja sam
stałe poirytowanie I sekretarza wskazuje na to,
iż domyśla się najgorszego z mojej strony
bo jest prawie pewien, że coś ukrywam
— coś, co jest nie do zniesienia przez ustrój
Głębokim purpurowym barytonem
Dziewczyna w czapie z lisiego futra
siedząc w kiosku zasypanym śniegiem
oferuje mi o świcie warszawską strychninę
zaglądam jej w oczy każdego dnia
kupuję jej wstawanie zimowe o piątej rano
i dojazd do pracy w prowincjonalnej zamieci,
co jest jak cyklon B
— w ramach sprzedaży wiązanej
jak obozowanie i koncentracja
jak socjalizm i demokracja
jak proletariat i dyktatura
oto ile trzeba wycierpieć by zdążyć na czas do krematorium
i z tym cóż robimy?
zastanówmy się dziś nad tym
cóż myślimy, gdy podlewamy pelargonie na oknie
duszony oczekiwaniem każę sobie wynagradzać
sprowokowane napady gniewu
duszony spojrzeniami z małych wiejskich kaplic
każę się całować mocno w usta
wyszukuję tezy ze szkolnego wypracowania
wielkie orędzie o nadziei wyniesionej z Brzezinki
przynoszę schowane pod koszulą
za pazuchą w ciepłym miejscu
zwykłe — «Ojcze Nasz odpuść»
lecz gdy mija godzina ósma
to jest już dźwięczne — «Ojcze okaż sprawiedliwość»
ręce moich towarzyszy głaszczą mój język,
język długi jak most w San Francisco
uciskają go by zgnieść po chwili
muszę wykrztusić wtedy ślinę z żółcią
komentator musi być uważny
nie może dać się oszwabić propagandzie
musi się mieć na baczności by nie oszaleć
w obecnym systemie sterowanej informacji
towarzysze rozkładają szpalty moich półsennych oświadczeń
otwierają język w oczach, zamykają oczy w ustach
a ja tylko śpiewam, ryczę, wiwatuję i opłakuję
stojąc lub biegając rano po biurkach
a ja wołam — dajcie kawy Molochowi
Brzezinka, Brzezinka to nie cała Polska
jest jeszcze Jaworzno i Szczakowa
nie kupuję słów od dziewczyny ani jej snów
sny wymyślam zawsze sam
wystarczy, że spytają mnie o ósmej — co o tym sądzisz?
wystarczy, że popatrzą na mnie z bliska
zawsze sam wypowiadam polityczne słowa —
nie, nie, nie
ja je wyśpiewuję głębokim purpurowym barytonem:
Must we let them fool us no no no
Have we got our freedom no no no
Is it getting better no no no
Do we love each other no no no
Must we wait forever no no no
Ty i ty i ty
Ściany świata walą się nam na głowy
kryjcie się bracia, siostry, synowie, córki
kameleony jak dinozaury
wychodzą z kryjówek na drzewach
drzewa walą się nam na głowy
sparaliżowani zalegamy na podłogach poczekalni
w autobusach, tramwajach
na trawie pod drzewami świata
drzwi otwierają sie na autostradach
nie pojawiamy się w nich pomimo wszystko
samochody pędzą wyłaniając się zza wzgórza
w samochodach również my ołowiani
kufer otwiera się pośrodku zielonej plantacji
z otwartego kufra zwisa damska pończocha
wydaje się nam, że to wąż wypełza z kufra
boimy się pończochy, damskiej pończochy
dlaczego nie wchodzicie do mojego mieszkania?
dlaczego stoicie w bramie nieprzytuleni do siebie?
dlaczego nie szepczecie do siebie — My?
dlaczego pod okapem opieracie się o chłodne ściany?
dzieląc sie samotnością jak deszczem
samotny ty i ty i ty
to nic, że ściany lecą nam na głowy
zacznijcie wreszcie mówić — My
głaszczemy korę drzew
brudzimy ręce smołą
wbijamy drzazgi i kolce w żywe ciało
drzewa są nie do zniesienia
krzyczą — ty, ty, ty
dla mnie obecność — ja — jest nie do zniesienia
przyczyna stanu samopoczucia w utraconym Raju
jesteśmy w wątrobach, w sercach, w pociskach dum-dum
chorych spojrzeń zmierzch sonduje nasze mózgi
łoskot spadających cegieł odbija się od wschodzącego księżyca
poddajemy się eksperymentowi końca cywilizacji
leżymy tu i tam skończeni — ty i ty, i ty
przeznaczeni dla zamian pod gruzami
czy zjednoczy nas dopiero
całowanie śladów ludzkich stóp?
Zakopane wyznania
Dziś kazałaś mi usiąść
położyłaś dłonie na moich ramionach
zerwałem się nerwowo trzepocząc
swoimi skrzydłami i gestykulując rękami
pobiegłem w świeże, młode żyto
przykucnąłem tam, przyczaiłem się
dygotałem w chłodnej neurozie jak przepiórka
patrzyłem jak dziki zwierz przez źdźbła traw
kurczyłem się, a wielkie niebo rozrastało się jeszcze bardziej
pęczniało, wypełniając się wiatrem
niewypowiedzianych słów
przytknęłaś palec wskazujący do ust
zacząłem kopać rękami jamę jak lis
drapałem paznokciami mokrą glebę tuż pod sobą
pogłaskałaś mnie po policzku
targając się na powrozie wgryzałem się jak kret
w wielką plastykową rurę-tubę w ziemi
w róż moich symboli tam gdzieś
w tajemnicy
w głębiach mojego uchodźctwa
zakopanych na zawsze
wyznań
Na stos historii
Kazałeś cieszyć się, więc zanurzyłem głowę w rzece
kazałeś iść, więc potoczyłem swoje życie drogą przez pustynię
spotkałem się z Mojżeszem na górze samotności
niemy, ogłuszony na polach w Egipcie
pokazałeś palcem na ogień, więc zawstydziłem się
udałem się ponownie w niewolę
spotkałem kobietę pośród wzgórz obiecanych
w trakcie posiłku
z okruchem sera na moim policzku
miłosne cierpienie rzuciło mnie na świeżo zaoraną ziemię
ona wzięła mnie za rękę i pomogła mi wstać
podszedłem za nią na stos historii
w płonący las, który
zajął się od gorejącego krzewu
Sterowani wolnością
Oni trzymają nici
my rzeźbimy lalki
dlaczego może oceniać ciebie ktoś
jako twórcę
a ty nie możesz sięgnąć po odrobinę autoironii
tak by nie otrzeć się o szpital wariatów?
oni mają stalowe nerwy
i wiarę mocną jak konopny sznur
a raczej pewność, że są sędziami
dlaczego mogą cię oceniać tak łatwo
a ty nie możesz, choć raz zamienić ich w swoje lalki
tak, by zostali ludźmi sterowanymi wolnością?
