O pewnym archiwiście
— Ech — westchnął cicho stary skryba. — Jeszcze tylko sześciuset — zamruczał.
Stworzenie klasyfikacji pisarzy do ostatniej zachcianki cesarza — Nowej Chińskiej Encyklopedii — okazało się dla niego nie lada wyzwaniem. Co prawda spisał już na piasku wszystko, co mu przyszło do głowy przez ostatni rok, ale teraz należało to ładnie przepisać.
Nie myślicie chyba, że robił to osobiście? Pod szerokim na dziesięć i długim na sto metrów drewnianym dachem, w równych rzędach siedziało na ziemi stu kopistów. Pracownię osłaniały od wiatru ściany głębokiej kotliny, w której ją umieszczono, dlatego piasek wydawał się doskonałym materiałem na brudnopis.
Na miano skryby trzeba sobie dopiero zapracować. Każdy kopista przepisywał napis wyryty obok niego w piasku. Skryba dopieszczał tylko tytuły, a tytuł tego rozdziału został wypisany już cztery miesiące temu, więc chodził tylko i walił po głowie krótką trzcinką kogo popadnie. Wcale nie za brzydki charakter pisma, tylko z nudów.
— Poeci narodowi, pisarze bez oświaty, propagandowi lizusi, podglądacze wspomnień, pisarze krzywo piszący, poeci dla dzieci, emerytowani wierszokleci — zerkał na pergaminy i myślał, że chyba jeszcze o kimś zapomniał.
— Nocni wypalacze kaganków — uśmiechnął się i dopisał trzcinką na piasku. — No przecież!
Chaos myśli — podróż w jedną stronę
Kiedy Amanda po dantejskich męczarniach, latach upokorzeń i poniżania zrozumiała, że wszystko się skończyło, w jej głowie zawirowało. Chaos myśli, natrętnych słów nie do opanowania, wżerał się w jej mózg jak termity w spróchniałe drewno. Ich zdolność do budowania tuneli nadzwyczajnie wpasowała się w jej sytuację. Apokalipsa, która zawładnęła umysłem, doprowadziła go do stanu zwiotczenia, czyli nader łakomego kąska dla tych równoskrzydłych, pedantycznych stworzeń.
Wgryzały się bez pardonu w czaszkę i ryły mózg. Naturalne meandry zwojów poddawały się lekko i bez bólu. Topniały jak śniegi na wiosnę, nie dając w zamian życiodajnego nawilżenia. Termity nie mogły przewidzieć tylko tego, że z tych kreteńskich korytarzy nie będzie już wyjścia. Płyn rdzeniowo-mózgowy, który błyskawicznie wypełniał puste przestrzenie, odcinał im drogę ucieczki. To była ich ostatnia podróż w jedną stronę.
Limeryk wczesnojesienny
Do szkoły zaprosili pisarza
Choć nie co dzień to się zdarza
Przyszedł cały zziębnięty
Bo w sandałach, zmarzł w pięty
I udał się do lekarza.
Moskalik o butach pisarza
Kto powiedział, że pisarze
Mają tylko jedne buty,
Tego smażyć będą w kotle
Przed kościołem świętej Guty.
Oda do kota
Ty, co w herbacie ogonem
Mieszasz niczym wachlarzem
Kobieta znużona słońcem
Pod sycylijskiej mafii
Pejzażem.
Czy różowe okulary mają kolor niebieski?
Przed witryną sklepu z okularami stała młoda kobieta z małą dziewczynką. Kobieta miała na głowie słomkowy kapelusz z różową wstążką, kremową, lekko rozkloszowaną sukienkę i szpilki w kolorze fuksji. Dziecko ubrane w całości na różowo wierciło się i ciągnęło ją za rękę,
— Zaczekaj, zaraz idziemy. Musimy tam wejść tylko na moment. Mamusia szybciutko przymierzy okulary i wracamy do domku.
Małej to się niezbyt podobało. Codzienne spacery z matką ograniczały się do wizyty u fryzjera — nuda, zakupów w sklepie z pieczywem — głupia ekspedientka szczypie ją w policzki, sterczenia pod blatem w kiosku — mama długo rozmawiała z panią Helenką, znajomą z dzieciństwa oraz odwiedzin u koleżanek mamy — sadzali ją przy kuchennym stole i kazali rysować. Może to i fajne, te wszystkie kredki, gumki, połamane ołówki, ale rysować to ona nie lubiła.
