Niewłaściwe podejście do dialogu międzyreligijnego z perspektywy katolicyzmu
Ze smutkiem należy zauważyć, że wyznawcy religii chrześcijańskiej, nastawionej ze swej natury na misyjność, nie zawsze, ale nazbyt często nie rozumieją istoty swojego ewangelizacyjnego powołania, pozostając jedynie na poziomie mało zachęcającego moralizatorstwa. Świadomość bycia członkiem Kościoła posiadającego pełnię środków zbawczych powoduje u nich poczucie wyższości nad innymi religiami. Nie podejmują wysiłku, aby dostrzec wartość w innych konfesjach. W najlepszym wypadku uznają, że religie niechrześcijańskie w szczątkowy sposób zachowują w sobie prawdę Objawienia Bożego, ale nie powoduje to u nich chęci otwarcia się na nie. Nie akceptują, że inne religie mogą stać na straży wielu przepięknych, nieznanych chrześcijaństwu duchowych tradycji i skrywać w sobie ciekawe spojrzenie na transcendencję. Kontakt z innymi wyznaniami ograniczają jedynie do taniego apostolstwa, na którym poprzestają z powodu właściwie zerowej „skuteczności” swoich przedsięwzięć. A jest to tylko jeden z wielu przykładów nastawień, które bardzo utrudniają prowadzenie dialogu międzyreligijnego. Niniejsza praca ma za zadanie zaprezentować krótki zbiór błędnych podejść wyznawców Chrystusa do dialogu z innymi konfesjami. W swoim założeniu ma ona pomóc chrześcijanom otworzyć się na prawdziwy dialog, zgodny z duchem Soboru Watykańskiego II.
Jedną z pierwszych błędnych postaw, jest przekonanie, że dialog między chrześcijaninem a niechrześcijaninem ma służyć przekonaniu tego drugiego o błędności jego zapatrywań i w konsekwencji „nawrócić” go na właściwą drogę. Jednak dialog międzyreligijny jest ze swojego założenia przeznaczony dla ludzi świadomych swojej religii, nie zaś dla — jak mawiał Abraham Joshua Heschel — dla ludzi duchowo niedojrzałych.1 Charakterystyczny dla tej sytuacji jest obraz osoby dokonującej apostazji, która przychodzi do miejscowego proboszcza po odpowiednie dokumenty i próbuje odwieść go do wyznawanej przez niego wiary. Dostrzegamy w tym przypadku absurdalność sytuacji. Analogiczna sytuacja jest, gdy dojrzały wyznawca swojej religii jest zachęcany w sposób infantylny przez dyskutanta do konwersji. Celem dialogu nie jest podważenie czyjejś wiary, zdyskredytowanie jego religijnych autorytetów i próba zanegowania prawdziwości jego religii. Dialog służy do wymiany doświadczeń, poznania tożsamości religijnej innowierców2, powinien sprzyjać wzajemnemu wzbogaceniu się. Dobry dialog nie powoduje u jednej ze stron zwątpienia w sens jego wierzeń, ale u obu partnerów powoduje większą świadomość własnej tradycji religijnej. Nie nakazuje on przyjęcia żadnej z obcych doktryn dla „dobra dialogu”, ale pozostawia nas w pełnej wolności. Dobrym przykładem dialogu międzyreligijnego na najwyższym poziomie wzajemnego szacunku i zrozumienia jest Polska Rada Chrześcijan i Żydów. Współprzewodniczącym ze strony chrześcijańskiej jest w niej Zbigniew Nosowski, a ze strony żydowskiej — Stanisław Krajewski. Marta Titaniec — sekretarz generalna i chrześcijanka — daje takie świadectwo o dialogu z judaizmem: „dialog pozwala na odkrywanie chrześcijańskiej tożsamości i wzmacnianie jej świadectwem innych będących na drodze do Boga”3. Gdzie indziej mówi: „Bóg tak właśnie chciał mi się objawić, a judaizm w jakimś sensie pomógł mi zrozumieć Jezusa”4. Choć daleka od synkretyzmu, w pełni szanuje judaizm i czerpie z dialogu ogromne korzyści w pogłębianiu swojej wiary. Trzeba mieć nadzieję, że rozwój swoistej teologii dialogu pomoże chrześcijanom czerpać duchowe „zyski” także ze spotkaniem z takimi religiami jak buddyzm, islam, czy Chrześcijański Zbór Świadków Jehowy5. Nie będzie to proste, ale szlachetny cel zawsze wymaga sporej ilości pracy. Zawsze jednak trzeba pamiętać, że dialog nie jest stricte misją (choć jest wypełnieniem apostolskiego obowiązku dzielenia się swoją wiarą)6.
Inną przeszkodą jest podejrzewanie partnera dialogu o nieuczciwość albo o złe intencje. Choć sami możemy być — swoim zdaniem — otwarci na dialog, to możemy uważać, że druga strona dialogu ma negatywne motywacje. W ten sposób patrzymy na inaczej wierzącego w sposób nieufny, traktując go jako apologetę swojej religii i bojąc się, że z jego strony spotka nas próba religijnej i światopoglądowej reorientacji naszej osoby. Choć w dialogu nie powinniśmy zapominać o krytycznym myśleniu, to jednak stosowanie apriorycznych założeń dotyczących niewłaściwych intencji partnera jest wyraźnym nadużyciem. Tak samo — jeśli nie mamy na to niezaprzeczalnych przesłanek — nie możemy posądzać wyznawcę innej religii o nietolerancję i brak chęci zrozumienia, bo może to rodzić w nas niepotrzebną i niesłuszną frustrację.
Niektórzy chrześcijanie są przekonani, że dialog mogą podejmować jedynie osoby poszukujące, a dojrzały katolik jako wyznawca prawdy absolutnej nie ma już czego szukać w fałszywych religiach. Inni uważają, że poza Kościołem katolickim (traktując przynależność do niego w sposób jedynie formalny i deklaratywny) nie ma zbawienia. Skłania to ich do podejmowania prób agresywnego na swój sposób prozelityzmu, gwałcąc przy tym zasady kultury i obustronnego szacunku. Wszystko zaś w celu uratowania innowierców od wiecznego nieszczęścia. Uniemożliwia to dialog, ponieważ osoba wyznająca taki pogląd, zgodnie z nim, powinna dążyć do zdelegalizowania innych religii, tak, jak czynili to starożytni chrześcijanie domagający się po ogłoszeniu edyktu Konstantyna Wielkiego zniesienia kultów pogańskich7. Obie te tezy są w świetle nauczania Soboru Watykańskiego II absolutnie fałszywe. Kościół katolicki nie odrzuca niczego, co jest prawdziwe i święte w innych religiach8, a współczesne rozumienie sentencji „Extra Ecclesiam nulla salus” odbiega od poglądów eksluzywistycznych9. Niestety, dla części wyznawców Chrystusa samo podejmowanie dialogu jest niejako wyparciem się własnej wiary. Uważają bowiem oni, że dialog jest wspólnym poszukiwaniem prawdy, a każdy katolik, który decyduje się szukać z wyznawcą innej religii owej prawdy, wyraża w ten sposób niewiarę w prawdziwość Kościoła katolickiego jako pochodzącego od Boga i posiadającego pełnię tejże prawdy. Tymczasem dialog nie jest poszukiwaniem prawdziwej religii, nie jest dyskusją światopoglądową ani próbą osiągnięcia wspólnego stanowiska. Katolik podejmujący dialog z muzułmaninem jest pewny, że jego religia prowadzi do zbawienia, nie wątpiąc w to. Podobnie muzułmanin. Mimo tego ich spotkanie nie jest bezcelowe. Służy poznaniu innej religii, a także staniu się bardziej świadomym wyznawcą własnej religii. Zdanie sobie sprawy, że ktoś wierzy inaczej niż ja, jest bardzo otwierające na wiele różnych pytań, które dojrzały wyznawca powinien w sobie przepracować. Jest to okazja, by „dzielić się z innymi doświadczeniem i bogactwem własnej religii. Postawa ta daje szansę nie tylko poznania cudzych wierzeń, lecz także lepszego zrozumienia własnych, dzięki czemu je pogłębia i umacnia”10. Choć trudne jest — jak sugeruje Raimon Pannikar — poznanie religii partnera dialogu, jak swojej własnej, ponieważ odmienność tradycji i przede wszystkim traktowanie religii drugiej osoby jako „nie-mojej” to uniemożliwia, ale prawdą jest, że dialog to nie spotkanie wyłącznie intelektualne, ale przede wszystkim religijne11.
Utrudnieniem dialogu jest również postawa ukazująca w sposób wyraźni przeświadczenie o podrzędności innych religii. Innowierca nie jest wtedy równorzędnym partnerem w dyskusji ale jedynie „nieoświeconym”, źle myślącym i nie znającym prawdy. Chrześcijanin, choć nie stara się przekonywać wyznawcy innej religii do zostania chrześcijaninem, to nie omieszka zaznaczać, że jego wiara i kultura z niej się wywodząca jest wyższa i doskonalsza. Powstaje wtedy relacja na zasadzie „uczeń i mistrz”. Dialog jednak wymaga uznania równowartości partnera. Niedopuszczalna jest pozycja dominująca. Nie wolno zanegować wprawdzie misyjnego charakteru Kościoła ani zabronić ewangelizacji, nie można również zabronić mieć nadziei, że partner dialogu stanie się współwyznawcą, ale nie powinno stać się to celem dialogu. Powinna nim być chęć poznania drugiej osoby i jego doświadczenia religijnego, nie może to być zamaskowana ewangelizacja. Zadaniem dialogu nie jest nawrócenie. Nasz współuczestnik nie powinien mieć wrażenia, że nasze intencje są nieszczere i kierujemy się chęcią prozelityzmu, który ukrywamy, nie chcąc aby to go „wystraszyło”.
Niewłaściwą skrajnością jest także synkretyzm religijny. Katolik wykazując dobrą wolę i chcąc znaleźć punkt wspólny z wyznawcami innych konfesji w sposób niedopuszczalny relatywizuje wtedy doktrynę swojej religii, aby wykazać nieistniejące w rzeczywistości podobieństwa między nimi, a ignorując wszelkie różnice. Dialog międzyreligijny to nie szukanie złotego środka. Przykładem może być usiłowanie za wszelką cenę wykazanie jednolitości pomiędzy Bogiem chrześcijan, a Allahem, którego czczą wyznawcy islamu, choć teologia obu tych religii wykazuje różnice w pojmowaniu Boga i jego cech. Taki zabieg ma na celu zatarcie różnic i ewentualnych konfliktów, które mogą z tego powodu powstawać, jednak w rzeczywistości takie uproszczenie spłyca dialog i nie pozwala na nawiązanie świadomej relacji. Dialog jest stanięciem w prawdzie, niejako obnażeniem się, wszelka nieautentyczność nie wyda dobrych owoców. Można nierzadko zauważyć — przede wszystkim u badaczy nieutożsamiających się z żadną religią — że traktują oni dialog jako próbę dojścia do wzajemnego zrozumienia i w ten sposób do wykonania syntezy doktryn i stworzenia przez to nowej, wspólnej religii. Jest to patrzenie na dialog ze złej perspektywy. Dialog już w swoim założeniu zakłada poszanowanie różnic i nie stara się łamać nieprzekraczalnych barier doktrynalnych. „O ile w dialogu prowadzonym poza religią na pierwszy plan wysuwa się forma rozmowy, debaty, w wyniku której dochodzi do ustalenia wspólnego stanowiska osiągniętego na drodze pertraktacji, negocjacji, ustępstw dokonanych przez każdą ze stron, to nie może być tego w sferze religijnej”12.
Katolicy, prezentujący sposób myślenia zachodni, bardzo racjonalny, często uważają dorobek cywilizacyjny własnej kultury jako najlepszy, a pojęcia religijne, jakie wytworzyła chrześcijańska teologia za absolutne. Jednak religie takie jak buddyzm czy islam w swojej tradycji wykreowały różniące się od nas pojęcia i kategorie. Nie możemy interpretować ich po swojemu, przyrównując je i interpretując w świetle pozornie tożsamych kategorii z naszej religii. To samo dotyczy różnic językowych i związanych z nimi lingwistycznych problemów. W dialogu musimy spojrzeć na rozmówcę jego oczyma, jego mentalnością. Nie możemy na przykładu nazywać buddystów ateistami, jeśli sami buddyści sprzeciwiają się temu terminowi, uznając jego konotacje za nieprzystające do ich religii13. Bywa i tak, że nieporozumienie definicyjne i pojęciowe wynika nie ze złej woli, ale z braku elementarnej wiedzy o innych religiach. Naraża to na występowanie zjawiska subiektywizacji i zwiększa częstotliwość występowania uogólnień i generalizacji, może także powodować powstawanie krzywdzących dla drugiej strony dialogu uprzedzeń. Należy unikać prób szufladkowania i etykietowania religii partnera, postarajmy się najpierw pozwolić mu zaprezentować, w jaki sposób on widzi i przeżywa własną wiarę. I my nie poczulibyśmy się bowiem komfortowo, gdyby wyznawca Allaha próbowałby nas przekonać, że nie wyznajemy jednego trójjedynego Boga, ale trzech bogów, jesteśmy więc politeistami. Zdarza się bowiem i tak, że katolicy czytając Koran w własnym kluczu hermeneutycznym, próbują zaszufladkować islam, na przykład jako religię wojny, ignorując zupełnie, że wiele odłamów islamu odcina się od tego stanowiska, a nawet nie uznaje tłumaczeń Koranu za tekst natchniony. Ignorancja religijna może wzbudzać w nas lekceważenie, gdyż naturalne jest, że w przypadku tego, czego nie rozumiemy, stosujemy różnorakie mechanizmy obronne, z których jednym z nich jest właśnie okazywanie protekcjonalności. Gdy jesteśmy przy ignorancji religijnej, nie możemy zapominać, że istnieje też zjawisko, w którym wyznawca danej religii jest w sposób bardzo znikomy zaznajomiony z jej doktryną i tradycją, a mimo tego utożsamia się z nią i traktuje ją jako własną. W związku z tym istnieje ryzyko, że w wyniku dialogu osoba ta odczuje zafascynowanie religią partnera, aż do zanegowania lub potraktowania dotychczas własnej religii jako mniej wartościowej. Przede wszystkim jednak słabe zakorzenienie we własnej tradycji religijnej powoduje, że nie możemy nic dać, niczym wymienić się z inaczej wierzącym. Bez wzajemnego obdarowywania się i ubogacenia zatraca się istota dialogu.
Ogromną przeszkodą w dialogu, której nie możemy pominąć, są uprzedzenia, często podsycane przez media, które mogą wzbudzać nastroje ksenofobiczne. Religie bywają tam zrównywane z sektami albo nawet oceniane jako służące szatanowi. Jest to ogromny błąd, ponieważ często religie, którym zarzuca się służenie demonów, nie znają nawet takiego pojęcia lub nie stosują go do własnej religii. Często tendencje ksenofobiczne są podsycane, a nawet inicjowane przez środowiska polityczne. Zniechęcają one do dialogu, chcąc zachować dla własnych korzyści partykularyzm kulturowo-religijny. Istnieją środowiska, które starają się nieustannie wyciągać na światło dzienne historyczne konflikty na tle religijnym, które ich zdaniem są nadal żywe i wykluczają jakąkolwiek możliwość dialogu, aż druga strona konfliktu nie spełni ich roszczeń, nie zadośćuczyni popełnionym krzywdom i nie wyrazi skruchy. Zdarza się, że dialog przeprowadzany przez środowiska władzy ma charakter wyłącznie deklaratywny i dyplomatyczny, a celem jest uzyskanie korzyści na tle społecznym. Prowadzenie dialogu międzyreligijnego nie jest prowadzeniem interesu, takie zachowania całkowicie wypaczają ideę dialogu i przedstawiają ją w złym świetle.
Poniższy artykuł przedstawił główne przeszkody w dialogu międzyreligijnym, a także najważniejsze przykłady niewłaściwego podejścia do niego, przede wszystkim na przykładzie dialogu chrześcijanina-katolika z wyznawcą religii niechrześcijańskiej. Są to zwłaszcza: próby apologetyczne i „nawracanie” jako cel „dialogu”, nieufność wobec partnera, deprecjonowanie jego religii, niechęć do wejścia w dialog, traktowanie dialogu jako zaparcie się własnej wiary, okazywanie wyższości swojej religii, ale także synkretyzm, interpretowanie innej religii w świetle własnych kategorii, ignorancja religijna, a także ksenofobiczne uprzedzenia. Praca ta może sprawiać wrażenie pesymistycznej, prezentuje bowiem i największy akcent kładzie na błędy w dialogu, jednak jest to wrażenie omylne. Autor pracy jest pełen nadziei na zdecydowany postęp w międzyreligijnym dialogu, wiedząc, że posoborowa wiosna jest jeszcze dopiero w swojej początkowej fazie rozkwitu. Wykazanie wielu niewłaściwych postaw i skrytykowanie mało jeszcze otwartej katolickiej mentalności ma pomóc przyspieszyć idące cały czas w dobrą stronę procesy.
Przypisy
1 Stanisław Krajewski, Cel i bezcelowość dialogu, Teofil (29) 2011, s. 29.
2 Autor używając tego określenia odcina się od jego pejoratywnych konotacji, które nabyło w ciągu historii, a skłania się ku etymologii pierwotnej — inaczej wierzący.
3 Marta Titaniec, Żyd jest w chrześcijaninie, gdy jest on chrześcijaninem naprawdę…, Teofil (29) 2011, s. 33.
4 Tamże, s. 34.
5 Świadkowie Jehowy chociaż sami nazywają się chrześcijanami, to przez kościoły chrześcijańskie nie są w ten sposób klasyfikowani, głównie z powodu antytrynitaryzmu i odrzuceniu boskości Jezusa.
6 Stefan Wojdyła, Dialog międzyreligijny a misyjna działalność Kościoła, Praga, 2007, s. 25.
7 Ireneusz Ziemiński, O (nie)możliwości dialogu między religiami, Ethos, 29 (2016) nr 1 (113), s. 252.
8 Nostra aetate — deklaracja Soboru Watykańskiego II o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich, punkt 2.
9 Dobrze ukazuje to list św. Oficjum do abpa Bostonu Richarda Cushinga z roku 1949, który wypowiada się w tych kwestiach w sposób jednoznaczny.
10 Ireneusz Ziemiński, O (nie)możliwości dialogu między religiami, Ethos, 29 (2016) nr 1 (113), s. 254.
11 Mirosław Pamrów, O możliwości hermeneutycznego dialogu międzyreligijnego w erze globalizacji, Studia Philosophiae Christianae, 50 (2014), s. 67.
12 Stefan Wojdyła, Dialog międzyreligijny a misyjna działalność Kościoła, Praga, 2007, s. 22.
13 Urszula Pękala, Granice dialogu międzyreligijnego, [dostęp online: 12.01.2021], w: https://www.academia.edu/4465667/Granice_dialogu_mi%C4%99dzyreligijnego_Boundaries_of_the_Interfaith_Dialogue_, s. 9
Bibliografia
Literatura naukowa
Fic L., Dialog międzyreligijny, Paedagogia Christana, 2/26 (2010).
Fic L,. Wychowanie do dialogu międzyreligijnego podczas katechezy — wyzwanie współczesności, Polonia Sacra, 22 (2018) nr 2 (51).
Gądecki S., Dobry jest Pan, Święty Wojciech, t. XI.
Głowa S., Bieda I., Brevarium Fidei, Wybór doktrynalnych wypowiedzi Kościoła, Księgarnia św. Wojciecha, Poznań, 1988.
Hunia F., Dialog religii — niemożliwa konieczność? [w:] Znak, Narodziny scenariusz i reżyseria, (703) 12/2013.
Krajewski S., Cel i bezcelowość dialogu, Teofil (29) 2011.
Pamrów, M., O możliwości hermeneutycznego dialogu międzyreligijnego w erze globalizacji, Studia Philosophiae Christianae, 50 (2014).
Pękala U., Granice dialogu międzyreligijnego, [dostęp online: 12.01.2021], https://www.academia.edu/4465667/Granice_dialogu_mi%C4%99dzyreligijnego_Boundaries_of_the_Interfaith_Dialogue_
Wojdyła S., Dialog międzyreligijny a misyjna działalność Kościoła, Praga, 2007. Ziemiński I., O (nie)możliwości dialogu między religiami, Ethos, 29 (2016) nr 1 (113).
Dokumenty Kościoła
Nostra aetate — Deklaracja Soboru Watykańskiego II o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich (28.10.1965).
Biblia i nadzieja na jej dobre tłumaczenie
Streszczenie artykułu ks. dr hab. Marcina Wysockiego zamieszczonego w Vox Patrum 38 (2018) t. 69
Artykuł ks. dr hab. Marcina Wysockiego opiera się na wymianie listów pomiędzy świętym Hieronimem a świętym Augustynem. Pokazuje, że dla owych dwóch wielkich teologów Pismo Święte było po prostu wszystkim. Większość ich komentarzy dotyczy właśnie Biblii. Ich niezwykłe staranie o odpowiednią interpretację Bożego Słowa nakazywało zadbać im również o warstwę formalną dzieła. Dlatego też znaczną część swojej uwagi poświęcali dysputom na temat przepisywania i tłumaczenia Biblii. Tekst Marcina Wysockiego zatytułowany „Biblia i nadzieja na jej dobre tłumaczenie” ukazuje znaczenie Biblii (zarówno wersji hebrajskiej, jak i greckiej), a także jej tłumaczeń na języki narodowe, zwłaszcza na łacinę. Wskazuje także, jak ważna dla biblijnej translatoryki była korespondencja pomiędzy Augustynem z Hippony a Hieronimem ze Strydonu. Choć tłumaczem był tylko Hieronim, to jednak szczera i bezkompromisowa krytyka Augustyna także odcisnęła swoje piętno w twórczości Strydończyka. Autor artykułu w trzech częściach — zatytułowanych: „Dzieło, człowiek, sposób”, opisuje ich podejście do Pisma Świętego, wytworzony przez nich wzór doskonałego tłumacza i odpowiedniej metody tłumaczenia.