Gdzie nasze miejsce
Jeszcze boli serce, choć rana zrosła się już
i zabliźniła przed tysiącem lat
czasem rana otwiera się i serce krwawi
jeszcze drży liść na drzewie, a przecież
od milionów lat wie, gdzie jego miejsce jesienią
karty idą w tas
Rzymianie zabawili się światem
na dwa tysiące lat przed Hitlerem i Stalinem
rozwiązywali kwestię żydowską
ukrzyżowali Chrystusa
zdobyli Jerozolimę i Masadę
chcieli zdecydowanie zakończyć z sprawę
z narodem wybranym
rozpędzili go na świata cztery strony
na nic wszystko
Niemcy z Bogiem przeciw Bogu
Rosjanie z Bogiem przeciw Bogu
rozwiązywali kwestię polską
czaszki i kości potoczyły się
od Szczecina po Władywostok
a my wciąż czujemy rozrywającą ciało
pulsację
po tysiącach lat nie chcemy umierać
na skinienie ręki Rzymianina-Rosjanina
bo wiemy gdzie nasze miejsce wyznaczył Bóg
jak Żydzi
Tak wiele blizn
Deszcz to jednoznaczne słowo
słowo to pada na glebę stęsknioną
grzechem lub marzeniem
słowo pada na kartkę papieru
wyzwala dźwięki, echa, szmery
ciszę po homilii
chcę iść rzekł sługa boży
czy widzisz te chmury na szczycie
rzekł bocian czarno-biały
i ja jeszcze do tego mam klucz
i mnie jeszcze do tego nic nie obchodzi cel
i mnie nikt nie jest w stanie zatrzymać
wyobraź sobie spiralę DNA w kształcie
plątaniny autostrad w wielopoziomowym skrzyżowaniu
na takich arteriach ludzie prowadzą swoje auta
ciągle kluczą szukając wyjazdu
będąc na drodze mającej przecież kres i cel
płacz rosą klonie przydrożny
płacz sokiem drogocennym
płacz słowem szukania
musisz tu stać co dzień
kamienie ranią nogi
tak wiele blizn mają umierający
docierający do celu
Kuracja oczyszczająca z cywilizacji
W trakcie żałoby radio leje łzy
spływają do pamięci
tak jak trzy lata temu
z półki na półkę i niżej
nadstawiam kubek garstki
żałoba — mokra plama
otwieram sklep z trumnami
na przekór radiu
podejmuję kurację oczyszczającą
z cywilizacji
będę żył długo
Tam za rzeką
Ogień nad rzeką płonie
noc kurczy się wciśnięta gwałtem
pomiędzy dwa strome brzegi
Słowianie drzemią przy ognisku
blask ognia miesza się we śnie z duchem lasu
tchnieniem narodu i wiarą
oczy chłopców zamknięte
korony cierniowe na głowach
długie czerwone opończe
czarne koty w nogach
las za plecami
rzeka szemrze odbitymi płomieniami
ciszę przerywa syk pękających ogarków
rozsypujących iskry w rozbłyskach ogniska
tam za rzeką jest lotnisko wojskowe
tam za rzeką jest betonowy plac
tam za rzeką grzeją się silniki samolotów odrzutowych
rzeka krwawi przestaje się mieścić
pomiędzy stromymi brzegami
Słowianie tańczą wokół posągu Światowida
wyśpiewując wojenne kłamstwa
nad Dźwiną nad Dniestrem nad Łabą
Puste, głodne życie
Wielkie puste głodne życie
senny trzmiel kołysze się nad żaglówką
przywiązany nitką do topu
krowa wiosłuje, macha pagajem
zupełna flauta
jajo? cóż to jest?
Ledo! cóż to jest jajo?
nie przerywaj, jem
stokrotka rosła polna
lecz szablą ściąłem ją
mój koń polubił ją
za czapkę wetknąłem ją
przecież zniszczyłby ją czołg i tak
dlaczego więc ci żal
przecież czołgi też pachną?
i to jeszcze jak
dają się lubić tym, co je lubią
Kołyszę się przywiązany za jedną nogę
do masztu zamiast bandery
jestem własnym autografem
koło obraca się
dziecko liczy obroty
lecz nie wie, czy koło obraca się w prawo czy w lewo
lecz nie wie, czy koło obraca się we właściwym kierunku
lewiatan zbliża się od tyłu do dziecka
on nie ziewa, on chce je zjeść
o tak, zaraz, zaraz je zje
głodne życie puste, to on
Oczy twoje w mgłach nad zatoką
Oczy twoje w mgłach nad zatoką
oczy twoje jak cała laguna wieczorem
oczy twoje jak beczki rumu wyrzucone na brzeg
jeszcze we wspomnieniach jak w omułkach całe
twoich oczekiwań brak
pośród drzew w takt marsza w strojach krasnali
drepczą oczy twoje, aach
patrząc z samolotu na twoją twarz
wielką jak wyspa widzę społeczeństwo
odwzorowane w niej
okradam cię z duszy i z cierpienia
społeczeństwo okradane jest z mięsa, kości, tłuszczu
wielkość w zatoce, koty i szproty na kutrach
zemdlony nad brzegiem, skapcaniały,
sporadycznie podrygujący
chwytam twoje oczy, sumy, szumy
a zwłaszcza knuty nad tobą
kocham cię, czy też nie?
