E-book
6.3
drukowana A5
47.06
drukowana A5
Kolorowa
72.38
Noc w szkole — Część trzecia

Bezpłatny fragment - Noc w szkole — Część trzecia

Zakończenie


Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8245-630-1
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 47.06
drukowana A5
Kolorowa
za 72.38

Notka od autora

Witajcie!

Na początek chciałbym dodać i wyjaśnić kilka krótkich faktów.

Przede wszystkim — to trzecia część serii „Noc w szkole”, więc znajomość jej poprzedniczek jest obowiązkowa. Znajdziecie ją w różnych sklepach internetowych (między innymi w tym, w którym zakupiłeś ten egzemplarz) oraz na moim koncie Wattpad (@Szymon_Czardybon).

Książka ta podzielona została przeze mnie na dwa akty głównie ze względu na moją wygodę i komfort pracy. Pomaga to również rozróżnić dwie skrajnie różniące się od siebie klimatem części fabuły. Akt pierwszy ma dwadzieścia dwa, a drugi trzynaście rozdziałów — zdecydowałem się liczyć je osobno. Do tego każdy ma swój własny prolog i epilog.

Mam nadzieję, że rozumiecie moje decyzje i podoba Wam się ich zaimplementowanie. Nie mam już nic więcej do dodania, zostaje mi więc życzyć Wam miłej lektury!

Akt 1

Prolog

24 stycznia 2020 — Maja

Pogrzeby są naprawdę, naprawdę dziwne, pomyślałam, pocierając o siebie zmarznięte na kość ręce. Szczególnie takie, na których uczestniczy się raczej z obowiązku, a nie dobrowolnej chęci. Usadzono całą naszą czwórkę w niepokojąco bliskiej, trzeciej ławie. Najpewniej zatroskani i zasmuceni dorośli założyli, że i my byliśmy przyjaciółmi Pawła Chmieleńskiego, któremu cała ta uroczystość została poświęcona. I szczerze, nie mieliśmy im za to za złe. Po prostu czuliśmy się strasznie niezręcznie, tępym wzrokiem wodząc po ścianach niewielkiej kaplicy, naokoło siebie słysząc tłumione przez dłonie i chusteczki ciche odgłosy żałobnego płaczu. Nie powinniśmy się tam znaleźć, zaraz koło pogrążonych w rozpaczy rodziców brutalnie zamordowanego nastolatka, jak i jego dziewczyny, równie przejętej widokiem wystawionej dla żałobników trumny. Ale tak, zupełnym przypadkiem, złożyło się, że to akurat my jako jedni z nielicznych mieliśmy wątpliwy zaszczyt zobaczenia, co kryje się pod jej ciężkim, drewnianym wiekiem. Wspomnienie to przywołało mi przed oczami widok jego zmasakrowanego ciała i zdekapitowanej głowy. Niezbyt przyjemny widok, który prześladować będzie mnie jeszcze długo. Westchnęłam, próbując wyrzucić z myśli ten paskudny obraz. Minął zaledwie, lub, w kontekście pogrzebów, aż tydzień od tamtej tragicznej nocy. Nagroda, która zamieniła się w paskudną karę. Marzenie, które szybko stało się koszmarem. Powtarzałam to sobie w głowie niemal każdej nocy, nie było potrzeby by i tego dnia się tym zadręczać. Wlepiając wzrok w stojącą przede mną, poharataną, drewnianą ławę, dziękowałam czuwającemu nad nami światu, że to on, a nie jeden z nas padł śmiertelną ofiarą Króla. Być może to nieco brutalna myśl, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się znalazłam. Ale życie nie raz już nauczyło mnie, że żadna myśl pod tym względem nie może równać się jego bezwzględnemu obliczu. Biorąc udział w jednym z większych pokazów jego okrutności, nikt nie zwróci uwagę na moją, niepozorną myśl, która przeleciała mi przez zmęczoną głowę. Z rany postrzałowej lało się zbyt wiele krwi, by martwić się naklejaniem plastra na marne otarcie.

Na ołtarz, powolnym i ociężałym krokiem wszedł ksiądz. Przywitał się z zebranymi, otworzył przygotowany wcześniej zeszyt i zaczął przemawiać. Wychwalał zalety chłopaka, opowiadał o szerokiej liście jego talentów, osiągnięć i pasji. Mówił o jego pokaźnej grupie oddanych przyjaciół, kochającej dziewczynie i zżytej rodzinie, która pozbawiona została ich cudownego Pawła. Wspomniał też o tym, jak nieoczekiwana i tragiczna była nagła śmierć nastolatka. Mowa była nudna, powtarzalna i kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek pasji. Jednak księdza tak naprawdę nikt nie słuchał. Stał on na dnie głębokiego oceanu, podczas gdy wszyscy zgromadzeni w kościele wierni siedzieli na brzegu, wpatrzeni w wydobywające się spod tafli wody bąbelki. Jego słowa służyły za nic więcej niż marne, ciche tło, zapełniające dzwoniącą w uszach kościelną ciszę. Tło, które przytłumić miało odgłosy żałobnego płaczu, dochodzącego od tak wielu zgromadzonych tam osób. Nie ważne, czy grzebie się osobę mającą lat piętnaście, pięćdziesiąt lub sto, mowy odprawiających ceremonię księży zawsze pozostają takie same. Bo, tak naprawdę, czego innego można by się po nich spodziewać?

Kiedy duchowny nareszcie skończył mówić, zaczęła się procesja. W niezręczny, nieskoordynowany sposób wyszliśmy z kościoła, podążając za niesioną przez grabarzy trumną. Do miejsca pochówku nie było daleko, a świat swoim jasnym blaskiem oblewało świecące przyjaźnie słońce. Temperatura spadła mocno poniżej zera, a na niektórych nagrobkach i otaczającej ich trawie zalegały niewielkie połacie topniejącego śniegu. Schowałam ręce w ciepłej kieszeni, idąc bardzo blisko Elizy, po cichu licząc, że żaden z żałobników nie zwróci na nas uwagi. Otaczające nas zimno dawało się wnikać głęboko w nas, zamarzać nawet szpik skrytych pod grubą warstwą mięśni i tłuszczu kości. Jednak nie narzekałam. Czułam, że to dobra pogoda na pogrzeb. Jeśli sam nie czujesz, że powoli obumierasz, jaki jest sens patrzenia, jak grabarze z niezwykłą wprawą opuszczają trumnę do wykopanego wcześniej dołu? Ksiądz znów przemówił, znowu jedynie z celem zagłuszenia zgromadzonych wokół wiernych. Gdy drewniany spód dotknął wreszcie stwardniałej, wystawionej na zimowy chłód ziemi, w głębi serca odetchnęłam po cichu z ulgą. Kolejne modlitwy i wrzucanie fantazyjnych wiązanek do tej ciemnej, bezdusznej dziury. Czy naprawdę, próbując pogodzić się ze śmiercią jednej istoty, musimy poświęcać życia innych? Myślałam o tym, patrząc, jak kolejne świeże kwiaty lądują tam, chłonąc na swych nieświadomych listkach i płatkach ostatnie promienie porannego słońca. Być może powinnam wykrzesać z siebie więcej empatii dla zmarłego, spoczywającego tam Pawła. Ale praktycznie go nie znałam, a mój jedyny większy kontakt z nim odbył się gdy kropla jego świeżej krwi upadła mi na prawy policzek. Nie chciałam już o tym myśleć, nie chciałam więcej wracać do tamtej nocy. On znalazł swój wieczny odpoczynek. Czy to znaczy, że przyszła pora na nas?

Rozdział 1

24 stycznia 2020 — Maja

Zapach świeżo wykopanej ziemi, zapach śmierci, przyległ do mnie i nie chciał dać mi spokoju. Wychodząc przez elegancką, mosiężną bramę cmentarza, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem cała brudna. Że dalej zalega na mnie zatruty dotykiem rozkładającego się ciała kurz. Czułam się dziwnie. Nierealnie. Jakby ktoś wyciął mnie z mojego zwykłego, prawdziwego życia, po czym nieudolnie wkleił do tej skleconej na kolanie sceny. Nic, począwszy od wizyty u dyrektora, podczas której wytłumaczył nam zasady nocy w szkole, aż po moment, w którym trumna dotknęła ziemistego dna, nie trzymało się kupy. To wszystko, ta cała historia, była odrealniona i zmyślona. Nie wydarzyła się naprawdę, była jedynie złośliwym sennym koszmarem, który jakoś zdołał uczepić się moich nie do końca otwartych powiek. A przynajmniej bardzo chciałam, żeby tak było.
Gdy powoli odchodziliśmy, głosy i lamenty zgromadzonych na ceremonii żałobników stawały się coraz cichsze i odleglejsze. Jakby ich udręczone dusze wciągane były coraz niżej i niżej, wgłąb tego piekielnego wymiaru. Robiło się coraz zimniej. Schowałam zmarznięte ręce do kieszeni ciemnej, puchowej kurtki, którą miałam na sobie, licząc, że może to chociaż odrobinę pomoże.