Św. Augustyn bardzo wyraźnie zabiegał, aby interpretowano Biblię we właściwy sposób. Inaczej — jego zdaniem — rodziły się wszelkie herezje, które, choć uznawały autorytet Biblii, wyjaśniały ją błędnie. Dlatego też Hippończyk pragnął, aby powstające tłumaczenia były ortodoksyjne. Hieronim uważał, że błędne tłumaczenia ludzi nieznających dobrze języka i sztuki przekładuutrudniają właściwe rozumienie Pisma Świętego. Obu Ojców Kościoła dzieliło jednak podejście do Septuaginty. Choć obaj pałali do niej ogromnym szacunkiem, to jednak Augustyn był najmocniej przekonany o jej natchnieniu. Pragnął także, aby Hieronim za podstawę tłumaczenia przyjął właśnie LXX — między innymi ze względów duszpasterskich i z powodu tradycji apostolskiej. Augustyn do końca nie mógł pogodzić się, że Hieronim coraz to odważniej skłaniał się do wyboru Biblii Hebrajskiej jako podstawy tłumaczenia. Hippończyk wyrażał bowiem w listach tezę o wyższości Septuaginty nad pozostałymi wersjami Biblii. To powodowało, że Augustyn często hamował artystyczne zapędy swojego przyjaciela, pisząc, że zależy mu przede wszystkim na tym, aby wiernie (często niewolniczo) oddać tekst LXX na łacinę. Chciał, aby tłumaczył tekst słowo w słowo.
Co łączyło Augustyna i Hieronima to fakt, że często wytykali liczne błędy ówczesnym tłumaczom, którzy przez swój brak umiejętności źle przełożyli niektóre słowa. W liście zaadresowanym do Hieronima Hippończyk prosił o przesłanie mu swojego autorskiego tłumaczenia, ponieważ nie chciał już posługiwać się dotychczasowymi niedołężnymi łacińskimi przekładami. To właśnie liczne nieudane tłumaczenia wyczuliły Augustyna na sprawę właściwego warsztatu tłumacza. Był przekonany, że idealny tłumacz musi charakteryzować się wiedzą i mądrością, dogłębną znajomością obu języków i sumiennością pracy. Podkreślał także konieczną asystencję Ducha Świętego niezbędną do pomyślnego ukończenia tego zadania. Poza tym miał się on charakteryzować się przenikliwą i całościową znajomością Pisma, a także znać dotychczas ukończone tłumaczenia i komentarze dotyczące ksiąg biblijnych. Augustyn odnajdował te cechy w Hieronimie i nie wahał się o tym mu wspominać. Hieronim ze swojej strony dodawał, że tłumacz Pisma Świętego nie może przekładać tekstu w analogiczny sposób, w jaki czynią to tłumacze dzieł świeckich. Musi także znać odbiorców, aby móc dostosować język przekładu, a przede wszystkim korzystać z nieskażonych rękopisów. Hieronim zaznaczał, że zdarzało się, że znalazł błędy w kodeksach. Wtedy je poprawiał. Zgodnie ze swoim usposobieniem, gwałtownie zaznaczał, że nie zmieniał natchnionych słów ani ich nie poprawiał, ale jedynie korygował oczywiste błędy kopistów. Hieronim jako znamienity tłumacz wiedział, że należy oddawać myśl oryginału, na drugorzędnym miejscu stawiać zaś składnię i literę tekstu. Jednak jak sam zaznaczał, podczas tłumaczenia Pisma niekonsekwentnie stosował tę zasadę, ponieważ uważał, że sam „porządek słów jest tajemnicą”. Strydończyk starał się, aby tekst przyjemnie się czytało. Pragnął tak wykorzystać wszelakie idiomy i składnię języka łacińskiego, aby przekład brzmiał wdzięcznie. Przecież to właśnie zbyt prosty język biblijnych tekstów był jednym z wielu wyznaczników, które sprawiły, że Augustyn przyjął manicheizm i rozpoczął „poszukiwania wiary bliższej klasycznej doskonałości”. Hieronim starał się uzyskać eufonię, a poprzez stosowanie omówień i dzięki dobrej znajomości łaciny, był w stanie stworzyć przekład, który jest wierny oryginałowi i poprawny stylistycznie.
Powyższy tekst w skrótowy sposób przedstawia podejście Augustyna i Hieronima co do kwestii translatorskich, a także ukazuje zalążki biblijnej filologii, która w wiele wieków później ukaże się w całej pełni. Współczesny czytelnik ma prawo zachwycić się nad wzruszającym wręcz szacunkiem do Słowa Bożego i do prawdy. Jest to szczególnie uderzające, gdy uświadomi się, że święty Augustyn, a w sposób szczególny święty Hieronim poświęcili na te sprawy całe swoje życie.
Służba Boża, sakramenty i życie codzienne chrześcijan do połowy IV wieku po Chr
Nie zrozumiemy Kościoła teraźniejszego, jeśli nie będziemy znać Kościoła starożytnego. Świadomość sposobu kształtowania się wiary chrześcijańskiej począwszy od czasów apostolskich aż dotąd, może nam bardzo pomóc w patrzeniu na obecny Kościół z szerszej perspektywy. „Skąd przyszedłem i dokąd zmierzam?” — to pytanie zadaje sobie mnóstwo osób na całym świecie. Jako chrześcijanie jesteśmy od najmłodszych lat uczeni na katechezie, że zmierzamy do nieba, do życia wieczne go. Znacznie gorzej wygląda odpowiedź na pierwsze pytanie. Nasza wiedza o wczesnym chrześcijaństwie jest znikoma, ze smutkiem można zauważyć, że często kończy się na kilku epizodach z Dziejów Apostolskich odczytywanych w niedzielnej liturgii, a także fragmentarycznej wiedzy o czasach Ojców Kościoła i pierwszych pisarzy chrześcijańskich. Poniższa praca ma zadanie w nie skomplikowany sposób choć trochę przybliżyć, w jaki sposób pierwsze wspólnoty chrześcijańskie pojmowały i traktowały sakramenty i jak wyglądały obrzędy, w czasie których były one udzielane, a także ukazać życie codzienne chrześcijan do połowy IV wieku po Chr.
Przygotowanie do kapłaństwa
Choć seminaria duchowne w dzisiejszym rozumieniu powstały dopiero w 1563 roku to nie oznacza to, że pomysł wspólnotowego kształtowania kandydatów do kapłaństwa zrodził się dopiero wtedy. Jednym z przykładów wczesnochrześcijańskiej formacji grupowej było tzw. monasterium clerico rum założone przez Augustyna z Hippony. Św. Augustyn, kiedy został biskupem w Hipponie, postanowił zrealizować postanowienia lokalnego synodu (393), na którym to wybrzmiało w sposób jednoznaczny, że prezbiter powinien zostać wcześniej odpowiednio wykształcony i sprawdzony. Nie chciano dopuszczać do powielania sytuacji, w których to niektórzy biskupi mający podpisać się pod dokumentami mieli z tym wyraźny problem. Augustyn już jako katechumen stanął na czele małej, utworzonej przez siebie grupki mężczyzn, z którymi wspólnie się modlił i dyskutował. Ustalił wspólny plan dnia, który zakładał nawet odpowiedni czas na milczenie. W tym jednak przypadku Augustyn chciał po prostu lepiej przygotować siebie i swoich uczniów do chrztu. Kiedy natomiast został wyświęcony na biskupa, w grę wchodzili już nie katechumeni, a kandydaci do prezbiteratu. Jednakże, zanim powie się o jego „seminarium” w Hipponie, należy też wspomnieć, że Augustyn, już jako ochrzczony, założył w Tagaście pustelnię, która stała się modlitewną oazą dla chrześcijan filozofów, chcących żyć na sposób klasztorny, zgodnie z radami ewangelicznymi. Widzimy więc, że gdy objął biskupstwo po Waleriuszu, miał już spore doświadczenie w tej kwestii. Z miejsca zamienił więc swój biskupi budynek w „seminarium” dla duchownych każdego stopnia, począwszy od lektorów. Cechą tego „seminarium” był — tak, jak w Tagaście — ustalony plan dnia przeznaczony na modlitwę, czytanie (studium własne), a następnie na dyskursy filozoficzne. Duży nacisk był więc kładziony na formację intelektualną. Oprócz tego Augustyn dbał o pracę fizyczną. Nie brakowało także zajęć praktyczno-pastoralnych, takich jak nauka poprawnej wymowy. W monasterium clericorum jedynym przełożonym-nauczycielem był Augustyn — sytuacja nie bez przypadku analogiczna do Jezusa i jego uczniów. Także on był jedyną osobą, która decydowała o przyszłych święceniach kandydatów. Przyszłość pokazała, że wspólnota założona przez świętego przyniosła dobre owoce, była nawet inspiracją dla powstawania innych tego typu ośrodków.
Chrzest
Chrzest udzielany był przede wszystkim osobom dorosłym, ale istniała także praktyka chrzczenia dzieci, choć rzadsza. Walczyły ze sobą dwa prądy. Jeden zakładał, że łaska chrztu powinna zostać przyjęta jak najszybciej, drugi mając na uwadze, że chrzest oczyszcza z grzechów, pragnęli przyjąć go w chwili śmierci, aby być pewnym zbawienia — prąd drugi zostanie później uznany za niewłaściwy, wynikający bowiem ze źle pojmowanej teologii sakramentu chrztu i pokuty. Ujmujący jest sposób, w jaki chrześcijanie przygotowywali katechumenów. Na co dzień doświadczali na własnej skórze, że nie należy rzucać pereł przed wieprze (Mt 7,6). Poganie, w większości praktyczni ignoranci w sprawie doktryny katolickiej chętnie wykorzystywali elementy Chrystusowej nauki, by szydzić sobie z chrześcijan lub rzucać w ich stronę oskarżenia. Dlatego też kandydaci do chrztu byli zobowiązani zachować tajemnicę co do najważniejszych obrzędów i tekstów liturgicznych, a także co do doktryny. Możliwość wykorzystania tych informacji przez nieprzychylnych pogan była bar dzo realna, dlatego wyjawienie im tajemnic chrześcijaństwa było uważane za zdradę. Z tego też powodu niektóre nauki były przekazywane katechumenom niedługo przed samym chrztem. Miało to poza tym wymiar pedagogiczny — wywoływało tęsknotę katechumenów do głębszego poznania Chrystusa.
Katechumeni musieli przygotowywać się do chrztu dwa lata (tak podaje synod w Elwirze — ok. 300 rok), a nawet trzy. Bardzo kontrastuje to z czasami apostolskimi, kiedy chrzczono każdego, kto wy znał wiarę w Chrystusa. Kandydaci przez tego okres byli badani pod względem moralnym. Musieli znaleźć chrześcijanina, który by za nich poręczył. W przypadku praktykowania niedozwolonego zawodu (choćby astrologii) byli zobowiązani go zmienić. Początkowo katechumen uczył się prawd wiary i obyczajów, następnie mógł już uczestniczyć we Mszy (jednak w pozycji klęczącej i to tylko na modlitwach wstępnych i na końcu, przy błogosławieństwie biskupim), a w fazie trzeciej, ostatniej, katechumen był już oficjalnie kandydatem do chrztu (zaraz po egzaminie przeprowadzanym przez biskupa w obecności świadka) i czekał tylko, aż nadejdzie jego dzień. Była to wigilia Wielka nocy i Pięćdziesiątnicy, a czasem i Święto Objawienia Pańskiego. Przy chrzcie przyjmujący wyzna wał wiarę i wyrzekał się szatana. Przy chrzcie dziecka czynili to w jego imieniu rodzice. Chrztu udzielał biskup, za jego zgodą prezbiter lub diakon, a w niebezpieczeństwie śmierci — każdy (kobiety jednak z zasady miały chrztu nie udzielać). Chrzczono najpierw w miejscach naturalnych, potem w specjalnych do tego przeznaczonych miejscach — w świątyni lub w baptysterium. Gdy katechu men zmarł przed przyjęciem chrztu, uznawano, że ochrzciło go samo pragnienie bycia ochrzczonym, nieochrzczony męczennik chrzcił się natomiast — jak wyznawano — we własnej krwi. Chrzczono przez potrójne zanurzenie w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ewentualnie przez polanie lub — w ostateczności — przez pokropienie. Z chrztem był także bezpośrednio związany sakrament bierzmowania.
W Kościele przez dłuższy czas toczono batalię, czy uznać za ważny chrzest, którego udzielił heretyk. Ostatecznie jednak zaczęto zwracać uwagę, że łaska Boga nie zależy od świętości szafarza, i dlatego też nie chrzczono już takich osób ponownie.
Małżeństwo i dziewictwo
Czczenie przez chrześcijan życia w dziewictwie było elementem niezwykle charakterystycznym dla świata starożytnego. Wyznawcy Chrystusa uznawali dobrowolne bezżeństwo za przykład wzniosłej moralności. Pojawiały się nawet małżeństwa duchowe, kiedy to dziewica i niezamężny mężczyzna żyli razem, jak brat i siostra, nie w celu prokreacyjnym, ale aby pomagać sobie w rozwoju duchowym. Niestety, przypadki niezachowywania postanowień i celu tego rodzaju ślubu spowodowały, że zaczęto zabraniać takich praktyk.
Małżeństwo należało zawierać za zgodą biskupa, publicznie, wyłącznie z osobą tej samej wiary, zachowując wstrzemięźliwość od współżycia przed złożeniem ślubu, a po ślubie trwać w absolutnej wierności aż do śmierci. Powtórne małżeństwo po śmierci współmałżonka było zgodnie z prawem kościelnym dozwolone, ale nie wszędzie cieszyło się powszechną aprobatą. Powtórne małżeństwo stanowiło na przykład przeszkodę do zostania kapłanem, a skrajne środowiska uznawały je za legalne cudzołóstwo.
Sakrament pokuty
Od czasów apostolskich za konieczne uznawano wyłączanie (ekskomunikowanie) ze wspólnoty osób nieuznających całej nauki chrześcijańskiej. Jednak zawsze istniała możliwość powrotu, której nie uznawali tylko rygoryści moralni (ich nauki stawały się często podwalinami dla wszelkiego rodzaju sekt). W środowisku rzymskim na początku III wieku zaczęto zdecydowanie łagodzić nakładane na grzeszników pokuty, dopuszczać do częstszego przystępowania do sakramentu pojednania, co z początku nie było tak oczywiste. Bywało tak, że pokuta trwała aż do śmierci, powstawały na wet konkretne klasy osób pokutujących, które w zależności od ciężaru grzechu lub stopnia pokuty miały różne „uprawnienia”. Najciężsi grzesznicy nie mogli nawet wejść do świątyni, błagali jedynie idących do niej ludzi o modlitwę za nich. Najlżejsi nie mogli jedynie spożywać Ciała i Krwi Pana. Pozostali mieli prawo uczestniczyć na Mszy, ale tylko fragmentarycznie (przede wszystkim na kazaniu) albo — w przypadku dłuższego już czasu odbywania pokuty — mogli być na Mszy aż do błogosławieństwa, ale musieli ją za to przeżyć w pozycji klęczącej.
Od zawsze warunkiem spowiedzi było szczere wyznanie grzechów i zadośćuczynienie. Przy grzechach ciężkich obowiązywała spowiedź publiczna. Grzechy nie będące ciężkimi wyznawano przed biskupem i zgromadzonymi prezbiterami albo przed samym biskupem. Spowiedź przed prezbiterem początkowo odbywała się jedynie w konieczności lub za zgodą czy prośbą biskupa. W czasach późniejszych zaczęto wyznaczać specjalnych prezbiterów-spowiedników. W ten sposób zaczęła się kształtować dzisiejsza postać spowiedzi ustnej. Pojednanie z początkowo odbywało się poprzez na łożenie rąk i to dopiero po pełnym zadośćuczynieniu (oczywiście w sytuacjach nadzwyczajnych by wały wyjątki). Dopiero później zaczęto rozgrzeszać, pozwalając, aby wierny zadośćuczynił za swoje grzechy po sakramentalnej spowiedzi.
Grzechy codzienne gładził sam chrześcijanin przez osobistą pokutę, modlitwę i uczynki miłosierdzia, a jeśli się spowiadał, to czynił to z potrzeby duchowej (np. z chęci wzrostu w wierze lub z potrzeby uspokojenia sumienia). Osoba duchowna, która musiała pokutować za swoje grzechy była na ten czas niejako odsuwana od swoich obowiązków i przywilejów związanych z sakramentem święceń. Powtórny powrót do ciężkiego grzechu kończył się przesunięciem kapłana do stanu świeckiego.
Eucharystia
Obrzędy Eucharystyczne mimo zasadniczych podobieństw wykazywały też znaczące różnice w zależności od szerokości geograficznej. Najczęściej gromadzono się na Łamanie Chleba w niedzielę, z okazji chrztu, pogrzebu lub w rocznicę śmierci. Pojawiła się także tradycja sprawowania Mszy Świętej w tzw. dni stacyjne (środa i piątek). Pierwszą część stanowiły czytania biblijne i modlitwa wiernych, kończyły się one modlitwą i błogosławieństwem. Następnie po przyniesieniu darów i po całunku pokoju rozpoczynała się dzisiejsza liturgia eucharystyczna. W części trzeciej diakoni rozdawali Ciało i Krew Pana. Ciało kładziono wiernym na rękę, Krew pito ze wspólnego kielicha. Wszystko to czyniono w pozycji stojącej. Nieobecnym z powodu choroby lub uwięzienia diakoni przynosili komunię, ale tylko Ciało Chrystusa. W czasach prześladowań sami wierni zabierali postacie Eucharystyczne do domów. Istniał nawet piękny zwyczaj, choć dla naszej mentalności bardzo rażący (ze względu na możliwość profanacji) przesyłania sobie jako znak pokoju cząstki eucharystycznego Chleba. Eucharystię sprawowano wpierw tylko wieczorem, ale ze względów praktycznych zmieniono czas Mszy na ranek, natomiast wieczorem odbywały się tak bardzo już charaktery styczne agapy, w czasie których biskup dziękował za miniony dzień i błogosławił posiłek. Wierni natomiast śpiewali hymny i psalmy. Pierwotnie agapy były bardzo związane z Eucharystią, ale ze względu na gorszące nieprawidłowości, które coraz częściej miały na nich miejsce, oddzielono je od Mszy. Praktyka agap ograniczyła się w czasach późniejszych wyłącznie do ubogich, aż w końcu zanikła zupełnie.
Życie społeczne i kulturalne chrześcijan
Chrześcijanie przeważnie nie uznawali pogańskiego państwa za coś wrogiego, za oczywiste uważali płacenie podatków państwu i bycie wobec niego lojalnym. Prześladowania, jakie ich spotykały, nie były związane z buntowaniem się przeciwko wpłacaniu pieniędzy do skarbu państwa, ale raczej ze zdecydowaną niezgodą na okazywanie władcom boskiego kultu. Święty Paweł pisał, że każda władza pochodzi od Boga, choć — jak dopowiadał Orygenes — każdy dar Boży może być nadużywany. Dlatego też chrześcijanie — jeśli tylko nie przeszkadzało to w wypełnianiu przykazań — mogli angażować się w życie polityczne. Nie żyli na uboczu. Choć kierowali się inną, wyższą moralnością i przykazaniem miłości, to nie przeszkadzało im to w uczęszczaniu na forum, do łaźni, warsztatów, targów, sklepów czy innych miejsc publicznych. Pracowali również w przeróżnych publicznych za wodach. Jeśli chodzi o życie kulturalne, to trzeba z całą stanowczością stwierdzić, że walki gladiatorów, tańce i widowiska na cześć bóstw, a także różnorakie pogańskie szkoły z filozofią opierającą się na mitologii powodowały, że wyznawcy Chrystusa przyjmowali helleńską kulturę z wielką re zerwą. Gdy zaś mowa o rozrywkach i czasie wolnym od pracy, chrześcijanie nie stronili od zabaw i rekreacji, jeśli tylko nie naruszało to zasad Ewangelii. Nie powstrzymywali się także od noszenia ozdób itp. Unikali za to pretensjonalności w ubiorze, a także wszystkiego, co mogłoby podsycać ich próżność.
W przypadku zasobów finansowych to — choć chrześcijańska literatura starożytna pełna jest po uczeń dotyczących bogactwa i ubóstwa — to posiadanie dóbr materialnych nie było zdaniem chrześcijan przeszkodą do osiągnięcia zbawienia. Bogactwo nie było grzechem, jeśli tylko osoba bogata pamiętała o dawaniu jałmużny i nie przywiązywała się do posiadanych dóbr. Mimo tego jednomyślnie podkreślało się wartość ubóstwa, a wyrzeczenie się bogactw dla Królestwa Niebieskiego uznawane było za piękny akt heroizmu. Chrześcijanie jako grupa społeczna byli bardzo za angażowani w pomoc ubogim, a także we wspieranie niewolników. Choć nie podejmowali prób zniesienia niewolnictwa w całym państwie (byłby to — prawdę mówiąc — utopijny pomysł) to całym sercem angażowali się w wykup niewolników i przywracanie mi godności. Chrześcijanie wypowiedzieli również walkę lichwiarstwu, pożyczkom na procent itd. Poza tym czynnie starali się ratować porzucone przez pogan niemowlęta i wysuwali hasła dotyczące obrony życia nienarodzonego.