dotykam powiewu znad morza
głaszczę chłód wiszący nad molo
otwórz chociaż swoje oczy
niech zobaczę swoją miłość
lub śmierć rybią w nich
Na straży w każdym z nas
Usnąłem dziś na straży
okulista systemu nie przyjął mnie
sierotę błądzącego w stołecznym mieście jak w lesie
przygarnął jak wypożyczyłem z Muzeum Wojska
czołg na jedną godzinę
kosmopolitą nazwał mnie lodziarzem
gdy podpaliłem czołg, co stopiło lody
wikliny skryły mnie nieśmiałego
na rzeką polskich serc
urwało mi lewą rękę
w czasie obróbki skrawaniem
kilka dziewczyn całowało ocalałą
lecz nic to nie pomogło
ani ta się nie wydłużyła
ani tamta nie odrosła
wierzcie lub nie jak tam chcecie
ale kochałem swoją pracę
swoją pracę mówcy do wynajęcia
na meczach policji z opozycją
mówcy więziennego trochę zakamuflowanego
spikera i lektora w jednym
jednak jedynym nieodkrytym
Piotrogród to nie Leningrad
Wołgograd to nie Stalingrad
Moskwa to nie Ruś
Polska to nie Wschód
chrapanie psa to nie chrapanie człowieka
zobaczyłem się z nim we śnie
nie boję się już SB
boję się wiecznie żywego Breżniewa
na straży w każdym z nas
Ułaskaw mnie
Będę malował twój portret w myślach
myślę, że dam radę wykonać jeden w ciągu godziny
sekundy na opuszkach palców
zostawią czułe ślady
a smutek przeniesie je do mego wnętrza
do uwitego tam gniazdka miłości
portret pojawi się w bezczasie
jajko twej bluzki
owal Madonny
horyzont fabryczny
balony jak kwiaty na niebie
w tle zastygniętego piękna
gdy stworzę tysiąc złotych portretów
ożywię ten jeden
i będę cię błagał o łaskę
ułaskaw mnie
skazanego za śmiałość
Wąż
W tej dziedzinie nie jestem świadomy
lecz pokornie słuchający — to wystarczy
udostępniam swój warsztat i swoje narzędzia
a jest tego dużo i wysokiej klasy
(i tak na przykład fioletowe skrzydła motyla z aluminiowym sercem
na koniuszku języka żmii lecącej w statku kosmicznym króla Snuvet L.,
który to król jest komornikiem w wolnych chwilach wchodzącym w nasze układy gwiezdne, kochającym dobrze zjeść i żmije, z którymi kłóci się często gubiąc się i myląc — szkoda trochę tego motyla, lecz to codzienne śniadanie samiczej Z..)
taka aparatura może zawieść, bo jest skonstruowana
jak wszystko, co jest skonstruowane
miłość tworzę od wielu lat, lecz nawet dziś
po tylu latach kombinacji i przechwalań mistycznych,
rokowań metafizycznych
czaję się jak bym wcale miłości nie znał — czy to możliwe?
miłości, która nigdy nie zawodzi
tworzę — słucham
tylko dlatego brak tu sprzeczności
gdyż Oni są obok
Ona + Trójca to moja Czwórca
cóż z tą żmiją? — pyta nadmuchiwane jabłko
przecież to był wąż, zwykły wąż świadomości
co się żywi kurzem z drogi
Ty, co zawsze chciałeś to powiedzieć
Ty, co chciałeś wiedzieć jak długa będzie chwila finezji
w twoim regulowanym życiu
ty, co zawsze chciałeś to powiedzieć
tak, by śmiały się wszystkie kobiety świata
oto świat w którym płacz nabrzmiewa
dzieci szepczą na ucho coś Bogu
ten, co z dachu wieżowca powie — porzućcie
córki, matki, siostry, żony i kochanki
oddajcie się prawdziwej miłości
ten, którego piwnicę głowy zalegają
kruche, zeszłoroczne liście
ten, który zstępuje po sczerniałych schodach
dźwigając dwa wiadra deszczówki
ten, co chciał to powiedzieć
ten, co zaniósł wodę do oazy poprzez katakumby
oto, słowo maszeruje poprzez pustynię
ty, co zawsze chciałeś je wypowiedzieć
za nim
Oczyszczalnie ran
Oczyszczalnia ścieków tu na prowincji
jest niestety nieczynna
malinowy chruśniak, w którym wiją się czarne
przewody jak liszki i kiszki
jest za każdą stodołą to fakt
wydłubano oczy zegarom
spuszczono psy sumienia — powoli
kał oddawany jest jednak w stolicy
ja myślę zbyt nerwowo
czasem o równinie, czasem o wyżynie
czasem o prawdziwych górach
mam mniemania nieczyste o stolicy
Jak połączyć duchy telewizyjne z duchami leśnymi
— oto jest pytanie
jak je połączyć gdy las podchodzi pod drzwi domów
i prosi o główną rolę a serial się ku temu nie skłania
Wypisz wymaluj — władza
jakie słodkie imię a jakie nieczystości
wędrówki ptaków tu na południu są szczególnie widoczne
nad horyzontem zawsze ołów — najazd kamery — akcja
odrzutowce — ujęcie — ptaki, ptaki, ptaki
ptaki są w przewadze
Biały kożuch na mleku i na sercu
ale to państwo na rzece przez chwilę nie tonie
a fe — to fekalia
ale to państwo na ciele błyszczy zrazu
a fe — to świerzb
Noce i dnie walczą ze sobą
prawie nie łączą się, nie dotykają
powoli, powoli, trucizna musi wypłynąć
z tej rany w boku krwawiącym otwartym
inwestycja opatrunkowa obliczona na stulecia
ludzie Wałęsy siedzą
samoloty lecą, lecą, lecą
lecą do lepszych krajów
gdzie funkcjonują jakieś oczyszczalnie
ran
Przywiązanie do rzeczy niemających żadnej wartości
Czasem wydaje się, że wszystko, co robimy
jest takie małe i nieistotne
to znów powstaje mniemanie, że nasze myśli
są tak ulotne, prawie nieistniejące
jak kolory kwiatów
Nie ma czystej krwi pobratymców?
Już nie ma prawdziwych twórców czystej krwi
w radio półszlachetne koziorożce żują trawę
słyszę ich odgłosy
w telewizji żrą skorpiony pozbawione kolców jadowych
i skarabeusze gleby nienawożonej
widzę jak z paszczęk wypadają im resztki pożywienia,
które daje się zwykle wierzchowcom czystej krwi
Płacz kochanie, gdy zrozumiesz,
że przynależysz do tego społeczeństwa
nibyludzi w nibykraju
wiatr nie przynosi odgłosów z serca czystej pustyni
rzeki nie wypływają z serc
może mi się tylko tak wydaje, ale chyba
już nie umiem mówić, już nie umiem słuchać
kaszlę sam, cmokam sam, trwam pośród elektromagnetycznych fal
nibykomet, nibypiorunów, nibyzórz
już nie ma kto przykryć ludzi we śnie
ciężką pokrywą silosu atomowego
nie ma ludzi chorych w ogniu, zdrowych w chrześcielnicach
nie ma co kochać
nie ma do kogo mówić
nie ma czystej krwi pobratymców?