Cała nasza czwórka szła bardzo blisko siebie, jak zagubione i przestraszone dzieci, próbujące nie stracić siebie nawzajem z zasięgu wzroku. Chociaż na pogrzebie zajmowaliśmy jedno z bliższych miejsc, na uroczystą, rodzinną stypę nie zostaliśmy już zaproszeni. Może to i dobrze, pomyślałam, delikatnie zbliżając się do Elizy. Nie bylibyśmy tam niczym więcej niż marnym obowiązkiem zajmującym miejsce przy stole i stale przypominającym o tamtej tragedii. Nikt z nas nie wypowiedział ani słowa, a zapadłe między nami milczenie zdawało się ciążyć w powietrzu jak toksyczny, trujący gaz. Otaczało nas szczelnie w swych kościstych objęciach, dając złudzenie, że nigdy już nie zostanie przerwane. Baliśmy się. Wszyscy. Rana była poważna, tryskająca z niej krew poplamiła już niemal wszystkie ściany, a wokół nie było nic, co mogłoby posłużyć za opatrunek. Pozostawało nam jedynie modlić się, że pomoc zdąży przyjść, zanim organizm całkowicie się wykrwawi. Ale czym mogłaby być owa pomoc? W jakiej postaci miałaby przyjść? Przecież na naszych oczach zginęły dwie osoby, to w zasięgu naszego wzroku odrąbana głowa z cichym trzaskiem upadła na kamienną posadzkę. To właśnie my byliśmy świadkami śmiertelnego, samobójczego strzału, który oddał w swoim kierunku zabójca, wznosząc oczy ku niebu i wyszeptując słowa cichej modlitwy. To nie była rzecz, jaką powinni przechodzić ludzie w naszym wieku. To nie była rzecz, którą powinien przechodzić ktokolwiek. Tak naprawdę, całkowicie, nikt nie mógł nas zrozumieć, nikt nie był tam, tamtej nocy, również siedząc skulonym pod tamtą ścianą, czując, jak tamte krople świeżej krwi spływają po swoim mokrym od łez policzku. Nikt nie mógł zrozumieć tego bólu, nikt nie miał lekarstwa zdolnego uleczyć trawiącą nas od środka chorobę. Nikt poza nami samymi. Czemu więc pogrążyliśmy się wszyscy w ciszy, nawet nie próbując znaleźć rozwiązania? Dlaczego zamiast próbować wyłamać ograniczające nas kraty, jedynie je, pracowicie, wzmacnialiśmy? Chłonąc roztaczające się wokół nas milczenie, czułam się, jakbym napierała na ciężką, kamienną ścianę. Po jej drugiej stronie była osoba, wyraźnie czułam jej cichy oddech i przytłumione przez zimny beton ciepło. Potrzebowała pomocy, podobnie jak ja. Obie byłyśmy tak blisko, a jednocześnie stała przed nami przeszkoda tak trudna do przebicia. Było to naprawdę dziwne, obezwładniające uczucie. Bo co jeśli będzie trwać ono wiecznie?

Rozeszliśmy się w końcu, bez słowa, bez żadnego gestu. Bez nawet spoglądania na siebie. Po prostu szliśmy i nagle orientowaliśmy się, że jedna z osób poszła w swoją stronę. Odchodził tak każdy z nich, aż w końcu zostałam całkowicie sama. Ja, samotnie przedzierająca się przez rozciągające się przede mną, ciemne cienie, zasłaniające promieniste światło przyszłości. Od tamtego dnia bardzo niewiele rozmawialiśmy, jedynie krótko sprawdzając, jak trzyma się druga osoba. I widziałam, że chcieliby powiedzieć więcej, zapytać się pewnych rzeczy, odwinąć niechlujny bandaż i rzucić okiem na gnijącą ranę. Ale zbyt bardzo bali się bólu, który temu odwijaniu miał towarzyszyć. Nie dziwiłam im się. Sama przecież się tego bałam, może nawet mocniej niż ktokolwiek z nich. Zwykle wystarczało, jak jedna osoba przejmowała inicjatywę, pociągając tym za sobą drugą. Ale tym razem brakowało kogokolwiek, kto ową inicjatywę mógłby w ich imieniu przejąć. Znów, nagłe, stanowcze, brutalne zderzenie z twardą, zimną ścianą.

Miałam już tego dość. Pogrzebu, minionego tygodnia, tamtej tragicznej nocy. Musimy dać sobie czas. Wszyscy. Przemyśleć, poszukać sposobu, by wydłubać dziurę w rozciągającym się przed nimi murze. Żeby zająć się grupą, każdy z nas musiał najpierw zadbać o samego siebie. Lecz na dobrą sprawę, co to tak naprawdę znaczy? Przekręcając klucz w zamku wejściowych drzwi do swojego mieszkania zrozumiała, że odpowiedź może być tylko jedna.

Wzięłam nowe, świeże, niewielkie płótno i ustawiłam je na sztaludze. Miałam przed oczami jasną, konkretną wizję obrazu, który wystarczyło jedynie przelać na papier. Zatopić się w akcie tworzenia, chociaż na chwilę całkowicie zapominając o świecie gnijącym wszędzie naokoło mnie. Wymieszałam ze sobą odpowiednie farby, złapałam za odpowiedni pędzel i, bez robienia pierwszego szkicu, zaczęłam malować. Pogmatwanymi, niestarannymi liniami zakreśliłam nierówną, prostokątną dziurę, której czerń zdawała się niemal bezkresna. W kontraście do przerażających głębinowych ciemności, otaczająca je trawa przykryta była pod cienką warstwą idealnie białego, delikatnego śniegu, spod którego przebijały się pojedyncze zielone źdźbła. Prosta scena, może nawet zbyt prosta. Czegoś mi w niej brakowało. Znów stanęłam przed nieprzebijalną ścianą, znów poczułam jej mrożące zimno. Pędzel z cichym trzaskiem wylądował w kubku, a obraz został na swoim miejscu, odpoczywając i w spokoju wysychając. Powoli ściągając z siebie przesiąknięte zapachem świeżej ziemi ubrania, skupiłam wzrok na promieniu jasnego słońca padającym na moją ścianę. Nie miałam żadnej puenty lub wyciągniętego z tego wniosku. Nic, poza bólem pulsującym w przesiąkniętej chłodem pustce.

Rozdział 2

31 stycznia 2020 — Adam

— Hej. — powiedziała, wykrzywiając usta w nieśmiałym, zawstydzonym uśmiechu. Zanim nasze spojrzenia się zetknęły, na dłuższą chwilę zatopiła wzrok w swoich butach. Stała we framudze moich drzwi, w prawej ręce ściskając pokaźną torbę, najwyraźniej zbierając się, by coś powiedzieć. Nie chcą jej przerywać, odwzajemniłem uśmiech i cierpliwie czekałem, aż wreszcie się odezwie. — Przepraszam, jeśli przeszkadzam, po prostu…

— Nie, w życiu, nie przeszkadzasz. — rzuciłem od razu, gestem zapraszając ją do środka, niezdarnie próbując przejąć inicjatywę — Jedyną rzeczą wartościową rzeczą, jaką mógłbym robić to granie, więc wiesz, specjalnie się nie obrażę jeśli mi to przerwiesz.

Skinęła głową, ściągając kurtkę i wieszając ją na swoim ulubionym wieszaku. Spędzaliśmy w swoich domach tak wiele czasu, że zdążyliśmy już wypracować takie rzeczy. Buty ułożyła w dokładnie tym samym miejscu co zawsze, a puchata czapka wylądowała zaraz koło mojej na umieszczonej w szafie podłużnej półce przeznaczonej na właśnie takie rzeczy. Było to, w pewnym stopniu, naprawdę urocze. Szybko przeczesała spadające jej na ramiona, ciemnobrązowe włosy i wyprostowała się. Miała na sobie luźny, beżowy sweter oraz ciemne materiałowe spodnie. Nie był to może najbardziej imponujący i ciekawy strój, jaki na niej widziałem, ale jego prostota dobrze pasowała z jej delikatną urodą. Przynajmniej mi, kompletnemu amatorowi w tym temacie, tak się wydawało.

— Chciałam sprawdzić co tam u ciebie, jak sobie radzisz i w ogóle. — powiedziała, po czym zawahała się lekko — Wiesz, zajrzeć czy może nie leżysz już martwy na podłodze po serii śmiertelnych ataków serca.

— Zabrzmiałaś, jakbyś mówiła o dziesięciolatku zostawionym bez opieki w domu, do którego czasami zagląda sąsiadka. Ale mimo to dziękuję, doceniam. — odparłem.

— Nie przesadzałabym tak z tym dziesięciolatkiem, dałabym ci co najwyżej pięć. — odparła, wpasowując się w mój żart. Trochę głupio mi to przyznać, ale w ostatnim okresie naprawdę mi tego brakowało. Swobodnego żartowania i przyjacielskiego wyzywania się nawzajem. Było w tym coś specjalnego, co dodawało kolejną cenną warstwę do naszej relacji. Warstwę, która wyróżniała Patrycję od kogokolwiek innego.

— No dobrze, dobrze, mamo. Niech będzie. Ale musisz przyznać, że twój dzielny pięciolatek całkiem nieźle sobie radzi.

— Dalej żyjesz, więc muszę przyznać ci tu rację. Mogło być o wiele gorzej. A jak z twoją nogą?

— Jest coraz lepiej. — odparłem, demonstracyjnie podwijając nogawkę spodni.

Postrzałowa rana, którą wyniosłem z tamtej tragicznej nocy, goiła się nieźle i niemal bezproblemowo. Na szczęście kula minęła wszystkie ważne nerwy, żyły i kości, a przez szybką pomoc medyczną nie straciłem zbyt wiele krwi. Lekarze wypuścili mnie ze szpitala po kilku dniach, akurat na czas pogrzebu. Dalej musiałem korzystać z kul, szczególnie gdy przechodziłem dłuższe dystanse, ale radziłem sobie bez nich coraz lepiej. Ból, początkowo trudny do wytrzymania, również powoli malał. To tylko kwestia czasu, aż zostanie po tym jedynie niezbyt urodziwa blizna — pamiątka, którą nosił będę pewnie całe swoje życie.

— Mniej już cię boli? — dopytała, wpatrując się w szczelnie zaciśnięty, świeży bandaż.