Dzisiaj matka odwiedziła dodatkowo aptekę i księgarnię. To naprawdę zbyt wiele, jak na małe nóżki w przyciasnych różowych pantofelkach. Dlatego w sklepie z okularami wezbrał w niej bunt. Kiedy podeszła do lady, żeby ostentacyjnie coś z niej zrzucić i zmusić matkę do wyjścia, zobaczyła leżące pod szklaną taflą niebieskie okulary. Takie malutkie okulary dla małych dziewczynek, dokładnie takich jak ona.
— Mamo, czy mogę przymierzyć? — uśmiechnęła się słodko i przymilnie. –Ty masz już trzy pary, a ja jeszcze żadnych — ciągnęła z premedytacją, układając usta w podkówkę.
Ekspedientka szybko wyciągnęła okulary i włożyła jej na nos, jakby chciała za wszelką cenę uniknąć konfrontacji z jej płaczem, na który niechybnie się zanosiło.
— Drogie dziecko, oczywiście, że możesz, to są właśnie okulary dla dzieci — oznajmiła i dopiero spojrzała na matkę. — Chyba może? — dodała niepewnie.
— Tak, tak, niech mierzy, szkoda tylko, że nie są różowe. A dla mnie proszę pokazać tamte. — Matka skinęła lekceważąco ręką i wycelowała palec w okulary, po które przyszła.
Tymczasem dziewczynka spojrzała w okno. Jasnoszare niebo zmieniło kolor na turkusowy, bezbarwni przechodnie puszyli się wszystkimi kolorami niebieskiego. Od delikatnego lazuru do ciemnego granatu. Widziała jaskrawe, szafirowe trampki, zimne, kobaltowe dżinsy, skrzące indygo-płaszczyki i sukienki w kilku odcieniach lapis lazuli. Do tego chabrowe, kosmate torebki i ultramarynowe auta.
Kiedy za szybą przemknął błękitny chłopiec na rowerze w kolorze akwamaryny, wiedziała już na pewno, że ostatni raz pozwoliła mamie wcisnąć ją w te obrzydliwe różowe ciuchy. Ostrożnie spojrzała w lustro, z nadzieją, że zmieniły kolor chociaż na błękit królewski, ale z przykrością stwierdziła, że tak, wszystko zmieniło kolor, oprócz jej sukienki, bucików i ogromnej kokardy we włosach — też różowej. Rozpięcie klamerek przy kostkach zajęło jej chwilkę, ale z ulgą ściągnęła pantofelki. Cichutko wyszła na palcach i usiadła na chodniku pod oknem. Przez wiele minut delektowała się ulubionym kolorem, aż do momentu, kiedy rozdzierający krzyk za drzwiami przerwał tę błogość. Zamknęła oczy.
Boli
Smutno mi
Jasna cholera
Serce rozdziera
Duszę rozdziera
Niemoc siły zabiera i tylko
Jedno mnie trzyma w pionie
Odkrycie
Chyba ludzie mają dusze
Wierzycie?
Kiedy dzieci śpią
Czerwone auto skręciło z piskiem opon w sąsiednią uliczkę. No, może nie czerwone, ale nocną porą wszystko zmienia swój kolor. Usiadłam na trzeszczącej ławeczce i postanowiłam obserwować otoczenie. Nie było zbyt późno, ale przechodniów jak na lekarstwo. Jeden kot, jeż i komar. No i ten samochód.
Najpierw myślałam, że to kolejny amator nocnej jazdy, ale kiedy przejechał tą samą trasą po raz trzeci, uznałam, że nie mogę się mylić. Przy szóstym okrążeniu zaczęłam się niepokoić. Dlaczego jeździ w kółko? Kto jest w środku? Żeby mieć lepszy wgląd na okolicę wlazłam na drzewo. Tym razem udało mi się zobaczyć twarz kierowcy. Co ja mówię, raczej miejsce po twarzy. Wirujący owal osadzony na zupełnie statycznym korpusie. To nie może być prawda, takie rzeczy się nie zdarzają, pomyślałam, ale moja ciekawość nie wygasła.
Szybko wciągnęłam ławkę na ulicę i ustawiłam ją w poprzek drogi. Czekałam. Kiedy nadjechał, wcale nie starał się jej ominąć za to ostro zahamował. Drzwi się otworzyły, a kierowca rzucił coś na ulicę. Zawrócił i odjechał. Oczywiście podbiegłam jak najszybciej, żeby zobaczyć co tam zostawił. I całe szczęście, że nikogo ze mną na tym nocnym spacerze nie było. Podniosłam do góry patyk z przytwierdzonym do niego czarnym, papierowym wiatraczkiem. Powiał wiatr. Trzymałam w ręku wirujący owal. O tempora, o mores!
Wyć się chce
Tylko wiatr za oknem tańczy
I słucha moich wspomnień
Bez urazy
Ledwie dmucha w szybę
I cierpi ze mną
Z niemocy
Białowieski song (nie mylić z Alabama song, chociaż — kto wie, może jednak mają ze sobą wspólny wątek i nie jest to whiskey)
Wiosna. Drzewo napęczniało i zaczęło się drapać. Swędziały je szczególnie zgrubienia na gałęziach, których w żaden sposób nie mogło się pozbyć. Wystawione na słońce nabrzmiewały niczym guzy zadżumionych. Chłodne jeszcze, marcowe noce niosły ukojenie, ale kolejny miesiąc okazał się najcięższy. Guzy zrobiły się obszerniejsze, aż nagle jeden po drugim zaczęły pękać. Ze środka nie wylała się ropa ani inna cuchnąca maź, jakiej drzewo się spodziewało, za to z pęknięć wypełzły seledynowe płatki. Wiotkie i delikatne powiększały się każdego dnia. Tkwiły w ciele drzewa, ciągnąc z niego życiodajne soki i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek odejdą. Trudno, pomyślało drzewo. Dam radę. Najwyżej wcisnę nieco głębiej swoje korzenie. Przynajmniej ból minął.
Lato. Liście kołysały się na wietrze, przyjmowały skrzydlatych gości, a w upalne dni robiły przyjemny cień. Drzewo zapomniało o cierpieniu i zaprzyjaźniło się z nimi tak silnie, że nawet wichurom nie pozwoliło zerwać choćby jednego. Zakochało się w ich szeleście i z czułością podglądało ptaki, które korzystały z osłony i wiły wśród nich przepyszne gniazda.
Jesień. Tak, to musiał być listopad. Tej nocy drzewo dygotało z zimna i tuliło się do liści, które ostatnio nabierały dziwnych barw. Żółte, słoneczne, jeszcze mu się podobały. Niosły za sobą wspomnienie lata. Co innego czerwone. Fuj! Ten kolor nie należał do jego ulubionych. Kiedy zbrązowiały i skurczyły się (pewnie z zimna), zaczęły uciekać. Leciały z wiatrem, jakby wybrały się w długo planowaną podróż. Hej, dokąd lecicie? Chciało zawołać drzewo. Czy wam czegoś zabrakło? Ale nie zawołało. Zamiotło gałązkami ostatnie listki, które spadły niedaleko i czule otuliło nimi pień. Nie, nie chciało się z nimi rozstać.
Zima. Pierwsze mrozy nadeszły niespodziewanie. Drzewo marzło i powoli zapadało w letarg. Lęk przed zimą tak je paraliżował, że nawet korzenie, które ukryło głęboko pod ziemią, dygotały ze strachu. Możesz to sprawdzić przytulając się do drzewa w każdy mroźny dzień. Dopiero kiedy ponakrywa je śnieg, poczuje spokój i naprawdę zaśnie. Ale ze śniegowymi gwiazdkami nigdy nie uda mu się zaprzyjaźnić. Przecież właśnie śpi. Śni o upalnym lecie i szeleszczących liściach, a wiosną znowu zaczną swędzieć je gałęzie. I historia się powtórzy. Szkoda, że nie dla wszystkich.
Człowiek we mgle
Poruszanie się we mgle nie stanowiło dla mnie problemu. Ostatnio u mnie nie najlepiej ze wzrokiem, więc już się oswoiłem z nieostrymi konturami. Czapkę wcisnąłem mocno na uszy, bo noc zapowiadała się chłodna. Długie, ocieplane buty na szczęście stały w starej szafce w przedpokoju i zdecydowałem się je włożyć, chociaż dopiero kończył się sierpień.