Tracę pośród was
Tracę pośród was
dlatego uciekam w samotność
moje myśli jak strusie
biegają po pustyni
chowają głowy w piasek
może szukają nieba wewnątrz ziemi
jak z dziecięcej bajki
tracę wszystko myśląc o serze
i pustce w jego dziurach
idę tam gdzie serce szuka spokoju
na drzewach baobabów
tu powieszeni schizofrenicy sinieją od paru lat,
och, bydlę we mnie przeżuwa przekaz światowej ligi
a czasem zwierzę we mnie mówi — hej!
graniaste bryły w nosie nie przesypują się w stosach
częściej niż raz na wiek
kule przesypują się z oka do oka jak w klepsydrze
częściej niż raz na dziesięć lat
gdy kruchość daje się złapać halucynacją
niewiele już mi pozostało siebie
tracę wśród was
zamykam się w łazience by kpić z pustej wanny,
która może przelać wodę lub krew
Zapalnik nienawiści
To takie proste kochać swoje glisty
jak swoją głowę
nienawiść utrzymywać tak, aby mielizna
nie została udokumentowana szeptem
na koniu-szkielecie nie wyprzedza mnie nikt
coś nie uosabia się
i sam nie jestem szkieletem
nie mam kosy i nawet kiru
lecz boję się całą noc
nikt uosabia się
czy mógłbym mieć prywatne więzienie i prywatnych więźniów
tak, wtedy dumnym krokiem wchodziłbym przez bramę
niosąc w wiklinowym koszu różne przysmaki
w odwiedziny przybywałbym jak Czerwony Kapturek
w przebraniu wilka
teraz jest niedzielny wieczór i trzymam głowę w dłoniach
upokorzony
postanawiam się zmienić to znaczy zmienić towarzystwo
charakter pisma, sposób pracy, akcent, wygląd zewnętrzny,
słownictwo
głowa zechce pękać na pół?
nienawiść jest w nią wetkniętym zapalnikiem
wyleci razem z trującymi gazami uczuć
reszta pozostanie
Tru tu tu
Upadnie wszystko
i nie zostanie nawet możliwość wyboru
nie wybierzesz ani łąki ani siebie
zostaniesz sam w Polsce
z wiankiem na głowie?
nie będzie czasu na sąd
tru tu tu tu tu
Mógłbym cytować fragmenty gazet codziennych
wykopać grób, przespać się w jego gliniastym brzuchu
lub nie robić nic a nic
przecież deszcz pada
gdzie jak gdzie ale tu
ludzie palą łąki umajone i siana
tru tu tu tu tu
Wszystko spadnie na Hiroszimę
serce, znieczulenie, świadomość
płaszczyzna w bieli u stóp Hebronu
nie mam żadnej wiary
wszystko jest relatywne
sokoli lot w dół, trach, uderzenie
tru tu tu tu tu
Kwiaty majowe we włosach
dziewczyny i za uchem chłopca
talerze, talerze latające
maja nas uratować
czekanie przed murem na cud,
gdy już nie można używać słów
czekanie jest jednak wyborem
tru tu tu tu tu
Gdy upadnie wszystko
czy upadnie mur?
wal w niego czołem, potylicą, kwiatem
ot i wszystko — upadnie jak deszcz to pewne
tru tu tu tu tu
Góra dobra
Jeszcze się boję się tej góry dobra
która jak Synaj piętrzy się we mnie
boję się wysiłku dla dobra
bo wiem, że takich szczytów jest milion
że na każdy z nich by się wspiąć
muszę zgiąć kark
i człowieczy dźwigać kamień
jak Mojżesz spychany jestem w dół
za którymś razem poznam Boga
w ogniu płonących samochodów
czerwono kwitnących kaktusów
w słowach wykutych w kamieniu
Moje góry, moja moralność, moje zjednoczenie
muszę pokonać wreszcie ten strach
zostawić wszystko i terror w mieście
i horror w domu i zbrodnie w telewizji
każdy dzień jest dla mnie górą
każdy człowiek jest dla mnie górą
każdy wiersz jest moją górą,
choć niezbyt wiele z niej widać
tak jak w Tybecie tylko szczyty i szczyty
szczyty ponad chmurami
ciężko jest na to patrzeć na jawie i w snach
łzy płyną po policzkach
łzy strachu czy radości?
w sumieniu twarzą w twarz z samym sobą
w krajobrazie kilometry kamiennej pustyni
i piętrząca się inercja w ciele
a tu trzeba schodzić w dół z kamieniem
Pamflety zmieniają optykę
W pamfletach na oczach myszkuję po wielkim domu
Ojcze! — wznoszę modły
w krwią nabiegłych zdaniach stoję, jak cel Kupidyna
doszukuję się, wyszukuję, oszukuję się
wiosło marzy mi się, kolasa i bocian — atrybuty
hen po kres kuchni biegnę zrywając niezapominajki
gitara czeka i kartka czeka
wyczołguję się spod wersalki
chcę braw czystych narodowych
i barszczyku po północy
podróżować w solówkach i dzielnicach z papieru
kołysz się ziemio obiecana myśli
palce w kształcie chmury nade mną
jakby krzyczały — stój!
staję na baczność, czuwam
w szortach na głowie
w okularach na uszach
cisza wyłuskuje mnie z Ziemi
gdy wyschnę, wypalę się
wydam owoc stukrotny
wąski język jeziora, wąskie pasemko śliny
otwieram wydawnictwo, otwieram oczy
patrzę w lustro, widzę politykę w tle
i oczy moje widzące, oczy patrzące
z oczu kpię jak z Kupidyna
nierozważnie, oj, nie rozważnie
pamflety zmieniają optykę
Efekt kota
Nasze okręty płyną wokół wysp starożytności
balansujemy na linie
kot zmiażdżony przez ciężarówkę
przykleił się do asfaltu
tęcza wzeszła, rozbłysła
koń we śnie cichutko przychodzi
wśród rannych mgieł na łące
odwędkuj moją rybę — mówi
kolumna oddycha choć tkwi w torfowej łące
wokół niej kwitną białe kwiaty
idziemy po gzymsie przy ścianie wieżowca
księżyc odbija się w rzece
ręce wyciągają się same po ręce ukochanej
lina drży
fale morza uderzają o brzeg
filozof patykiem kreśli znaki na mokrym piasku
boimy się zagłady
w naszych włosach na głowie lęgnie się robactwo
myśli pozostają czyste
sny przenoszą przeszłość i przyszłość
dopadają nas na linie
serce ściska się z bólu
księżyc gaśnie
lina rozkołysuje się
spadamy w starożytny odmęt
w pieniste oceany logiki
w szaleństwo mądrości
czyż taki jest koniec ryzyka
koniec głupoty
wypełniają się czasy przedwcześnie
przybliża się ostateczny koniec marksizmu
efekt kota?