— O wiele. Mogłem już odłożyć leki i ogólnie, czuję się, jakby naprawdę powoli wracał do życia.

— A długo jeszcze będziesz musiał chodzić o kulach?

— Nie, jeszcze maks tydzień lub dwa. Nie pamiętam, co mówił mi lekarz, ale sam już nieźle sobie radzę bez.

— Nie pamiętasz, co lekarz ci mówił?

— Tak, tak, przyznaję się do tego strasznego grzechu. Naprawdę ciężko rozróżnić poszczególne słowa, gdy leki całkowicie przytłumiają ci umysł.

— Następnym razem bardziej się przyłóż do słuchania. To nie są żarty.

— Wiem. To się więcej nie powtórzy.

— Mam nadzieję. Bo jeśli nie, na następną wizytę pójdziesz ze mną. I nie myśl sobie, że oszczędzę ci wstydu.

— Niech będzie. — odparłem, poddając się jej uległo — A tak w ogóle, co masz w tej torbie?

— Pomyślałam, że jak już tu do ciebie idę, to mogę przy okazji coś dla ciebie wziąć. — podniosła ją z podłogi i wręczyła mi — Wrzucałam tu wszystko, co przyszło mi do głowy. Jakieś jedzenie, słodycze, książki, gry i tak dalej. Część pewnie od razu wyląduje w koszu, ale może chociaż parę rzeczy ci się przyda.

Grzebiąc w torbie i przeglądając jej zawartość, szybko potwierdziłem autentyczność słów Patrycji. Wypełniona po brzegi była najróżniejszymi rzeczami, zaczynając od niewielkich paczek cukierków i żelków, a na płytach starych filmów kończąc. Musiała naprawdę się postarać, najpierw zbierając to wszystko, a następnie tachając to wszystko własnoręcznie aż pod moje drzwi. Byłem pod wrażeniem, oczywiście, ale jednocześnie poczułem się trochę dziwnie. Czy naprawdę zasługuję na takie traktowanie?

— Nie musiałaś, naprawdę. — odparłem, uśmiechając się do niej z zakłopotaną wdzięcznością — Ale oczywiście dziękuję.

— To ty nie musiałeś brać tej kuli na siebie w pierwszym miejscu. — odpowiedziała od razu — Głównie za to chciałam ci podziękować i… No wiesz, jakoś się odwdzięczyć.

— To nic takiego. — mruknąłem, odkładając siatkę na podłogę — Każdy postąpiłby identycznie na moim miejscu. Zresztą, to był bardziej odruch niż cokolwiek zaplanowanego.

— Możesz się tłumaczyć do końca świata, ale nie zmieni to faktu, że ocaliłeś mnie. Nie znam się na tym, naprawdę nie wiem, gdzie ten pocisk mógł mnie trafić. Może nawet uratowałeś mi życie.

— Nie przejmuj się tym tak. W końcu, od tego są przyjaciele, prawda?

Nie odpowiedziała, przytulając mnie mocno. Zachciałem się lekko, przytłoczony tym nagłym uściskiem, ale szybko odzyskałem równowagę i go odwzajemniłem. Jej głowa spoczywała spokojnie na mojej podnoszącej się ciągle w górę i w dół klatce piersiowej. Przymknąłem oczy, zatapiając się w jej przytulnym cieple. Może naprawdę uratowałem jej życie? Ani przez chwilę nie żałowałem tego, co zrobiłem. Poświęciłbym się nawet wtedy, gdybym musiał dołączyć do biednego Pawła, spoczywającego obecnie w trumnie przysypanej zmarzniętą ziemią.

Rozdział 3

25 stycznia 2020 — Maja

Promienie słońca sączące się przez niedokładnie zasunięte rolety, były znakiem świata budzącego się leniwie z wczorajszego snu. I ja musiałam wstać, poganiana przez delikatne podmuchy wiatru, powolnym krokiem dostające się do mojego pokoju. Świat żył, ruszał się, gnał do przodu. I wyraźnie wymagał ode mnie tego samego. Wstałam, przeczesałam dłonią opadające mi na twarz włosy i spojrzałam na stojącą przede mną sztalugę. Dalej tkwił na niej obraz, który zaczęłam poprzedniego dnia. Obraz przedstawiający beznadziejną czerń bezdennej dziury. To jej bałam się najbardziej, to ona, zamykając oczy, pojawiała się gdzieś w głębi mojego pogmatwanego umysłu. Bezdenna, beznadziejna. Gdyby raz się do niej spadło, nie było już powrotu. Nawet najdalej wysunięta ręka nie byłaby w stanie złapać dłoni powoli tonącego w tej przepełnionej ciemnością pustce. Co mogłabym dodać do tego obrazu? Czegoś mu brakowało, potrzebował czegoś, co byłoby mu dopełnieniem i ostatecznym wykończeniem. Ale patrząc nań, złapawszy niewielki pędzel i wkładając jego drewnianą końcówkę do mych spragnionych go ust, z żalem przyznać musiałam, że nie miałam żadnego pomysłu. Zupełnie jakbym sama spadała, pogrążając się głębiej i głębiej w otchłań autorskiego, pełnego rozpaczy zastoju. Aż nagle przyszło olśnienie, tak szybkie, niespodziewane i gwałtowne, jak precyzyjnych ruch wypolerowanym ostrzem, który tamtej nocy brutalnie przerwał jego rdzeń kręgowy.

Niecałe pół godziny później obraz był już gotowy. Wzbogacony o nowy element, niewielki, zmarniały, samotny kwiat, łapczywie pochłaniany przez ciemność ów bezdennego dołu. Jego delikatne, lekko przytłumione przez rzucany nań cień kolory wyróżniały się bardzo na tle z całkowitej, głębokiej czerni. Jakby nieśmiałe, połyskujące lekko czerwone płatki i widocznie zmęczona, smętna, zielona łodyga. Całkowicie zwyczajny, niewyróżniający się niczym zwyczajnym kwiat. Był przykładem, który znaleźć mógłby się na pierwszej stronie encyklopedii traktującej właśnie o tych cudownych roślinach; aż tak zwyczajny, pospolity i niecharakterystyczny. Ale mimo to było w nim coś, co wzbudzało wyczuwalną doń sympatię. Może to sytuacja, w której się znalazł, a może to, jak przytłoczony i zrezygnowany się wydawał? Spadał on w końcu, powoli, w kierunku nieuchronnej śmierci, ciesząc oczy ostatnimi promieniami słońca, które będzie mu dane ujrzeć w tym marnym życiu. Jak mógłby nie przyciągać wzroku, jak mógłby swą niewielką postacią nie wzruszyć nawet najbardziej zatwardziałego serca?

Pędzel ponownie wylądował w przeznaczonym mu kubku, lecz tym razem w geście wyrażającym pełną satysfakcję i spełnienie. Jego praca, jak i moja, zostały skończone, przyszedł nareszcie czas na zasłużony odpoczynek. Wstałam, przyglądając się ukończonemu obrazowi z różnych perspektyw. Był dobry. Na pewno nie zasługiwał na mianowanie go najlepszym w całym mym malarskim katalogu, lecz mimo to pozostawał na dość wysokiej pozycji. Być może moje włożone w niego emocje oraz całość tej sytuacji, której paskudny cień wciąż za mną podążał, przyczyniły się do faworyzowanej na jego korzyść subiektywności. Ale to nieważne. W końcu cóż na tym przesyconym aż do kości opiniami świecie pozostaje prawdziwie obiektywne?

Sztuka, jak to ma w zwyczaju, pomogła. Jak zewnętrznemu, mechanicznemu żołądkowi, wręczyłam jej kłębiące się we mnie myśli i pozwoliłam efektywnie przetrawić. A otrzymaną w ten sposób papkę niewielką, plastikową rurką wlać z powrotem wprost do spragnionego odpowiedzi umysłu. Było to, oczywiście, rozwiązanie jedynie tymczasowe. Chwilowe. Jak plaster założony na pokaźną ranę postrzałową. Może tamował krwotok, może nieco zmniejszał szansę wystąpienia infekcji, ale na dłuższą metę był jedynie półśrodkiem. Tymczasowym zapychaczem, stosowanym jedynie podczas stania w kolejce do prawdziwego, skutecznego zabiegu. Ale jeśli kolejka dłużyła się niemalże w nieskończoność, a na wzywające medyka wrzaski nikt nie reagował, taki półśrodek okazać mógł się czymś ratującym życie.

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk przychodzącego powiadomienia wydany przez leżący nieopodal telefon. To Eliza. Napisała do mnie, że jest w mojej okolicy i czy mogłaby na chwilę wpaść. Od razu zgodziłam się, uśmiechając się delikatnie. Może nie planowałam tego od początku, ale była to przyjemna niespodzianka. Szybko przebrałam się w ubrania, które idealnie wpisywały się w niszę tych niespecjalnie urodziwych, ale wygodnych, poszłam do pustej kuchni i nastawiłam wodę na herbatę. Coś podpowiadało mi, że tak powinno witać się niezapowiedzianych gości w chłodne, zimowe przedpołudnie. Cokolwiek chciała, czy były to w istocie podyktowane przypadkiem i nagłym impulsem odwiedziny, czy może od początku planowane spotkanie, postanowiłam przyjąć z otwartymi rękami. W końcu byłyśmy przyjaciółkami, potrzebowaliśmy siebie nawzajem. Ja znalazłam częściową ulgę w naniesionej na płótno farbie, lecz co zrobiła ona? Również oddała się swojej sztuce, czy wolała zarzucić na siebie ciepłą kurtkę i, pod wymówką przypadku, poszukać jej u mnie? Jakakolwiek odpowiedź na to pytanie była, pewne było jedno. Dzwonek do drzwi, który rozległ się nagle po całym mieszkaniu, kazał mi odłożyć hipotetyczne rozmyślania i skupić się na rzeczywistości. Tej realnej rzeczywistości.