Bibliografia:
M. Banaszak, Historia Kościoła katolickiego 1. Starożytność, Warszawa 1986, 89—93, 95—103.
K. Bihlmeyer, H. Tuechle, Historia Kościoła, tom I, Warszawa 1971, s. 140—146
J. Śrutwa, Studia z dziejów Kościoła w starożytności, Lublin 1999, s. 28—34.
J. Umiński, Historia Kościoła, tom I, Opole 1959, s. 109—134.
Wieczna porażka Boga
Przesłanie Nowego Testamentu zawiera w sobie elementy, które w jednoznaczny sposób potwierdzają, że Bóg chce, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni. Jest to Jego ogromne pragnienie i jak sam nam pokazał w osobie Jezusa Chrystusa, jest zdolny ponieść każde cierpienie, aby tak się stało. Mimo tego interpretatorzy Biblii — począwszy od teologów wczesnochrześcijańskich, skończywszy na dzisiejszych nauczycielach wiary, zakładają (na podstawie studium Pisma), że nie wszyscy ludzie dadzą się zbawić, ale w pełni świadomie (jakkolwiek to rozumieć) odrzucą Boże zaproszenie. Niełatwo mi zrozumieć, jak można z taką lekkością zgadzać się na taki stan rzeczy i nie pojmować, że nawet jedna niezbawiona osoba spowoduje, że tą wielką walkę o zbawienie wszystkich Bóg przegra i nigdy już nie zdoła odwrócić tej sytuacji (związany teoretycznie naszą wolną wolą). Jego wszechpotężna wola okaże swoją niemoc, stwórca wszystkiego i mogący wszystko nie doczeka się nigdy swojego upragnionego Królestwa, w którym nie brakuje nikogo z zaproszonych.
Księga Rut — co Bóg mógł chcieć przez nią przekazać?
Znając dosyć dobrze dokumenty Kościoła katolickiego o interpretacji Pisma Świętego, postanowiłem dokonać własnej, autorskiej hermeneutyki tekstu Księgi Rut. Starałem się wyciągnąć wszystko to, co Bóg mógł chcieć przez nią objawić ludziom, nie ignorując nawet prawd, które wydają się być mało znaczące, a nawet banalne. Księga Rut jest midraszem, wymyśloną opowieścią, która została napisana ku pouczeniu. Przedstawia historię Moabitki Rut i jej teściowej Noemi. Nie zamierzam tu przedstawiać fabuły, gdyż można to uczynić samodzielnie, tekst jest dość prosty w odbiorze, zwłaszcza po zapoznaniu się z realiami historycznymi tamtych czasów. Napiszę natomiast całe przesłanie, jakie udało mi się wyłuskać z tej księgi. Mam nadzieję, że ustrzegłem się nadinterpretacji. Mym zdaniem z tekstu wynika, że: Bóg jest ostatnią przyczyną wszystkich zdarzeń. Historia ta pokazuje, że w życiu wybiera się czasem między jednym dobrem, a drugim. Trzeba wybrać większe dobro. W księdze widoczna jest pochwała pracowitości i wierności drugiej osobie w ciężkiej sytuacji, pomimo że wspieranie jej wiąże się z trudem. Dobrym jest wyrządzać dobro osobom, które są szlachetne i pocieszać je w utrapieniu i życzyć im dobra. Warto zaopiekować się osobami mniej doświadczonymi. Trzeba rozeznać kiedy posłuchać drugiej bardziej doświadczonej osoby, a kiedy uprzeć się przy swoim stanowisku. Bóg jest z nami i dba o to, abyśmy osiągnęli szczęście. Czasem trzeba udać się w daleką podróż na nieznane tereny, aby w naszym życiu zadziały się piękne rzeczy. Warto wziąć sobie do serca słowa osób bardziej doświadczonych. Nie jest to dobre, aby zachowywać się z wyższością i niemiło wobec innej osoby, tylko dlatego, że jest obca. Bóg pozwoli nam zobaczyć skutki swojego dobra. Schrońmy się do Boga, a wszystko się ułoży. Bóg nie przestaje okazywać dobra żyjącym i umarłym. Sprawy rodzinne są ważniejsze od spraw osobistych. Należy unikać sytuacji, przez które ludzie mieliby okazję do fałszywych plotek. Bóg w sposób nie do wyjaśnienia działa tak, aby ludzie osiągali coraz większe szczęście. Bóg nawet z sytuacji złych potrafi wyprowadzić dobre zakończenie. Bóg wyciąga ludzi z sytuacji depresyjnych i pozornie beznadziejnych i prowadzi ich do szczęścia większego niż kiedykolwiek. Bóg dba o każdą osobę. Często szczęście jednej osoby jest ściśle powiązane ze szczęściem drugiej osoby. Bóg posługuje się osobami z marginesu społecznego i czyni ich niezbędnymi elementami swojego planu uszczęśliwienia wszystkich ludzi.
Czego nie rozumiem w doktrynie o odpustach w Kościele katolickim?
Dokumenty kościelne o odpustach w Kościele katolickim posługują się często terminami, które dla człowieka naszych czasów mogą wydawać się prymitywne, a nawet odrażające. Jest to jednak mym zdaniem spowodowane jedynie nieprzystającą dla naszej wrażliwości terminologią, która z dość oczywistych względów nadal jest utrzymywana w oficjalnych dokumentach (w teologii potrzebna jest niesamowita precyzja, a każda zmiana słownictwa to nie lada wyzwanie, ale i także zagrożenie — warto zrozumieć tę przeszkodę zanim oskarżymy Kościół katolicki o bycie nieuwspółcześnionym). Po rozszyfrowaniu tych różnych trudnych i często osobliwych zwrotów z “kościelnego” na nasze, wszystko zdaje się zdecydowanie bardziej sensowne.
Zagadnienie kary
Oczywistym jest, że każde zło niesie za sobą złe skutki, które człowiek ponosi niejako “automatycznie”. Jest to nazywane często zupełnie niesłusznie karą i jest w tę karę jeszcze zupełnie niesłuszniej wciągany Bóg. Rozumiem, że w biblijnej, semickiej myśli Bóg był zawsze ostatnią przyczyną każdego wydarzenia, choćby najbardziej drobnego, ale przenoszenie tej myśli do bardzo precyzyjnego w swym rozumowaniu świata zachodniego może wywołać wiele nieporozumień. To nie Bóg więc kara człowieka, ale człowiek właśnie w ten automatyczny niejako sposób ponosi oczywiste skutki swojego zła.
Zadziwia mnie niesamowicie myśl Kościoła o tym, że jesteśmy połączeni ze sobą nadprzyrodzoną więzią, przez którą mój grzech ma szkodzić innym osobom, które z tym grzechem nie mają nic wspólnego, a moja świętość ma uświęcać innych, mimo że te osoby nie zrobiły nic, aby pomóc mi się uświęcić, bo na przykład nie wiedzą o moim istnieniu. Wydaje się to być albo nie do końca sensowne, albo nawet niesprawiedliwe. Przykładem takiego myślenia jest nauka o grzechu pierworodnym. Jedynie pierwszy człowiek/pierwsi ludzie zgrzeszyli, a skutki ich zła ponosimy w duchowy sposób wszyscy. Jest to złe, ale Kościół zakłada, że po prostu… tak to funkcjonuje. Nie widzę możliwości, by móc to zweryfikować. Kościół po prostu twierdzi, że ma tę słynną licencję na prawdę, bo posiada skarb Objawienia, który pochodzi od dobrze znanego nam wszystkim nazaretańskiego cieśli i genialnego mówcy — Jezusa.
Czym jest czyściec
Czyściec, jak dobrze rozumiem, ma być stanem/miejscem (stano-miejsce?) w którym egzystują osoby, które pragną być z Bogiem, ale ich stan duchowy nie pozwala im na to. Przychodzi mi tu na myśl porównanie do fotofobii (światłowstrętu), której doznaje osoba długo przebywająca w ciemności, a widząca nagle bardzo ostre światło. Osoba żyjąca w duchowych ciemnościach musi “przyzwyczajać” się w czyśćcu do coraz bardziej mocniejszego światła, aby w końcu móc spojrzeć w oczy Chrystusowi-Światłu. Kościół stosuje znacznie mniej przyjazne porównanie, mówiąc o skutkach kary i konieczności oczyszczenia czy odpokutowania. Jest to jedynie moja interpretacja czyśćca, może ona być niezgodna z nauką Kościoła i brać się z mojego niezrozumienia również sensowności samej fundamentalnej idei wstawiennictwa za zmarłych, z którą odpust jest bezpośrednio związany.
Czego nie rozumiem?
Trudne jest dla mnie pojąć, na jakiej podstawie za prawdziwe na przestrzeni historii kościelnej zostało uznane przeświadczenie, że biskupi mogą tworzyć dowolne pobożne akty, które gdy chrześcijanin spełni z należytą postawą i w konkretnych okolicznościach, może uzyskać darowanie “kary” swojej lub któregoś ze zmarłych. W dodatku ci sami biskupi dokonują podziału na akty dające częściowe i całościowe odpuszczenie “kar”. Znów pytanie — na jakiej podstawie? Pojawia się stwierdzenie, że Chrystus zdobył skarb odpustów Kościołowi ziemskiemu i powierzył św. Piotrowi (odpuszczam już pytanie, czy był świadomy otrzymanego daru), a następnie jego następcom tj. kolejnym papieżom. Kościół jednak naucza, że ów skarb jest jeszcze powiększany przez zasługi świętych, zwłaszcza Marii z Nazaretu. Czy skarb zdobyty przez Jezusa-Boga był niekompletny, niedoskonały, nienieskończony, że zbawieni święci mogli jeszcze go powiększyć? Oto kolejna wątpliwość. Skoro odpust jest owocem odkupienia Chrystusa, to czy oznacza to, że owo odkupienie jest w jakimś sensie niepełne? Kościół oczywiście bez namysłu by tej hipotezie zaprzeczył, ale jakich argumentów by użył by ową hipotezę obalić?
Zaznaczę tutaj, że absolutnie nie zamierzam tu używać argumentów historycznych, które jasno pokazują, że idea odpustów przyniosła wiele szkód i stała się powodem wielu nadużyć, także i finansowych. Przyjmuję obronę Kościoła, który tłumaczy się, że te wydarzenia były spowodowane nieposzanowaniem tajemnic Kościoła przez samych szafarzy, którzy teologię odpustów sprowadzili do zwykłego kupczenia.
Absurdem, który został przez Kościół uznany i z którego tenże się wycofał, było przeliczanie okresu “kary” czyścowej na dni i lata. Po przemyśleniu uznano, że nie można czasu ziemskiego przekładać na rzeczywistości ponadczasowe, ale niesmak pozostał. Ileż to odpustów zostało przeliczonych już na dni i lata, ileż to litań i innych modlitw zostało zaszeregowanych jako bardziej lub mniej pomocne duszom czyścowym. Teraz istnieje tylko podział na odpusty cząstkowe i zupełne, który także jest dla mnie frapujący. Czy skoro Kościół otrzymał taką władzę, nie lepiej byłoby wszystkie odpusty uznać jako zupełne, aby bardziej przyczynić się do pomocy osobom będącym w czyśćcu? A możliwości uzyskania odpustu jeszcze bardziej ułatwić? Dlaczego Kościół sam sobie nakłada limit jednego odpustu zupełnego na dzień? Kościół na taki zarzut odpowiada, że chce wywołać u wiernych szacunek dla odpustów, dlatego też w osobie papieża Pawła VI zmniejszył ich liczbę. “Mało się bowiem zważa na to, co częściej występuje; mało się ceni to, czego nam obficiej użyczają” — pisze w Konstytucji Apostolskiej Indulgentiarum Doctrina.
Jednak, skoro odpusty są takie ważne, czemu tak rzadko się o nich mówi? Czemu nie powstają specjalne oficjalne kościelne aplikacje przypominające chrześcijanom o możliwości uzyskaniu odpustu choćby za półgodzinną lekturę Pisma Świętego? Czyż odpust zupełny nie zapewnia jednej osobie wyrwania się z czyśćca i przejścia do nieskończonego szczęścia? To nie jest błaha rzecz godna pominięcia i zapomnienia…
A może wykluczenie wszelkiego przywiązania do jakiegokolwiek grzechu (nawet powszedniego) jest czymś tak abstrakcyjnym, że właściwie nikt nie będzie w stanie tego uczynić i w konsekwencji nie będzie w stanie spełnić warunków odpustowych?
Pozostaje więc odpust cząstkowy, którego miara — jak pięknie napisał Paweł VI — mierzona jest siłą miłości uzyskującego odpust. I z tym odpustem mam najmniej problemów. Ale i o nim nie mogę powiedzieć, że mógłbym przyjąć go bez wątpliwości, bo jak już wspominałem wyżej, nie potrafię zrozumieć do końca teologii modlitwy za zmarłych i jej sensu. I na tym dzisiaj zakończę.
Przejawy politeizmu w katolicyzmie?
Tytuł bardzo kontrowersyjny i wcale nie dotyczy tematu Trójcy. Od razu zaznaczę, że nie twierdzę jakoby chrześcijanie byli tryteistami (wierzyli w trzech bogów). To często zarzucają antytrynitarianie, takie zarzuty można też spotkać ze strony muzułmanów, którzy zdarzają się nie akceptować klasyfikacji religii chrześcijańskiej jako monoteistycznej. Sądzę, że swą wiarę w trójjedynego Boga chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy przedstawili na przestrzeni lat nad wyraz przejrzyście i dobitnie.
Temat, który chcę poruszyć jest krótki, ale jakże intrygujący. Pragnę jedynie rzucić iskrę, pewną koncepcję, bez jej rozwijania.
Zastanówmy się: Katolicy twierdzą, że jest jeden Bóg w trzech osobach. Taka jest ich wiara deklaratywna. Jednak czy ich faktyczna pobożność często nie przeczy tej wierze? Czy Maryja nie sprawia wrażenia, jakoby była przedstawiana jak półbogini? Czy cześć, którą jej się oddaje, nie przypomina czasem czci boskiej? Czy osoba nie znająca wcześniej katolicyzmu, wchodząc do świątyni katolickiej i widząc obrazy, figury Maryi i jej wizerunki na ścianach, świecach, ornatach itp. nie miałaby prawa pomyśleć sobie, że owa kobieta jest w tej religii Bogiem/jednym z bóstw? Czy liczne nabożeństwa do przeróżnych świętych, nierzadko niezwykle rozbudowane i dłuższe niż Eucharystia (będąca najważniejszą liturgią w Kościele) nie każą nam zastanowić się, czy owi święci nie są traktowani jak bóstwa opiekuńcze w religiach politeistycznych? Gdy po zgubieniu rzeczy katolik modli się o pomoc do św. Antoniego zamiast do Boga, a przed podróżą samochodem do św. Krzysztofa, wierząc, że ten będzie najskuteczniejszą pomocą w tej sytuacji, to czy nie występuje tu rażące podobieństwo do wielu wierzeń pogańskich, gdzie na każdą sytuację istniał konkretny bóg (patron?).
Te i inne pytania zadaję po to, aby skłonić katolików do refleksji teologicznej. Choć jestem przekonany, że na poziomie deklaratywnym są oni wierni nauce Kościoła do którego należą i chcą tę wierność zachować (wyłączam z tego zapewnienia katolików kulturowych), to czy poprzez akty religijne nie wykazują oni niekonsekwencji w swojej wierze?
Moim ojcem Bóg, a matką Maryja…
Wielokrotnie dane było mi przeczytać wypowiedzi katolików, którzy chcąc wyrazić swoją głęboką pobożność i przywiązanie do Matki Jezusa, używali stwierdzenia typu: “Kocham Boga, on jest moim Ojcem, a Maryja moją matką.”
Chciałbym zwrócić uwagę na to, że z punktu widzenia katolickiej teologii takie stwierdzenia bardzo mocno ocierają się o herezję. Mimo, że oczywiście nie istnieje w chrześcijaństwie żaden nurt, który uznawałby Maryję za Boga, to w sposób często nieświadomy i mym zdaniem wynikający z religijnej ignorancji, traktuje się Marię z Nazaretu jakby była jakimś wypełnieniem niekomplementarnego Boga, który jest wprawdzie doskonały, jednak nie absolutnie, ponieważ brakuje mu pewnej matczynej cząstki, którą uzupełnia dopiero Maryja. Katolicka teologia uznaje taki stan rzeczy za zupełnie fałszywy. Bóg jest nieskończenie doskonały i bez Maryi, a powodem, dla którego włączył tę nastoletnią dziewczynę w swój plan zbawienia jest wyłącznie jego miłość, nie zaś odczuwany brak w swojej istocie, który Bóg pragnął usunąć w sobie za pomocą macierzyństwa Maryi.
Takie praktyki byłyby zrozumiane, gdyby chrześcijaństwo było zmuszone konkurować z kultami bogini-matki albo matki-ziemi. Wtedy oczywiste jest, że w procesie inkulturacji tego typu wierzenia zakorzenione bardzo mocno w miejscowej tradycji rzutowałyby na rozumienie chrześcijaństwa przez tamtejszą ludność. Tak jednak w wielu miejscach na świecie nie jest. Co jest więc powodem takiego myślenia?
Moją hipotezą jest, że przyczynia się do tego bardzo usilne przedstawianie przez wieki Boga w ujęciu patriarchalnym i podkreślanie wyłącznie jego ojcostwa, o macierzyńskich cechach wspominając — choć nie w ogóle — to jednak proporcjonalnie znacznie rzadziej.
Księga Abdiasza — co Bóg mógł chcieć przez nią przekazać?
Znając dosyć dobrze dokumenty Kościoła katolickiego o interpretacji Pisma Świętego, postanowiłem dokonać własnej, autorskiej hermeneutyki tekstu Księgi Abdiasza. Starałem się wyciągnąć wszystko to, co Bóg mógł chcieć przez nią objawić ludziom, nie ignorując nawet prawd, które wydają się być mało znaczące, a nawet banalne. Nie jest łatwo odczytać cokolwiek pożytecznego i głębokiego teologicznie z powyższej księgi. Jest to księga przepełniona niechęcią, a nawet nienawiścią. Przejawia się w niej partykularyzm izraelski. Poza tym jest jedną z najkrótszych ksiąg biblijnych. Mimo tego starałem się, używając maksymalnych pokładów mej dobrej woli i wszystkich narzędzi hermeneutycznych, jakie daje Kościół katolicki, wyłuskać z niej pożyteczne przesłanie.
Niestety, muszę przyznać, że już podczas czytania pierwszego wersetu natrafiłem na sporą trudność, której nie potrafię na chwilę obecną wyjaśnić w żaden przekonywujący mnie samego sposób. Chodzi mianowicie o drugą część pierwszego wersetu, który brzmi tak:
LXX: Ακοὴν ἤκουσα παρὰ κυρίου, καὶ περιοχὴν εἰς τὰ ἔθνη ἐξαπέστειλεν Ανάστητε καὶ ἐξαναστῶμεν ἐπ᾽ αὐτὴν εἰς πόλεμον. Wiadomość usłyszałem od Pana i wieść do narodów wysłał. Wstańcie i powstańmy na wojnę przeciw niej.
Biblia Pierwszego Kościoła: Usłyszałem wiadomość przychodzącą od Pana: Wysłał on wici do różnych narodów: Powstańcie! Wyruszmy na wojnę z nią!
Biblia Paulistów: Tak powiedział Pan BÓG w sprawie Edomu: „Powstańcie! Wyruszmy na wojnę przeciw niemu!”.
Nie potrafię bowiem znaleźć żadnego klucza, który umożliwiłby mi wykazanie, że Bóg wcale nie uznaje za słuszne zachęcić do wywołania konfliktu zbrojnego. Z tego bowiem fragmentu wynika wręcz coś przeciwnego. Używając katolickich narzędzi hermeneutycznych mógłbym spróbować rzucić hipotezę niehistoryczności, czyli jakby nie patrzeć fałszywości tego proroctwa, ale waham się przed uczynieniem tego ze względu na rangę i szacunek, jaką Kościół obdarza swoje święte księgi. Chociaż może być to rozwiązanie słuszne. Drugim sposobem byłoby poszukanie odpowiedniego rodzaju literackiego, który by załagodził albo zmienił możliwe interpretacje tego wersetu, jednak struktura księgi jasno wskazuje tutaj na wypowiedź prorocką, nie zaś midrasz czy hebrajską poezję. Kontekst kulturowy z pewnością pomoże złagodzić wydźwięk wersetu, ale nie zmieni jego znaczenia. Najbardziej przemawia do mnie pierwsza myśl, ale nie jestem jej pewny na sto procent, dlatego filozoficznie powstrzymam się od osądu. Jak na razie fragment ten będzie więc dla mnie crux interpretum.
W obliczu owego crux interpretum przejdę więc do reszty wersetów, które okazały się znacznie prostsze w egzegezie. Dzięki studium nad tekstem wywnioskowałem co następuje:
Bóg komunikuje się z nami. Na przestrzeni historii wybierał konkretne osoby, którym w rzeczowy sposób przedstawiał to, co chciał, aby zostało przekazane dalej innym ludziom. Bóg swoimi metodami doprowadza konkretny naród do klęski i poniżenia, nawet jeśli ten jest ufny w swoją siłę i zuchwały. Powodem tego jest jego pycha i wyniosłość, a także bestialstwo i niewierność. Sojusznicy i ci, którym ufamy mogą nas zawieść, zwłaszcza jeśli sojusz opiera się na złu i głupocie. Bracia powinni trzymać się ze sobą i żyć w przyjaznym nastawieniu. Bóg w odpowiednim czasie i na swój sposób wymierzy sprawiedliwość, a ci którzy popełniali zło, zaznają jego skutków w swoim życiu. Nasz ratunek od zła i cierpienia jest w Kościele, który będzie święty. Ci, którzy będą w Kościele zwyciężą złych, którzy doznają na sobie skutków swojego zła. Nikt ze złych nie ucieknie od tego losu. Bóg będzie jedynym władcą.