Skamieniałem
Wszedłem do jej domu, przestąpiłem próg
tuląc się do mnie powiedziała za drzwiami
— jaki ty jesteś opanowany, jaki męski
zjadłem kromkę chleba
popatrzyłem w lustro stojące naprzeciw mnie siedzącego w fotelu
i zobaczyłem rozkołysany dzwon
wydało się przez chwilę,
że pelargonie na parapetach wzrastają, rozkwitają się pełniej
wypełniają się kwieciem okna
czerwienią i zapachem przesłaniając świat
ona gładząc moje włosy niespotykanie długimi palcami powtarzała
— jaki ty jesteś opanowany, jaki spokojny, jaki odmieniony
kredens kuśtykając podszedł do wersalki
stanął nad nami, zadzwonił szybami
z sufitu zaczęły wyrastać źdźbła traw
by uschnąć po chwili
pelargonie zaraz zmieniły się w plastyk
gładząc muślinową sukienkę słyszałem jej szept
— jaki ty jesteś opanowany, nie poznaję cię
drzwi do pokoju otwierając się i zamykając
skrzypiały — proszę, proszę, no, no
przerwałem miłosną grę, wstałem z wersalki
wziąłem ze stołu sweter i założyłem go
na środku pokoju dostrzegłem na całym ciele zielony mech
po sekundzie skamieniałem — nie poznałem się
Ucieczka od światła
Wielkie nieznane światło
panowało pośród ciemności tego świata
choć przesłaniały je wojny
zepsute społeczeństwa, grzech
nieprawdopodobnie jasny Mojżesz niósł je
mozolnie aż Chrystus postawił na najwyższej górze
marksizm rozwiesił zasłonę i wskazał
ścieżkę w doliny zatracenia
do lochów ludzkiej psychiki — w ciemność
i wtedy wielki tłum w Woodstock ogłosił, że
znowu dostrzegł je
wszystko wydało się znów piękne, zwycięskie, świetliste
samo w sobie
ale nie było
W ustach termometr
Krętą podgórską rzeką płynę
nad wodą trzymając coś w rodzaju Biblii
poziom międzygalaktycznej świadomości w niej
mijam małe czarne raczki sunące w mule przy brzegu
konia bądź lwa trzymam za uzdę
w tej chwili rozumiem to jednoznacznie
chwila wyznacza sens
mój gniew podgrzewa wodę
jestem jak bryła lodu w piecu martenowskim
jak ruch w rozbitym atomie wodoru
ludzie stoją na brzegu rzeki
wysoko wśród drzew trzymają kosy w rękach
wspierają się na grabiach
mężczyźni w slipach kobiety w bikini
bystry prąd rzeki potrząsa mną wśród wirów
wśród zwalonych do wody drzew
w ustach mam termometr niewyskalowany
nie mogę zamknąć tej dostojnej księgi
nie wolno mi stracić wierzchowca
nie mogę zmierzyć temperatury
roztapiam się
Synkopowe marzenia zbuntowane
Wieczór skonał, czarna noc
na rozgrzanym balkonie postawiłem
kryształową szklankę
po chwili wypełniłem ją pieniącym się piwem
natychmiast stała się celem
spadających sierpniowych gwiazd
gdzieś w pobliżu unosiły się w powietrzu
ponad drzewami synkopowe melodie wibrafonu
ludzkie szczęście dyszało w trawach i liściach drzew
idea falującego światła dotarła do mózgu z księżyca
tuż za nią przebiegła rozłożysta z reflektorów samochodowych
oczy zetknęły się z drżącą Mleczną Drogą
moje ciało mężczyzny bez mojej zgody
wezwało wieczorną gwiazdę miłości
po chwili oplotły je pędy winnej latorośli
jak w matczynej kołysce Wenus utuliła mój smutek
samotność wskazywała gestem rozpaczy i gestem rozkoszy
miejsce dziecka
życie z oddali przestało palić ogniem codzienności,
gdy na moją głową rozbłysła i zgasła kolejna spadająca gwiazda
zrodziła się we mnie apokaliptyczna myśl
wibrafon zamilkł w ciemnościach, kryształowa szklanka
pękła z brzękiem i spadła z balkonu
wiatr szarpnął wściekle wrastającą już we mnie
winną latoroślą
postanowiłem wysłać swoje marzenia na ulicę planety
smutne marzenia zbuntowane, zdesperowane
Wcale nie muszę jej widzieć
Wcale nie muszę słyszeć słowa «ciemność»
by zrozumieć, że jest noc
nie muszę słyszeć słowa «łzy»
by doznać na ich widok rozdwojenia jaźni
dziś po pracy zapaliłem papierosa
w wyobraźni za każdych haustem dymu
odkrywałem łan żyta pożerany przez ognisty wiatr
oryks jej czułego dziecięcego dotyku
wszedł na odległe wzgórze mojej tęsknoty
zawsze tam na horyzoncie pojawia się coś,
gdy niecierpliwość każe mi wstać i udać się w chłodne miejsca
czasem bywają tam organy i chóry Boga
a czasem tylko biała chata przodków Galów
czasem moja miłość martwolica w białej sukni wśród zieleni
najpierw płomień potem ona potem łzy
tak staram się pochwycić wyrzut sumienia
zrozumieć, że ona to ja już na zawsze
i wcale nie muszę jej widzieć
ani słyszeć słowa «miłość»
W ustach
Mały ptak bez gniazda
osiodłany z uzdą
cały w twoich ustach
lot stu komarów
w kierunku wielkich piersi
przyjeżdżasz nocą tuż przed brzaskiem
samochodzikiem zapachu
budzisz mnie
parzysz mi kawę
wyjmujesz ze swoich ust
stawiasz mnie delikatnie obok siebie
wciąż żywego, okiełznanego
wejdę w ścianę zmysłów
jeśli będę zbyt długo sam
powiedział księżyc
i w tym momencie oświetlił schody
za moimi plecami
ja dotknąłem rękami gładkiej ściany
deszcz zastukał dużym palcem
w przednią jedynkę księżyca
w pobliżu śliny czułości
dam ci czas przejścia i otoczę światłem
jesteś mi potrzebna po tej stronie
żywot we śnie twój i mój
podniosła muzyka i rącze konie
mała iskra we włosach twoich
odłupana z księżyca
percepcja księżyca i miłości
bez gniazda w czasie
Ślimak
Zakamuflowany ślimak papieru
posuwa się po krawędzi drzazgi
wielkiej jak dolina wbita w górę
spolszczony krasnal łez świata