Rozdział 4

31 stycznia 2020 — Patrycja

— Może zrobię nam kawy? — zapytałam po krótkiej, przepełnionej milczeniem chwili — A ty siedź tutaj i się oszczędzaj, chyba oboje nie chcemy, żeby cała nasza grupka ściskała się przy twoim szpitalnym łóżku. — poleciłam, wskazując na stojące nieopodal krzesło.

— Zaczynam czuć się jak gość we własnym domu. — mruknął, posłusznie wypełniając moje polecenie — Ale nie będę protestować, pewnie i masz rację.

— Jak zawsze. — skwitowałam, włączając elektryczny czajnik i wyciągając odpowiednie kubki — Orientuję się twojej kuchni bardziej niż w swojej własnej. Nie narzekałabym, jeśli zechciałbyś się zamienić. — rzuciłam, wsypując po łyżeczce ciemnego, aromatycznego proszku i łapiąc za chłodzące się w lodówce mleko.

— To nie moja wina, że masz tam taki syf. Jak ostatnio byłaś zajęta i chciałem napić się trochę wody, piętnaście minut zajęło mi znalezienie jednej butelki.

— Huh. Normalnie bym się obraziła, ale stojąc naprzeciwko tych idealnie poukładanych słoiczków, muszę przyznać ci rację.

— I widzisz? — odparł, uśmiechając się zwycięsko.

Pokręciłam głową, pozostawiając to bez odpowiedzi. Przez kuchenne okno dało zauważyć się panującą na zewnątrz ciemność. Zbliżał się wieczór, a niebo już pokrywała nieprzenikalna czerń. Takie uroki zimy. Cicho wznoszący się na niebie księżyc pobłyskiwał nieśmiało, unosząc się niepewnie na nieboskłonie. Tamtego dnia nie było chmur, które mogłyby go zakryć. Lśnił więc w całej swej krasie, odsłonięty na widok ciekawskich ludzkich oczu. Czekając, aż woda zacznie wrzeć, ja też z zainteresowaniem mu się przyglądałam. Aż w końcu, chwilę później, ciszę przerwał głośny gwizd dobywający z czajnika.

— Przepraszam, że przyszłam kompletnie bez żadnej zapowiedzi. — powiedziałam, powoli i ostrożnie zalewając kawę w jego kubku. — Po prostu, dni teraz strasznie się dłużą. Dzisiaj coś we mnie pękło i nie wytrzymałam. — uśmiechnęłam się nerwowo pod nosem, podając mu ją i sama łapiąc swoją porcję.

— Nie szkodzi, mam strasznie podobnie do ciebie. Też powoli zaczynałem mieć dość. Dotąd nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale chyba naprawdę chciałbym już za niedługo wracać do szkoły.

— Ja też. Myślisz, że ile jeszcze będą nas tak trzymać?

— Pojęcia nie mam. Najpewniej do czasu zakończenia śledztwa, jak kurz opadnie i każdy znów zacznie żyć swoim życiem.

Dyrekcja jednogłośnie stwierdziła, że na bliżej nieokreślony czas cała nasza czwórka zostanie zwolniona z zajęć szkolnych. Właśnie kończył się pierwszy semestr, zbliżały się ferie, nauczyciele widocznie bez większego problemu mogli sobie na to pozwolić. Zresztą, przez pierwsze parę dni od tamtej tragicznej nocy byliśmy na ustach praktycznie całego miasta. To byłby skandal, gdyby po czymś takim od razu kazali nam wracać na zajęcia, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

Mimo to minęły już ponad dwa tygodnie, a my nadal nie dostaliśmy żadnych nowych wieści w tym temacie. Nic, ani jednego słowa. Najpierw targano nas po komisariatach, stawiano przed kamerami, zaproszono na pogrzeb, a gdy tylko publika, chociaż odrobinę odwróciła od sprawy znudzony brakiem przełomu wzrok, beznamiętnie odsunięto na bok, najwyraźniej uznawszy, że ten problem mają już z głowy.

— Ciekawe ile jeszcze to potrwa. Może i nie rozpisują już o tym każdego pierwszo-stronicowego artykułu, ale ludzie tak szybko nie zapominają. Sensacyjne opowieści powtarzane z ust do ust ciągną się czasami nawet latami.

— Więc całkowicie porzucimy edukację? Zaoferują nam nauczanie indywidualne albo przeniosą do innej szkoły?

— Szczerze, specjalnie nie zdziwiłabym się, gdyby zrobili to ostatnie. Już zawsze każdy tam będzie widzieć nas jako te dzieciaki, które widziały, jak Paweł umierał. I cokolwiek jeszcze sobie dopowiadają na nasz temat.

— Myślisz, że snują o tym jakieś odrealnione teorie?

— Pytanie. Nauczyciel psychopata na oczach kilku uczniów dekapituje nastolatka w szkolnej piwnicy, a ty masz wątpliwości, że powstają na ten temat teorie i hipotezy.

— Faktycznie, masz rację. — mruknął, pociągając spory łyk swojej kawy — Jak tak teraz o tym mówisz, jestem już praktycznie przekonany, że gdzieś nas przeniosą.

— Część mnie szczerze sobie życzy, żeby to było prawdą. Z jednej strony narzekamy na siedzenie w domu, ale… Wyobrażasz sobie tam wrócić? Znosić te wszystkie ukradkowe, ciekawskie spojrzenia, dyskretne obgadywanie nas, uciążliwe pytania, specjalne traktowanie od nauczycieli?

— Chciałbym wierzyć w poczucie taktu i wyczucie ich wszystkich, ale pewnie będzie dokładnie tak, jak mówisz. — przytaknął ponownie — Nie wiem, mam wrażenie, jakby Stanisław tym jednym ruchem wywrócił cały nasz świat do góry nogami.

— Jak on to wtedy powiedział? Trzeba poświęcić jedną owcę, by czwórka mogła uciec do kochających rąk stęsknionego pasterza?

— Dokładnie. Podobno właśnie tym różnimy się od Jezusa. Powiedział, po czym dosłownie brutalnie zabił niewinnego nastolatka.

— Miał rację. Przynajmniej po części. Zostawił nas z zadaniem, po czym trzaskając z klasy wyszedł z klasy licząc, że pracowicie się nim zajmiemy.

— Jeśli tak mają wyglądać lekcje, ktoś powinien natychmiast odebrać mu uprawnienia do przebywania z młodzieżą.

— Oczywiście, nie bronię go, po prostu… — zamyśliłam się na chwilę, znów wlepiając wzrok w sunący po nieboskłonie księżyc — Jego słowa jakoś mnie uderzyły. Powtarzam je ciągle w myślach, próbując w pełni zrozumieć ich sens. Ale im bliżej rozwiązania zagadki jestem, tym bardziej oddale się ode mnie potrzebny do niej klucz.

Rozdział 5

25 stycznia 2020 — Maja

— Pada. — powiedziała, od razu gdy otworzyłam jej drzwi i pozwoliłam postawić krok w progu mojego mieszkania — Strasznie pada.

Jej ubiór wskazywał na to, że bynajmniej nie kłamała. Cała ociekała deszczem, który przy każdym kroku plamił moją wycieraczkę, podłogę i dywan. Pomogłam jej szybko ściągnąć z siebie kurtkę, odwiesiłam ją na wolny wieszak i zaprowadziłam do kuchni, licząc na chociaż szczątkowe wyjaśnienia.

— Przepraszam, że tak nagle nachodzę, po prostu… No, widzisz, jak ja wyglądam. — spojrzała na mnie, odgarniając z twarzy kosmyk przemoczonych włosów — Ale poza tym chciałam też sprawdzić, jak się masz.

— A po co w ogóle wychodziłaś? Nie wyglądasz na kogoś, kto trafił na urwanie chmury podczas powrotu ze sklepu — zapytałam, zalewając przygotowane wcześniej kubki z herbatą.

— Po prostu potrzebowałam się przejść. Byłam może godzinę, zapuściłam się trochę w twoje okolice, aż tu nagle zaczęło tak straszliwie padać. Z niemal czystego nieba w kompletną ulewę w kilka krótkich minut.

— Akurat koło mnie, huh?

— Czysty przypadek. — uśmiechnęła się delikatnie — A tobie jak mija ten dzień?

— Szczerze, nic specjalnego. Zdążyłam wstać, skończyć obraz i… Właściwie to tyle.

— Obraz?

— Mogę ci później pokazać, na razie jeszcze schnie. Zamierzasz tu tylko przeczekać deszcz, czy zostaniesz na chwilkę?

— Jeśli nie przeszkadzam, to chętnie u ciebie trochę posiedzieć. — odparła, pociągając sporego łyka swojej herbaty.

— Cieszę się. — powiedziałam nieco ciszej niż normalnie, spoglądając na nią z uśmiechem.

Zapadło między nami spokojne milczenie. Ujęłam w dłonie kubek ze stygnącą herbatą, ogrzewając tak lekko zmarznięte ręce. Wydawało mi się, że w środku jest nieco zimniej niż zazwyczaj. Ale pewnie to wina szalejącej za oknem pogody. Rzęsisty deszcz dobijał się do niego, usilnie próbując dostać się do środka. Gdyby to był śnieg, wszystko byłoby bardziej akceptowalne. W końcu, zima, tak już na nią przystało. Ale jedyne, co w ostatnim czasie spadało z nieba, to te brzydkie, szare, beznamiętne krople, obmywające świat z jakichkolwiek kolorów. Pogrzeb był wczoraj, przeszedł do zakopanej w przeszłości historii. Dlaczego niebo przypomniało sobie o swoim niechlubnym obowiązku dopiero z takim opóźnieniem?