Bóg urojony Richarda Dawkinsa
Tytuł jest nieprzypadkowy. Biernik w tym wyrażeniu wskazuje na autora książki, ale odsłania także ciekawą prawdę: Pan Richard Dawkins opisuje Boga, tak jak go widzi, jak sobie go — słowo to samo się narzuca — roi. Idea Boga, którego opisuje jest w wielu aspektach nie taka, jaką ja sam widzę (roję?) i jaką widzi (roi?) teologia chrześcijańska, a zwłaszcza ta najbardziej mym zdaniem rozwinięta — katolicka. Książka ta zawiera jednak trochę ciekawych i wartościowych spostrzeżeń, które sąsiadują z tymi mniej w mym odczuciu trafnymi. W tym tekście postaram się wyszczególnić wybiórczo oba typy.
być ateistą to aspiracja całkiem realna; więcej nawet, to postawa świadcząca o odwadze i doprawdy godna szacunku.
Gdy praktyczny ateista, a formalnie i społecznie jeszcze członek pewnej religii zdobędzie się na odwagę, by przed samym sobą przyznać, że tak naprawdę nie identyfikuje się z żadnym wyznaniem, to jest to czyn świadczący o jego dojrzałości i z pewnością da mu większe poczucie wolności i życia w prawdzie, niż gdyby miał pod presją uczestniczyć w nic już nie znaczącym dla niego kulcie religijnym.
A zatem pójdźmy tym tropem i spróbujmy wyobrazić sobie świat bez zamachowców-samobójców, 11września, 7 lipca, krucjat, polowania na czarownice, spisku prochowego, podziału Indii, konfliktu izraelsko-palestyńskiego, bez masakr i czystek etnicznych w byłej Jugosławii, prześladowania Żydów jako tych, którzy „zabili Pana Naszego”, bez konfliktów w Irlandii Północnej, „honorowych zabójstw” i bez różnych teleewangelistów z natapirowanymi włosami i w lśniących garniturach, oskubujących łatwowiernych ludzi z ostatnich groszy („Bóg tego od was żąda!”). I wreszcie wyobraźmy sobie świat bez talibów każących burzyć starożytne posągi, bez publicznych egzekucji „bluźnierców”, świat, w którym nie poddaje się kobiet karze chłosty za to, że odważyły się odsłonić kawałek ciała.
Pan Dawkins sugeruje, że powyższe wydarzenia dotyczące przede wszystkim członków religii chrześcijańskiej i islamskiej miały miejsce z powodu tego, że owi członkowie konsekwentnie przestrzegali doktryny swojej religii. Tymczasem znaczna część przedstawicieli świata muzułmańskiego a już na pewny cały episkopat Kościoła katolickiego w sposób wyraźny określa takie czyny jako moralnie naganne i uważa je za wypaczenie doktryny ich religii. Bardzo nieuczciwe zagranie panie Dawkins. W dodatku insynuowanie, że powyższe wydarzenia miały podłoże wyłącznie religijne, z ominięciem wszelkich motywów politycznych, finansowych, osobistych itp. to nad wyraz niebezpieczne uproszczenie. Mimo tego w swojej książce pan Dawkins wymienia także konflikty, które miały podłoże czysto religijne i które z pewnością by nie wybuchły, gdyby nie religia. Warto to podkreślić. I wyrazić ubolewanie, że tak jest.
Zapewne stwierdzisz, że winna jest ta czy inna forma indoktrynacji, jakiej nieodmiennie poddawane są dzieci. Jeśli jesteś osobą wierzącą, to w niemal wszystkich przypadkach można założyć, że twoja wiara jest wiarą twoich rodziców. Ktoś, kto, urodziwszy się w Arkansas, uważa, że chrześcijaństwo jest religią prawdziwą, a islam fałszywą, mimo iż doskonale zdaje sobie sprawę, że wyznawałby dokładnie przeciwny pogląd, gdyby przyszedł na świat w Afganistanie, jest właśnie ofiarą indoktrynacji, którą przeszedł w dzieciństwie.
Czyżby pan Dawkins ignorował tu zjawisko konwersji? Czy oznacza to, że konwertyci zostali poddani nieskutecznej indoktrynacji czy może, że dojrzała osoba może wznieść się ponad rodzinne nauki i tradycje? A co z ateistami? Czy nie brak wśród nich wielu pochodzących z bardzo religijnych rodzin, gdzie od dziecka wpajano im prawidła ich wiary? Choć rozumiem, że nie brakuje osób, które potrafią uznawać jakiś światopogląd za słuszny tylko dlatego, że nie zapoznały się z innym albo wpojono im taki za prawdziwy na wczesnym etapie życia.
Powtórzę raz jeszcze — nie ma dzieci muzułmańskich — są tylko dzieci rodziców wyznających islam! Dziecko jest za młode, by wiedzieć, czy jest muzułmaninem, czy nie. I nie ma też katolickich dzieci.
Pełna zgoda. Tak samo fałszywe jest stwierdzenie, że każde dziecko rodzi się ateistą.
Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że do zatwardziałych teistów nie przemówią żadne argumenty, gdyż trwająca od najmłodszych lat indoktrynacja, której metody doskonalone były przez stulecia (…), całkowicie ich uodporniła. Jednym z najskuteczniejszych sposobów uodparniania jest po prostu absolutny zakaz sięgania po książki takie jak ta, jako będące nieodwołalnie „dziełem Szatana”. Wszakże ufam, że i wśród wierzących nie brak jednostek o otwartych umysłach — których indoktrynacja była nieco mniej perfidna, do których nie trafiła, czy wreszcie tych, którzy byli na tyle inteligentni, by ją przejrzeć. Takim ludziom, wolnym w głębi ducha, potrzeba zwykle tylko nieco zachęty, by porzucić religijny nałóg.
Pan Dawkins pozwala sobie na zadziwiająco krzywdzące określenia. Oczywiste jest, że absolutnie nie podziela żadnego światopoglądu religijnego, ale w moim przynajmniej odczuciu jest tutaj naprawdę dużo nieukrywanej pogardy dla osób religijnych i wyższości, która przejawia się w tym, że traktuje takie osoby z nielubianą przez nikogo litością, jako osoby, którym należy współczuć, ponieważ zostały zindoktrynowane. Wprost nazywa takie osoby zmanipulowanymi i głupimi, a jedynym sposobem, jaki podaje, żeby zmienił swoje podejście do nich, jest to, aby te osoby przyjęły poglądy pana Dawkinsa.
„Zajmuje się pan ohydnymi podżegaczami, maniakami (…), a nie wyrafinowanymi teologami (…), którzy nauczają takiej religii, w jaką ja wierzę. ”Gdyby to taka subtelna i zniuansowana wiara dominowała w świecie, byłby on na pewno o wiele lepszym miejscem, a ja napisałbym zupełnie inną książkę. Ponura prawda jest niestety taka, iż uczciwa i godna szacunku religia to margines; statystycznie rzecz biorąc, można ją pominąć. Dla przeważającej większości wiernych na całym świecie religią jest coś bardzo zbliżonego do poglądów prezentowanych przez osobników w rodzaju Robertsona, Falwella, Haggarda albo Osamy bin Ladena lub ajatollaha Chomeiniego. Ci ludzie nie są żadnym folklorem, figurantami — mają olbrzymie wpływy i nie można ich lekceważyć.
Stop, stop, stop. Jakie statystyki? Skąd w ogóle ta wiedza, w jaki sposób statystyczny wyznawca traktuje swoją religię? Nawet jeśli nie posługuje się wyrafinowanymi terminami teologicznymi, to wcale to nie oznacza, że jest religijnym fanatykiem. Uczciwa religia to margines? To tylko osobisty pogląd pana Dawkinsa. Nieuczciwym zagraniem jest próba przedstawienia tegoż prywatnego spojrzenia na religię jako coś powszechnie obowiązującego.
Jestem ateistą, muszę jednak stanowczo odciąć się od ostrego, niepotrzebnie złośliwego, nieopanowanego i nietolerancyjnego języka, jakim pisze pan o religii.
Pan Dawkins cytuje tu zarzut, jaki usłyszał z ust pewnego ateisty. Tłumaczy on się w taki sposób, że jego język i tak jest znacznie mniej złośliwy niż przy choćby politycznych debatach, gdzie kąśliwe uwagi albo bezpośrednie drwiny przynoszą często poklask (no cóż, na pewno nie mój). Zgadzam się, że język pana Dawkinsa jest łagodniejszy, ale absolutnie nie uważam prymitywnego często języka politycznego za jakikolwiek wyznacznik. Argument “ale inni mówią gorzej” jest zbyt słaby. Religia jest tematem często bardzo prywatnym, a nawet intymnym dla wielu osób (nawet niewierzących), nie dziwię się, że czują się dotknięci językiem stosowanym przez autora. Wierzę panu Dawkinsowi, że jego intencją nie było “jałowe wyzłośliwianie się”. Często jednak ranimy innych nieintencjonalnie, mimo braku złych chęci. Język tej książki jest często tak niedelikatny, że sprzyja okopywaniu się na swoich stanowiskach, nie zachęca do dialogu ani spotkania. Gdyby taki język był używany na płaszczyźnie dialogu międzyreligijnego, jestem pewny, że nie odniósłby na tym polu wielkich sukcesów (na którym i przy języku wyważonym i otwartym często nie można poszczycić się żadnymi osiągnięciami — ale to już tylko moja opinia). Autor jednak świadomie używa takiego języka, otwarcie zaznaczając, że nie uważa sfery religijnej za sferę, która wymaga stosowania eufemistycznego języka. Czy pozostaje mi coś innego, jak ten pogląd uszanować?
Religia to jedyna sfera, w której, na mocy powszechnej zgody, daliśmy rodzicom pełne prawo, by wtłaczali swoje przekonania dzieciom, te zaś są przecież jeszcze o wiele za małe, by móc wyartykułować albo w ogóle mieć jakiekolwiek własne poglądy.
Ale cóż dziwnego w tym, że rodzice uczą dzieci tego, co uważają za słuszne? I nie zgodzę się, że religia jest na tym polu uprzywilejowana. Sądzę, że tak samo z domu wynosimy choćby poglądy polityczne, które aż do czasu, w którym wykształca się u nas bardziej samodzielne i niezależne myślenie, są zgodne z poglądami rodziców/rodzica (myślę, że przede wszystkim ojca). Czy mamy wprowadzić zakaz przedstawiania dzieciom swoich politycznych wizji i koncepcji aż do czasu, gdy osiągną odpowiednią dojrzałość? Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Cóż takiego jest w religii, że przyznajemy jej tak wyjątkowy status?
Ten krótki cytat streszcza znaczną część wywodów brytyjskiego naukowca. Pytanie jest bardzo dobre i z pewnością niełatwe. Nie będę na nie tutaj odpowiadał w całości, skupię się tylko na tym, co wypunktował pan Dawkins i przyznam mu nawet rację. Zgadzam się bowiem, że zbyt często zupełnie nieuczciwie stosuje się slogan o wolności religijnej i prawie do wyznawania swojej wiary, aby w ten sposób łatwiej móc osiągnąć swoje cele. Osoby religijne wiedzą, że powołując się na swoją religię mogą sobie pomóc zyskać wsparcie i przechylić szalę sprawy na swoją korzyść. Jednak trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i stwierdzić, że w wielu regionach podobne metody wywołają przeciwne skutki, ponieważ istnieje już wiele miejsc, gdzie przyznawanie się do przynależności religijnej, zwłaszcza chrześcijańskiej, jest problemogenne. Z wywodami Brytyjczyka muszę jednak się zgodzić jeszcze w innych kwestiach. Wspomniałem już wcześniej, że uważam ton jego wypowiedzi za mocno niedyplomatyczny i mało dialogiczny, ale absolutnie nie chciałem w ten sposób zamknąć mu ust. W żadnej mierze nie popieram twierdzenia, że nie należy krytykować żadnej religii, ponieważ może to urazić uczucia religijne wierzących. Wspieram pana Dawkinsa w krytyce takiej nieuczciwej religijno-poprawnej retoryce. Religii nie należy się wyjątkowy status tylko dlatego, że chcą tak osoby wierzące i jest im to na rękę. Dobrze jednak jest uszanować, że dla wielu osób religia jest jednym z najważniejszych obszarów w życiu i warto stosować w krytyce religii odpowiedni, na swój sposób religijnie kulturalny język. Ułatwi to dwóm stronom spotkanie, a zapobiegnie niepotrzebnym konfliktom.
Bóg Starego Testamentu to chyba jeden z najmniej sympatycznych bohaterów literackich: zawistny (i dumny z tego), małostkowy i niesprawiedliwy typ, z manią na punkcie kontrolowania innych i niezdolny do wybaczania, mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran.
Poniekąd się zgodzę. Nie bez przyczyny Marcjon doszedł znacznie wcześniej do podobnych wniosków. Chrześcijanie wywodzący się z tradycji protestanckiej i wierzący w literalne natchnienie Biblii próbują wykazać, że JHWH kierował się taką samą miłością do ludzi jak Jezus, tylko ze względu na okoliczności wyrażał ją w inny sposób. Jednak czynią tak dlatego, że zdogmatyzowali literalne natchnienie Biblii i zdogmatyzowali, że JHWH i Jezus to ten sam Bóg. Muszą się bardzo namęczyć, żeby tłumaczyć humanistycznemu XXI-wiecznemu światu starotestamentowe okrucieństwa i niesprawiedliwości. Efekt ich pracy nad usuwaniem “pozornych sprzeczności” w Biblii jest porażający. Moja wrażliwość jest narażona na szwank, gdy słucham sympatycznych skądinąd chrześcijan próbujących usprawiedliwić bezlitosny podbój Kanaanu dowodzony przez Jozuego z polecenia Boga i jeszcze doszukiwać się w tym elementów wielkiego miłosierdzia Stwórcy (bo na przykład nie wymordował wrogów Izraela, ale czekał nieskutecznie przez długi czas, aż nie zmienią swojego postępowania). Tylko, że wierzą tak chrześcijanie z tradycji protestanckiej. Katolicy natomiast wielokrotnie (nie we wszystkich fragmentach — wśród teologów cały czas trwa dyskusja!) podobnie jak Pan Dawkins, uważają JHWH w starotestamentowych opisach za postać literacką i interpretują konkretne fragmenty Biblii w świetle poszczególnych rodzajów literackich. Przy wysublimowanej hermeneutyce katolickiej słowa brytyjskiego biologa trafiają niejako w próżnię. W dodatku należy zauważyć, że z tego powodu, że Stary Testament kształtował się przez wiele wieków, postać JHWH jest bardzo niejednoznaczna i oprócz przedstawianych przez pana Dawkinsa cech Jego charakteru znajdziemy także Boga, który jest matczyny, opiekuńczy, przyjacielski, miłosierny, łagodny, wierny, wybaczający itd.
Tymczasem jeszcze dalej w tym nawracającym flircie z politeizmem poszedł Kościół rzymskokatolicki, tu mamy już wręcz inflację boskości. Do Trójcy dołącza bowiem Maria, „Królowa Niebieska”, bogini w każdym aspekcie poza samym mianem, która, choćby jako adresatka modlitw, niewiele ustępuje samemu Panu Bogu. Panteon powiększa też cała ogromna rzesza świętych, których moc wstawiennicza czyni niemal półbogami, jako że zdaniem wiernych (i samego Kościoła) warto się zwracać do nich o pomoc w ramach przypisanych im specjalizacji.
Pisałem o tym w tekstach “Przejawy politeizmu w katolicyzmie?” i “Moim ojcem Bóg, a matką Maryja…“. W tym pierwszym zadawałem retoryczne pytania:
Czy Maryja nie sprawia wrażenia, jakoby była przedstawiana jak półbogini? Czy cześć, którą jej się oddaje, nie przypomina czasem czci boskiej? Czy osoba nie znająca wcześniej katolicyzmu, wchodząc do świątyni katolickiej i widząc obrazy, figury Maryi i jej wizerunki na ścianach, świecach, ornatach itp. nie miałaby prawa pomyśleć sobie, że owa kobieta jest w tej religii Bogiem/jednym z bóstw? Czy liczne nabożeństwa do przeróżnych świętych, nierzadko niezwykle rozbudowane i dłuższe niż Eucharystia (będąca najważniejszą liturgią w Kościele) nie każą nam zastanowić się, czy owi święci nie są traktowani jak bóstwa opiekuńcze w religiach politeistycznych? Gdy po zgubieniu rzeczy katolik modli się o pomoc do św. Antoniego zamiast do Boga, a przed podróżą samochodem do św. Krzysztofa, wierząc, że ten będzie najskuteczniejszą pomocą w tej sytuacji, to czy nie występuje tu rażące podobieństwo do wielu wierzeń pogańskich, gdzie na każdą sytuację istniał konkretny bóg (patron?).
Lektura “Boga urojonego” jest dla mnie potwierdzeniem, że moje obawy sprawdzają się. Silnie zdogmatyzowany katolicki monoteizm często wydaje się być praktycznym politeizmem. I osoby nie będące przesiąknięte katolicką tradycją religijną to dostrzegają.
Później, w czasie, gdy Palestyna znajdowała się pod rzymską okupacją, Paweł z Tarsu utworzył sektę chrześcijan — już nie tak bezlitośnie monoteistyczną i bardziej otwartą na Żydów z całego świata.
Pan Dawkins przedstawia bardzo ryzykowną hipotezę, choć dosyć popularną w kręgach ateistycznych, że to Paweł z Tarsu “wymyślił” chrześcijaństwo. Sam Paweł był osobą, która bardzo przyczyniła się do rozkwitu tejże religii, dlatego nie dziwi mnie, że w ten sposób racjonalizuje się ziemską genezę chrześcijaństwa. Jednakowoż podawanie tego ryzykownego pomysłu jako faktu jest naukowo nieuczciwe, warto podkreślić, że to jest tylko osobisty pogląd Pana Dawkinsa. Osobiście nie wydaje mi się, żeby osoba, która jak sama wielokrotnie z ubolewaniem zaznaczała, prześladowała chrześcijaństwo w czasie, gdy była jeszcze gorliwym wyznawcą judaizmu, mogła być jej założycielem. Brzmi to mocno niedorzecznie. Czytałem listy Pawła setki razy i nigdy nie podawał się on, nawet aluzyjnie, jako przywódca tejże grupy. Wystarczy przeczytać, jak traktował apostołów, zwłaszcza Piotra/Kefasa, sam zresztą używał charakterystycznej rabinackiej terminologii, w której pisze przez swojego sekretarza, że naucza tego, co zostało mu przekazane, tak, jak pisali uczniowie żydowskich rabinów. Oczywiście, że jako wykształcony myśliciel wzbogacił teologię pierwszych wierzących, ale nigdy nie podawał się za nikogo większego niż apostoł Jezusa Chrystusa, zrównując się czasem z grupą dwunastu.
Odkryłem, że całkiem dobrą strategią, gdy ktoś pyta mnie, czy jestem ateistą, jest uświadomić mu, że on również jest ateistą, wszak nie wierzy w Zeusa, Apollona, Amona Ra, Mitrę, Baala, Thora, Wotana, Złotego Cielca ani w Latającego Potwora Spaghetti. Ja po prostu poszedłem o jednego boga dalej.
Ach, Panie Dawkins, ale właśnie o tego jednego boga się rozchodzi! Dla monoteistów to jest sprawa życia i śmierci, czy pójść o jednego boga dalej, czy też nie. Przypomina mi się tutaj niedowierzanie i niechęć, jaka budziła się u pogańskich sąsiadów przesiedlonych, żyjących w diasporze żydów, którzy nie potrafili zrozumieć, dlaczego żydzi nie chcą do swojego panteonu dołączyć miejscowych bóstw. Dla pogan, którzy owy panteon mieli do granic szeroki nie stanowiło żadnego problemu dołączyć kolejne dziesiątki większych lub mniejszych lokalnych bogów, ale nie dla pobożnego wyznawcy niewidzialnego Jahwe.
W tym miejsce przejdę do biblistycznych argumentów pana Dawkinsa, które pochodzą z drugiej ręki, często ręki mocno sceptycznych, a nawet uprzedzonych religijnie badaczy, które Brytyjczyk powtarza i wypowiada z nieznośną pewnością, jakoby były to prawdy, z którymi nie warto nawet polemizować. Ta irytująca mnie pewność siebie to oczywiście tylko moje odczucia, może to moje podświadome antypatie co do osoby pana Dawkinsa powiększają te nieprzyjemne dla mnie odczucia, a może po prostu to dyskomfort, jaki przeżywam za każdym razem, gdy ktoś otwarcie i śmiało pisze lub mówi coś, z czym się wyraźnie nie zgadzam.
Począwszy od XIX wieku wykształceni teologowie uznają istnienie poważnych dowodów na to, że Ewangelie nie są wiarogodnym zapisem historycznych zdarzeń zachodzących w realnym świecie. Wszystkie powstały długo po śmierci Jezusa, a nawet po pismach Pawła, który zresztą praktycznie nie wspomina o żadnych faktach z życia Chrystusa przywoływanych w Nowym Testamencie.
Istnieje dzisiaj pewność jedynie co do tego, że Ewangelie nie przedstawiają stenograficznego zapisu mów Jezusa i innych postaci ewangelicznych, co przez wieki było uważane za dogmat wiary przez katolików, a do dzisiaj przez protestantów (Kościół katolicki twierdzi dziś, że nigdy tego nie zdogmatyzował, a pogląd o nieomylności Ewangelii co do słowa był jedynie bardzo powszechnym poglądem wynikającym ze słabego w tych czasach rozwoju nauk krytyczno-literackich i przyrodniczych). Nie tylko więc pogląd, że Ewangelie nie są wiarogodnym zapisem historycznym jest trudny do utrzymania, co więcej; pogląd, że wydarzenia ewangeliczne mają mocne historyczne podłoże, jest obecnie hipotezą trudną do obalenia. Takimi słowami bym to ujął. Argument, że Paweł (mający być zdaniem pana Dawkinsa założycielem chrześcijaństwa) nie wspomina w ogóle o wydarzeniach z życia Jezusa, czyli nie wspomina o Jezusie historycznym ale tylko o Jezusie wiary ma świadczyć przeciwko historyczności Ewangelii, jest dla mnie zbyt słaby. Jestem zdania, że założyciel religii powinien jako nadrzędny cel obrać sobie przybliżanie życiorysu swojego mistrza, czego Paweł nie robił.