toczy ślinę przemówienia
umiera dla swojej organizacji w słowach
zagubiona koza nad brzegiem Wisły
w krzakach pobrzękuje łańcuchem
zamiast baranka
w korycie rzeki płynie denaturat
zamiast wina
mały cień symbolu na co dzień
w tajemnicach słów
zamiast słów
małe drzwi do małych głów
otwiera ślimak rożkiem
wsuwa jakąś myśl do przemówienia
zbyt powoli
Dziś
Dziś usiadłem przy stole
o godzinie 12.00
dziś wsunąłem się z krzesłem pod blat stołu
o godzinie 12.08
dziś spisałem dzieje sumienia sympatycznym atramentem
dziś odłożyłem papier na wschód od swojej lewej ręki
o godzinie 14.48
dziś została utajniona moja dusza
czarną kropką
dziś wstałem od stołu
o godzinie 15.00
dziś przestało istnieć
Obrazoburcze ołtarze
Nie próbuj wcisnąć tu seksu
nie próbuj podrzucić miłości
w kręgu świec
towarzysz, obrazoburcze ołtarze, dreszcze
tiara podobna do biskupiej lecz nie biskupia
ściana urwiska
drzewo nad brzegiem fałszu
zwierzę nie może zostać zaakceptowane
mówić możesz lecz nie wolno ci krzyczeć
połysk metalu, zapach oliwy
kant krawędzi, rozbłysk światła
wielkie marmurowe panteony, biblioteki
schody Akropolu, po których schodzi wieśniaczka
czarny ląd
to już niebezpieczeństwo
tylko doświadczenie, tylko wprawa
precz z palcami, precz z oczami
precz z sercem, precz z wnętrzem
podniebny lot, samolot, Ikar, dmuchawiec
ustawmy się w dwuszeregu, ustawmy się w kolejce
krzyczmy, brońmy się
nie myślmy milcząc tylko
czas niesie niebezpieczeństwo życia
z niemyślącymi towarzyszami idei
Poranek filmowy po mszy
W poranku filmowym zaraz po mszy
niedziela uświęciła symbol ciekawości
takiej ludowej ciekawości trzeba dziś ze świecą szukać
ja znajdowałem ją siadając na kolanach ojca
z zabawką z odpustu spod murów kościoła
potem dęby, liście, jesień i kilka suchych desek
z desek mógłbym wykonać nowoczesny samochód
to znaczy jego karoserię jak Schulz
mógłbym lecz tego nie uczynię bo żyję
a deski są z żydowskich bud, których już nie ma
choć seans trwa
Tramwaj odjechał
Samotny człowiek obok dzisiejszego dnia
to ja sam ze swoim losem skołatanym — na przystanku
nadjechał tramwaj gorący w sierpniowe południe
wygląd motorniczego był nie do zniesienia
pomyślałem, że przywiózł mi zagrożenie — nie wsiadłem
pomyślałem, że pasażerowie będą naigrawać się
z mojego cierpienia — nie wsiadłem
pomyślałem, że w rozsuniętych drzwiach
zostanie zdemaskowana moja samotność — nie wsiadłem
tramwaj odjechał a ja stałem na przystanku do wieczora
odetchnąłem dopiero wtedy, gdy gwiazdy zapaliły się na niebie
popatrzyłem w górę i uśmiechnąłem się
nadjechał księżyc — wsiadłem
Jestem pokarmem
Błyszczący księżyc to nałogowy alkoholik
co wieczór widzę jak upija się śniegiem
potem zmienia się w czarną pustynię
milknie, zasypia, pozostawia mnie rannego
bez żadnej pomocy na bezludnej Ziemi
nie ma sumienia
wtedy, gdy krew jeszcze płynie w bruzdach
po moim ciele
gdy ona wkłada sobie w usta
poszczególne części mojego ciała
gdy wspominam żurawie wtapiające się w miedź
puszek unosi się w gorącym powietrzu
gdy wspominam jak kiedyś kochałem ją
przy księżycu
jestem teraz jak piasek pustyni
jestem teraz jak śnieg
roztapiam się w fatamorganie
która jest pokarmem dla niej i księżyca
Kratery pamięci
Moje oczy oddzieliły się od reszty ciała
w winie w miłości w modlitwie
teraz są indywidualnym
momentem politycznej
sytuacji serca
pępowina została przerwana
moje oczy szybują poprzez przestworza
moje oczy patrzą na Molocha
moje oczy patrzą na składany mu hołd
uciekały wiele razy
przez te ostatnie lata rozkoszy i klęski
lecz zawsze wracały tu
dziś dumnie indywidualne
wyłupione w my
politowania godne ciało bez nich
jest jak padły dinozaur
jak góra zjełczałego masła
ciało ze ślepym sercem
głowa oczekująca
już po
z kraterami pamięci
zastygłymi
Misterium
Kamień dla wszystkich ludzi
biały kruk czarnego lęku —
mówisz do mnie
z wielkich sopli u mojego serca
spadają małe krople
zasypujesz mnie ciepłem
w białej nocnej koszuli
ból jak u wszystkich ludzi
na schodach moich włosów
ociosany kamień dla wszystkich ludzi
żelazo walczących
brzoza umierających na północy
cedr wielbiących na południu
pieniądze tęskniących
mech dla oczekujących śpiących
kamienny ołtarz na wzgórzu
misterium dla wszystkich ludzi
więc i mnie
Jedno my
Byt narodowy wchodzi w moje myśli
z nocą jak plama
zastanawiam się ilu ich trzeba
— tych sprawiedliwych
a za sprawiedliwych podają się dziś miliony
silnych, prawdziwych, którzy przetrwają
— dwóch
Semici bawili się cyframi
rzucali nimi o ścianę na ucztach
ponoć po Mickiewiczu mamy mieć to wszyscy
czy wielu przeżyje swoją sprawiedliwość
i to w dzisiejszych czasach
chociaż cyfra stoi jak latarnia morska
na skalnej wyspie oświetlając przesmyk
nie wiadomo czy będzie miał kto
wpłynąć na właściwy szlak
dobrze, że ktoś jeszcze rysuje na murach
te cyfry te kotwice
pojawia się iskra nadziei
choć historia i pamięć tak nie wiele dziś znaczą
mniej niż wtedy w Lascaux
czy wystarczy tylko rodzić dzieci?
czy wystarczy nauczyć ich cyfr?
smutek koszar
smutek obozu
smutek piwnic
nie Paryż
nie Warszawa
nie Nowy Jork
nie Moskwa
nie dyscypliny cień
byt plemion zaczyna się w duszy
czy myśl za parę lat
zaznaczy nowy byt we mnie?