— A ty, pisałaś może coś ostatnio? — zapytałam po dłuższej chwili.

— Wiesz, w zasadzie to tak. Ale to jeszcze tajemnica. Na razie mam pierwszy szkic, czeka mnie jeszcze mnóstwo żmudnej redakcji i korekty.

— Oh. Nowe opowiadanie?

— Zgadza się. Nie tylko ty wróciłaś wczoraj do domu, tylko by zasiąść do swojej nowej pracy. — spojrzała na mnie, z jej niebieskimi oczami lśniącymi z satysfakcją. — Jak skończę, na pewno ci pokażę, lecz do tego momentu trzymaj się od tego z daleka. Koszmary, jakie kryją w sobie teksty pisane późno w nocy, nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

— Oczywiście, zdążyłam się już przyzwyczaić, że pozwolisz mi zerknąć okiem dopiero gdy wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Zrozumiałam, jak dwa lata temu zbiłaś mnie swoim notesem.

— Przepraszam — zachichotała cicho, przywołując to stare wspomnienie — Ale o zawartość tamtego notesu mogłabym zabić bez mrugnięcia okiem.

— Aż tak cenne czy aż tak wstydliwe?

— Chyba oba jednocześnie.

— Uhuhu. Masz go jeszcze?

— Nawet nie próbuj. Co prawda nie podarłam go na kawałki i nie zjadłam, ale poziomem zaangażowania w ukrywaniu daleko to nie odbiega.

— Widać naprawdę cenne i wstydliwe, huh?

— Naprawdę, naprawdę.

— Pokażesz mi go kiedyś?

— Być może. Ale zostawmy już ten temat. Wrócimy do tego jak przyjdzie odpowiedni moment. — mruknęła — A tak w ogóle, wiesz może, czy Adam z Patrycją planują coś na jego urodziny?

— Nie, nic o tym nie mówiła. Ale wątpię, by mieli ochotę na jakąś huczną imprezę.

— Ja też. Pewnie najpierw urządzą z nami małe przyjęcie, a potem sama gdzieś go zabierze.

— Myślisz?

— Oczywiście. Uh, przynajmniej na jej miejscu bym tak zrobiła. Urodziny to świetny moment na takie rzeczy.

— W zasadzie to masz rację. Brzmi sensownie. Ale no, mimo wszystko musiałybyśmy mu coś kupić.

— Masz jakiś pomysł?

— Kompletna pustka. Ale mogłybyśmy wybrać się w poniedziałek na zakupy i czegoś razem poszukać.

— To brzmi jak plan. — uśmiechnęła się delikatnie w moim kierunku — To jutro wieczorem uzgodnimy dokładnie szczegóły, dobra?

— Jasne. Na razie ustalone. — powiedziałam, po czym przerwałam na chwilę — To skoro to mamy załatwione, może chciałabyś rzucić okiem na mój obraz? Jestem już prawie pewna, że wysechł wystarczająco bardzo.

— Skoro proponujesz. — mruknęła, podnosząc się — Skończyłaś go wczoraj?

— Dzisiaj. Wczoraj namalowałam podstawę, a tego ranka od razu dodałam ostatnie dodatki i szczegóły.

Skinęła głową, podążając za mną w milczeniu. Byłam lekko zestresowana, w końcu, miałam przedstawić jej moją pracę. Coś, w co włożyłam całe serce i te wszystkie uczucia, które ciężko mi nawet nazwać. Każdy artysta stresuje się, gdy jego kreacja wystawiona na sztaludze, naga i obnażona, poddawana zostaje krytyce. Bo nawet gdy z ust obserwatora nie wydostanie się ani jedno słowo, ziarenko opinii zasiane zostaje w jego głowie. A przez przeźroczyste, szklane ściany szklarni bardzo łatwo można mu się dokładnie przyjrzeć.

— Właściwie to nie ma tytułu. Tak bardzo skupiłam się na nim samym, że kompletnie zapomniałam o tej formalności.

— Jest… Naprawdę przyciągający. — stwierdziła, nie odrywając od niego oczu.

— Przyciągający?

— Nie daje oderwać od siebie wzroku. — odparła, tym razem spoglądając na mnie — Jest naprawdę dobry, nie wiem, co więcej, powiedzieć. Może to nie arcydzieło, ale osobiście chętnie powiesiłabym je na swojej ścianie.

— Dziękuję. Uh, pewnie domyślasz się inspiracji.

— Wiesz, w zasadzie, miałam podobny pomysł, gdy pisałam swoje opowiadanie. To — wskazała na niezatytułowany obraz — jeszcze bardziej pomogło mi to zwizualizować. I dokopać się do dna tego, co chciałabym przedstawić.

— A więc podoba ci się?

— Bardzo. Przez ciebie nabrałam ogromnej ochoty zakopać się w swoim pokoju i spędzić cały ten dzień nad tamtym paskudnym tekstem.

— Nie ma za co. Ale jeśli już skończysz, ja pierwsza się o tym dowiem. Dobrze?

— Oczywiście, Maja. Jeszcze raz dziękuję, że mnie do siebie dzisiaj przyjęłaś.

— Gdy tak urocza kulka mokrych włosów staje mi w progu, nie mam wyboru, po prostu mogę wpuścić ją do środka.

— Uważaj, żeby ta kulka zaraz i ciebie nie zamoczyła. — odparła, obejmując mnie nagle — Brakowało mi tego. — dodała o wiele ciszej.

— Mi też. Tęskniłam, Eliza. — wyszeptałam, odwzajemniając jej uścisk.

Rozdział 6

1 luty 2020 — Patrycja

Wyszłam z domu, mając w głowie kompletną pustkę. Stając na szarym, brudnym chodniku, od razu uderzona zostałam powiewem silnego wiatru, niosącego w sobie skoncentrowany chłód zimowego przedpołudnia. Schowałam ręce do kieszeni beżowego płaszcza, który miałam na sobie, wcześniej poprawiając zawiązany na szyi wełniany szal. Niebo było pogodne, a świat oblany przyjaznymi promieniami ciepłego słońca, które to odbijały się w spoczywającej na trawie delikatnej rosie. Idąc w kierunku przystanku autobusowego, na którym czekało już kilku zniecierpliwionych przyszłych pasażerów, próbowałam ułożyć w głowie jakiś plan. Cel był prosty. Kupić prezent na nadchodzące wielkimi krokami urodziny Adama. Ale coś, co zapisane na mentalnym papierze wydawało się w proste, zderzone z brutalną rzeczywistością okazywało się niezwykle wymagające.

Przejrzałam rozkład jazdy, który jak zwykle wytężał całe swoje siły, żeby możliwie jak najbardziej wszystko mi utrudnić. Wzdychając, usiadłam, po czym przygotowałam odpowiedni bilet. Chwila upierdliwego oczekiwania może pomóc mi wreszcie podjąć decyzję. Wczoraj, leżąc w łóżku i zawieszając wzrok na jasnym suficie, planowałam, że wyjdę, wsiądę do pierwszego lepszego autobusu i przejdę się po okolicznych sklepach, szukając jakiejś inspiracji. I kiedy coś nareszcie rzuci mi się w oko, wezmę to i dołożę do tego jakieś słodycze oraz jakąś własnoręcznie zrobioną kartkę. Wtedy brzmiało to dobrze, ale tamtego dnia, wystawiając się na atak zawistnego wiatru, przed którym brzydki przystanek zdawał się nie ochraniać mnie zbyt skutecznie i czekając na wspomniany autobus, nie byłam do końca przekonana czy było to tak niezłym pomysłem, jak wcześniej myślałam. Ale postawiona przed faktem dokonanym, z biletem w dłoni i wzrokiem uparcie wlepionym w skrzyżowanie, na którym skręcić miał pojazd, nie miałam już zbytnio wyboru.

Kartka kalendarza kilka godzin temu właśnie przeskoczyła ze stycznia na luty, oznaczając tym koniec pierwszego miesiąca dwa tysiące dwudziestego roku. Urodziny Adama były czwartego, zostało do nich ledwie kilka dni. Normalnie wszystko miałabym przygotowane już dawno, a ten dzień przeznaczyła na spinanie ostatnich szczegółów. Jak do cholery mogłam o tym zapomnieć? Dzień ten, jeden z ważniejszych w całym rocznym rozkładzie, kompletnie stłumiony został przez gromadzące się jeden po drugim problemy i sytuacje, które zaczęły nagle wyrastać jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Konkurs, tragiczna noc, przymusowa przerwa od szkoły. Wszystko postawione na głowie, bez ani chwili przerwy na przystanięcie i odsapnięcie, sprawdzenie planu i dostosowanie swoich priorytetów. Szczęście, że udało mi się choćby częściowo otrząsnąć z tego stanu akurat na czas. To naprawdę spore szczęście w nieszczęściu, pomyślałam, stawiając stopę w dusznym wnętrzu zatłoczonego autobusu. Pełen ludzi śpieszących się gdzieś, czy to do pracy, szkoły, różnorakie wizyty czy też przedpołudniowe zakupy. Większość z nich była w podeszłym wieku, ale spośród tłumu zajętych rozmową staruszek dało się też wypatrzeć grupkę nastolatek, które plotkowały cicho z tyłu pojazdu. Szybko skasowałam mój bilet i zajęłam miejsce przy oknie, obserwując miasto, które powoli, lecz pracowicie, rozkręcało swoje obroty. Jeżdżące wszędzie samochody, mrugające światła otwartych sklepów, śpieszący się gdzieś przechodnie, targane wiatrem drzewa stojące spokojnie pośrodku całego tego chaosu. Było to popołudnie przyjemne i napełniające dziwnym optymizmem, tryskającym niemal z każdego zakątka skąpanej w delikatnym słońcu ziemi. A przynajmniej tak myślałam o nim wtedy, opierając głowę o zimną szybę i dając porwać się cichemu, miarowemu szumowi wydawanego przez jadący pojazd.

W końcu jednak i ta chwila spokojnego odpoczynku zderzyła się z brutalną ścianą nieodwoływalnego końca. Gdy autobus zatrzymuje się na ostatnim przystanku, co oznajmia uprzejmy, kobiecy głos rozlegający się z głośników, mi i małej grupce pozostałych w środku pasażerów, nie zostało nic innego, jak posłusznie z pojazdu wyjść. Znalazłam się w dzielnicy, której nie kojarzyłam zbyt dobrze. Pełnej szarych, praktycznie identycznych, wznoszących się ku niebu kamienic i wąskich, rzadko uczęszczanych ulic, które zdawały rozpadać się w okrytym cieniem milczeniu. Nie było to pierwsze miejsce, o którym myślałam, chcąc wybrać się na prezentowe zakupy, ale wtedy, akceptując kartę podaną mi przez płatający figle los, nie zostało mi nic innego jak spokojnie iść dalej, oglądając się za jakimkolwiek sklepem. Nie ocenia się przecież książki po okładce, pomyślałam, mijając ogromne, stare drzewo, które swoimi powyginanymi gałęziami chroniło od słońca połowę ciągnącej się pod nim alejki.

Pierwszym sklepem, który zdecydowałam się odwiedzić, była księgarnia. Niewielka, umieszczona między sporym supermarketem a podupadającym sklepem zoologicznym. Wchodząc do środka, otwierane drzwi potrąciły delikatnie niewielki dzwoneczek, który powiadomił siedzącą za ladą właścicielkę sklepu o moim wejściu. Wyglądała dość młodo, mimo licznych zmarszczek znaczących jej wykrzywioną w uśmiechu twarz. Miała na sobie prostą, białą koszulę i granatowe jeansy, a jej kręcone, blond włosy opadały swobodnie na ramiona i szyję. Zmierzyła mnie szybko bystrymi, niebieskimi oczami chowającymi się za grubymi szkiełkami spoczywających na jej nosie drucianych okularów. Wnioskując po tym, jak energicznie się podniosła, mała księgarnia swoim wyblakłym szyldem i zawieszonymi na oknach przedawnionymi reklamami dawnych premier nie przyciągała zbyt wielu klientów, szczególnie tak młodych jak ja.

— Witaj, młoda damo. — powiedziała tonem charakterystycznym dla sympatycznych bibliotekarek widzących, że próg ich skromnego królestwa przekracza ktoś niedorosły. — Mogłabym ci w czymś pomóc?

— Nie, nie, podziękuję. Przyszłam jedynie się rozejrzeć. — odparłam.

— Oczywiście. — zasiadła znowu za biurkiem, z identycznie szerokim uśmiechem rozpostartym na jej pomalowanych błyszczykiem ustach — Ale jakbyś mnie do czegoś potrzebowała, nie bój się odezwać, dobrze?

— Jasne. — odpowiedziałam, kierując się w stronę półek z książkami.

Księgarnia mieściła się w małym, skromnym budynku, którego miejsce starano się wykorzystać w pełni jego potencjału. Sięgających aż do sufitu, wielkich, budzących respekt, drewnianych półek było kilka. Upchnięto je tak ciasno i gęsto, żeby miejsca między nimi ledwie wystarczało na przeciśnięcie się. A każda z nich pełna była książek najróżniejszych kształtów i grubości, zaczynając od małych i cieniutkich książeczek dla dzieci, a na wielkich, opasłych tomach encyklopedii kończąc. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach świeżego papieru i naniesionego na niego tuszu, a klimatu dodawały ustawione gdzieniegdzie doniczki z przysychającymi paprotkami. Stojąc przed jedną z tych pokaźnych półek, zaczęłam zastanawiać się, czego tak naprawdę dla niego szukam. Możliwości było tak wiele, lecz mi w tamtej chwili kompletnie nic nie przychodziło do głowy. Przelatując palcem po grzbietach, czytałam tytułu i sięgałam po te, które jakoś mnie zainteresowały. Nie byłam pewna jego preferencji w literaturze, ale stwierdziłam, że znamy się na tyle dobrze, że coś co przypadnie do gustu mi, jemu również powinno chociaż trochę się spodobać. A przynajmniej taką nadzieję miałam.

Rozdział 7

1 luty 2020 — Patrycja

Wreszcie, po ponad półgodzinnych poszukiwaniach, trafiłam na coś obiecującego. Charakterystyczna, minimalistyczna zielona okładka od razu rzuciła mi się w oczy. Była to powieść, którą pożyczyłam kiedyś od koleżanki. Po przeczytaniu opowiedziałam o niej Adamowi, widocznie wzbudzając jego zainteresowanie. Miałam przy jakiejś okazji poprosić ją, żeby pożyczyła mi ją jeszcze raz, ale sprawa jakoś wypadła mi z głowy, a z każdym mijającym dniem stawała się coraz bardziej nieistotna. Ale może i lepiej, że tak się złożyło. Przynajmniej miałam prezent, co do którego miałam pewność, że mu się spodoba. Zaniosłam książkę do kasy, ponownie spotykając się z uśmiechniętym spojrzeniem stojącej za nią kobiety. Przez cały mój pobyt w tym miejscu nie pojawił się ani jeden klient. Jeśli biznes toczy się u nich w takim tempie, podziękowania i życzenia miłego dnia, które usłyszałam, otwierając wyjściowe drzwi, musiały być boleśnie szczere. Ponownie wystawiając się na ciepłe, przedpołudniowe słońce, ściskając w ręce plastikową reklamówkę z logiem podupadającej księgarni, zastanawiałam się jaka historia za nią stoi. Biznes przekazywany z pokolenia na pokolenie, które przy jednym z takich transferów stracił stabilność? Wielkie marzenie, które pewnego dnia obróciło się w gnijący koszmar? Czy od zawsze tak ledwo balansowała na linii przetrwania i upadku, czy może dopiero od jakiegoś czasu linia zysków zaczęła z zawrotną prędkością podążać w dół? Czy spowodowała to telewizja, internet, większe sieciowe księgarnie otwierające swoje lokale w okolicy? To tylko kilka z ogromnej ilości teorii, jakie zaczęły pojawiać się w mojej głowie. Wyblakłe literki nazwy, którą teraz ciężko było w ogóle odczytać, musiały widzieć naprawdę sporo. Szkoda, że dom dla tak wielu historii najpewniej nie doczeka się spisania swojej własnej, pomyślałam, idąc wzdłuż tej jakby kompletnie zapomnianej przez świat ulicy. Stare drzewa, rzucające cień na jeszcze bardziej wiekowe mury. Wszystko zaniedbane, puste, lub w aktywnym procesie opróżniania. Wznoszące się wysoko ponad głowę bloki, wytyczone między nimi niewielkie place i chodniki, ciągnące się przez ten chaos ulice. Wszystko szare, brunatne, ewentualnie bladozielone. Na balkonach suszyły się ubrania w kolorystyce równie ponurej co otoczenie, w którym się znalazło, a przebiegający obok bezpański pies wydawał się zbyt zajęty szukaniem jedzenia, by w ogóle dostrzec moją obecność.

Był jednak jeden sklep, który wybijał się z tej bezbarwnej masy. Stojąca na rogu kwiaciarnia o wdzięcznej nazwie „Kwiatuszek”, uderzającej każdego przechodnia swoim błyszczącym jasno neonem zawieszonym tuż nad drzwiami. Różowa poświata padająca na jasnoszary, odpadający tynk sprawiała nietypowe wrażenie. Rosnące za sklepową szybą rośliny wydawały się wręcz buchać życiem i zieloną energią. Zapraszały do wejścia i odetchnięcia świeżym powietrzem, tak kontrastującym z zanieczyszczonym smogiem i spalinami miastem. Po chwili szybkiego namysłu postanowiłam zajrzeć do środka. Nie planowałam co prawda kupować cokolwiek z tym związanego, ale dzisiejszy dzień wystarczająco mocno udowodnił mi, żeby zaufać nieprzewidzianym możliwością i po prostu dać posłusznie ciągnąć się losowi przez rękę.

Od razu gdy otworzyłam drzwi, rozległ się znajomy dźwięk przyjaznego dzwonka, powiadamiającego o moim przybyciu. Stojąca za ladą starsza pani od razu się rozpromieniła, odkładając papiery, którym wcześniej się zajmowała, by spojrzeć na mnie. Prosta, materiałowa sukienka i równie prosty kok ułożony z powoli siwiejących, brązowych włosów. Okulary w plastikowych oprawkach i jasna, matowa szminka na wykrzywionych w uśmiechu ustach. Wydawało mi się, że mieszkańcy tamtego osiedla dzielili ze sobą zdecydowanie zbyt dużo podobieństw. A może wspólnymi siłami robili, co mogli, by barwną pozytywnością stanąć w kontraście do nijakiej szarości otaczającego ich miasta?

— Witaj. — powiedziała uprzejmie, z lekkim cieniem chrypy kładącym się na jej głosie — Mogłabym ci w czymś pomóc? — zagadała, jak to w zwyczaju mają właściciele niewielkich biznesów, gdy trafiają na nieoczekiwanego klienta.