W innym miejscu pan Dawkins powołując się na konkretnych autorów podważa historyczność spisu ludności przedstawionego przez Łukasza, pisząc w ten sposób, jakby niehistoryczność tego wydarzenia była oczywistym faktem, a tylko fideiści temu zaprzeczali. Nie wiem czy pan Dawkins pogłębił temat, który jest bardzo rozległy, ponieważ sam znam co najmniej kilka bardzo przemyślanych hipotez na ten temat, które w świecie naukowym ze sobą cały czas konkurują i żadna nie zyskała zdecydowanego prymatu. Sądzę, że wypowiedź pana Dawkinsa to swego rodzaju naukowy falstart. Od opublikowania książki minęło około piętnastu lat, a sprawa spisu Kwiryniusza nadal nie jest wyjaśniona w sposób zadowalający większość badaczy.
Robert Gillooly z kolei szczegółowo przeanalizował i wskazał, że odpowiedniki wszystkich, co do jednego, elementów legendy narodzin i życia Chrystusa — gwiazda, matka-dziewica, hołd złożony przez władców, cuda, egzekucja, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie — znaleźć można w innych religiach Bliskiego Wschodu i rejonu śródziemnomorskiego.
Gdy jednak zaczniemy zagłębiać się w to, co autorzy uznali za paralele z utworami z innych religii ujrzymy słabość ich argumentów. Przecież to oczywiste, że Ewangelia, z jej zaawansowaną typologią, semicką symboliką, archetypami, rozwiniętą eschatologią i uniwersalizmem itp. jest podatna na takie zarzuty, ale jest błędem logicznym uznawać, że na samym tylko podobieństwie idei można wnioskować o ich genezie. Analogia non est genealogia, jak mówi łacińska sentencja.
Cztery ewangelie, które składają się na oficjalnie uznany kanon, wybrane zostały — mniej lub bardziej arbitralnie — spośród kilkunastu dostępnych, w tym ewangelii Tomasza, Piotra, Filipa, Bartłomieja i Marii Magdaleny.
Absurd nad absurdy. Próba zrównania czterech wersji Ewangelii do tych powstałych znacznie później, o historyczności bardzo mocno wątpliwej, a genezie często gnostyckiej, które tradycja nazwała apokryficznymi lub pseudoepigraficznymi to bardzo poważny błąd. Ewangelie te uznawały za swoje święte pisma jedynie wywodzące się z chrześcijaństwa małe sekty, Kościół bezpardonowo je odrzucił, nie było żadnych komisji, żadnych debat w łonie Kościoła powszechnego. Przecież pierwsze kanony NT powstały wcześniej niż owe apokryfy! Nawet dzisiaj dla badaczy Biblii Ewangelie te są traktowane jako późniejsze wymyślone historie, aby wspierać teologicznie poszczególne sekty albo zaspokajać ciekawość wierzących. Niestety, o Jezusie nic wielkiego nam one nie powiedzą i wczesnochrześcijańskie gminy miały tego świadomość.
Richard Dawkins zastanawia się, w jaki sposób z ewolucyjnego punktu widzenia powstała religia. Próbuje omawiać teorię doboru grupowego, postawić hipotezę religii jako skutek uboczny wielu czynników, obecnie już niepotrzebną z ewolucyjnego punktu widzenia, ale kiedyś spełniającą konkretną funkcję. Przedstawia wiele ciekawych informacji z dziedzin takie jak biologia i psychologia, które ja jednak jestem skłonny interpretować zgoła inaczej.
Wrodzone poczucie celowości, które ujawnia się zwłaszcza u dzieci (wszystko jest po coś i ma jakąś przyczynę), a także naturalne faworyzowanie dualizmu, to znaczy, że ma się w sobie cząstkę materialną i taką, która jest w jakiś sposób niezależna od ciała — duchowa, to argumenty, które pan Dawkins przedstawia jako naturalne wyjaśnienie ludzkiej religijności. Mnie jednak zachęca to do doszukiwania się w tym jakiejś boskiej, transcendentnej cząstki, która jest w nas niejako wlana “dodatkowo”, “pomimo” tego, że jesteśmy wtopieni w przyrodę i w zasadzie jesteśmy ludzkimi zwierzętami. Takie informacje jak te przekonują mnie właśnie o dualizmie człowieka, że nie jest on wyłącznie w pełni poddaną procesom ewolucyjnym materią.
Psychologowie ewolucyjni zgadzają się z Fisher, że owo z pozoru zupełnie irracjonalne coup de foudre [miłość od pierwszego wejrzenia — przyp. mój] może być po prostu ewolucyjnym mechanizmem, który zapewnia, że związek rodziców trwać będzie wystarczająco długo, aby można było odchować wspólnego potomka.
Niewykluczone, że tak jest. Mimo tego chciałbym doszukiwać się i w tym stanie celowości. Z punktu widzenia katolickiej teologii ta miłość mężczyzny i kobiety jest obrazem wyłącznej i wręcz w zdrowy sposób zazdrosnej miłości Boga do człowieka. Z tej perspektywy nie jest więc niczym wyjątkowym, że Bóg, stworzyciel materii, chciał w tych ewolucyjnych procesach schować niejako swój podpis. Chciałbym, aby tak było.
Koncepcja nieśmiertelności stała się tak powszechna, bo doskonale współgra ze skłonnością do myślenia życzeniowego, a myślenie życzeniowe jest poważną siłą, gdyż uniwersalnym w zasadzie składnikiem naszej konstrukcji psychicznej jest skłonność do patrzenia na świat przez różowe okulary.
I w tym przypadku chciałbym (myślenie życzeniowe?), aby uniwersalne pragnienie nieśmiertelności, nie oznaczające nieskończonego życia we znanym nam Wszechświecie, ale przeniesienie do innego, lepszego “wymiaru”, było transcendentnym, wlanym nam “boskim marzeniem”.
Co interesujące, oznaczałoby to, że strach przed tym, że na jakimś etapie życia nasze rozumowanie będzie podważało nasze “marzenie” lub zmuszało do reinterpretacji naszych poglądów pcha nas w szpony bezpiecznego, niezmąconego rozumem fideizmu, którego skądinąd nie znosi Kościół katolicki (przynajmniej w oficjalnych dokumentach), a jako przyjaciela obierają sobie często Kościoły wywodzące się z tradycji protestanckiej.
Zmieniając temat, podoba mi się bardzo, jak pan Dawkins argumentuje, że moralność chrześcijan nie wywodzi się z Biblii. Jego wywody są bardzo logiczne i udowadniają, że nawet ci, którzy twierdzą, że to Biblia mówi im, co jest dobre, a co złe, mają swoje źródło moralności w sobie samych, nie zaś w żadnej świętej księdze. Zdaniem Brytyjczyka to źródło jest poddane relatywności, ja skłaniałbym się ku temu, że woda z tego źródła jest pochodzenia absolutystycznego, boskiego.
Przecież gdyby Bóg chciał naprawdę odpuścić nasze grzechy, dlaczego nie mógł ich po prostu wybaczyć, oszczędzając sobie męczarni i egzekucji, dzięki czemu zaoszczędziłby również przyszłym pokoleniom Żydów.
Absolutnie się zgadzam i podobnie jak pan Dawkins uważam za obrzydliwą teologię, która zakłada, że śmierć Jezusa w męczarniach była koniecznością, żeby przebłagać “takiego potwora jak Jahwe” (cytat z “Boga urojonego). Śmierć Jezusa, choć, jak sam wielokrotnie podkreślał, miała konkretny cel, ale z pewnością nie chodziło o rzeczywiste przebłaganie Boga, do czego miała przyczynić się ofiara z de facto niego samego. Czymże więc była śmierć Jezusa i co rzeczywiście uczyniła? Chciałbym to wiedzieć. Jestem obecnie daleki od poglądu, że była to jedynie śmierć niesprawiedliwie skazanego żydowskiego mężczyzny.
Paweł, co przekonująco wykazał judaista Geza Vermes, był przesiąknięty starą żydowską teologią, która uznaje między innymi, że bez krwi nie ma odpuszczenia grzechów. Przyznał to zresztą wprost w Liście do Hebrajczyków (Hbr 9,22).
Argument zupełnie nietrafiony, ponieważ Paweł nie jest autorem Listu do Hebrajczyków. To w dziedzinie biblistyki bardzo rażący, kardynalny błąd!
A teraz — znów zmieniając temat, przytoczę badania, które opisywał pan Dawkins, gdyż uważam za niesamowicie poruszające i bardzo ważne. Badania sporządził izraelski psycholog George Tamarin na izraelskich uczniach w wieku od ośmiu do czternastu lat.
Psycholog przedstawił wszystkim zaczerpnięty z księgi Jozuego opis bitwy o Jerycho: Jozue zawołał do ludu: Wznieście okrzyk wojenny, albowiem Pan daje miasto w moc waszą! Miasto będzie obłożone klątwą dla Pana, ono samo i wszystko, co w nim jest. […] Całe zaś srebro i złoto, sprzęty z brązu i z żelaza są poświęcone dla Pana i pójdą do skarbca Pańskiego. [… ] I na mocy klątwy przeznaczyli na zabicie ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły […] Następnie miasto i wszystko, co w nim było, spalili, tylko srebro i złoto, jak i sprzęty z brązu i żelaza oddali do skarbca domu Pańskiego (Joz 6,16—25), po czym zadał dzieciom proste pytanie: „Czy uważasz, że Jozue i Izraelici postąpili słusznie, czy nie?” i dał do wyboru trzy odpowiedzi: A(najzupełniej słusznie), B (częściowo słusznie), C (zupełnie niesłusznie).Rozkład odpowiedzi był dość szeroki — 66% dzieci w pełni zaaprobowało postępowanie Jozuego, 26% uznało je za naganne, stosunkowo niewiele zaś, bo tylko 8%, wybrało odpowiedź pośrednią. Oto trzy dość typowe wypowiedzi dzieciaków z grupy A, które poproszono o uzasadnienie dokonanego wyboru:– Moim zdaniem Jozue i synowie Izraela postąpili słusznie, a to dlatego, że Bóg obiecał im te ziemie i zgodził się, by je podbili. Gdyby nie działali w ten sposób i nikogo nie zabili, mogłoby to się skończyć asymilacją synów Izraela wśród gojów. Uważam, że Jozue miał absolutną rację. Przecież Pan kazał mu wymordować tych ludzi, by plemiona Izraela nie osiedliły się pośród nich i nie przejęły ich nagannych obyczajów.– Jozue zrobił dobrze, bo ludy zamieszkujące te ziemie wyznawały inne religie, a kiedy Jozue ich wymordował, religie te zniknęły z powierzchni Ziemi. (…)Co ciekawe, podobny sposób rozumowania wystąpił też w grupie C, czyli wśród dzieci, które nie zaakceptowały postępowania Jozuego. Jedna dziewczynka na przykład potępiła Jozuego za zdobycie Jerycha, uznając, że błędem było samo wejście do miasta:– […] przecież Arabowie są nieczyści, a każdy, kto wchodzi na nieczystą ziemię, sam staje się nieczysty i będzie dzielił jej klątwę. Dwoje innych dzieci skrytykowało Jozuego za to, że nakazał zniszczyć wszystkie zdobyte dobra, zamiast rozdzielić łup między Izraelitów: — Wydaje mi się, że Jozue zrobił źle, bo powinien oszczędzić zwierzęta i rozdzielić je między swoich ludzi. Jozue nie zrobił dobrze. Nie należało niszczyć zdobyczy, gdyż to wszystko mogło należeć do Izraelitów.(…) W drugiej części eksperymentu Tamarin wprowadził grupę kontrolną. Izraelskim uczniom przedstawił ten sam tekst z księgi Jozuego, tyle że jego zastąpił „generałem Li”, a Izrael podmienił na „cesarstwo chińskie przed trzema tysiącami lat”. Tak przeformułowane badanie przyniosło dokładnie przeciwne rezultaty — postępowanie generała Li zaaprobowało tylko 7% badanych dzieci, a 75% uznało je za naganne. Czyli wystarczyło usunąć czynnik lojalności wobec judaizmu, by zdecydowana większość dzieciaków zaczęła posługiwać się ocenami moralnymi, które aprobuje większość współczesnych ludzi. To, co zrobił Jozue, było po prostu barbarzyńskim ludobójstwem. Tylko z religijnego punktu widzenia można uznać, że jest inaczej. Ta odmienna perspektywa pojawia się już we wczesnych etapach życia i to właśnie za sprawą religii dzieci potrafią bądź potępiać masakry, bądź pochwalać je.
Nie pozostało mi nic innego, jak wyrazić podobne do pana Dawkinsa przerażenie z powodu wyników tych badań i podpisać się pod jego komentarzem tychże. Wiem, że ja jako dziecko wychowane w katolickiej rodzinie, czytając podobne historie także starałem się usprawiedliwiać poczynania Jozuego, ponieważ sądziłem, że jest to wyjątkowa sytuacja, nakazana przez Boga i nie mogę podchodzić do tego według zwykłej moralnej normy. Byłem więc skłonny (co jest bardzo niebezpieczne!) wyłączyć swoje zwykłe moralne ocenianie z powodów czysto religijnych, jako że uznawałem autorytet Pisma, do którego stosowałem taki sam klucz hermeneutyczny, jak do każdego dzieła literackiego (czytaj — rozumiałem to dosłownie). Gdybym ten sam tekst przeczytał w dziele nie będącym Biblią, od razu odrzuciłyby mnie te przerażające sceny, jak podczas czytania świadków obozów jenieckich drugiej wojny światowej takich jak Tadeusz Borowski, Gustaw Herling-Grudziński czy Wiktor Frankl.
Otóż Hartung stwierdza, że Jezus był zwolennikiem tej samej wewnątrzgrupowej moralności (i wrogości wobec obcych), które zdominowały Stary Testament. Chrystus był bardzo lojalnym Żydem, to dopiero Paweł wpadł na to, by żydowskiego Boga zaoferować poganom. Nawet ja nie ośmieliłbym się sformułować tego tak mocno jak Hartung: „Jezus przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że Paweł zaniósł jego nauki między świnie”.
Jest to nieprawda. Co więc znaczy fragment o przybyciu pogańskich magów, wersy mówiące, że poganie ujrzą światło, uzdrowienie sługi setnika, Gadareńczyków, córki Kananejki, pochwała wdzięcznego uzdrowionego Samarytanina, przypowieść o miłosiernym Samarytaninie i w ogóle przyjazne kontakty z mieszkańcami Samarii, Jan Chrzciciel mówiący, że Jezus przyszedł gładzić grzechy świata (nie tylko więc Izraela). A werset o miłowaniu nieprzyjaciół? Można powiedzieć, że chodzi tylko o żydowskich nieprzyjaciół, ale to argumentacja nie do utrzymania. Jezus bowiem konfrontuje je ze słowami ze Starego Testamentu, który mówi o tym, żeby miłować swoich bliźnich (ludzi z tego samego narodu), a nienawidzić nieprzyjaciół (ludzi nienależących do narodu). Nazarejczyk zaś rozszerza to przykazanie na wszystkich ludzi. Hipoteza o partykularyzmie izraelskim Jezusa pozwala nam spojrzeć na Niego jako na Żyda z krwi i kości, ale poza tym nie ma żadnej wartości i należy ją odrzucić jako niemającą żadnych podstaw.
Interpretacja Biblii, którą proponuje Hartung, wskazuje jednak, iż chrześcijanie w rzeczywistości nie bardzo mają powód do takiego egoistycznego samozachwytu. Jezus bowiem absolutnie jednoznacznie ograniczył (własną) grupę zbawionych wyłącznie do żydów, co było zresztą w pełni zgodne ze starotestamentową tradycją, jedyną, jaką Chrystus znał.
O tym, że partykularyzm izraelski Jezusa to niedorzeczny pomysł pisałem już wcześniej. Teraz stanę w obronie starotestamentalnej tradycji. Otóż wiele ksiąg ST każe patrzeć swoim żydowskim czytelnikom na pogan jako na kogoś więcej niż tylko gojów. Przoduje w tym uniwersalnym spojrzeniu rewelacyjna Księga Jonasza, która wyprzedza znacznie swym myśleniem współczesną sobie teologię Narodu Wybranego. Warto też wspomnieć o Księdze Rut, której to bohaterka jest przedstawiana jako faktyczna bohaterka, mimo swojego pogańskiego pochodzenia została włączona do ludu izraelskiego, a tradycja przypisała jej także udział w genealogii samego króla Dawida. Do tego dochodzi Achior Ammonita z Księgi Judyty, który “widząc wszystko, co Bóg Izraela uczynił, mocno uwierzył w Niego, dał się obrzezać i został przyłączony do domu Izraela aż po dzień dzisiejszy” (Jdt 14,10). Autor midraszu o Judycie zalicza go w poczet Ludu Wybranego świadomie ignorując zakaz z Księgi Powtórzonego Prawa: “Nie wejdzie Ammonita i Moabita do zgromadzenia Pana, nawet w dziesiątym pokoleniu; nie wejdzie do zgromadzenia Pana na wieki”. Nie można też pominąć wyroczni prorockich, które wielokroć mówią o nawróceniu i zbawieniu prześladujących Izraela krajów.
Najlepszą zabawę Hartung miał z Apokalipsą, w sumie najdziwniejszą z biblijnych ksiąg. Jej autorstwo przypisuje się świętemu Janowi (autor Ken’s Guide to the Bibie trafnie zauważył, że jeśli listy Jan pisał po trawce, to przy Apokalipsie musiał być chyba na LSD”).
Brakuje słów, aby wyrazić takie nieuctwo. Myślę, że podobnie jak pan Dawkins, biolog światowego formatu, nie może znieść kreacjonistycznych poglądów, z podobną burzą emocji reaguję ja, gdy widzę komentarze, takie ja cytowany. Apokalipsa to bardzo dobrze przemyślane dzieło, jak żadna inna księga NT zakorzenione w Starym Testamencie, pełne w znacznej już dziś mierze zrozumiałej symboliki semickiej, której rodzaj literacki zalicza się do typowej apokaliptyki żydowskiej, znanej krytykom biblijnym również bardzo dobrze. Powyższa opinia bardzo przypomina mi czasy szkolne, kiedy to zastanawialiśmy się czym odurzeni byli poeci z czasów romantyzmu, że pisali takie nonsensy. Kto jednak wysilił umysł i zniósł się ponad pełne ignorancji drwiny, zrozumiał mądrość, jaka wielokroć kryła się pod tymi “dziwnymi” wersami.
Hartung zwrócił uwagę przede wszystkim na dwa wersety Apokalipsy, w których liczba tych, co zostaną „opieczętowani” (co niektóre chrześcijańskie sekty, na przykład Świadkowie Jehowy, uznają za synonim „zbawionych”), ograniczona jest do stu czterdziestu czterech tysięcy. Jan wprost mówi, że muszą to być wyłącznie żydzi — po dwanaście tysięcy z każdego z dwunastu plemion Izraela. Ken Smith poszedł nawet dalej i zauważył, że sto czterdzieści cztery tysiące owych szczęśliwców to „ci, którzy z kobietami się nie splamili”, co raczej dość jednoznacznie wskazuje, że żaden z nich sam nie może być kobietą. No cóż, czegoś takiego można było oczekiwać.
Po kolei. Opieczętowani oznaczają zbawionych. Nie tylko według Świadków Jehowy. Taki też był zamysł samego autora, pokazuje to w sposób jednoznaczny. 144 tysiące to oczywiście symboliczna liczba (12x12x1000). 1000 oznacza bardzo dużo, ale też pełnię, jedna z dwunastek to symbol dwunastu plemion Izraela, a druga dwunastka to najprawdopodobniej apostołowie Jezusa. Całość symbolizuje Kościół, ponieważ pierwsi chrześcijanie bardzo szybko przenieśli obraz Izraela jako obraz Kościoła. To nie są wymysły chrześcijan, to jest naukowa egzegeza tego tekstu! Niesplamienie się z kobietami to inaczej nie cudzołożenie, a niecudzołożenie to inaczej w metaforyce biblijnej nie służenie obcych bogom, niegrzeszenie. Wcale nie wyklucza to zbawienia kobiet. Tak, wiem, to bardzo patriarchalna metafora, ale w takim świecie żył autor. Niestety, Ewangelia nie pomogła mu od razu wskoczyć w tryby humanistycznego, XXI-wiecznego myślenia, ale nie wiem, czy można go za to obwiniać. Dzisiaj użyłby pewnie innego środka, by wyrazić jednak to samo.
Oczywiście wiem, że konflikt w Irlandii Północnej ma podłoże polityczne. Wiem, że tu naprawdę dochodziło do gospodarczego i politycznego ucisku jednej grupy przez drugą i że sytuacja ta ciągnęła się przez stulecia. Naprawdę działo się tu dużo krzywd i niesprawiedliwości i miało to niewiele wspólnego z religią. Chciałem tylko wszystkim uświadomić coś, czego, choć to ważne, często się nie dostrzega — bez religii nie byłoby etykietek, które decydowały o tym, kogo poddaje się uciskowi, a na kim trzeba się mścić. I prawdziwym problemem Irlandii Północnej jest to, że kolejne generacje dziedziczą te etykietki.