nie liczyć ciągle
jedno wiedzieć
w jedno wierzyć
jedno my jeden świat
to krzepi
Moja gołąbka
Gołąbka, chimera
moja hiszpańska infantka
pojawiła się tutaj nagle
w grdyce aż czuję przerażenie
tu następuje detekcja podziwu,
gdy w makówkach jak dynie
odnajduję jej wizerunek
sen go odnajduje wcześniej
i sprawia, że
muszę opuścić kino przed zakończeniem seansu
muszę wyjść z pracy przed piętnastą
muszę przestać grać zanim zdobędę sławę
muszę zakończyć wiersz zanim muza
się w nią zmieni
muszę skierować się ku wyjściu z kościoła
zanim krzyknę coś w ciszy na cały głos
usiadła na moim ramieniu
ona mały cichy ptaszek jeszcze z oczami dziecka,
którego piórka rozchylają się na wietrze
daje się unosić w moje kąty ucieczek
chce się przed wieczorem skryć w moim domu
chociaż jest dopiero południe,
by zejść z drogi kłamstw i zdrad
moja hiszpańska infantka każe mi siebie oglądać
w koronkowych majtkach wystających spod sukni
i z wielkim dekoltem jak dama
czyhałem sam w wieczornym zaułku miasta
pod mrocznymi murami obronnymi
znajdowałem zgubę własnego ataku
całowałem ten mrok parą wydobytą z ust
mrok pochłaniający sąsiadki
mogłem zatracić się w walce o pokój
z mordercami dobrej woli,
ale zostałem sam z moją infantką,
by przekonać się jak dorasta jako gołąbka pokoju
i przestaje być chimerą
Synkopowy Babilon
Babilon, Babilon, synkopowy Babilon
mroczny jak trzynastka
jest moim obiadem dziś w pałacu Nimroda
we dworze Hammurabich
pod kandelabrami przypadku Słowian
wobec stiuków chwil Polan
klasyczny Jafet z Podola z harmonią na ty
jak i pasterka z diademem
na rozstajach dróg marmurowych
tak biały niedźwiedź zaglądnął kiedyś
do mojego pokoju przez okno
samochód chciał mnie przejechać dziś na szosie
mnie autora hymnu nowego świata
przechowywanego w szufladzie głowy
przechadzając się korytarzem w domu partii
nuciłem juz wtedy ten hymn pod nosem
policzyłem do ośmiu
i zasnąłem na czerwonym dywanie
by płynąć przez wzburzone morze Sodomy
pokochałem tratwę ratunkową
i każdą z par moich myśli
teraz różdżka Biblii przegina się
w kierunku źródła wulkanu
ukrytego głęboko w legendzie
strach paraliżuje mój umysł
przed własnym doskonałym aniołem
ciągle obecnym przy mnie przedakadyjskim
i nie mogę w końcu
i nie potrafię w końcu
krzyczeć
mówię więc
zamiast port lotniczy — poczekalnia
zamiast cięcie — kantowanie
zamiast dyscyplina — a niech to diabli
teraz mogę zaledwie szepnąć
wyśniłem srebrny róg, lecz nie wiem
co on symbolizuje?
myśli dynamizują te wizje
jakimi są dzikie życia wokół mnie
dzieckiem odbierane
sercem pokonane synkopowe
progi cywilizacji
Przyjemna woń
Jeśli marzysz to wejdź w dym
nie przechodząc przez ogień
razem ze swoim koniem
scytyjskim, tatarskim, indiańskim
zamknij usta, czekaj, płacz
tobie jest potrzebne widzieć
skalę dwudziestego pierwszego wieku
i cynizm uprzedni
pędząc samą osiodłaną lokomotywą przez tajgę
wszystko jedno czy zesłaniec czy pionier
firanki zasuń
odłóż okulary
skup się
zamknij w sobie
ja będę obserwował ciebie
ja będę wierzył w ciebie
nie przeprowadzaj nigdy
dzieci i koni przez ogień
wejdź jednak w dym
ze spalanych imperiów
przyjemną woń pieniędzy
pieniędzy na złoty
Dom Pański
marzenia są kadzidłem
uświęceniem życia
W pieluchach z aluminiowej folii
Jak kiść winogron zmarznięta na winnym krzewie
w luty poranek
kołysząca się, powiewająca
zapomniana flaga
pośród skłębionych żelbetowych zbrojeń
zamarznięty lis w leśnej jamie
zasypanej śniegiem
plujący krwią lodową
na ścieżkę pijany gruźlik
takie to moje porównanie duszy do życia
chciałem być dzieckiem północy
lecz już mam dość
przemarzłem i jestem zły
ze ść szcz siarczyście świszcze zamieć
dziś moje porównanie jest w moich zębach
a ja skulony poirytowany
w pieluchach z aluminiowej folii
brak wokół puszcz, które by mnie skryły
i ciszy, która zabrałaby moje ciało
w ponadświszczący przedakwarystyczny lęk dziecka
struny stalowe przeciągnięte nad wzgórzami
napięte na pudle doliny
czekają jak gitara z milionami watów
na moje ostatnie szarpnięcie
najsmutniejsze szarpnięcie
wiatr kołysze kiścią winogron
szkolnych niewiarygodnych kulek
tak tłucze i chrzęści wewnątrz mojej głowy
nie mogę unieść ręki
nie chcę być dzieckiem zasypiającym na zimę
chcę panować nad światem zim
przeszkadza mi w tym miłość
zbytnie zakochanie zbytnie wyśmianie
i wiatr, nieustępliwy wiatr
rzeką atramentu jest moje serce
wyobrażenie wiosny to mój lęk
zew wzgórze kobieta ptaki
żelazne kraty bram żelaznego nieba
symbole wschodu ołów cyfry
bałwan w cylindrze przed domem
modlitwa wyjścia
krzew winny zasypany śniegiem
człowiek winny
zapomniany owoc dziecka
Echo
W kręgu pulsujących miłych zdarzeń
zamykam w sercu ciepło z opuszków palców
szukam krwi w myśli i w powietrzu
wokół powiewają słowa
pustynny wiatr szuka dźwięków we mnie
czeka kołyska
i zbliżający się wielki kot na niebie
szukający mleka
atmosfera więzienia
echo w nim to echo ziemi
jądro potrzeby czekania
osłupiałem od ciepełka jak Szymon
wsłuchuję się z wysoka
w gaworzenie dobiegające z kołyski
gr! grd! grdyką!