— Szukam prezentu urodzinowego dla przyjaciela. W moim wieku. — odparłam, z braku laku zgadzając się na jej prośbę. Być może akurat dzięki niej trafię na coś wyjątkowego?

— Prezentu… — mruknęła, mrużąc oczy delikatnie — Masz coś konkretnego na myśli, czy po prostu weszłaś do kwiaciarni, licząc na inspirację?

— Całkowicie to drugie. Może pani coś polecić?

— Oczywiście, z przyjemnością. — uśmiechnęła się szerzej, wstając i podchodząc do mnie ociężale — Twój przyjaciel zna się na roślinach?

— Nie. Raczej nie.

— Więc potrzebujesz czegoś prostego w utrzymaniu?

— Uh, dobrze by było.

— Jasne. — rzuciła, podchodząc do jednego ze stołów, na których leżały liczne rośliny — Może wężownica? — zapytała, unosząc jedną z nich w moim kierunku — Wymaga bardzo mało uwagi, niewiele słońca, trzeba ją jedynie od czasu do czasu podlać.

Wężownica, o której wspomniała, miała kilka długich, spiczastych liści wyglądających trochę jak poruszane przez wiatr macki. Lub języki. Intensywnie zielone, naznaczone jasnymi paskami i okazjonalnymi żółtymi odpryskami. Kojarzyła mi się z rośliną powieszoną gdzieś na ścianie szkolnej biblioteki, wtapiającą się swą przyjazną nijakością w ścianę, a jednocześnie dodającej do pomieszczenia odrobinę tego specyficznego uroku.

— Wygląda i brzmi naprawdę dobrze. A ma pani może coś jeszcze?

— Zaproponowałabym aloes, ale ledwie wczoraj sprzedałam ostatnią sztukę. — westchnęła, wzruszając ledwo ramionami — Poza tym zostają paprotki, ale one chyba niezbyt was interesują, co?

— Raczej nie. W takim razie poproszę tę wężownicę. — zdecydowałam po chwili namysłu.

— Świetnie. — kąciki jej ust podniosły się jeszcze bardziej niż wcześniej — Dorzucić do tego doniczkę?

— Nie trzeba. Mam jeszcze jakieś u siebie.

— A może jakieś nawozy? Takie małe paczuszki, które wsypuje się do wody. Ta piękna dama — musnęła zielone liście — na pewno to doceni.

— Może pani dorzucić jedno opakowanie.

— Oczywiście. Coś jeszcze?

— Nie, to wszystko. — mruknęłam, wyciągając portfel i patrząc, jak właścicielka ostrożnie wsadza roślinę do kolorowej reklamówki.

— To będzie czterdzieści złotych.

— Proszę. — podałam jej pieniądze i przyjęłam nowo zakupione rzeczy.

Kto by pomyślał, że przypadkowa wizyta w kwiaciarni będzie tak owocna? Nie planowałam w żadnym stopniu zakupu czegoś takiego, ale intuicja podpowiedziała mi, że to będzie ciekawy prezent. Coś bardziej oryginalnego od tego, co dostaje w każde kolejne urodziny. A przy tym po krótkim namyśle każdy stwierdziłby, że trochę różnorodności i koloru w jego pokoju bynajmniej nie zaszkodzi. Teraz pozostało jedynie załatwić jakąś ładną doniczkę. Ale co do tego miałam już pomysł. Zostało jedynie zadzwonić i zapytać się, czy pasuje im ten plan.

Rozdział 8

1 luty 2020 — Maja

— Cześć. — przywitałam się, przykładając telefon do prawego ucha — Pisałaś, że chcesz pogadać.

— Zgadza się. Masz chwilkę?

— Uhm. Mój grafik w ostatnich dniach nie jest zbyt bardzo napięty. A ty, jesteś gdzieś na mieście? — zapytałam, wychwytując delikatny szum przejeżdżających aut i przytłumione, rozbrzmiewające w tle rozmowy.

— Pozwól, że przejdę do tego. — odparła, kończąc to cichym chichotem — Macie już z Elizą coś kupione na urodziny Adama?

— Coś tam mamy. Ale lekko liczyłyśmy, że w ostatniej chwili wystąpisz z propozycją dołożenia się do czegoś.

— Aż tak to nie jest. Ale propozycję faktycznie mam. Wyszłam na prezentowe zakupy i skończyłam z pokaźną rośliną w ręce. A tej przydałaby się doniczka. I wiecie, może chciałybyście jakąś udekorować?

— Udekorować?

— Pomalować, przykleić coś, ja się na tym nie znam, wy jesteście naszym kreatywnym duetem.

— Huh. Doniczka… Coś dałoby się ogarnąć. Wyślij wymiary i zabierzemy się do tego może nawet jeszcze dzisiaj.

— Aż tak wam się nudzi?

— Troszkę. Bez szkoły dni są strasznie nudne i puste.

— Mm. — mruknęła, najpewniej kiwając głową — To trzymajcie się tam, pozdrów ode mnie Elizę, jak będziesz się z nią widzieć. Do zobaczenia we wtorek.

— Jasne. Do zobaczenia. Nie wpadnij pod żaden samochód, dobrze?

— Postaram się. — powiedziała z uśmiechem, po czym rozłączyła się.

Siedziałam jeszcze tak przez chwilę, trzymając milczący telefon w dłoni. Musiałabym najpierw wybrać się do sklepu plastycznego, a następnie zadzwonić do Elizy. Doniczka… Była to ciekawa prośba, ale słysząc ją w głowie, miałam jedynie kompletną pustkę. Co można zrobić z tym naczyniem, jak uczynić je chociaż trochę bardziej atrakcyjne? Postawić na bardziej wykwintne i kreatywne wzory, czy może liczyć, że niezbyt skomplikowana klasyka wystarczy? I, co może ważniejsze, jaką kolorystykę wybrać? Co on tak naprawdę najbardziej lubi i co najbardziej mu się spodoba, stojąc na jego półce? Te wszystkie pytania zaprzątały mi głowę, gdy powoli przebierałam się ze swoich domowych ubrań. Nie ważne. Cokolwiek zrobimy, nie możemy po prostu zawieść Elizy. Reszta zostanie jedynie szczegółem.

***

— Pracowałaś kiedyś na czymś takim? — zapytała Eliza, zajmując przy stole miejsce naprzeciwko mnie. Między nami, na przygotowanej specjalnie podkładce ze starych gazet, leżała średniej wielkości, gliniana doniczka. Jednolicie jasnobrązowa, bez żadnych zbędnych zdobień — tak minimalistyczna, jak daleko idzie minimalizm.

— Zdarzyło mi się kiedyś, bodajże w przedszkolu. Wiesz, miałam tam panią opiekunkę, która naprawdę stawała na głowie, by dzieciom się nie nudziło.

— I nie nudziło wam się?

— Kiedy zaczęliśmy sobie tę glinę i farby wpychać do ust czuliśmy wręcz przeciwieństwo nudy. — odparłam, uśmiechając się szeroko. Eliza w odpowiedzi parsknęła cichym śmiechem.

— Trochę tego nakupiłaś. — stwierdziła, oplatając wzrokiem cały leżący nieopodal nas zapas materiałów.

Było tam wszystko, czego tylko mogłybyśmy potrzebować — od pędzli i kubeczków, po kilkanaście kolorów dostosowanej do przeznaczenia farby. Do tego najróżniejsze akcesoria biurowe pokroju nożyczek, kleju, taśmy klejącej i linijki. Starałam się nie przesadzać i wziąć ze sobą tylko to, co najważniejsze. Patrząc jednak na rozmiary zgromadzonej sterty, nie byłam pewna, czy ten cel został przeze mnie do końca spełniony.

— Nienawidzę odrywać się od pracy, bo akurat mi czegoś zabrakło. Dlatego zawsze wolę mieć rzeczy trochę na wyrost niż za mało. Zresztą, kupiłam jedynie te farby. Poza tym przydadzą mi się jeszcze w przyszłych projektach. Całą resztę wygrzebałam z najciemniejszych zakamarków mojej pracowni.

— Widać miałaś dość pracowite przedpołudnie.

— To prawda. Ale zawsze lepsze to niż leżenie i obijanie się. — mruknęłam, łapiąc spory pędzel z delikatnym, miękkim włosiem — À propos, skoro już mówimy o obijaniu się. Może weźmiemy się wreszcie do roboty?

— Jeśli przedstawisz mi, jaki właściwie mamy plan to chętnie, pani malarko.

— Uhm. Miałam pytać się ciebie tego samego.

— Więc obie bez planu założyłyśmy, że ta druga będzie mieć jakiś pomysł?

— Dokładnie. — westchnęłam cicho — Ale dobra, to nie koniec świata. Wymyślimy coś teraz. Wiesz może, jakie Adam lubi kolory?

— Jakie lubi kolory?

— No wiesz, żeby nie wyskoczyć mu z cyjanową doniczką, jeśli cyjanu nienawidzi z żywą pasją.

— Szczerze nie mam zbytnio pojęcia. Raczej nie wyrażał specjalnej miłości lub nienawiści do jakiegokolwiek koloru.

— Więc standardowe i bezpieczne biało czarne?

— Dorzuć do tego trochę życia i będzie świetnie.

— Zielony?

— Żywy i lekko jasny, ale nie bijący po oczach.

— Dobra, to mamy z głowy. Widzisz, powoli się uczysz.

— To komplement czy uwaga?

— Coś pomiędzy. — mruknęłam — Na uwagi jeszcze za wcześnie, a pochwalić raczej nie mam cię na razie za co. Ale zobaczymy jak się to rozwinie przy planowaniu wzoru.

— Wzoru?

— No wiesz, skoro mamy już kolory, to jak właściwie je na tej doniczce ułożymy.