Szkoda, że na początku książki Brytyjczyk dołączył konflikt w Irlandii Północnej do listy tych, które nie wystąpiłyby gdyby nie istnienie religii. Dobrze jednak, że pół książki dalej to koryguje. Niestety, jestem zdania, że gdyby nie religia, szybko zostałyby wymyślone inne etykietki, przez które bardzo łatwo zrodziłby się podział na “my” i “oni” i wystąpiłby syndrom oblężonej twierdzy. Sam pan Dawkins wydaje się być o tym przekonany, podając przykład kibiców dwóch przeciwnych drużyn, plemienne podziały w Afryce czy językowe konflikty w Belgii. Choć zgadzam się, że religia jest kolejnym czynnikiem, który może dzielić i etykietować ludzi. Jednak czy rozwiązaniem tego problemu jest usunięcie religii, zamiast podjęcie starań, aby zwiększać tolerancję religijną (nawet jeśli w przypadku takich religii jak islam może być to karkołomne)? Nie ufam absolutnie deklaracjom, że po usunięciu religii świat będzie bardziej pokojowym miejscem. Religie zostaną bowiem szybko zastąpione ideologiami. Czy po wykorzenieniu religii będziemy musieli mobilizować siły do walki z wyrastającymi jak grzyby po deszczu ideologiami? A co pojawi się po wykorzenieniu ideologii?
Nieco dalej, pan Dawkins znów wraca do tematu moralności i zastanawia się, jakie jest jej źródło. Pisze o tym, że nasza moralna wrażliwość wzrasta przez “oczywiste przemiany ducha czasów i moralny postęp, którego jesteśmyświadkami” i że jest to “argument zupełnie wystarczający, by odrzucić przekonanie, że potrzebujemy Boga, by być dobrzy albo by móc rozpoznać dobro.”
Zgadzam się, że — jak wcześniej zauważa pan Dawkins, zasad moralnych nie określa żadna religia (a już na pewno nie żadna święta księga). Ja jednak proponowałbym hipotezę, że prawa moralne są w nas wpisane, naukowiec zaś pisze tak: Prawdopodobnie zresztą nie kieruje nimi żaden pojedynczy czynnik, żadne „prawo ciążenia moralnego”. To jego opinia, natomiast ja osobiście jestem przekonany, że ciąży na nas właśnie pewne prawo ciążenia moralnego, które różne czynniki (zwłaszcza kulturowe i religijne) mogą tylko (skutecznie niestety) zahamować.
Czy religia wypełnia jakąś istotną lukę? Często możemy usłyszeć, że wiara jest wręcz neurologicznie wbudowana w nasz mózg i musimy mieć Boga, by ją wypełnić; mamy „psychologiczną potrzebę” Boga — wyimaginowanego przyjaciela, ojca, wielkiego brata, spowiednika, powiernika — i potrzeba ta musi być zaspokojona niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, czy nie. Ale czy nie jest przypadkiem tak, iż Bóg zajmuje w naszym mózgu wakat („lukę”), który znacznie lepiej wypełniłoby coś innego? Może nauka? Sztuka? Czyjaś przyjaźń? Humanizm? Miłość do realnego świata i życia nieoparta na wierze w życie pozagrobowe? A może miłość do natury, „biofilia”, jak nazwał to uczucie wielki entomolog E.O. Wilson? W różnych czasach o religii mówiono, że spełnia w ludzkim życiu cztery ważne funkcje — daje wyjaśnienie, zachętę, ukojenie lub pocieszenie i stanowi inspirację.
Pan Dawkins twierdzi, że nie potrzebujemy już religijnych mitów, bo nauka skutecznie objaśnia nam świat, w jakim żyjemy. Prawda. Uważa także, że nie potrzebujemy też wiary, żeby móc żyć moralnie. Prawda. Pozostaje jednak trzecia rzecz, owa luka, dziura czy jakkolwiek inaczej nazwiemy tę “potrzebę Boga”, która u wielu występuję z bardzo silnym natężeniem, tak, że często nawet po uznaniu ateizmu za najbardziej rozsądny pogląd te pragnienie pozostaje. Czy nauką, sztuką i relacjami z ludźmi wypełnimy tę lukę? Na pewno w znacznej części tak, ale dlaczego dojrzali ludzie, spełnieni zawodowo, obcujący na co dzień ze szlachetnymi ludźmi, wysoką kulturą, nagle odczuwają irracjonalny głód transcendencji, będącej niejako na szczycie ludzkiej piramidy potrzeb? Dlaczego tak wielu ludzi, którzy według podręczników psychologii powinni odczuwać satysfakcję i zadowolenie z życia nagle tracą poczucie sensu i próbują szukać go w przeróżnych, czasem wcale nie klasycznych, ale przedziwnych wręcz formach religijności? Czy można im zarzucić dawkinsowską pedomorfozę, oznaczającą, że ci dorośli ludzie nigdy tak naprawdę nie pozbyli się typowo dziecięcego pragnienia posiadania doskonałego, zawsze gotowego do relacji przyjaciela? Tłumaczyłoby to dlaczego inni zdają się — przynajmniej tak twierdzą — nie odczuwać absolutnie żadnego “głodu Boga”. Czy jednak aby na pewno to prawidłowe rozwiązanie problemu i czy możliwe jest odciąć się zupełnie od pragnienia relacji z absolutem?
Tym pytaniem zakończę swój bardzo osobisty i mocno selektywny komentarz do książki pana Richarda Dawkinsa “Bóg urojony”. Wybiórczość wynika z powodu ogromu treści i wielkiej liczby poglądów biologa, ale także mojej subiektywnej klasyfikacji na tematy, co do których chciałbym się odnieść i tematy, które mogą się obyć bez mojego komentarza.
Nasza wizja świata — naukowa czy naukowca?
Racjonaliści nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ryzykują, wierząc nauce. Ale nie tylko oni. Wierzymy dzisiaj wielu ustaleniom, do których doszła mała garstka ludzi, którzy w swojej pasji postanowili poświęcić całe swoje życie, aby dojść na jego końcu do kilku przełomowych wniosków. Problem polega na tym, że nigdy nie zweryfikujemy tych wniosków. Bo nie mamy tylu żyć, by po kolei poświęcać je na angażowanie się w coraz to inne dyscypliny naukowe. Wierzymy tym, którzy doszli do takich wniosków i grupie innych, którzy to zweryfikowali jako prawdziwe — w ich mniemaniu. My możemy tylko powtarzać, że to i to uważane jest za prawdę przez tych i tych, a z kolei naukowcy z tej dziedziny twierdzą tak, a tak. Ba, możemy nawet próbować czytać o ich odkryciach. Ale w przypadku ich znacznego stopnia zaawansowania nigdy nie dojdziemy do takiego stanu, abyśmy mogli powiedzieć “ja widzę to inaczej”, “nie zgadzam się”. Nie mamy na to czasu i energii. Możemy mówić o nowej fizyce, modelu standardowym, choć tak naprawdę jesteśmy w stanie zrozumieć tylko pewną część tej nauki. Reszta opiera się na zaufaniu, wierze, że nikt się nie pomylił. W XIX wieku co do fizyki pomylono się. Twierdzono, że jest to nauka prawie już kompletna, niczym geometria, nie prosperująca, nie zachęcano nawet młodych adeptów tej nauki do dalszych studiów w tej zamkniętej już rzekomo coraz bardziej dyscyplinie. Teraz zaś właściwie o fizyce nie wiemy nic. Właściwie każdy, kto zagłębia się w jakąś naukę odpowiednio długo dojdzie do wniosku, że wie mniej niż na początku. Paradoksalnie bardziej pewni swej wiedzy są ci, którzy w tę samą naukę zaangażowali się tylko cząstkowo. Nie mamy odpowiedniej wyobraźni, a może i odwagi by stanąć w prawdzie i uświadomić sobie, jak mało wiemy, albo ile tak naprawdę wiemy z własnego doświadczenia, a nie z relacji innych. Przecież gdyby nikt nam nie przedstawił zasad ewolucji, nigdy nie doszlibyśmy do wniosku, że ona istnieje. Tak samo jest z innymi skomplikowanymi odkryciami w naukach przyrodniczych. Możemy o nich czytać i nawet te wszystkie koncepcje naukowe rozumieć, ale tylko garstka ma tę władzę by je zweryfikować. A pojęcia matematyczne? Czy ktoś oprócz innego matematyka może w pełni zrozumieć, na czym polega dowodzenie tych pojęć? Nawet studenci matematyki często uczą się wzorów na pamięć, choć nie wiedzą, dlaczego wzór wygląda tak, a nie inaczej. Może właśnie dlatego ludzie tak bardzo pragną boskiego, religijnego objawienia? Racjonaliści są pełni politowania dla wiary opartej na takich podstawach. O ile jednak są lepsi ci, którym wydaje się, że ogarnęli rozumem to, co przyjęli jedynie w zaufaniu od naukowców, z nadzieją, że ci nie pomylili się zbyt mocno? Nawet jeśli taka postawa jest lepsza, to nie można łudzić się, że zdążymy przed śmiercią zweryfikować to, co uważamy za prawdę. Nie starczy nam po prostu czasu. Na przyjęcie boskiego objawienia już tak.
Ewangelia jako zeznanie świadków działalności Jezusa
Ewangelia to znaczy dobra wiadomość, wiadomość o zwycięstwie. Taką wiadomość przynosił posłaniec królowi, ogłaszając zwycięstwo w bitwie. Marek pisze, że głównym mottem działalności Jezusa była dobra wiadomość. To on jest tym posłańcem, który niesie wiadomość o zwycięstwie. Czy możemy jednak wierzyć, że cztery wersji Jezusowej Ewangelii zawierają prawdę o jego poglądach? Przejdźmy do roku 30. Jezus z Nazaretu nie jest już w grobie. Dziesiątki osób twierdzą, że widziały go żywego. Wieść o tym roznosi się bardzo szybko. Szczególnie chłonni na tę informację są sympatycy Galilejczyka, którzy zawiedzeni jego haniebną śmiercią teraz odżywają w nadziei, że nauki Jezusa o obietnicy szczęśliwego życia wiecznego nie zostały pogrzebane wraz z nim w grobie. Jezus przestał być już tylko żydowskim skazańcem. Stał się legendą. Kilkaset osób miało go widzieć. Zmartwychwstałego. Przywidzenie, zbiorowa halucynacja spowodowana entuzjazmem? Ludzki mózg potrafi wiele rzeczy, ale nie czyni tego bez powodu. Czy owe ponad pięćset objawień, o których pisze Paweł z Tarsu, które odbyły się równocześnie, mogły być tylko rojeniem? Przecież doświadczenie drogi krzyżowej pokazuje, że Jezus nie mógł liczyć na wielu gorliwych zwolenników, takich, którzy stanęliby w jego obronie. Zebrał wielu sympatyków, ale niewielu uczniów. Nawet ci najbliżej niego nie stanęli na wysokości zadania. Niewielka więc liczba osób przywiązała się emocjonalnie do Jezusa. Wielu ludziom mógł się on co najwyżej śnić po nocach, ale sny te byłyby jedynie odbiciem wspomnień jego płomiennych przemów albo nieludzkiej krzyżowej kary, nierzadkiej jednak przecież w tamtych realiach. Zbyt wielkim wysiłkiem byłoby dowiedzenie, że ci ludzie, którzy twierdzili z całą stanowczością, że widzieli Jezusa, mimo że jeszcze więcej osób widziało jego śmierć, mieli jakikolwiek powód, by doświadczyć takiej akurat halucynacji.
Może więc pisemne świadectwa są niegodne wiary? By spróbować choć trochę odpowiedzieć na to pytanie trzeba zajrzeć do prologu Ewangelii w wersji Łukasza. Mówi on, że wielu już próbowało uporządkować świadectwo o Jezusie, które przekazali ci, którzy byli naocznymi świadkami Jego działalności — i jak zaznacza — stali się jego uczniami. To bowiem raczej oczywiste, że niechrześcijanie nie byli zainteresowani budowaniu Jezusowi pomnika. Łukasz pisze więc o osobach, które próbowały stworzyć swoje wersje ewangelii (myślę, że przede wszystkim pisemnie, mimo kultury przekazu ustnego, który na pewno i wśród pierwszych wierzących nie był bez znaczenia). Swoje informacje czerpali garściami od naocznych świadków, których było dużo, ale którzy mogli też mówić często rzeczy w niektórych elementach ze sobą sprzeczne. Zadaniem kompilatorów było więc rozwiązywać tego typu trudności. Tego typu proto-ewangelie były jednak z pewnością uboższe niż te kanoniczne i skupiały się przede wszystkim na tzw. logiach, to jest luźnych wypowiedziach Jezusa, być może na kształt Ewangelii Tomasza. Pewnie były jednak i wątki narracyjne. Były używane dla celów katechezy małych początkowo wspólnot i żadne nie uzyskały oficjalnego charakteru. Dzieło Mateusza, Marka i Łukasza to już bardziej przemyślana redakcja tych proto-Ewangelii, przemycili tam bowiem oprócz słów i zdarzeń z życia Jezusa także swoją osobistą teologię, swoje własne spojrzenie na Jezusa. Nie wspomnę już o późniejszej Ewangelii według Jana. Były to dzieła wielkiego formatu, dlatego też z pewnością tak szybko zyskały wielkie uznanie w Kościele, pozwalając jakże cennym mniejszym Ewangeliom odejść w zapomnienie, lub zostać pogrzebanym pod zniszczoną przez Rzymian Jerozolimą. Chcę jednak w tym wszystkim ukazać, że w tak krótkim czasie faktyczna działalność Jezusa najprawdopodobniej nie uległa znacznemu wypaczeniu, choć widzimy już u końca I wieku teologię gnostycką, która Jezusa bardzo mitologizowała, przestając w nim widzieć człowieka, a przerabiając go na wyłącznie boga i to jeszcze na ich konkretne potrzeby. Odrzucić jednak należy hipotezę, że tradycja ustna przez okres jednego pokolenia zdołała zatracić to, co naprawdę wydarzyło się w Palestynie w latach 28—30.
Łukasz w swoim prologu pisze, że starał się wzdłuż i wszerz znaleźć wszystko, co napisane o Jezusie (a sam tekst pokazuje, że musiał pewnie być i bardzo dobrym słuchaczem, niewątpliwie bowiem wiele razy spotykał się z tymi, którzy widzieli Jezusa na własne oczy). Chciał bowiem dokładnie, na pożytek wspólnoty opisać wszystko, co niezbędne chrześcijanom w byciu uczniem Chrystusa. W dodatku pragnął swoim dziełem potwierdzić, że wspólnota, do której je kierował, usłyszała od misjonarzy prawdę o Jezusie, którą Łukasz teraz jedynie potwierdza i zapewne rozszerza.
Inaczej prolog rozpoczyna Jan. On pisze, gdy już chrześcijanie posiadali wiele odpisów Ewangelii w wersji synoptyków. Wie, że nie musi powtarzać ich zadania. Zaczyna więc od… poezji. Pogłębia to, co już głębokie, starając się dojść do sedna, niekoniecznie zastanawiając się, co zrobił Jezus, ale kim był. Pisze, że Jezus był Bogiem, istniejącym od początku, przypisuje mu dzieło stworzenia. Jest więc Bogiem Starego Testamentu. Przypisuje mu wszechobecność, bycie źródłem życia, światłem dla ludzi, którego nic nie może zniszczyć.
Następnie pojawia się u niego, dość niespodziewanie, Jan zwany Chrzcicielem. Jan Ewangelista pisze, że otrzymał prorocką misję zapowiadania Jezusa. Przygotował grunt pod nauczanie Jezusa. Budował mu autorytet. Swoim życiem, niezwykle ascetycznym, gniewną charyzmą i wzniosłym nauczaniem, zakorzenionym jednak wciąż w judaizmie zyskał wielu sympatyków, by nagle odsunąć się na bok, ustępując miejsca Jezusowi, mówiąc, że to on jest prawdziwym nauczycielem, który objawi ludziom prawdę. Zaznacza, że ten, który przyjdzie, jest od niego starszy (miał na myśli wieczne pochodzenie Jezusa, biologicznie był bowiem od niego starszy o pół roku). Nie wszyscy zaakceptowali ten “pomysł” Chrzciciela, nie przeszli od razu do Jezusa. Nadal miał swoje grono uczniów, a nawet w świecie pierwszych chrześcijańskim musiał cieszyć się zdaniem ewangelisty zbyt dużym kultem, skoro mocno zaznacza, że Chrzciciel nie był mesjaszem. Musiał więc przetrwać pewny odłam żydów, który nie pogodził się z tym, że Jan był “wyłącznie” prorokiem.
Następnie Jan Ewangelista znów przechodzi do Logosu. Mówi, że przyszedł on na świat z nieba (traktowanego jako rzeczywistość transcendentna, nie geograficzna oczywiście). Akcentuje ten fakt, że Jezus, choć jest stwórcą Wszechświata i jest od w stosunku do niego transcendentny, staje się człowiekiem, który podlega prawom świata tak samo, jak my. To jest ten wielki cud… Bóg zamieszkuje z nami, dosłownie — rozbija namiot. Bóg jest tak bliski, że ma swój namiot tuż obok nas. Cud szybko przemienia się jednak w tragedię, bo ludzie nie rozpoznają Boga w człowieku Jezusie. Stworzenie wzgardziło stwórcą, stał się bezdomnym, który nie ma gdzie głowy położyć. Kto jednak — jak pisze autor — przyjął do swojego domu/namiotu Jezusa, kto zobaczył w nim mesjasza, temu ten dał moc, aby stał się dzieckiem Boga. Co to oznacza? Pomocne będą tu tylko alegorie. Stworzenie, jak garnek nie jest w żadnej relacji z garncarzem, nie czerpie z tego żadnej korzyści, choćby garncarz pałał do swojego dzieła ogromną miłością. Dziecko zaś chłonie jak gąbka wszystkie uczucia rodzica (celowo nie piszę ojca), jest mu ufne i szczęśliwe, gdy może bawić się pod jego okiem. Człowiek będący owym dzieckiem Boga staje się jakby nadczłowiekiem, a może — żeby nie budzić niepotrzebnych skojarzeń — człowiekiem w pełni. Już nie jest tylko produktem stosunku seksualnego rodziców, nie jest tylko ludzkim zwierzęciem, jest członkiem rodziny Boga.
Jan podkreśla namacalność Jezusa. Dla semity, człowieka lubiącego konkrety, było to bardzo ważne. Jan mówi, że on i uczniowie widzieli chwałę Jezusa — pewien Boży odblask, jaki był dostrzegalny w Nazarejczyku, miał w sobie bowiem jakby Bożą prawdę i łaskę, która niemal przezierała przez niego. Pisze, że dzięki Jezusowi świat otrzymał łaskę zamiast łaski — miał na myśli łaskę, jaką było prawo Mojżeszowe i łaskę nowego prawa miłości, jaką był Chrystus. Prawo Mojżesza, stare, przemijające, a dla dzisiejszej wrażliwości często okrutne i barbarzyńskie przepadło na zawsze. Oto dobra wiadomość. Stare prawo przyniósł człowiek Mojżesz, nowe prawo bezpośrednio Bóg. Aż do narodzenia Jezusa nikt nigdy nie widział Boga, teraz możemy go oglądać, dotykać… Jezus, będący w doskonale zażyłej relacji z Pierwszą Osobą Trójcy (Jan przedstawia to, pisząc, że jest w łonie Ojca, niczym dziecko w łonie matki) wyjaśnia nam Boga, mówi, kim on tak naprawdę jest, porzucając niepełne starotestamentowe obrazy.
O tym, jak nie rozdeptałem ślimaka
Zobaczyłem go na betonowym podłożu. Ślimak, jak każdy inny, zwyczajny, niebrzydki, ale i nie oszałamiający. Gdy go ujrzałem, to jedna z pierwszych myśli, jaka przeszła mi przez głowę, brzmiała: “rozdeptaj go”. Pomyślałem, że umilę sobie czas patrząc, jak podmuch powietrza podrywa do lotu kawałki jego skorupy, a sam ślimak w ostatnich odruchach instynktownie walczy o życie. Ot, taki okrutny, dziecięcy instynkt, ten sam, dla którego patrzy się na dogorywającą muchę, którą wcześnie oskubało się ze skrzydeł.
Zaatakowały mnie jednak wyrzuty sumienia. Zostałem wprawdzie wychowany w przekonaniu, że ziemia została mi poddana, ale w znaczeniu takim, że mam się nią opiekować i raczej nie nadużywać niepotrzebnie swojego przywileju. Przypomniałem sobie Księgę Rodzaju. W wersji hebrajskiej werset ten jest trudny do rozszyfrowania ze względu na jego zawiłą semantykę, ale na ogół וּרְבוּ przekłada się na słowo “panować”. Septuaginta zaś dopuszcza dwie możliwości, słowo “panować”, ale także “opiekować się”, tak jak ktoś mocniejszy i bardziej doświadczony troszczy się o kogoś słabszego. Pomyślałem sobie, że skruszenie ślimakowi skorupki nie będzie najlepszym przejawem mej opiekuńczości.
Wtem rozumowanie moje pobiegło na zupełne inne tory. Przypomniałem sobie moją niedawną lekturę pewnego biologa. Przekonywał on, że choć nauka nie wie, skąd wzięło się życie i na razie bezskutecznie próbuje laboratoryjnie ożywić rzecz martwą, stworzyć choćby najbardziej prymitywną formę życia, to mimo tego warto inwestować w podobne próby. Doszło do mnie, że nie stoję w tej chwili nad małym ślimakiem, ale nad cudem, życiem, które wyewoluowało do takiego stanu przez miliony lat i więcej, a jest to możliwe tylko dlatego, że Ktoś tchnął w początkową materię życie.