Penetrując oko
Jasność cudzoziemska to dopiero jasność
wykałaczką stwierdzam ból
penetrując oko rodaka
naście może lat temu w kwiatach znalazłem sen
w brrr mieszkałem, tam wymarzyłem
ach, och streściło się
jak to na wschodzie
taka przemowa przy świątecznym stole w 86 roku
jest usprawiedliwiona cudzoziemską jasnością
oczekiwanym wyjściem niedźwiedzia z rządu
Groźny umarł dawno dawno temu
uwierz mi to prawda
za siedmioma górami
za ośmioma rzekami
za jednym stepem stepów
tacy jak on marzyli o szklance potu
z końskiego karku niżej Temudżyna
to ich natchnęło
tak jak dziś wódka
staram się natchnąć rodaka
siedzącego po przeciwnej stronie stołu
drażniąc dno jego oka
głaszcząc siatkówkę ostrą wykałaczką
użytą wcześniej przez Turka z Turkmenii
po jakimś burłaczym obiedzie
otrzymaliśmy także pozdrowienia bawełniane
z jurty w Kazachstanie
dla wyjców stepowych
sennych odludków
wyzwoleńców ścinanych podstępnie
i ślepowronów
Głos do ludzi
Kto jest potężny w swym głosie do ludzi?
kto jest potężny w swej skrytości?
słyszę głos miłości
czuję się zakochany
och! gdybym wiedział w kim?
słyszę jak wschodzi słońce
słyszę krew słońca rozlewającą się
za kołem podbiegunowym
poprzez znak wierzysz
poprzez znak żyjesz
ta siła duchowa w piersi skoncentrowana
ten radosny pożar
płomień wszechnieba
rozkosz samowiedzy
koncentrat bólu myśli
któż ciebie dotknie teraz?
delfin
staruszka
gitara
lokomotywa
hieroglif zmieniający się powoli w literę
to potężny głos do ludzi
Przepiórka
Przebiegałem nadbrzeżne ścieżki
patrząc w wodę
widząc w niej zawsze odbicie wieży Eiffla
a jednak cieszyłem się z tego, że jestem Polakiem
jak fatamorgana jawił mi się w oddali
wizerunek postaci obecnego Papieża
szyłem na maszynie sztandar biało-żółty
obszywałem go frędzlami odpornymi na krew
osuszałem bagna, karczowałem tajgę
przyjmowałem nawet razy knuta
w swojej wierze w swojej wiedzy
zrywałem dzikie czereśnie prosto z drzewa
siedząc na starej zmurszałej gałęzi
z góry jak z wieży Eiffla zobaczyłem
jak Pan Bóg zmieniony w przepiórkę
ucieka w zboże coraz dalej i dalej
zapadając się w łan z ludowym zakrzykiem
a ja chociaż nie mogę go dostrzec
to mam pewność miejsca, w którym się ukrywa
jak prawda w mitach Lędzian i Polan
Ziemia obiecana
Z ofiarnych palenisk w Salem
wyszedłem
krok w krok
jak
Ja Ja Ja Ja jestem
naczytałem się o otwieranych spiżowych bramach
stojąc w furtce w negliżu
krzyczałem przez sen
czarna chmuro zgiń przepadnij
i wskakiwałem na konia jak Czerwona Chmura
odjeżdżałem na wojnę z obcymi
a potem w chmury jak Mahomet
trzymając prawdy kamień w ręku jak Mojżesz
a potem procę z kamieniem jak Dawid
na plecach mając powrozem jak lina okrętowa
przytroczoną białą lilię Gabriela
schowałem się w żywopłocie
przeczekałem nierozstrzelany przez Niemców
a potem nieoskalpowany
przez Indian z drugiej klasy
letnią porą zbierałem
zapach czarnego bzu i jaśminu,
gdy miałem go już pełne nozdrza
zaczynałem podglądać ludzi przy pracy
a potem z daleka ich przemarsze i manifestacje
wydobyłem się z ich kolonii karnej
razem ze śliną, krwią i łzami
samotność i tęsknotę umiejscowiłem
na zdjęciu klasowym
ubierany w zbyt obcisłe ubranka
wierzchnie pierwszomajowe
i spodnie kościelne
łkające serce w tłumie kłułem przekorą
a jakże
tam gdzie pamięci nie było nic a nic
bolało najbardziej
moja góra w Salem uwiła mi w oczach gniazdo
i tam zniosła jajo
bóle dawały znać
o przemieszczaniu się ciągle we mnie
Ziemi Obiecanej
W morderczych krzakach zabijakach
W morderczych krzakach zabijakach
czekała nas fajka pokoju
Dzierżykraj, Słupia, wędrowny bocian i ja
gotowi wyruszyć do miasta pokoju,
gdy w kręgu zdarzeń dominowała miernota
a na placach głównych głuchota
ja sapię, karmię i plwam,
ale słyszę przynajmniej
w karczmie za tytoń zastawiam
płacz dziecka i ryczenie krów
główne danie ryk plenarny
zawijać pierogi już czas
czapkę nałożyć i w drogę
a góry! o góry! o góry wysokie!
na horyzoncie,
gdzie tabor aniołów
pierze król strusi pieśń w oceanie
wchodzę na statek
płynę na środek Atlantyku po idee Platona
sól i wolność bezkresu
potem poprawiam niekompletny chiński mur
i wracam do domu po bagaż
po klasykę wsi i przedmieść, gdzie
zaśpiewa mi jabłonka
zaśpiewa mi jabłecznik
zaśpiewa mi stara polna droga
zaśpiewa mi zdemolowany stadion
przydrożny kurhan i łagiewnicka pętla tramwajowa
wchodzę w obraz żniwa z bronowickim chochołem
w śpiew jak bocian z ptasią władzą
bocian, który ze stodoły zszedł
trzymając w ludzkich rękach procę jak tęcza
bocian, co zmienił się w ibisa i cisnął pierwszy kamień
zachód słońca nad wisielcem
złodziejem dzieciństwa deptakiem
bramo niespełniona, wieżo Babilonu
barbakanie tajemnicy moście celnika
mój pokój nie tu
na szczycie zigguratu w Uruk
lecz w mieście niebieskim
to do niego wracam ze śpiewem
przechodzę razem z wielbłądem
przez ucho igielne jak w Sandomierzu
czując na sobie wzrok bogatego proroka
proroka w swoim kraju odziedziczonym po dziadku
kiedyś nadejdzie czas, że przez ucho igielne
będą przechodzić prorocy razem z wielbłądami
i to my będziemy na nich patrzeć
odgruzowując Złotą Bramę
kaktus to poduszka do igieł
kwintesencja igiełki
jednocześnie wiadro pełne wody
jak mózg człowieczy
krew to ciepłe wilgotne źródło samobójstwa
samobójcze myśli maja
wpływają na trwanie mostów grudniowych
mostów nad Doliną Gehenny Polaka
a Sąd Ostateczny czeka za murem
w morderczych krzakach zabijakach