— I jak się domyślam, znów nie masz raczej żadnego pomysłu?

— Wykluczając jedynie niewarte dzielenia się nimi zalążki to nie, nie mam ani jednego.

— A masz ochotę faktycznie coś malować, czy jedynie zrobić różne kolorowe kształty?

— W sensie, czy mam ochotę stworzyć tu jakiś mały obraz?

— Tak. W tym czasie ja zajęłabym się resztą, tłem i tak dalej.

— Nie jest to taki głupi pomysł. Ale zostaje kwestia tego co właściwie mam tam namalować.

— Hm. — chrząknęła po chwili namysłu — Ja bym postawiła na coś typu uśmiechającą się roślinkę. Proste, przyjazne, powinno mu się spodobać.

— O, to już jest jakiś pomysł. Narysować te dziwne, wyrastające liście, narysować na nich osobno oczy, usta i tak dalej?

— Dokładnie. I do tego jakiś krótki test czarnym, podczas gdy wszystko będzie na białym tle.

— Minimalistycznie. Podoba mi się.

— To co, zabieramy się do roboty?

— Czemu nie. Dobra, to ja przygotuje szkic, a ty już zajmij się tłem. Będę malować bezpośrednio na nim. Wyschnięcie trochę zajmie, ale oszczędzi nam to trochę roboty.

— Oczywiście, szefowo. Teraz zasługuję już na pochwałę?

— Skończysz ładnie ten podkład, to dostaniesz nawet premię. — odparłam, posyłając jej szeroki uśmiech.

Rozdział 9

2 luty 2020 — Patrycja

— Faktycznie, wygląda to naprawdę prześlicznie. — powiedziałam, wlepiając wzrok w rozciągający się przede mną miejski krajobraz.

— A nie mówiłam? — mruknęła, posyłając mi szeroki uśmiech — Każdy tak mówi. — dorzuciła, spoglądając w tym samym kierunku co ja.

— Pokazywałaś to już Elizie?

— Byłyśmy tu w sylwestra. Nawet nie wiesz jak majestatycznie i pięknie wyglądały rozbłyskujące na niebie fajerwerki z tej perspektywy.

— Mogę się jedynie domyślać. Nie dziwię się, że tak lubisz to miejsce.

— Bywa trochę niebezpiecznie, ale bez ryzyka nie ma zabawy. Choćbym któregoś dnia miała poślizgnąć się i spaść na sam dół, dalej będę tu przychodzić. Ale dobra, bo znowu zaczynam się nad czymś rozwodzić. Chciałaś o czymś porozmawiać, prawda? — zapytała, patrząc mi prosto w oczy. Jej wzrok był łagodny, ale jednocześnie oczekujący i lekko przytłaczający. Jakby przyciskając mnie do ściany, delikatnie prosiła o odpowiedź.

Skinęłam głową niepewnie, przełykając ślinę. Nie odwzajemniłam jej wspomnienia, ponownie skupiając się na niewielkich samochodach przemierzających niewielkie ulice niewielkiej makiety, w której wszyscy mieszkali. Nie było ucieczki, mogłam jedynie na chwilę odwrócić wzrok. Może właśnie dlatego zabrała mnie aż na sam szczyt tego wysokiego budynku? Tam byłam tylko ja i ona. Nie wykluczając oczywiście zimnego, zimowego wiatru, falującego delikatnie jej ciemne włosy.

— I nie jest to sprawa, którą bez problemu można omówić przez telefon, jak tamten prezent. Zgadza się?

— Tak. — odezwałam się, lecz zdawało mi się, że mój cichy głos gdzieś zatonął, niesiony głęboko w dół ciemnych otchłani przez przepływający między nami wiatr.

— I jak zgaduję…

— To dotyczy jego. Tak. — zebrałam się na odwagę, czując, jak moje wzburzone serce zaczyna intensywne przygotowania do groteskowej ucieczki z mojej klatki piersiowej.

— Powoli, nie musisz się tak stresować. — powiedziała z uspokajającym uśmiechem wymalowanym na jej zwróconej w moim kierunku twarzy. — Chciałaś porozmawiać o Adamie. Coś stało się między wami?

— Nie. To nic nowego.

— I chciałabyś jakoś popchnąć waszą relację do przodu?

— Uhm. Można tak powiedzieć.

— I potrzebujesz twojej kochanej przyjaciółki, by przytuliła i powiedziała, że wszystko będzie dobrze?

— Można to tak ująć.

Mruknęła zadowolona z naszego niewielkiego, lecz stanowczego postępu. Zbliżyła się do mnie ostrożnie, po czym objęła mnie swoim opiekuńczym ramieniem. Siedziałyśmy obie na krawędzi dachu wznoszącego się ponad ziemię wieżowca, obserwując powolny koniec wędrówki słońca po zaokrąglonym niebie, od pewnej śmierci oddalone jedynie o kilkanaście centymetrów. Czułam, jak jej ciepły bok przytulony jest do mojego, a miła w dotyku dłoń spoczywa łagodnie na moim pełnym nagromadzonego w nim stresu brzuchu. Odetchnęłam powoli, chłonąc świeże powietrze i podnosząc wzrok na stopniowo ciemniejący horyzont rozciągający się przed naszą dwójką. Czekał nas najpewniej dość długi wieczór i obie dobrze zdawałyśmy sobie z tego sprawę. Miałam tyle różnych rzeczy do powiedzenia, które w mej głowie pomieszały się w jeden wielki, niemożliwy do rozplątania kłębek. Jak zabrać się do rozwiązywania tej paskudnej zagadki, od której strony zacząć ciągnąć za jedną z setki wychodzących z niego nitek?

— Znacie się już bardzo długo. Praktycznie całe dzieciństwo spędziliście razem. Pewnie macie mnóstwo wspólnych wspomnień.

— Tak dużo, że choćbym siedziała do rana, nie umiałabym ich wszystkich z siebie wyrzucić.

— Znasz go, prawda?

— Tak myślę.

— Tak myślisz?

— Mam prawo myśleć, że go znam, ale… Każdy z nas ma tajemnice. On też. Nie mam klucza do każdego z jego zamków, są rzeczy, o którym nie wiem. Czy w takim wypadku mogę naprawdę powiedzieć, że tak, znam go?

— Oczywiście. Jak mówiłaś, każdy z nas ma tajemnice, to normalne. Nie powie ci tego wszystkiego, nigdy nie zrozumiesz lub poznasz go w stu procentach. Ale to te dostępne już teraz dziewięćdziesiąt sprawia, że wasza relacja jest tak cenna. To na nie spójrz.

— W takim razie… Tak, znam go.

— I wiesz, że on pewnie ma tak samo. Też z taką wdzięcznością i nostalgią patrzy na te minione, spędzone dawniej czasy, prawda?

— Tak, na pewno tak. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, tego jestem pewna.

— I jak zgaduję, oboje myślicie podobnie o własnej przyszłości.

— Raczej… Nie mówimy o tym. Po prostu oboje bez słów wiemy, że w przyszłości będziemy tam dla drugiego. Cokolwiek się stanie.

— I wierzysz, że tak będzie?

— Widziałam to w jego oczach, gdy mówił te słowa. Nie mogłabym bardziej w nie wierzyć. — odparłam, na chwilę zerkając na jej słuchającą ze skupieniem twarz.

— Tak więc oboje stoicie na tej samej karcie. Dzielicie i przeszłość i przyszłość, co do tego nie macie żadnych wątpliwości. Znacie się, dobrze wiecie, co oczekiwać od drugiego. To wszystko prawda?

— Tak. To prawda.

— Tak więc tkwicie w waszej obecnej, teraźniejszej przyjaźni, mówiąc sobie, że zawsze będziecie dla siebie nawzajem. A ty chcesz posunąć to o krok dalej.

— Bardzo, bardzo tego chcę.

— Wiesz może od jak dawna?

— To wszystko tak zmyło się w jedno, że ciężko mi na to odpowiedzieć. Ale od dawna. Tak dawna, że zdążyłam już pozbyć się jakichkolwiek wątpliwości co do moich uczuć.

— A więc pozostaje jedynie pozbyć się wątpliwości dotyczących jego uczuć. Prawda?

— Uhm. Tak myślę.

— Tak myślisz. Doskonale. A więc porozmawiajmy teraz o tym. O jego uczuciach do ciebie. Dobrze?

— A mam jakiś wybór? — zapytałam, nieco mocniej wtulając się w jej drobne ciało.

— Możemy przestać, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać. Świat nie skończy się jutro, tę rozmowę zawsze można przełożyć.

— Myślisz?

— Po tamtym dniu nie jestem już tego taka pewna. Ale dalej mam wrażenie, że jeszcze za wcześnie na nagły koniec.

— Mam nadzieję, że twoje wrażenia okażą się poprawne. Naprawdę nie chcę, by naszym światem znów wstrząsnęła kolejna apokalipsa.

— To się nie stanie. Zaufaj mi i mojemu instynktowi. — mruknęła, opatulając mnie mocniej swoim ramieniem.

— Obiecujesz?

— Dobrze znasz odpowiedź na to pytanie. Nikt nie może nikomu nic obiecać na tym paskudnym świecie. Ale przynajmniej możesz mi w tym zaufać. Dobrze?

Nie odpowiedziałam, delikatnie kiwając głową w ramach cichego potwierdzenia. Wieczór bardzo powoli zmieniał się w noc, a delikatny szum wiatru akompaniował panującej między nami ciszy. Zamknęłam oczy, w myślach wciąż powtarzając sobie te krótkie, cztery słowa. To się nie stanie. To się nie stanie.

Rozdział 10

2 luty 2020 — Patrycja

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 47.06
drukowana A5
Kolorowa
za 72.38