Gdyby udało mi się sztucznie stworzyć istotę żywą choćby w ułamku procenta tak złożoną jak ten mały ślimak, otrzymał bym najwspanialszą nagrodę Nobla. Nie mogę więc — pomyślałem — pogardzić tym małym stworzonkiem, bo skrywa on sobie tajemnicę, przed którą i biolodzy chylą czoła. Nie mogę tego zrobić, ja — człowiek — który oprócz cudu życia jestem posiadaczem jeszcze wspanialszego daru — świadomości, że żyję. Dzięki niej właśnie mogę opisać to wydarzenie.
Wątpienie jako pokusa szatańska
Nie znalazłem w oficjalnych dokumentach Kościoła katolickiego podobnych stwierdzeń. Na szczęście. Praktyka duszpasterska pokazuje coś zgoła innego. Niestety.
Mam na myśli zarzuty, jakoby wątpienie o dogmatach wiary, krytyczne analizowanie zasad religii, w której dana osoba się znajduje, było wadą, grzechem, pokusą szatańską. To najgorsze, co można powiedzieć: Wątpisz? To oznacza, że jesteś wystawiany na pokusy, oddalaj te myśli od siebie, nie dawaj się im. Nonsens. Nie rozumiesz czegoś? Myśl, analizuj, badaj. Mówią ci, że czegoś nie da się zrozumieć? Zastanów się i zrozum, dlaczego się nie da. Może rzeczywiście tak jest. Badaj, analizuj, prawda cię wyzwoli. Może uświadomi ci, że to, co robisz jest nieprawdziwe albo bezsensu. To będzie bolało. Ale czy lepsze jest niezadające bólu kłamstwo?
Jezus wątpił, gdy miał oddać się w ręce tych, którzy mieli zadać mu okrutne cierpienia i zabić. Myślał nad tym, czy to, co robi ma sens, czy warto. Doszedł do wniosku, że ma. Poczucie tego, że walczy za wielką sprawę, a jego walka ma sens, pozwoliła mu znieść cierpienia, o których ja i ty nie chcielibyśmy nawet myśleć.
Dubito ergo sum — wątpię więc jestem — Augustyn z Hippony
Pornografia, masturbacja? Chcę żyć piękniej
Oczywiście, można zrobić to samemu. Zapewnić sobie dawkę przyjemności. Kilka ruchów i po sprawie. Nie gotowy, niewystarczająco podniecony? Od czego jest film? O, ten już widziany, ten też, no to można wyszukać inny. Na co dziś ochota? Jaka sceneria, pozycja, atrybut? Jedna osoba, dwie, może więcej? Jedna. O, coś Internet wolno działa. Już jest. Osoba za szybką urządzenia już rozebrana, a ty, na co czekasz? Jesteście tylko wy dwaj. Obaj leżycie na łóżku, szkoda tylko, że oddaleni od siebie od dwa kontynenty. Dochodzicie razem? O, nie dzisiaj. Ale czekaj, przecież możesz przewinąć film do tyłu. O, teraz idealnie. Cały świat nie istnieje, tylko wasza dwójka. Szkoda, że tej młodej dziewczyny w ogóle nie interesujesz. Nie wie o twoim istnieniu. Mogłeś wyobrażać sobie cokolwiek chciałeś, ale prawda jest taka, że ona, podczas gdy ty odchodziłeś z rozkoszy od zmysłów, myślała co najwyżej o pieniądzach, które otrzyma za ten film. Może rozmyślała o tym, jak bardzo nie chce tego robić, jak bardzo wolałaby być gdzieś indziej. Ale nie jest. Bo ty to oglądasz. I dużo takich jak ty. Ale nie bój nic, inaczej producent nie miałby jej za co zapłacić!
Jeszcze niedawno chciałeś spakować walizki i pojechać z nią na koniec świata. Teraz gdy jest po wszystkim, nawet nie masz ochoty na nią patrzeć. Sprzątasz po sobie i wychodzisz na ulicę. Bez celu. Musisz odreagować emocje, które w tobie powstały. Przez pierwsze pół godziny spaceru obserwujesz spokojnym okiem przyrodę, cieszysz się ciepłym wiatrem, który smaga twoje zaczerwienione policzki. Przechodzisz przez most i z zainteresowaniem patrzysz, która z kaczek dopłynie do brzegu jako pierwsza. Wtem ciszę twojego umysłu przerywa kołyszący się w rytm kroków biust. Piersi 25-letniej dziewczyny przesuwają ci się przed oczami. Ich właścicielka właśnie wraca od psychoterapeuty. Leki, które bierze od trzech miesięcy, nie działają tak, jak jej obiecywali. Zaburzenia lękowe nie odstępują od niej ani na krok, zwłaszcza w nocy, gdy zostaje zupełnie sama. Poza tym zmaga się z dotkliwym brakiem poczucia sensu. Gwałtownie zerwała relacje ze swoim chłopakiem, według otoczenia bez żadnego powodu, z kaprysu. Ona jednak czuje przerażenie na samą myśl, że powinna założyć rodzinę, ustabilizować się materialnie i — co najgorsze — wziąć odpowiedzialność za cokolwiek. Czuje się słaba, bezwartościowa, wszystko ją męczy i drażni, zwłaszcza patrzenie, jak jej koleżanki śmiało pokonują wszystkie życiowe przeszkody, które ją tak bardzo przerastają. Wiedziałeś o tym, przyjacielu? Nie, ciebie interesuje jedynie to, że jej bluzka, którą w pośpiechu założyła, obsunęła się o kilka centymetrów za nisko. Za nisko dla niej, ty najchętniej zerwałbyś ją zupełnie. Gdy cię mija, jej udawany pogodny wyraz twarzy zdaje się być autentycznie szczery, wręcz zachęcający do kontaktu. Tobie wydaje się nawet podniecający. Och, szkoda, że przeszła obok ciebie tak szybko, śpiesząc się, aby wypłakać się w poduszkę, przy okazji zabierając swoje piersi z twojego pola widzenia. Obracasz się jednak, by móc jeszcze choć trochę nasycić się widokiem jej kształtnych pośladków, które ona tak bardzo by oddała za chociaż kilka chwil prawdziwej radości. Tobie zaś od razu pojawia się pięć myśli, co mógłbyś zrobić z tak zgrabnym ciałem. Od różnych seksualnych scenerii aż przegrzewa ci się głowa. Nagle ruch uliczny milknie, ptaki przestają śpiewać, przechodnie po kolei znikają, aż zostają tylko osobniczki płci pięknej. Twój mózg jak komputer skanuje otoczenia, usuwając jak wirusy co brzydsze kobiety, niezasługujące na to, byś roił sobie o nich w czasie seksualnego uniesienia. Udajesz znudzonego życiem i lekko zmęczonego słonecznym żarem, ale w rzeczywistości przechodzisz z jednej ulicy na drugą w pełnym skupieniu, wyłapując atrakcyjne, a zwłaszcza skąpo odziane okazy. Och, ależ ta jest seksowna — zachwycasz się, widząc zgrabną 30-latkę o buntowniczym, lekko posępnym wyrazie twarzy. Ta byłaby wojowniczką w łóżku — marzysz. Nie masz jednak pojęcia o genezie jej wyrazu twarzy. Zwykle jest pogodna i roześmiana, ale nie wtedy, gdy kolejny raz dowiaduje się, że jej ojca znaleźli leżącego na trawniku przy sąsiednim bloku. “To się nigdy nie skończy, aż do usranej śmierci będę go takiego oglądała. Od kołyski, aż po grób on zawsze zostanie w mej pamięci jako leżący we własnych wymiocinach kloszard. Pijak, idiota, niszczyciel rodziny!” — wścieka się, kopiąc rytmicznie napotykane na chodniku kamyczki.
Ciebie jej zmartwienia nie interesują, bo upatrzyłeś już sobie lepszy model. Kolejna zdobycz jest taka, jak w twych erotycznych fantazjach. Wypisz, wymaluj. I jeszcze ten kokieteryjny uśmiech — tak przynajmniej ty go interpretujesz. Och, gdyby ona wiedziała, że w twoim umyśle leży już rozebrana i gotowa do akcji! Nie wie. Słucha swojej ulubionej muzyki i świata poza nią nie widzi. Połączenie klasycznego fortepianu z elektronicznym akompaniamentem. Raj dla uszu. A uśmiecha się sama do siebie, bo rozważa natrafiony w książce fragment wiersza: Miłości! W tobie jednej odpocznienie. I moc, i bytu oś; w tobie sumienie.
Nie znasz tego wiersza. Tej kobiety też nie. Nie ma znaczenia, tobie wystarczy, że poznałeś kształt jej ciała, przykryty pod letnią kwiatową sukienką. Resztę już sobie doobraziłeś. Już przyspieszasz kroku, by nie zgubić żadnej z ujrzanych scen, które ujrzałeś podczas spaceru. Nie chcesz, żeby wyparowały, zanim pójdziesz do łazienki i ściągniesz spodnie.
Mam opowiadać dalej? Pytasz się mnie, dlaczego ja tego nie robię, czemu zabieram sobie to, co przyjemne. “Mnichem chcesz zostać?”. Nie, absolutnie nie zamierzam, ani boskiego pioruna się nie boję. Po prostu… Nie chcę patrzeć na kobiety tak, jak ty. Przedmiotowo. Każda z nich to osobna dusza, inna historia, odmienne marzenia, pragnienia, odmienne troski i cierpienia. Tymczasem ty dzielisz je jedynie na dwie grupy — seksualnie przydatne lub nie. To bardzo niebezpieczny podział. I tak im ujmujący. Życzę ci, abyś doświadczył kiedyś zauważenia w kobiecie najpierw człowieka. A może po prostu człowieka. Każdy z nas ma w sobie piekielną supermoc. Każdy z nas może zamienić w swoim umyśle każdego człowieka w przedmiot. Straszne jest życie, w którym dookoła tylko przedmioty. Zaczyna się wtedy tęsknić. Tak, pojawia się wtedy nieuchronna tęsknota. Tęsknota, która krzyczy, która przypomina, że nie jesteś tylko hiperaktywnym seksualnie zwierzęciem. Ja cię nie osądzam, ja też walczę, by nie wykorzystywać nigdy swojej supermocy. Mocy dehumanizowania. A każde zwycięstwo w tej walce tchnie jakby nowym człowieczeństwem. Uwierz mi, pięknie się tym oddycha.
Kościół a homoseksualizm — wielkie ryzyko
O co chodziło w Gay Pride? To było wykrzyczenie całemu światu: “Jesteśmy jak wy!”. “Pozwólcie nam żyć, tak jak chcemy”. “Jesteśmy razem, jest nas wielu”. Homoseksualizm jako zjawisko zawsze marginesowe było bardzo często stygmatyzowane. To fakt. Zwłaszcza gdy próbowano za pomocą “wiedzy lekarskiej” takim osobom pomóc. Na Zachodzie od czasu rewolucji seksualnej zmieniło się bardzo podejście do odmiennych preferencji seksualnych, niestety, sprawa została bardzo upolityczniona, a sami aktywiści LGBT stali się nieraz mięsem armatnim w społecznych debatach. Popełniają ten błąd, że starają się siłą wywrzeć na państwach akceptację ich sposobu życia, a w razie najmniejszej choćby odmowy przechodzą do walki, w której nie ma żadnych zasad. Nawet tak ukochana przeze mnie nauka została włączona w tę walkę. Środowisko LGBT nie może pozwolić sobie na to, aby publikowane były artykuły kwestionujące w jakikolwiek sposób korzystność posiadania orientacji homoseksualnej lub zmagania się z problemami tożsamościowymi. Nawet wykreślenie homoseksualizmu z listy zaburzeń psychicznych odbyło się pod naciskiem. Dobrze, że tak się stało, ale to nie zmienia faktu, że nie ma takiego celu, który uświęcałby środki. Dziś trzeba powiedzieć, że — choć “oficjalnie” homoseksualizm ma być absolutnie zdrową orientacją — to wśród naukowców nadal nie ma konsensusu. I wcale nie chodzi o wojnę między religijnymi i niereligijnymi badaczami.
Brak konsensusu nie przeszkadza Kościołowi, który uznaje homoseksualizm za zaburzenie identyfikacji seksualnej, które w sposób terapeutyczny można opanować. Mimo niepewności ze strony nauki Kościół powołuje się na Objawienie.
Tymczasem aktywiści ruchu LGBT nierzadko przejawiają bardzo silne duchowe potrzeby, które chcieliby zaspokoić we wspólnocie Kościoła. Trudno im będzie to uczynić, gdy usłyszą: Czynisz źle, nie potępiam cię, ale uważam homoseksualny stosunek płciowy za akt grzeszny, a twoją orientację seksualną za zaburzenie. Nie chcę cię osądzać, chcę ci nawet pomóc, ale uważam, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś była heteroseksualna. Może zdaniem katolików brzmi to dobrze, pojednawczo, otwarcie, ale osoba LGBT z całego tego wywodu zapamięta tylko, że ktoś uważa jej stan za zły, a to, co robi, za grzeszne. Kościół ma prawo dziwić się, że takie “pojednawcze gesty” są odbierane skrajnie krytycznie, ale ruch LGBT nie zatrzyma się, aż nie zniszczy wszystkiego, co zdaje się nietolerancyjne. Pokazuje to choćby reakcja na dokument “Stanowisko Konferencji Episkopatu Polski w kwestii LGBT+”. Przeczytałem go uważnie i sądzę, że polski episkopat naprawdę nie ma się czego wstydzić. Przejawia się w nim naprawdę szczera troska o te środowiska. O człowieka po prostu. A mimo tego spotkał się z taką falą krytyki. Bo ośmielił się przerwać pewną retorykę.
Kościół podejmuje wielkie ryzyko, walcząc o dusze homoseksualnych braci i sióstr. Chwała mu za to, że chce dla nich dobra, ale czy mimowolnie nie wyrządza tym ludziom krzywdy? Może warto zastanowić się jeszcze raz, czy Objawienie na pewno nakazuje uważać homoseksualizm za niezdrowy? Bo może pod dobrymi intencjami kryje się fatalny błąd?
Świadomość sensu — fundamentalna potrzeba człowieka
Krzyk. Wychudzony do granic wyobraźni mężczyzna budzi się odrętwiały. Jest jeszcze nieświadomy tego, co się dzieje, ale jego ciało zna już te poranki doskonale i reaguje tak jak zwykle — strachem. Strachem przed tym, że wyjście poza barak skończy się dla niego ogromnym cierpieniem. Wychodzi tylko dlatego, że pozostanie na pryczy zagwarantuje mu jeszcze większe męki. Idzie na poranny apel, w którym dowie się, jaką pracą będą go dziś katować. Idzie na miejsce swej wielogodzinnej udręki. Patrzy na druty swymi zmęczonymi, przekrwionymi oczyma, słyszy buczenie prądu. Nagle pada na ziemię. Zwykle, gdy więzień upada podczas drogi, jego towarzysze wiedzą już, że za około twa tygodnie zobaczą go ostatni raz, unoszącego się w dymie komina. Nie jednak wtedy, gdy kontakt z ziemią zapewnia twarda podeszwa niemieckiego buta. Mężczyzna leży na wznak z wyciągniętymi rękami. Wie, że szedł za wolno, zamyślając się nieopatrznie. Matka Ziemia pociesza skazańca, zwilżając jego czoło chłodnym, jeszcze nienasłonecznionym piaskiem. Ten dzieli się jej swoim nowym odkryciem — zobaczył kolczasty drut, który w świetle wschodzącego słońca jaśniał dla niego, jak jeszcze nigdy, tak… zachęcająco. W jego głowie snują się pierwsze nieśmiałe wizje: Nie dam się tu zabić — myśli — przechytrzę ich wszystkich, ucieknę w niebyt, a tam nikt już nie podniesie na mnie swoich doskonale wypastowanych buciorów.
Przez jego wymęczony organizm przeszła fala podekscytowania. Pierwsza od chwili, gdy sześć miesięcy temu zatrzasnęły się drzwi wagonu, a życzliwy niegdysiejszy żydowski sprzedawca antyków poinformował go grzecznie, że pociąg, którym jedzie, nie sprzedaje powrotnych biletów. Wtedy mężczyzna umarł, choć jeszcze o tym nie wiedział. Nie wiedzieli o tym i Niemcy, którzy za martwego uznają go dopiero po wytatuowaniu. On sam uświadomi sobie swoją śmierć dopiero na chwilę przed samobójczym skokiem, kiedy przytulając druty, przyzna ostatecznie przed samym sobą, że stracił ostatni powód, by żyć — unikać cierpienia. “Poszedł na druty” — będą o nim mówili. Mężczyzna wiedział, że obozowe prawa zabraniają zabraniać tego śmiertelnego skoku, nie przewidział jednak jednego — odchodząc w bezdenną przepaść nicości nie wywoła u jego prześladowców nawet cienia irytacji.
Był faworytem do tego, że przeżyje. Silny, obeznany z wieloma aspektami pracy fizycznej, sprytny aż do granic obozowej moralności. Zgubiło go to, że nie chciał napisać książki ani zrobić habilitacji. Że nie miał rodziny, którą opuścił już dawno, pochłonięty hazardowym nałogiem. Nie mógł nawet wrócić do swojego domku z ogródkiem kupionym za ukradzione pieniądze, bo jego dom wraz z całym miastem został spopielony przez bombowe naloty. Nie znalazł w końcu nigdy przyjaciela, który czekałby na niego poza obozem, aby móc posłuchać przy kaflowym piecu o jego tragedii. Nie znał także i Boga, którego szczątki skutecznie usunęli z jego życia rodzice. Nie miał sensu, by żyć. Choroba bezsensu skutecznie wyniszczyła jego ducha.
Niektórzy z jego słabszych towarzyszy przeżyją obozowe piekło. Wrócą do żony i dzieci, skończą do wpół gotowy projekt, pójdą na kolejne studia, napiszą tomik wierszy zadedykowany swojej ukochanej, wyjadą w podróż na nieznane tereny. Pragnienie życia poza obozem trzymało niektórych przy życiu przez wiele miesięcy. Podczas wyzwalania całego obozu każdy z nich uświadamiał sobie, że wszystkie jego ponoszone cierpienia nie poszły na marne. Że miały sens. Że było warto.
Pragnę religii i boję się religii
Boję się ludzi, którzy zbyt odważnie uważają się za powołanych do egzekwowania Bożego Prawa. Kiedyś często w kompetencje Wszechmocnego wchodzili przedstawiciele instytucjonalnego katolicyzmu, którym wydawało się, że ich wola jest Jego wolą. Zadawali cierpienia innym, tłumacząc sobie, że są tylko karzącą ręką Stwórcy. Dziś ich potomkowie ograniczają się co najwyżej do wygłoszenia Bożego wyroku. Wśród takich heroldów chodzi mi się bezpiecznie, a nawet przychodzi chęć, aby złożyć apelację od ich niebiańskiego osądu. Boję się jednak zachodnich ideologii, które jakby oszalałe brakiem wiecznego światła za prawdziwe uważają żenująco fałszywe naukowo koncepcje. Straszy bardziej, niż śmieszy ich dogmatyczne przekonanie, bo widząc ich misyjny zapał, przeczuwam, że chętnie zrobiliby krzywdę wszelkim heretykom. Żałuję ich, ale i obawiam się, gdy widzę ich reakcje na ludzkie ciche “śmiem wątpić”.
Przed nową religią stajemy, która czci relatywne prawdy, prawdy, które jednak nie mogą wyjść poza sensus fidei jej wyznawców. Prawdy, które w końcu są fałszem. “Interpretuj tak, jak my, a wtedy będziesz ortodoksyjny. Każdy, kto się z nami nie zgadza, jest herezjarchą, którego dla świętej sprawy trzeba zniszczyć” — taka religia przeraża mnie niezmiernie.
Inną niebezpieczną religią jest islam. Oparty na Koranie, z którego można wyczytać wszystko, co się chce, ale przede wszystkim to, żeby naśladować proroka Mahometa. Krytyczne opracowania islamu pokazują, jakim to człowiekiem był ów święty prorok. Bałbym się wpuścić go do domu, a co dopiero przyjąć jego religijny światopogląd. Obawiam się, że islam może wyrządzić ludziom jeszcze wiele krzywd, których nie przestaje czynić i teraz.
Natomiast badania wykonane przez Pew Research Center pt. “The Future of World Religions: Population Growth Projections, 2010–2050” wysnuwają bardzo ciekawą koncepcję: Ateiści, agnostycy i inni ludzie, którzy nie są powiązani z żadną religią — choć ich liczba wzrasta w krajach takich jak Stany Zjednoczone i Francja — będą jednak stanowić coraz mniejszy procent w całkowitej populacji świata. Zza naszego okna wydaje się, że zwycięży bardzo nielubiany przeze mnie zamknięty racjonalizm, który neguje, że może być coś ponadnaturalnego. Po bliższej analizie sądzę jednak, że wygrają religie, jako że człowiek jest z natury osobą religijną, a głód transcendencji jest absolutnie powszechny na całym świecie. W gruncie rzeczy cieszę się, że tak jest, o ile utrzyma się w nich katolickie fides et ratio. Co na przykład w przypadku islamu często jest niemożliwe. I jest to coś, co tak bardzo zniechęca mnie w innych religiach, a tak bardzo pociąga w katolicyzmie, który z rozumem pragnie coraz bardziej zawierać przyjaźń. Boję się, że naturalna potrzeba religii zostanie wynaturzona i przekształci się albo w skarłowaciałe moralnie doktryny, albo przerodzi się w ideologie, które łączyć będzie jedno — nienawiść dla niewiernych.
Milczący Zachariasz w świątyni — historia prawdziwa?
Co można powiedzieć od strony naukowej o historii przedstawionej w pierwszym rozdziale Ewangelii w wersji Łukasza? Niewiele. Jeśli ktoś jest katolikiem i uważa tę historię za element Bożego Słowa, nie będzie miał większych podstaw, żeby nie uznać jej za prawdziwą. Chrześcijanin z tradycji protestanckiej uzna ją z pewnością za prawdziwą, jako że odbiera Pismo Święte w sposób dosłowny i uważa prawdziwość wydarzeń biblijnych za nieodłączny element teologii natchnienia. A jak tę historię ma potraktować naukowiec nie przynależący do żadnej religii?
Co mówi o sobie sama treść?
Wydarzenie jest umiejscowione w czasie — miało mieć miejsce w czasach panowania Heroda Wielkiego nad Judeą. Przybliżony rok tego wydarzenia to pięć lat przed naszą erą, kilkanaście miesięcy przed narodzinami Jezusa. Bohaterem jest kapłan żydowski Zachariasz z oddziału kapłanów nazywanego oddziałem Abiasza, według 1 Krn 24,10 ośmym z dwudziestu czterech istniejących. Oddział ten składał się z grupy kapłanów spełniających po kolei dzienny dyżur w jerozolimskiej świątyni. Oddział zmieniał się co tydzień.
Zachariasz miał żonę Elżbietę (gr. Elisabet), rzecz jasna pochodzącą z kapłańskiego rodu Aarona. Obaj byli już w wieku przekwitania. Łukasz podkreśla ich wysoką moralność, która — jak mniemam — nie polegała tylko na przestrzeganiu przepisów prawa żydowskiego, ale bardziej na po prostu “dobrym życiu”. Mimo nienagannego postępowania nie mogli mieć dziecka, co w tamtej kulturze było oznaką kary Bożej za grzeszne uczynki. Tak wynika ze znacznej części biblijnej tradycji, ale trzeba wiedzieć, że nie jest to tradycja jednolita. Wspomnieć trzeba chociażby genialną w swojej epoce Księgę Hioba, która skutecznie rozprawia się z podobnymi mitami, jakoby grzesznik miał mieć trudne życie pełne cierpienia, a sprawiedliwemu miało się zawsze szczęścić. Innym przykładem może być choćby Księga Koheleta, ale i w całej Biblii znajdziemy wiele przykładów obserwacji, że moralne życie, choć zdawać by się mogło, że powinno, to jednak nie gwarantuje łatwej egzystencji. I na odwrót. Mimo tego żydowska ludzka tradycja, co Ewangelia pokazuje nie raz, skłaniała się raczej do tej teologii, która zakłada, że Bóg nagradza pobożnych i karze grzesznych już na ziemi. Stąd zrozumieć trzeba wielką tragedię małżeństwa Zachariasza i Elżbiety, które nie miało dzieci. Wystawione było na plotki i oszczerstwa, jakoby bezpłodność Elżbiety (choć równie dobrze mógł być “winien” Zachariasz, niestety ówczesna medycyna była w tym przypadku mocno “patriarchalna” i za niemożność spłodzenia dziecka odpowiadała kobieta) była spowodowana brakiem Bożego błogosławieństwa. A Bóg, jak się rozumie, nie błogosławi tylko grzesznikom. Żydowskie małżeństwo musiało więc znosić krzywe i podejrzliwe spojrzenia ze strony sąsiadów, mimo prowadzenia moralnie bardzo dobrego życia. Co warte podkreślenia w tej historii, to to, że małżeństwo prowadziło dobre życie dla samego faktu, że jest to dobre, nie zaś w celach transakcyjnych ze Stwórcą. Przestali już żywić nadzieję na zrealizowanie swojego celu, a mimo to nie przestali widzieć sensu w czynieniu dobra i przestrzegania woli Tego, który zdawał się być głuchym na ich prośby. Łukasz to zaznacza.
Wróćmy jednak do świątyni. Co tam się dzieje? Zachariasz został wyznaczony, bardzo niewykluczone, że przez losowanie, do wejścia o odpowiedniej godzinie do przybytku i okadzenia ołtarza. Liczny lud stał zaś na zewnątrz, modlił się i czekał, aż Zachariasz zakończywszy rytuał, wyjdzie przed zgromadzenie i udzieli błogosławieństwa. Wtedy jednak “angelos kyriou” pokazał mu się po prawej stronie ołtarza. Kim jest ów “angelos”? Dosłowne tłumaczenie to posłaniec, wysłannik, zwiastun, ale Łukasz z pewnością myśli o aniele, niematerialnym bycie żyjącym z Bogiem w niebie. Anioł znany był dobrze z literatury biblijnej, a chyba jeszcze lepiej z przebogatej literatury apokryficznej, głównie apokaliptycznej, która około II wieku przed Chr. przeżyła swoją szczytową popularność. Zachariasz przestraszył się tego, był zdezorientowany. Nie spodziewał się przeżyć czegoś podobnego. Poza tym jego strach był uzasadniony powszechnym przeświadczeniem, że ze spotkania z aniołem nie można było wyjść bez szwanku. Te przekonanie było bardzo archaiczne, znajduje swoje odzwierciedlenie na przykład w wielce starodawnych opowiadaniach z Księgi Sędziów. Gedeon mówi: Biada mi, Panie mój, Boże! Widziałem przecież anioła Jahwe twarzą w twarz!”. Manoach natomiast parę rozdziałów dalej przekonuje swoją żonę tymi słowami: „Na pewno umrzemy, ponieważ widzieliśmy [anioła] Boga”. Chwała anioła miała mieć tak wyraźne Boże odbicie, że jej zobaczenie mogło zakończyć się nawet śmiercią. Późniejsza tradycja jest już łagodniejsza, ale nadal przedstawia anioła jako osobę, która wzbudza lęk, szacunek, podziw. W końcu jest bezpośrednim posłannikiem Boga! Nic dziwnego, że na twarzy żydowskiego kapłana mogło malować się autentyczne przerażenie. Najdziwniejsze i najbardziej niesamowita jest jednak odpowiedź anioła, przedstawiającego się jako Gabriel (notabene ten sam zapowie Maryi narodziny Jezusa): nie bój się.
Nie można tak po prostu przejść obojętnie wokół tych słów. Mamy w nich kwintesencję chrześcijaństwa. Bóg schodzi do człowieka i poprzez anioła mówi mu “me fobou” — nie bój się. Nie zależy mu na żadnej bojaźni, lęku. On chce zdjąć z ludzi strach, nawet taki pospolity zdawałoby się strach, spowodowany zobaczeniem istoty pozaziemskiej. Jezus wiele razy powtarza te słowa. “Nie bój się, tylko ufaj”, “nie bójcie się, to tylko ja”, “nie bój się mała trzódko”. Bo kto się boi, nie wydoskonalił się w miłości, powie Jan w swoim liście. Osoby cierpiące za zaburzenia lękowe doskonale wiedzą, jak prawdziwe są te słowa. Lęk odbiera umiejętność głębokiego kochania i przeżywania miłości, choćby był to lęk irracjonalny, nerwicowy, depresyjny. Jezus dał nadzieję, którą ogłosiło chrześcijaństwo. Nadzieja ta brzmi: Ja wyzwolę was od strachu! Nadzieja tak pożądana i tak głęboka zniszczy człowieka doszczętnie, jeśli się na niej zawiedzie. Jezus zasługuje na najcięższe więzienie, jeśli nie spełni obietnicy, na którą czekają z religijnym utęsknieniem miliony ludzi.
Co następnie mówi anioł Zachariaszowi? Wysłuchane zostały twoje modlitwy. Kapłan prosił Boga o dziecko, a ten po wielu latach ignorowania prośby, postanowił spełnić pragnienia pobożnego małżeństwa. Wyznaczył im zadanie opieki nad człowiekiem, który miał przygotować grunt pod działalność samego Jezusa.
Misja. Zadanie. Sens. Zachariasz nie tylko otrzymuje obietnicę potomka, ale także zostaje mu nadany konkretny sens, sens dla takiego mężczyzny jak on nie mniejszy od sensu kapłaństwa i bycia małżonkiem. Wielu ludzi umiera, nie wiedząc, dlaczego powinni żyć. To ogromne cierpienie, nie znaleźć logosu, sensu życia. To prawdziwa duchowa depresja, a jej objawy niezwykle przypominają depresję kliniczną. Tylko, że w tym przypadku zamiast leków skuteczniejsza będzie po prostu logoterapia.
Zachariasz otrzymuje sporo informacji o tym, kim będzie jego syn. Dostaje więc znów piękną obietnicę, którą każdy ojciec chciałby usłyszeć, że jego dziecko będzie w wieku dorosłym człowiekiem szlachetnym i spełniającym ważne społeczne zadania. Nawróci wielu swoich rodaków. Zostanie nazirejczykiem, osobą która składa ślub specjalnego poświęcenia Bogu. Z formalnych rzeczy wyróżnia się to abstynencją od picia alkoholi i strzyżenia włosów. Otrzymuje nawet polecenie, by nazwał swoje przyszłe dziecko imieniem Jan. Imię to nie jest pozbawione znaczenia. Rdzeń hebrajski imienia kojarzy się bezsprzecznie z łaską. Bóg jest łaskawy — takie jest jego pełne znaczenia. Bóg łamie ludzkie tradycje, ignorując zupełnie, że imię Jan nie jest w jego rodzie nadawane. Bóg daję łaskę i Bóg daje imię. Jan zostanie nawet obdarzony w łonie matki tym charakterystycznym darem, o którym mówi Jezus w Ewangelii — Duchem Świętym. Jakkolwiek to rozumieć. Został ochrzczony, bierzmowany? Jak rozumieć owo napełnienie Duchem Świętym? Czy Łukasz, pisząc o tym, ma na myśli sakrament? Nieprzypadkowo Łukasz wkłada aniołowi w usta słowa o tym, że Jan będzie działał niczym Eliasz, ognisty prorok. I Duch Święty bowiem, którym napełnionym miał zostać Chrzciciel, jest przedstawiany pod postacią ognia. Ewangelia jest dogłębnie przemyślana literacko, nie łudźmy się, że jest to swobodna kompilacja starszych źródeł.
Bardzo ciekawą kwestią jest hipoteza determinizmu zachowania Jana Chrzciciela. Skoro zanim jeszcze zaistniał zostało postanowione, kim będzie, to czy mógł zbuntować się przeciwko Bożym planom? Została mu wyłączona możliwość decydowania o jego religijnym życiu? A może po prostu piękno łaski Bożej i jego głębokie poznanie Bożych tajemnic wystarczyło do tego, że odechciało mu się rokoszów? Dlaczego w takim razie Bóg nie przeznacza do takiej łaski innych śmiertelników? Augustyn z Hippony w tym momencie mógłby zacząć coś mówić o predestynacji, ale “doktorowi łaski” w tej chwili podziękujemy. Warto zachować ten myślowy eksperyment na rozważania o zbawieniu osób niepraktykujących religii w sposób formalny, a nawet deklarujących się jako antyreligijni.
Stary Zachariasz otrzymał kolejną Bożą obietnicę. Obietnicę radości i wesela, radości jego, żony i sąsiadów, którzy wspólnie będą cieszyć się z długo oczekiwanych narodzin. Och, że mnie w czasie tych narodzin nie było! Dla takich chwil warto znieść lata niespełnienia. O tym właśnie jest ta historia.
Czy słysząc taką historię nie powinno się powiedzieć: to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe? Odruch naturalny. Jesteśmy przyzwyczajeni do cierpienia i dyssatysfakcji. Szczęście jest czymś dla nas dziwnym, nienaturalnym, jakby strasznym. Mamy jakby zakodowane, że nie może trwać wiecznie i tylko czekamy z niepokojem, kiedy się wreszcie skończy.
Bóg jednak najwyraźniej oczekiwał od kapłana, że po naturalnych ludzkich odruchach wykaże się cnotą wiary. Ten jednak pyta, dokładnie jak Maryja — po czym to poznam? Maria zastanawiała się jak pocznie dziecko, nie żyjąc jeszcze z mężem, Zachariasz natomiast, jak spłodzi syna, będąc w tak podeszłym już wieku. Dlaczego kapłan po takim pytaniu traci — w sposób nie do zbadania — umiejętność posługiwania się mową, co nie spotyka Marii? Tradycja interpretatorów zawsze będzie w dodatku przypisywała Maryi heroiczną ufność, Zachariaszowi zaś niedowiarstwo. Powód jest prosty i w zasadzie jeden, sam się nasuwający — chodzi o usposobienie wewnętrzne, które jest Bogu znane. Wątpienie Maryi było niewinne, bo odruchowe, Zachariaszowe zaś świadome, pełne prawdziwego sceptycyzmu.
Bóg jednak stosuje tę “karę” wyłącznie w celach wychowawczych i potwierdzających prawdziwość jego obietnicy. Zachariasz będzie milczał tylko tak długo, aż spełni się Boża obietnica. Wtedy jego milczenie nie będzie już wymuszone, ale autentyczne, spowodowane doświadczeniem wielkich dzieł Bożych.
Dalej wydarzenia toczą się same. Zachariasz wychodzi do zniecierpliwionego i zdumionego z powodu tego opóźnienia tłumu. Nie może nic powiedzieć, a przecież miał właśnie udzielić błogosławieństwa, po którym wszyscy mieli się rozejść. “Zachariaszu, dlaczego nie dopełniasz obrzędu?” — pomyśleć mogli zgromadzeni. Ten jednak daje tylko znaki gestami. Pobożny lud domyślił się, że coś musiało się zadziać. “Miał widzenie” — orzekł.
Od teraz Zachariasz posługuje się tylko mową niewerbalną. W końcu kończą się jego dni służby i wraca do domu. Pewnego dnia kosztuje pełni małżeństwa z Elżbietą, a po jakimś czasie ta zachodzi w ciążę. Ukrywa się jednakowoż z tym faktem przez pięć miesięcy, lub przynajmniej ogranicza kontakty towarzyskie, ciesząc się, że dzięki Bogu wreszcie nie musi dźwigać na sobie strasznego w tych czasach (i niełatwego w obecnych) piętna bezpłodnej. Hańba została z niej zdjęta. W oczach ludzi. Bóg nigdy tak na nią nie patrzył.
Historyczna czy nie?
Czy ta opowieść ma w sobie elementy historyczne? Jak większość wydarzeń z Ewangelii nie ma odpowiednika w źródłach pozahistorycznych. Dla racjonalisty — który wyróżnia się właściwie nie tym, że skutecznie posługuje się rozumem, ale że apriorycznie zakłada materializm jako prawdziwą filozofię, ta historia jest nieautentyczna ze względu na obecność Gabriela. Dla chrześcijanina — jest prawdziwa ze względu na autorytet Biblii. Dla naukowca jest to po prostu historia, wokół której może rzucać jedynie hipotezy.
Rozważmy sitz im leben autora. Łukasz jest świadomy, że istnieje coraz więcej źródeł pisanych o Jezusie, a jeszcze więcej pogłosek. Chrześcijanin może polegać jedynie na sprawdzonych informacjach. Pochodzący z Antiochii Łukasz, z całym prawdopodobieństwem lekarz, towarzysz Pawła, był z nim razem np. w Troadzie, w Filippach, Rzymie, Jerozolimie. Znał zaskakująco dobrze terminologię okrętową, czyli — dochodząc do sedna — nie gardził podróżą. W celu znalezienia jak największej ilości źródeł o Jezusie z pewnością nie udał się do miejscowej biblioteki ani nie szukał źródeł w Internecie. Własnoręcznie musiał ich poszukać. Podróżował więc do miejsc, w których ludzie mogli cokolwiek wiedzieć o Jezusie historycznym. Musiał odwiedzić i Maryję, skąd by wiedział bowiem o tak wielu intymnych szczegółach? Maryja była spokrewniona z Elżbietą, tak więc musiał dotrzeć i do epizodu w świątyni. Co takiego przekazali mu ludzie o tej historii i na ile Łukasz ją upiększył zgodnie ze starożytnymi standardami? Nie można zarzucać Łukaszowi skrajnego historyzmu, ale i nie oderwania od rzeczywistości, której tak przecież uporczywie szukał. Pytań i hipotez rodzi się wiele. Ja jednak poprzestanę na dociekaniach w tym momencie, aby z powodu niepotrzebnych apriorycznych założeń wynikających z światopoglądu badacza nie zajść w ślepą uliczkę, która jest zapełniona tak wieloma biblistami i amatorami biblijnej krytyki.
Obrona dobroludzizmu
Dobroludzizm to popularny ostatnio neologizm, który oznacza pewną teologiczną teorię, głoszącą, że do osiągnięcia zbawienia wystarczy być dobrym człowiekiem.
Krytykowana jest szczególnie zawzięcie przez uważających się niesłusznie za katolickich ortodoksów. W dobroludzizmie widzą znak czasu, rozwodnienie Ewangelii, protestantyzację Kościoła. Tam, gdzie oni dostrzegają zagrożenie, ja widzę nieśmiałą nadzieję, że świat może stać się lepszym miejscem. Zbyt długo już akcentowano ważność deklaratywnych poglądów kosztem czynów. Nie jest wprawdzie dla mnie błahy spór o subordynacjonizm czy odpusty, jestem bowiem miłośnikiem prawdy. Chcę jednak potępić zachowanie tych, którzy na przestrzeni historii czynili sobie nawzajem krzywdę z powodu odmienności religijnych poglądów, uważając się za adwokatów Boga. Takie akty są skutkiem myśli przeciwnej dobroludzizmowi — myśli, że zbawienie jest tylko dla ortodoksyjnie wierzących. “Choćby też i całe życie był cnotliwy — odparł surowo zakonnik — byłby i tak potępion, albowiem żył za pogańskich czasów i chrztem świętym nie został z pierworodnego grzechu obmyty” — taki pogląd wyczytany w szkole podstawowej z “Krzyżaków” Sienkiewicza bardzo mnie zadziwił, aż przeraził, tak, że pamiętam go po dziś dzień. Dobroludzizm odpowiedziałby zakonnikowi: “Jeśli był dobrym człowiekiem, będzie zbawiony”. Z mojej perspektywy jednak i ten punkt widzenia jest błędny. Ja bowiem jestem przekonany, że zbawiony będzie ten, kto będzie chciał, z tą różnicą, że w przypadku braku potrzebnego oczyszczenia swojej osoby do nieba przejdzie się przez stan czyśćcowy. Wolę mimo tego żyć w świecie, gdzie przeważa dobroludzizm. Jest mniej niebezpieczny i gwarantuje ludziom mniej cierpienia. Wprawdzie ma zbyt dużo punktów wspólnych z doktryną reinkarnacji lub sądem Ozyrysa, ale lepsze to niż przekonanie o zbawieniu dzięki ortodoksji, będące fundamentem sekciarskich gnostyckich doktryn.
Dostrzegam poparcie dobroludzizmu przez Jezusa w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie — a według doktryny judaizmu był to heretyk. Jezus przeciwstawił go dwóm ortodoksom — lewicie i kapłanowi żydowskiemu. Samarytanin mimo bycia heretykiem jest postacią pozytywną, bo okazał się zwyczajnie dobry. Załóżmy, że ten Samarytanin jest postacią autentyczną. Być może do końca życia nie przyjął formalnie chrześcijaństwa — bo na przykład nie zdążyło do niego dotrzeć echo dobrej nowiny albo słysząc o Chrystusie — nie uznał go za Boga. Może kierował nim strach przed reakcją współplemieńców, a może odczucie niedorzeczności nowej religii. Czy jednak skażemy go na piekło z tego powodu? Człowieka, który przerwał swoją podróż, ze wzruszeniem opatrzył rannego, zaniósł go do gospody i opłacił jego leczenie? Chcąc nie chcąc, przypominają się słowa Jezusa o tych, którzy innym nieba zabraniają, a sami do niego nie wchodzą.
Chciałbym, żebyśmy widząc Hindusa lub Afgańczyka, nie myśleli wpierw o tym, że nie wyznaje naszej doktryny, ale zastanowili się, czy ten człowiek opatrzy nas i zawiezie do szpitala, gdy będziemy ranni. Jeśli tak, to nie martwiłbym się szczególnie o niego. Nawet jeśli myli się co do prawd dla nas fundamentalnych.
Racjonalizacja i efekt potwierdzenia przeszkodą do prawdy
Współczesna psychologia opisuje dwa narzędzia, które skutecznie pomagają nam — po silnym uwierzeniu w prawdziwość jakiegoś poglądu — w niedopuszczeniu do siebie jakichkolwiek myśli, które podawałyby w wątpliwość słuszność naszego osądu. Każdy z nas odczuwa w sobie głód stabilizacji światopoglądowej. W przypadku filozofii życiowej niepewność zdaje się zawadą na drodze do osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Do jej zdobycia potrzebna nam jest pewność co do tego, skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy, jak funkcjonuje świat, a przede wszystkim — jak dojść skutecznie do celu naszej egzystencji. Problem polega na tym, że głód egzystencjalnej harmonii jest wielką siłą, która motywuje nas do jak najszybszego znalezienia nurtujących odpowiedzi. Często skutkuje to tym, że uznajemy pochopnie za fakt i pewnik rzecz, która w rzeczywistości jest dogłębnie błędna. Nam jednak z bliżej nieokreślonych powodów na rękę jest, aby dany pogląd czy doktryna była prawdziwa. Ale nasze chcenie nie czyni niczego prawdziwym. Nierzadko bywa tak, że prawdy (w naszym mniemaniu), do których dochodzimy (chcielibyśmy dojść) dobrze wpływają na naszą psychikę i naszego ducha. Z czysto biologicznego punktu widzenia nie jest dobre dla naszego organizmu przeżywać rozterki i wątpliwości co do słuszności naszego światopoglądu, zwłaszcza długotrwałe. Może to się bowiem negatywnie odbić na naszym zdrowiu psychicznym. Jesteśmy zaprogramowani tak, że szukamy sposobów, by uniknąć wewnętrznych konfliktów. Pomaga nam w tym rewelacyjnie sprawnie działający mechanizm obronny nazywany racjonalizacją. Myślę, że sposób jego działania najlepiej zilustrują przykłady: