E-book
2.2
drukowana A5
54.85
drukowana A5
Kolorowa
83.77
Noc w szkole — Część druga

Bezpłatny fragment - Noc w szkole — Część druga

Rozwinięcie


Objętość:
352 str.
ISBN:
978-83-8221-671-4
E-book
za 2.2
drukowana A5
za 54.85
drukowana A5
Kolorowa
za 83.77

Notka od autora

Witajcie!

Na początek chciałbym dodać i wyjaśnić kilka krótkich faktów.

Przede wszystkim — to druga część serii „Noc w szkole”, więc znajomość jej poprzedniczki jest obowiązkowa. Znajdziecie ją w różnych sklepach internetowych (między innymi w tym, w którym zakupiłeś ten egzemplarz bądź ebooka) oraz na moim koncie Wattpad (@Szymon_Czardybon).

Książka ta podzielona została przeze mnie na dwa akty głównie ze względu na moją wygodę i komfort pracy. Pomaga to również rozróżnić dwie skrajnie różniące się od siebie klimatem części fabuły. Akt pierwszy ma trzydzieści sześć, a drugi dwadzieścia jeden rozdziałów — zdecydowałem się liczyć je osobno. Do tego każdy ma swój własny prolog, epilog, motto na wstęp i tak dalej.

Mam nadzieję, że rozumiecie moje decyzje i podoba Wam się ich zaimplementowanie. Nie mam już nic więcej do dodania, zostaje mi więc życzyć Wam miłej lektury!

Akt pierwszy

„There’s a world of opportunity for someone like me
I don’t need you to choose my direction
I’ll pave my own way, and I can make my own mistakes
No matter what it takes
Or what it means for in the days to come”

~„Here’s To Starting Over” — Asking Alexandria


„Jakże dziwny jest ten świat, jakże dziwni są ludzie, jakże dziwne są zamieszkujące go zwierzęta i rośliny. Jakże pełen on jest najróżniejszych sekretów, do których kłódek być może nigdy nie dostaniemy kluczy. Jakże dziwne są przyglądające się nam gwiazdy, z jednej strony wiedzące wszystko, jak i niewiedzące absolutnie nic. Oh, jakże dziwny jest ten cały świat!”.

Prolog

— Znowu się spotykamy. — powiedział mężczyzna, poprawiając swój elegancki krawat. 
— I znowu nie ma pan dla mnie zbyt wiele czasu. — odparłem, popijając niewielkiego łyka wody z cytryną — Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają, czyż nie? 
— Zgadza się. A właśnie, mówiąc o zmienianiu — co popchnęło pana do zrobienia tego? 
— Tego? 
— Z jednego zrobiło się trzy, a z trzech cztery.
Uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem. Doskonale wiedziałem, że to pytanie padnie, prędzej czy później. 
— Tak jakoś wyszło. Czasami w trakcie jedzenie orientujesz się, że to będzie za mało by w pełni się nasycić, więc zanim jeszcze odłożysz widelec, przywołujesz do siebie kelnera i zamawiasz drugą porcję. 
— To samo tyczy się literatury? 
— Powiedziałbym raczej, że ogólnie sztuki. Możesz planować ile wlezie, ale serce i tak pójdzie swoją drogą. 
— A nie myślał pan o tym, że może to być trochę dziwne i nieintuicyjne? 
— Myślałem. Ale wolę dać czytelnikom coś dziwnego niż niekompletnego. 
— Czasami w niekompletności kryje się prawdziwe piękno.
Uśmiech na moich ustach znacznie się poszerzył. 
— Więc wyłapał to pan? 
— Nie wiem, na ile jest to świadomy zabieg, omijanie […] całej czwórki. Ale gdy dłużej się nad tym zastanowiłem, muszę przyznać, że ma to pewien artystyczny sens. 
— Czasami między świadomym działaniem a wynikiem intuicji lub lenistwa granica jest naprawdę cienka. 
— Jak z […]? 
— Dokładnie. 
— Ta część, a raczej, ten akt, skupia się głównie na […]. Dlaczego? 
— Żeby ofiara miała znaczenie, trzeba poświęcić coś wartościowego. 
— Znaczy to więc, że ktoś z nich […]? 
— I tak i nie. Gdybym to teraz zdradził, byłoby to sporym spoilerem, prawda? 
— Myślę, że tak. Czytelnicy mogliby poczuć się zawiedzeni. 
— Doskonale. Czasami to właśnie to uczucie, jakie chcę w nich wywołać. 
— Zawiedzenie? 
— Druga strona monety pełna jest rozczarowań. Chciałbym, by chociaż na chwilę spojrzeli na świat […] oczami. 
— Za to reszka pełna jest nadziei na lepsze jutro. 
— Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się tak proste, ogień i woda, kompletne przeciwieństwa. To jednak nieco mija się z prawdą. 
— Naprawdę zależy panu na tych bohaterach? 
— Nasza relacja jest skomplikowana. Najlepiej zrozumie się ją poprzez karty tej książki. 
— A jaka jest pana relacja z ogółem tej książki? 
— Ciężko stwierdzić. Pełno kontrastów i przeciwnych sobie znaków. 
— I to właśnie ma odbijać konstrukcja fabuły? 
— Czasami myślę, że bardziej buja pan w chmurach niż ja. 
— Przepraszam. Nieco zmieniłem się od ostatniej rozmowy. 
— Ja również. Nie musi pan za to przepraszać.
Chrząknął znacząco, zerkając na zegarek. 
— Jeszcze do tego wrócimy. 
— Oczywiście. Miłej pracy.
Nie odpowiedział na moje słowa i w kompletnej ciszy wyszedł z pokoju. Dziwny człowiek.

Rozdział 1

„I’ve been so far gone for so long and I can’t keep my head up out the bottle
Holy fuck, why do I bother? I’m never gonna get any better
I’ve waited so long to declare, „I don’t give a fuck if I die today”
Holy shit, I’ve lost my mind, reality is starting to unwind
Don’t pray for me!”

***

— Wejdź. — powiedział, uchylając przed nim drzwi i dłonią zapraszając go do środka — Płaszcz możesz powiesić tu, a buty zostaw koło wycieraczki. — poinstruował takim tonem, jakby mówił to już milion razy — Przepraszam za kłopot, ale chciałem jeszcze raz spotkać się z tobą twarzą w twarz na osobności. 
— Nie mógł pan po prostu zadzwonić? Myślałem, że chce pan tylko finalnie obgadać warunki i potwierdzić nasz plan. — odparł drugi mężczyzna, szybko ściągając przemoknięty płaszcz i zabłocone buty. — Stefan, prosiłem już kilka razy, żebyśmy przeszli na ty. — mruknął, prowadząc go w stronę nowocześnie i bogato urządzonej kuchni — Nawet jakby szef całego świata zaprosił cię na wódkę do siebie, nie wypada cały czas mówić do niego per „pan”. Poza budynkiem szkoły jestem Kazimierz. — dodał, wyciągając z przeszklonej szafki dwa lśniące czystością kieliszki. 
— Przyjechałem autem, nie piję. — zaprotestował, widząc, jak gospodarz wypełnia je drogą wódką. 
— Zamówię ci taksówkę. Są sprawy, których nie wypada omawiać na trzeźwo. — odpowiedział, unosząc swój kieliszek i patrząc na gościa z zachęcającym uśmiechem. Stefan usiadł naprzeciwko, po czym dwaj mężczyźni wznieśli cichy toast. 
— A co na to twoja żona? Myślałem, że bardzo cię pilnuje, jeśli chodzi o alkohol. 
— Wysłałem ją na zakupy z koleżankami. Nie znosi jak mam gości. Zawsze narzeka, że jesteśmy głośni, irytujący i nie może się na niczym skupić. A co do tego — złapał zaczętą butelkę wódki — zawsze udaje mi się ją jakoś namówić na kupno jednej, ot tak, na specjalne okazje. 
— Czuję się zaszczycony.
Gospodarz przyjrzał mu się uważnie. Ze skupieniem analizował jego lekko zmierzwione włosy, podkrążone oczy i ironiczny uśmieszek, w którym cały czas były wykrzywione jego usta. Już wcześniej był pijany, a samochodu używał wyłącznie jako wymówki, by jak najszybciej od niego wyjść. Wiedział, że siedzący przed nim mężczyzna, nauczyciel rozwodnik w średnim wieku, nie darzy go specjalną sympatią. Wątpił, że na tym świecie ostał się jeszcze ktokolwiek, kogo ten facet szczerze lubił. Nie cierpiał reszty ciała pedagogicznego, uczniów, pozostałych pracowników, nienawidził też pewnie sąsiadów i każdego, z kim miał nieprzyjemność się zadawać. Ale nie dziwił mu się. Rozwód podyktowany problemami z alkoholem, przeprowadzka do gnijącej kawalerki, odebranie mu wszystkiego, co tak naprawdę liczyło się w jego życiu. Sporo przeszedł, napędzany narastającą w nim złością i chęcią wyżycia się na tym okrutnym świecie, który tak mocno mu dowalił. Dowiedział się tego wszystkiego od niego samego, gdy pewnego dnia kilka drinków za dużo rozplątało mu język. Traf chciał, że to akurat on był najbliżej i to on wysłuchał, zawiózł do domu i zaopiekował się pracującym u niego nauczycielem. I chociaż wtedy obaj jeszcze wtedy tego nie wiedzieli, właśnie tamtego dnia ich wspólne drogi splotły się ze sobą do tego stopnia, że teraz siedział z nim przy kieliszku wódki, omawiając ostatnie szczegóły misternie przygotowanego planu. 
— Przejdźmy do rzeczy. — rzucił Kazimierz, nalewając im kolejną kolejkę — Ostatnim razem nie byłeś pewny co do… Celu. Wybrałeś kogoś? 
— Mógłbym wymienić tu wszystkich uczniów z góry do dołu, ale jeśli prosisz o jednego to… Paweł Chmielewski. Same z nim problemy, często wagaruje, rodzice mają go kompletnie w dupie. Rozpuszczony i beztroski dzieciak, z przyjemnością sprawię, że ten ironiczny uśmieszek zniknie z jego pokrytej pryszczami mordy. 
— Paweł Chmielewski. — mruknął cicho, przywołując w myślach wspomnianego ucznia. Przedstawiony przez Stanisława opis nie odbiegał zbyt bardzo od rzeczywistości. Chłopak był kłopotliwy, konfliktowy i podpadał każdemu nauczycielowi, który miał nieszczęście stanąć na jego drodze. Podobała mu się ta decyzja. 
— No? 
— Może być. Będę musiał lekko zmodyfikować szczegóły planu. Wyślę ci wszystko listownie, na ustalony wcześniej adres. Pamiętasz? 
— Ta, pamiętam. Może głowa mi szwankuje, ale jeszcze aż tak bardzo się nie zestarzałem. — prychnął, w każdą wypowiadaną literę wlewając co najmniej kilka litrów ciężkiej ironii. 
— Wolałem się upewnić, tak z uprzejmości. 
— Nie sądziłem, że kiedykolwiek będziesz starać się być dla mnie uprzejmym. Całkiem miłe uczucie.
Jego podwładny powoli zaczynał działać mu na nerwy. Wódka, zamiast pomóc się otworzyć, jedynie zrobiła z niego jeszcze większego chama i gbura niż zazwyczaj. 
— Słuchaj, wiem, że nigdy nie mieliśmy najlepszych stosunków. Ale pamiętasz o naszym planie. Jesteśmy w tym razem. Musimy sobie nawzajem ufać, że nóż tego drugiego nagle nie wyląduje w naszych plecach w najmniej oczekiwanym momencie. 
— Nie mam żadnych powodów, by cię zdradzać i to wszystko rozwalać. Spójrz na mnie. Wyglądam na kogoś, kto wygadałby się na policji w takiej sprawie? 
— Wiem, że mało co już cię w ogóle obchodzi. Ale musisz jeszcze sprawiać jakieś pozory. Jeszcze trochę.
Westchnął głęboko, po czym przechylił kolejny kieliszek. 
— No okej. Ufam ci, że nie wydasz mnie psom. A ty ufaj mi, że ja nie zrobię tego samego. Pasuje?
Kiwnął głową. 
— Najpopularniejszym kolonistą z taką charyzmą raczej nie zostaniesz. 
— Posrało cię? Najpopularniejsi zawsze są ci wysocy, wysportowani, przystojni faceci ze starszych roczników. Do mnie bardziej pasuje tytuł największego rozrabiaka. Przyjdzie, nasra komuś do plecaka, a jak się wyda, rozbeczy się na cały głos i zadzwoni do mamy, by go odebrała.
Obaj mężczyźni mimowolnie parsknęli śmiechem. 
— Potajemne picie wódki też przywodzi na myśl stare, dobre, kolonijne czasy. 
— Tylko zamiast przed dyżurnym, chowamy alkohol przed żoną. 
— Brakuje tylko paczki zatęchłych chipsów, smrodu antyperspirantu, światła z pięciu latarek i tego jednego typa, który co pięć minut pierdział ręką. 
— Ale zamiast grupki nastoletnich chłopaków, dwóch dorosłych facetów siedzi, pije i omawia plan, którym spokojnie mogliby zafundować sobie wizytę oddziału antyterrorystów. 
— Tak trzeba żyć. — mruknął, uśmiechając się rozbawiony. Jakoś udało mu się wprowadzić go w nieco lepszy humor. Dobrze. Została jeszcze jedna rzecz, która musiał omówić. 
— Jest jeszcze coś, o czym chciałbyś porozmawiać? Wracając do tematu.
Zamilkł na chwilę, zerknął na pusty kieliszek, po czym znowu wlepił wzrok w jego. 
— Chciałbym spisać testament. 
— Testament? Myślałem, że wszystko idzie na wysypisko, lub sprzedaż, jeśli uda się to komuś opchnąć. 
— Mam jedną rzecz, którą chciałbym przekazać synowi. To… Osobiste.
Więc jednak wódka pomaga mu się otwierać. Doskonale. 
— Umówię cię z prawnikiem. Z nim omówisz wszystkie szczegóły. 
— Dziękuję. 
— Jeśli to wszystko, to… 
— Tak, tak, wszystko. Będę się zbierać.
Uścisnęli sobie dłonie. 
— Dzięki za wódkę. 
— Nie ma sprawy. Odwieźć cię? 
— Sam zamówię sobie taksówkę. Aż tak pijany nie jestem. 
— Trzymaj się. Postaram się do piątku wysłać wszystkie szczegóły.
Skinął głową, włożył buty, zarzucił płaszcz na plecy i wyszedł. W dużym, pustym domu zapanowała cisza. Cisza, którą przerwał dźwięk towarzyszący nalewaniu alkoholu do eleganckiego kieliszka. 
— Za powodzenie naszego planu. — powiedział cicho, wpatrując się w zamknięte przed chwilą drzwi.

Rozdział 2

Pochylił się nad świecącymi jasno monitorami i położył pomarszczone palce na klawiaturze. Wprawdzie wcześniej obiecał sobie, że zabierze się za spisanie tego wszystkiego jutro, kiedy wytrzeźwieje i wszystko sobie przemyśli, ale nie mógł powstrzymać się od otworzenia nowego dokumentu tekstowego, wklepywania dziesiątek linijek tekstu i obmyślania dokładnego, ostatniego planu, z jakim miał podzielić się ze Stanisławem. Czuł potrzebę pracy, zajęcia czymś pożytecznym zmęczonego umysłu, osiągnięcia tego słodkiego poczucia dumy i satysfakcji z wykonywanej czynności. Chciał skończyć to już, teraz, odpocząć i dać sobie z tym spokój. Najlepiej przejść na emeryturę, spakować walizki i wyjechać gdzieś daleko, na drugi koniec świata, tam, gdzie na każdym kroku nie będą mijać go pełne wyrzutu i złości, skierowanych ku jego osobie, twarze. Ale wiedział też, że to nie jest takie łatwe. Sam to zaczął i sam musiał to skończyć. Do ostatniej chwili nie spuszczając oka z trzymanego w klatce tygrysa, który w przedstawieniu miał grać główną rolę. Chociaż ciężko stwierdzić, czy przedstawieniem można było nazwać rozszarpywanie niewinnego dziecka przez żądnego krwi drapieżnika. Nie wiedział i nie zamierzał zaprzątać sobie głowę tego typu pytaniami. Spojrzał na nieskończony tekst i zakrył twarz w dłoniach. Ciemność pokoju oddzielonego od świata grubymi drzwiami i zasłonami przebijała jasna poświata, emitowana przez śnieżnobiałe tło programu. Była druga w nocy, on po paru kieliszkach ledwo utrzymywał oczy otwarte, a zmęczone ciało wyraźnie protestowało przed dalszym wysiłkiem. Nie zostało mu wiele. Jeszcze tylko kilka, może kilkanaście linijek. W normalnych warunkach piętnaście minut, a gdyby był zmęczony, może trzydzieści. Lecz tamtej nocy wydawało mu się to przeszkodą nie do przeskoczenia, niemożliwym wyzwaniem, do którego wykonania trzeba by nieludzkiego wysiłku. Złapał za niemal pustą butelkę wódki i wypił jej ostatnie krople. Gdy tylko dotknęły jego języka, przełknął je łapczywie, spragniony, pragnąc więcej i więcej alkoholu płynącego w jego żyłach. Wyrzucił ją do leżącego pod biurkiem kosza, ostatnimi resztkami sił wykonując zamach i uderzając nią o metalowe ścianki pojemnika. Rozległ się głośny trzask, a kawałki pokruszonego szkła rozsypały się wszędzie naokoło niego. Był wściekły. Na siebie, że znowu po to sięgnął. Na żonę, że swoją nieobecnością pozwoliła mu się napić. Na Stanisława, że ten przyjął jego zaproszenie. I na całą resztę świata, która sprawiła, że jego jedynym pragnieniem było opróżnianie kolejnych i kolejnych butelek wysokoprocentowego alkoholu. Nienawidził siebie, nienawidził rodziny, nienawidził pracy, nienawidził wszystkiego, co zajmowało jakiekolwiek miejsce w jego parszywym życiu. To łączyło go z nim, wymęczonym nauczycielem rozwodnikiem. Mieli podobne problemy, ale i podobne zamiłowania. Aż w końcu dogadali się, że osiągną wspólny cel. Lecz tamta noc, mająca być najskrytszych spełnieniem marzeń tej dwójki, dalej wydawała się oddalona o lata świetlne. Tak wiele musieli zrobić. Tak wiele po drodze mogło pójść nie tak. Mizernie tworzony plan mógł posypać się niczym domek z kart w każdej chwili. Każdy dźwięk dzwonka do drzwi przyprawiał go o zawał serca, a na widok przejeżdżających radiowozów miał ochotę zerwać się i uciec jak najdalej. W jego pracy, o ile można by to nazwać pracą, nie można było okazywać strachu. Musiał być nieustraszony i nieugięty. To on wydobywał strach z innych, to on zmuszał do upadania na kolana i błagania o litość. Nie mógł podzielać losu swoich ofiar. A mimo to dalej zdarzały mu się noce jak te. Nie wiedział, czy ciecz na jego koszuli to łzy, czy wódka. Może oba. Upadł, zakrył ze strachu twarz i wrzeszczał, prosząc o puszczenie go wolno. Role się zamieniły, myśliwy stał się ofiarą, żałosną kupą gówna, zwiniętą pod biurkiem, zaraz koło plątaniny kabli i ostrych odłamków szkła. Raniły mu plecy, ręce, nogi, kałuża krwi zbierającej się na niegdyś jasnoszarym dywanie z każdą chwilą się powiększała. Ale on nie ruszał się, leżał bez ruchu, łkając cicho i pokornie przyjmując ból. Posłusznie poddając się karze, na którą zasłużył i którą sam sobie wymierzył.
Była druga w nocy, a jego żona, która wyszłaby pochodzić po sklepach z koleżankami, dalej nie wróciła. Ale wiedział czemu. Nie był tak głupi i naiwny. Znał adres, imię, zawód. Wiedział, jak wygląda. Gdyby tylko chciał, mógłby wparować do domu jej kochanka, przyłapać ich na gorącym uczynku i zażądać natychmiastowego rozwodu. Mógłby. Gdyby tylko chciał, mógłby zadzwonić do niego, przejechać się do firmy, w której pracuje, wziąć go na stronę i grzecznie ostrzec, żeby trzymał łapska z dala od jego żony. Mógłby. Lecz nie widział w tym żadnego sensu. On pozwalał jej pieprzyć się na boku z jakimś obcym facetem, a ona przymykała oko na jego drugi zawód i nagminne łamanie obietnic w sprawie abstynencji od alkoholu. Układ zawarty bez słów, bez podpisywania żadnych umów i porozumień. Oboje doskonale wiedzieli, co jego druga połówka ma za uszami. I oboje doskonale wiedzieli, że gdyby jedna ze stron zechciała, spokojnie mogłaby wygrać sprawę rozwodową. Chcąc czy nie chcąc, woleli przystać na tym. Bez żadnych zmian, bez wywracania swojego dotychczasowego życia do góry nogami. Tak jest łatwiej.
Zresztą… To i tak zaraz miało stracić znaczenie.

Rozdział 3

„Is there nothing left to keep myself awake?
To keep the walls from caving in
When all they ever do is try to bend and break?
Is there forgiveness in the end?”

***

Zabawne, że dopiero umierając, człowiek tak naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, jak bezwartościowe jest życie. Patrzy na niewielką kupkę ubrań, stary telewizor, kilka nieprzeczytanych nigdy książek, komplet garnków nierdzewnych kupionych na promocji i poszarpany plecak, który wciśnięty został lata temu do szafy, zapomniany i pogardzony. To wszystko, co z niego zostanie. Nie licząc oczywiście swoich prochów oraz kilku cyferek na koncie bankowym. Jego długa, trwająca kilkadziesiąt lat egzystencja nie przyniosła żadnego większego efektu. Nie poruszył świata, nie wynalazł koła na nowo. Pojawił się, spędził tu chwilę, po czym zniknął. Założył się, że nikt nie będzie płakać na jego pogrzebie. Każdy raczej westchnie z ulgą, wiedząc, że ten śmieć ani dłużej nie będzie zużywać ich wspólnych, ziemskich zasobów. Być może ktoś, kierowany nienawiścią do jego osoby, splunie mu na grób. Być może. Nie wykluczał takiej możliwości. I nie miałby specjalnie za złe tej osobie, która dokonała tego czynu. Będąc szczery, sam zrobiłby to samo, gdyby był na jego miejscu.
Już niegdyś puste mieszkanie wydawało się jeszcze bardziej opustoszałe niż zazwyczaj. Całkiem obdarte ze śladów jego życia w tym miejscu przez ten cały, długi okres. Ze ścian zerwano obrazy, stare i brudne meble poszły prosto na wysypisko, leżące tu i ówdzie śmieci wyrzucono, a wszechobecne plamy wysprzątano. Pomieszczenia dalej były chłodne, zatęchłe, ciasne i nieprzyjemne. Ale przynajmniej pozbyto się drażniącego smrodu starego alkoholu i zgnilizny, który niegdyś unosił się w każdym, nawet najmniejszym zakątku. Nie podobała mu się ta zmiana. Przywykł do niewygody, przykrych zapachów, witających go plam pleśni i wszechobecnych, pustych butelek, rozrzucone po podłodze, stanowiących niejako manifest jego problemów i stanu, w jakim się znajdował. A teraz, gdy tego wszystkiego się pozbyto, czuł się, jakby wraz z tym całym syfem pozbyto się części jego samego. Jego i tak już ledwo zauważalna egzystencja zaczynała rozpływać się z każdym dniem. Nie pocieszała go nawet wizja oddania wszystkich pieniędzy dzieciom. To dla nich grosze. Pewnie rzucą okiem na kopertę wypełnioną po brzegi banknotami, wzruszą ramionami i wyrzucą ją na śmietnik. W najlepszym przypadku oddadzą potrzebującym sąsiadom. Już niegdyś był nikim, pozbawioną wartości jednostką, niezauważalnym trybikiem wielkiej maszyny zwanej społeczeństwem, na którą nie zwraca się uwagi tak długo, jak posłusznie wykonuje wydane mu zadania. Ale teraz stan jego nicości stopniowo się powiększał, jakkolwiek dziwnie czy abstrakcyjnie to nie brzmi. A on stał pośród tego wszystkiego, przyglądając się dziejącym się wokół niego zmianom, bojąc się, że każdy, choćby najmniejszy ruch, sprawi, że porwie go silny prąd. Gdyby tak się stało, na pewno by utonął. Nie umiał pływać.
Kazimierz załatwił mu pobyt w tanim hotelu oraz garść przedmiotów koniecznych do przeżycia. To miało trwać tylko kilka dni. Za niedługo rozwiązanie konkursu, rozwiązanie, na które oboje tak niecierpliwie czekają. Wolał wszystko załatwić trochę zawczasu, żeby potem oszczędzić sobie dodatkowej roboty. Zawsze taki był, praktyczny, pracowity, zanim postawi jeden, musiał mieć zaplanowane pięć następnych kroków. To z jednej strony olbrzymi plus, szczególnie w pracy wymagającej umiejętne zarządzanie ludźmi i zasobami. Ale widział też drugą stronę medalu. Zawsze miał zdecydowanie za dużo na głowie, zawsze coś się sypało, zawsze musiał pamiętać o dziesiątkach różnych terminów, których zawalenie mogło skończyć się katastrofą. I o ile młody, pełny sił i ambicji facet, jakim niegdyś był dawał sobie z tym radę, to wraz z wiekiem było mu coraz ciężej. Żeby odpocząć i chociaż na chwilę odciążyć głowę od sterczących nad nim spraw, łapał za alkohol. Często i gęsto. Nieraz w miejscu pracy przyłapywał go na potajemnym popijaniu małpki lub piwa. Rozumiał go, lepiej od wszystkich innych, potępiających podobne zachowania. Sam nierzadko robił coś podobnego. Sam nieraz czuł się tak samo. Być może właśnie to ich do siebie zbliżyło. I może, gdyby pewnego dnia nie zastał szefa upijającego się w służbowej toalecie, nie stałby teraz w tym miejscu w jego życiu. Krok od przepaści i niechybnej śmierci.
Stanisław zasiadł za kierownicą starego, wysłużonego samochodu. Miał wiele wad i problemów. Naprawienie tego wszystkiego i renowacja kosztowałaby pewnie kilka razy tyle, ile zapłacił za ten samochód te parę lat temu, gdy świeżo po rozwodzie poszukiwał byle jakiego auta, którego jedynym przeznaczeniem miało być jedynie wożenie go do pracy i, w wyjątkowych przypadkach, na poranne zakupy. To, co zaoferował mu podejrzanie wyglądający facet w średnim wieku, nie było co prawda pojazdem z jego marzeń, ale przynajmniej jeździło, trzymając się w miarę stabilnie na czterech kołach. Tyle mu wystarczyło. Potem oczywiście musiał nabiegać się trochę po urzędach, załatwić wszystkie przeglądy i rejestrację. Ale wiedział, że było warto. Od pierwszej, próbnej przejażdżki poczuł do samochodu jakąś trudną do określenia sympatię. Dlatego tak bolało go, że już za chwilę zostanie brutalnie rozebrany na części albo spalony na najbliższym wysypisku. To była jedna z jego ostatnich podróży ze starym przyjacielem, który wiernie towarzyszył przez ten cholernie trudny okres w życiu. Oboje nieraz wspólnie oglądali wschód i zachód słońca, najgorsze upały i najgwałtowniejsze burze, mijali wypadki lub liczne roboty drogowe. Siedzenie w kabinie napełniało go masą wspomnień, w większości przykrych, które przyprawiały go o łzy. Lecz nie było innej opcji. Wiedział to doskonale. I miał nadzieję, że on też to zrozumie, popychany przez handlarza złomem ku zgniatarce metalu, w której miał wydać ostatnie, mechaniczne tchnienie.
Ale nie jechał tylko po to, by powspominać. Miał sprawę do załatwienia. Pilną, ważną i bardzo osobistą. Spojrzał na niepozorną, białą kopertę leżącą na siedzeniu pasażera. Stresował się. Czuł zżerający go od środka strach, przyśpieszający bicie serca i powodujący nieprzyjemne skurcze żołądka. Bał się jego reakcji. Przed Kazimierzem, prosząc o umówienie go z prawnikiem, zgrywał pewnego siebie, ale gdy został sam na sam ze swoimi myślami, uświadomił sobie, jak ryzykowne jest to, co robi. Lecz wszystko było już umówione, napisane, zostało jedynie złożyć podpis na kartce papieru otrzymanej od prawnika. Nie mógł się już wycofać. Westchnął, ostatni raz rzucił okiem na lusterko odbijające jego twarz i przyśpieszył.

Rozdział 4

16 listopada 2019 — Maja

Ze snu wyrwał mnie głośny dzwonek telefonu. Krótka, zapętlona, radosna muzyczka wżynająca się w umysł zdawała się złapać mnie za ramiona i mocno potrząsać. Tak długo, aż wreszcie się nie obudzę i łaskawie jej nie wyłączę. Dalej będąc półprzytomna, złapałam leżący na biurku telefon, odblokowałam go i wcisnęłam od razu zieloną słuchawkę. 
— Halo? — zapytałam zaspanym głosem. 
— O, cześć Maja. — odparła moja przyjaciółka, energicznym tonem. 
— Eliza? — upewniłam się, podnosząc się do pozycji siedzącej. 
— Tak. Jeśli cię obudziłam, to przepraszam.
Zerknęłam na zegarek. Zbliżała się jedenasta w pogodny, sobotni poranek. Wczorajszej nocy do późna siedziałam, oglądając seriale, bo kochany mózg postanowił sobie, że z jakiegoś powodu nie pozwoli mi zmrużyć oka ani na chwilę. Świetnie. Przetarłam oczy, pociągnęłam sporego łyka zaczętej wczorajszego wieczora wody leżącej w zasięgu ręki i wróciłam do rozmowy z nią. 
— Luz. Nie nastawiłam sobie budzika, normalnie byłabym już na nogach. 
— Dlatego zadzwoniłam. Trochę się bałam, że mi nie odpisujesz. 
— A stało się coś? 
— Patrycja zaprasza nas dzisiaj do siebie, mamy być całą czwórką.
W myślach szybko wywołałam sobie niewielki kalendarzyk, w którym zapisuje plany na konkretne dni. Ten weekend był wyjątkowo wolny od takich zapisków. A przynajmniej całkiem pozbawiony był umówionych spotkań. 
— I kazała ci do mnie zadzwonić i cię zapytać?

— Najpierw sama do ciebie napisała. Potem poprosiła mnie, bym zrobiła to samo. Telefon był ostatecznością.
Pasek powiadomień potwierdzał jej wersję. Dziesięć nieodczytanych wiadomości od Patrycji i piętnaście od Elizy. Martwiły się o mnie. Kochane. 
— A to jakieś mega ważne spotkanie, którego absolutnie nie mogę przegapić? — upewniłam się. W normalnych warunkach raczej nie odstawiałaby takiej szopki. 
— Konkurs, noc w szkole, pieniądze. Mówią ci coś te trzy rzeczy?
Zamilkłam na chwilę, analizując i próbując sobie przypomnieć, czy słyszałam już o takiej kombinacji w takiej konfiguracji. Jednak mój umysł świecił pustkami i wyraźnie protestował przed podejmowaniem jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku na mniej niż godzinę przed zwleczeniem się z łóżka. 
— Nie, kompletnie nic. 
— Podobno u nas odbywa się jakiś konkurs. Przeczytali o nim z Adamem na jakimś plakacie na korytarzu, a potem poszli na specjalne spotkanie dla uczniów zainteresowanych tematem. 
— Dlatego nie było ich w poniedziałek na dwóch lekcjach? 
— Dokładnie. 
— Faktycznie, coś tam mówiła o jakimś konkursie. Ale szczerze, od razu wypadło mi to z głowy. 
— Mi też. Aż do dzisiaj. Jest strasznie podekscytowana i mówi, że ma w rękawie coś, co na bank przyniesie nam zwycięstwo. 
— Nam? 
— Nie domyśliłaś się jeszcze, po co tak koniecznie chce mieć nas u siebie dzisiaj wieczorem? 
— Ugh. Mówiła chociaż co mamy robić? 
— Stwierdziła, że woli omówić to raz i porządnie przed naszą całą trójką, niż tłumaczyć każdemu osobno. 
— Chce ci się? 
— Iść do niej, czy ogólnie brać w tym udział? 
— Oba. 
— Spotkanie nie brzmi tak źle. Aczkolwiek ten konkurs… No nie wiem. Może być ciekawie, ale może się skończyć jak nasz projekt z geografii.
Mimowolnie zachichotałam na wspomnienie kompletnej porażki, jaką było nasze wystąpienie przygotowane na międzyszkolny konkurs geograficzne. Obie jeszcze parę miesięcy po niefortunnym występie przeklinałyśmy dzień, w którym zdecydowaliśmy się wziąć w tym udział, przewracając się z boku na bok, nie mogąc zasnąć z powodu wstydliwego wspomnienia, które wciąż i wciąż atakowało ich umysł w najmniej oczekiwanych momentach. Dzisiaj wspominałam to raczej z nutką nostalgii. 
— Racja. A wiadomo coś więcej o nagrodzie? 
— Wspominała tylko o jakiejś nocy w szkole i niezłej kasie. 
— Nocy w szkole? 
— Też nie wiem, o co chodzi. Nie brzmi zbyt zachęcająco. 
— Przywodzi na myśl te wszystkie szumnie zapowiadane dyskoteki i noce filmowe z czwartej klasy. 
— Haha, dokładnie. Lepiej bym tego nie ujęła. 
— Muszę przyznać, całkiem mnie zaintrygowała. 
— Mnie też. Wpadnijmy do niej, posłuchajmy, a jak coś, grzecznie przeprosimy i zrezygnujemy. Myślę, że nie będzie kazać nam zapłacić kary za naszą zdradę. 
— Wyobrażasz sobie Patrycję trzymającą pistolet nad twoją głową, krzyczącą wściekle „PAY THE PRICE FOR YOUR BETRAYAL, YOUR BETRAYAL”? — rzuciła i parsknęła śmiechem. 
— Co jak co, ale ona byłaby do tego zdolna. 
— Co nie? Zaraz potem pokazałaby, że to plastikowa imitacja i wybuchła śmiechem.
Obie uśmiechnęłyśmy się szeroko. 
— No dobrze, chyba muszę już kończyć. Napisz mi potem, o której dokładnie mam przyjść. 
— Jasne. To do zobaczenia. 
— Do zobaczenia.
Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na swoje miejsce. Miałam jeszcze chwilę czasu, a drobna, poranna drzemka nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Odpocznę chwilę, a potem zacznę się ogarniać. Do wieczora jeszcze sporo czasu. Szybki łyk wody, poprawienie poduszki i kołdry. Pora wrócić do przyjemnych odmętów sennej krainy.

Rozdział 5

16 listopada 2019 — Patrycja

— Cześć. Nie przeszkadzam? — zapytał Adam, uśmiechając się do mnie przyjaźnie — Wpadłem bo pomyślałem, że możesz potrzebować pomocy z ogarnianiem tego wszystkiego. 
— Nie musiałeś. Nie przygotowuję wielkiej imprezy na dwieście osób, a małe spotkanie w grupce przyjaciół. — odparłam — Ale pomoc i tak zawsze się przyda. Dzięki, wejdź.
Uchyliłam mu szerzej drzwi, przytuliłam delikatnie na powitanie i wróciłam do kuchni, rzucić okiem na smażące się naleśniki. Jak dotąd żadnego nie spaliłam, ale nagła wizyta Adama mogła nieco przyśpieszyć ten nieunikniony proces. Na szczęście jednak przybyłam w porę, bo mimo przybrania nieco ciemniejszego od reszty brązowego koloru, naleśnikowi nic się nie stało. Przerzuciłam go na talerz i chochlą nabrałam ciasta na kolejnego. — W lodówce powinien być świeżo zaczęty twaróg. Możesz go wyciągnąć? — poprosiłam, nie odrywając wzroku od patelni — A, przy okazji weź też tą dużą, pomarańczową miskę z warzywami. 
— Tą? — upewnił się, wyciągając ją w moim kierunku. Zrobiło mi się trochę głupio, że miałam tam taki syf. 
— Tak, tak. I jakbyś mógł, wymieszaj ser z tymi warzywami. Nie musisz zużywać wszystkiego, zrób tyle, by starczyło dla naszej czwórki. — poinstruowałam, jednocześnie odkładając na bok kolejnego gotowego naleśnika — Pomyślałam, że twaróg będzie nawet pasować do naleśników, bardziej jako drobna przekąska niż pełnoprawne danie. Myślisz, że będzie okej? 
— Raczej tak. Wiesz, nie znam się na gotowaniu… Ale nie mam tu na co narzekać. Dziewczyny tym bardziej nie będą mieć z tym problemów. 
— Oprócz tego zrobię frytki, a na samym tyle lodówki zostały galaretki. Na koniec jakoś ładnie się je udekoruje i poda na deser.
Pokiwał głową na znak zrozumienia. 
— Ile jeszcze czasu dokładnie mamy? 
— Jakieś dwie godziny. 
— A dużo zostało do zrobienia? 
— Myślę, że jeśli trochę się pośpieszymy, na spokojnie damy radę. 
— Wspaniale. Dobrze, pierwsze zadanie wykonane, szefowo. — odparł, pokazując mi skończony twaróg — Jeszcze jakieś rozkazy? 
— Na frytki trochę za wcześnie, a z naleśnikami poradzę sobie raczej sama… Możesz posprzątać nieco w salonie, wiesz, zanieść talerze i jakoś to ogarnąć. Przepraszam za lekki bałagan, ale wiesz, jak to jest, nie miałam do tego głowy.

— Jasne, nie szkodzi. 
— Dzięki. — mruknęłam, spoglądając na niego i uśmiechając się delikatnie. Odpowiedział mi tym samym i poszedł wykonać swoje zadanie.
Byłam wdzięczna, że tak niezapowiedzianie zapukał do moich drzwi, by zaoferować pomoc. Pod tym względem nigdy mnie nie zawodził. Zawsze pojawiał się, gdy akurat go potrzebowałam. Najpierw czułam się przez trochę niezręcznie, jakbym specjalnie zabierała jego uwagę i czas. Jednak z biegiem czasu i rozwojem naszej znajomości przyjęłam to jako coś kompletnie normalnego. I sama starałam odwdzięczać mu się tym samym. I chociaż może nie wychodziło mi to tak dobrze, jak jemu, to i tak w środku czułam się tym całkiem usatysfakcjonowana. Uważałam to za wielki dar od losu i olbrzymie szczęście, że to akurat mnie życie połączyło z nim węzłem długiej przyjaźni. Uśmiechnęłam się pod nosem na samo wspomnienie jego radosnej twarzy. Może to coś więcej niż tylko przyjaźń?
*** 
— Cześć! — przywitałam je obie, szybkim uściskiem w progu drzwi — Dobrze was widzieć. 
— I nawzajem. Przepraszamy za drobne spóźnienie, miałyśmy… Mały wypadek po drodze. — odpowiedziała Eliza, ściągając buty i odwieszając płaszcz na wieszak, który przez ich wszystkie wizyty w moim domu stał się nieformalnie jej własnością. 
— Racja. — Maja zachichotała. — Może potem wam opowiemy. 
— Nic się nie stało, to tylko parę minut. 
— Adam już dotarł? 
— Hej, tu jestem. — odparł, wysuwając się nagle zza ściany. 
— Wpadł wcześniej by pomóc mi to wszystko ogarnąć. — wyjaśniłam, podczas gdy on witał się z nimi osobiście. 
— Przygotować to wszystko? Myślałam, że chcemy omówić parę rzeczy, a nie urządzać jakąś domówkę. — powiedziała Maja, obrzucając nas lekko podejrzliwym spojrzeniem. 
— Nah, to nie tak. Po prostu przygotowaliśmy z Patrycją parę przekąsek. Lepiej się rozmawia, jak można coś przegryźć. 
— Niech wam będzie. Przejdziemy w końcu do pokoju, czy będziemy tu tak sterczeć? — zapytała Eliza żartobliwym tonem.
Faktycznie, miała rację. Pora się ruszyć i zacząć wygłaszać te wszystkie formułki, które przygotowywałam przez kilka ostatnich dni. A i przy okazji wystawić na próbę złączone umiejętności kulinarne mnie i Adama. Zapowiadał się ciekawy wieczór.

Rozdział 6

16 listopada 2019 — Patrycja

— Więc, jak mówiłam. Mam dla was pewną propozycję. — powiedziałam, wstając i spoglądając na ich zaciekawione twarze — Chodzi o konkurs szkolny. Do wygrania jest dziesięć tysięcy złotych oraz noc spędzona w naszej szkole.

Maja podniosła rękę.

— Tak?

— O co chodzi z tą nocą w szkole? — zapytała.

— Dyrektor wyjaśniał, że zwycięska drużyna będzie mogła spędzić w szkole jedną noc. Sami, bez nauczycieli, bez innych uczniów. Mówił o tym tak, jakby to była świetna zabawa.

— Słyszałam kiedyś o dzieciakach, które w wakacje przez ukradzione woźnemu klucze dostali się do zamkniętej szkoły pod osłoną nocy i urządziły imprezę. Podobno zabawa była niezła. — wspomniała Eliza, uśmiechając się — No, a przynajmniej była taka, dopóki nie zgarnęła ich policja.

— W tym wypadku nic takiego się nie stanie. — zapewnił Adam — Podali trochę mało konkretów, ale z ogólnego opisu brzmi to jak całkiem ciekawa przygoda.

— Co nie? Chciałabym zobaczyć te wszystkie korytarze i sale oświetlane jedynie blaskiem księżyca. — mruknęła Maja.

— A oprócz tego po dwa i pół tysiąca dla każdego. Brzmi całkiem kusząco?

— Na razie tak. Ale gdzie tu jest haczyk?

— Właśnie. Mamy sprzedać duszę diabłu, czy coś jeszcze gorszego?

— Przygotować film traktujący o wybranym temacie z wybranego przedmiotu szkolnego.

— Tyle?

— Tyle. Nie zaprzeczam, że będzie z tym trochę roboty, ale jest to raczej do wykonania.

— Szkoda tylko, że pewnie pół szkoły się na to rzuci.

— Na apelu oprócz nas było może dwadzieścia osób. Wątpię, by ten konkurs cieszył się jakimś wielkim zainteresowaniem.

— Dziesięć tysięcy do wygrania i rzuciło się na to tylko dwadzieścia osób?

— Pewnie większość to przegapiła, jak wy.

— Możliwe. A do kiedy mamy czas?

— Piętnasty stycznia dwa tysiące dwudziestego roku.

— Czyli jakieś dwa miesiące.

— Coś takiego. Całkiem dużo czasu.

— Mamy jeszcze jakieś wytyczne?

— Trochę tego jest. Zabrałam wam ulotki, na których wszystko jest wyjaśnione. Zapoznajcie się z nimi w domu, na spokojnie. Dzisiaj chciałabym tylko wiedzieć, czy ogólnie podoba wam się pomysł wzięcia w tym udziału.

— Sam pomysł nie jest zły. Ale z wykonaniem może być ciężej.

— Mamy jakiś konkretny plan?

— Myślałam, żeby nagrać coś o języku polskim. Z tym chyba wszyscy się zgodzimy.

Pokiwali zgodnie głowami.

— Eliza zajęłaby się scenariuszem, Maja grafiką, Adam nagrałby to i zmontował, a ja przejęłabym dowodzenie nad całym projektem. Pasuje wam mniej więcej taki podział?

— Nie jest zły. Najwyżej po drodze coś się zmieni.

— Więc bierzemy w tym udział?

— Całą czwórką?

— Czwórka to idealny zespół. Przy pięciu i więcej osobach robi się nieco ciasno, a we trójkę ciężko byłoby ogarnąć wszystko na czas.

— Jeśli wy chcecie, mi pasuje. — stwierdziła Maja.

— Ja tak samo co Maja.

— Adam?

— Mówiłem ci już, chętnie wam pomogę.

— I świetnie. — uśmiechnęłam się promiennie — To skoro formalności załatwione, przyniosę jakieś konkretniejsze jedzenie.

— Pomóc ci? — zaoferował Adam, wstając zaraz za mną.

— Jasne, przydasz się. Poczekajcie tu chwilkę dziewczyny, poradzimy sobie we dwójkę. — oznajmiłam, na co te zareagowały cichym chichotem.

Rozdział 7

„And I stay awake, all night.

And I stay awake, just to fight.

It’s so surreal, there is no way out of here
I’m caught on both sides, and this I know is clear.

I don’t know where you are, so why do I care.”

***

— Załatwiłem sprawę z testamentem. — powiedział, od razu jak jego rozmówca odebrał telefon. Żadnego „dzień dobry”, czy „przepraszam, że przeszkadzam”. Nie lubił tego typu zwrotów grzecznościowych, szczególnie gdy miał przeprowadzić krótką, rzeczową rozmowę przez telefon. Nie dzwonił powiadomić go, że jego matka nie żyje, chciał jedynie zdać ogólnikową relację z wykonanego zadania. 
— Obyło się bez żadnych komplikacji? 
— Nie. Przekazałem co miałem przekazać, podpisałem papiery, które podsunął mi pod nos, poodpowiadałem na jego wszystkie, zbędne pytania. Słowem: gotowe. 
— Domyślam się, że nie chcesz o tym rozmawiać. 
— Jakbym chciał o tym z tobą pogadać, od razu powiedziałbym, o co chodzi, zamiast tak się z tym kryć. 
— To jakaś pamiątka, przedmiot, który jest w rodzinie od pokoleń, ukryte pieniądze, jakieś nielegalne gówno, o którym nie chciałeś wspomnieć przy przeprowadzce?
Jego ciekawość zaczynała działać mu na nerwy. Miał ochotę chwycić za leżący na kokpicie telefon i wyrzucić go z impetem przez okno na ulicę, prosto pod koła rozpędzonych samochodów. Ale musiał jakoś się opanować. To przychodziło mu coraz trudniej, ale dopóki złość nie osiągała swojego krytycznego poziomu, dało się to jakoś zrobić. Wdech, wydech. Odpowie na kilka wścibskich pytań tego kretyna i ten da mu spokój. Wróci do hotelu, napije się czegoś mocniejszego i odpocznie. 
— List. Mam mu do przekazania ważną wiadomość. 
— Nie możesz tego zrobić przed śmiercią? Pewnie doceniłby to bardziej, gdybyś powiedział mu to twarzą w twarz. 
— Chyba lepiej znam własnego syna i lepiej wiem, co jak powinienem mu powiedzieć. — wycedził przez zęby. 
— Rób, jak chcesz. Chciałem tylko powiedzieć, co o tym myślę. 
— Gówno mnie obchodzi twoje zdanie. Za bardzo wchodzisz z ujebanymi błotem butami w moje własne, prywatne życie. Nie jestem twoim kumplem, tylko podwładnym, którego na dobrą sprawę posyłasz na śmierć. 
— Wiem. Chciałem tylko nieco ocieplić nasze stosunki i… 
— To ci się kurwa coś nie udało. Jak chcesz zgrywać, jakim to milusim i troskliwym facetem nie jesteś, idź lepiej do swojej kochanej żonki, na pewno przyjmie cię z otwartymi ramionami. A nie, czekaj. Zapomniałem, że pewnie jest u swojego bogatego kochanka i właśnie kurwi się z nim na boku. 
— Przestań. — powiedział sucho. 
— Bo co? Słyszysz, jak jęczy i krzyczy w ramionach innego faceta?
Rozłączył się bez słowa, po czym najpewniej rzucił telefonem o blat stołu lub biurka. Być może przesadziłem z reakcją. I być może nie powinienem uderzać prosto w jego czułe punkty. Być może. Ale sam przesadził, insynuując mu, że powinien inaczej załatwić sprawę ze swoim własnym synem. Sam lepiej wiedział, co powinien zrobić. I sam lepiej wiedział, że syn za nic nie chce widzieć jego okropnego ojca. W jego oczach był śmieciem, śmierdzącym, agresywnym pijakiem, który zmienił jego i matki życie w istne piekło. A gdy wreszcie oboje mu się wyrwali, ostatnie, na co miał ochotę, to znowu się z nim spotkać. Stanisław wiedział to wszystko lepiej, niż mogło im się wydawać. Mimo wszystko kochał swojego syna. On nic nie zrobił, nie był niczemu winny, nie miał mu więc za nic za złe. W końcu był tylko dzieckiem, które nie mogło wszystkiego do końca zrozumieć. W jego oczach zło było złe do szpiku kości, a dobro lśniło i pozbawione było ani jednej ryski. Nie było miejsca na szary, wyróżniał jedynie czarny i biały. Ojciec znalazł się po ciemnej, a matka po jasnej stronie. Jasne, że znienawidził jednego, a drugą bezgranicznie pokochał. Rozumiał to wszystko i mawiał sobie, że to akceptuje. Że nie ma do tego żadnych zastrzeżeń, że w tym układzie wszystko jest okej. Oczywiście tak nie było, ale nie chciał mówić tego głośno. I tak wystarczająco dużo zepsuł swoim egoistycznym podejściem. W chociaż tej jednej sprawie chciał odpuścić, odsunąć się w cień i nie wyrządzać większych szkód. Rzecz zawarta w oddanym prawnikowi liście miała w tym pomóc. Zapakował w niego dokument, który chyba ostatecznie złamał mu serce, licząc, że to chociaż trochę pomoże.
Spojrzał na swoje odbicie w brudnym, popękanym lusterku. Był gotowy. Mógł zrobić o nawet tamtego dnia. Na tym świecie nie zostało już nic, czego nie zdążył zrobić. Pragnął w jedną dłoń złapać zaczętą butelkę piwa, a drugą ostro skręcić kierownicą. Tak, by rozpędzony samochód przebił się przez metalową barierkę i spadł do rzeki, kilkanaście metrów w dół. To również byłoby spektakularne. Ale wiedział, że nie mógł tego zrobić. Całe długie przygotowania poszłyby na marne. Musiał jakoś zacisnąć zęby i wytrzymać parę dni. Parę dni. W normalnych warunkach przeleciałyby w mgnieniu oka, ale gdy czekamy na coś z wytęsknieniem, każda sekunda przedłuża się i zdaje się trwać godzinami. Westchnął głęboko i jeszcze bardziej przyśpieszył. Miał ochotę jak najszybciej położyć się w hotelowym łóżku, kurczowo ściskając butelkę taniej wódki. To chyba jedyne, czego w tamtej chwili potrzebował.

Rozdział 8

— W ostatnio przeprowadzonej przeze mnie ankiecie prosiliście o… Powrót do klasyki. — powiedział Kazimierz, jednak jego głos, zniekształcony przez umieszczony pod plastikową maską syntezator mowy, zabrzmiał kompletnie inaczej. Bardziej obco, groźnie i surowo. — Pomyślałem więc: czy jest coś bardziej klasycznego niż prosty, kuchenny nóż, przyłożony do napiętej krtani?
Wyciągnął zza pleców wspomniany nóż, długi, wypolerowany na błysk, ze wzmacnianą żelazem drewnianą rączką. Miał na sobie ciemny, nieskazitelnie czysty garnitur, na którym nie było ani jednej zmarszczki. Z kolei jego twarz zakrywała duża, biała, plastikowa maska, z wymalowanym na niej uśmieszkiem. Zrobił krok do przodu, przebijając dzwoniącą w uszach ciszę cichym stuknięciem podeszw. Nie wyróżniał się za bardzo od innych w jego fachu i nie było to jego zamierzeniem. Chciał zostać rozpoznawalnym nie przez jego nietypowy ubiór, a wykwintne metody i słuchanie się głosów społeczności. Przy tym mógł sobie pozwolić na trochę szacunku do ofiar, ubierając na ich egzekucję coś eleganckiego i ładnego. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył. Jego widzowie nie zgłaszali zastrzeżeń w tej sprawie, także od lat nie zmienił ani jednego elementu jego ubioru. Mężczyzna z białą maską i czarnym garniturem, przynoszący śmierć niewinnym obywatelom ku uciesze spragnionej krwi gawiedzi. Podobał mu się taki wizerunek. 
— Nasz gość specjalny dzisiejszego wieczoru jeszcze śpi. Dajmy mu nacieszyć się jego słodką drzemką, chociaż na chwilę. — powiedział, upewniając się, że niewielki mikrofon uczepiany do kołnierza koszuli działa bez zastrzeżeń — Nazywa się Wojciech Kaszmirowski, ma dwadzieścia pięć lat, pracuje w warzywniaku na rogu ulicy. Zwykły, szary obywatel, nigdy nie notowany, nigdy nie sprawiał żadnych problemów. Powszechnie lubiany i szanowany. Głosuje na tę partię co wszyscy jego znajomi, posłusznie płaci podatki i robi wszystko, co rząd mu rozkaże. Na pierwszy rzut oka normalny człowiek, przykładny mieszkaniec naszego pięknego, nadwiślańskiego kraju. Ale wiecie co? Ma pewien wstydliwy sekret.
Zatrzymał się na chwilę i zerknął na stojące przed nim kamery. Wszystkie diody, które powinny się świecić, działały, a na niewielkim podglądzie wyświetlała się jego postać. Oświetlenie było dobre, ostrość zadowalająca. Można było przechodzić do rzeczy. 
— Gdy nikt nie patrzy, odpala na komputerze folder z pięcioma terabajtami dziecięcej pornografii. Mój znajomy, informatyk i haker, wysłał już odpowiednie wiadomości odpowiednim służbom. Jak dobrze pójdzie, jutro rano usłyszycie o tym w wiadomościach. Ale wiecie co jeszcze? Dzisiaj rano przyłapałem go, jak dobierał się do małej dziewczynki. Na szczęście miałem w zanadrzu strzykawkę z silnym środkiem usypiającym. Przytrzymać bydlaka w miejscu na chwilę, poczekać aż przestanie się szarpać, jego wrzucić na tył samochodu, a dziewczynkę odprowadzić do mamy. Od dawna nie byłem tak podekscytowany na jakąś egzekucję, jak dzisiaj. Pora wymierzyć sprawiedliwość!
Na chacie internetowej transmisji wrzało. Setki, tysiące pełnych jadu komentarzy wyzywających mężczyznę od najgorszych śmieci i życzących mu jak najboleśniejszej śmierci. O to ostatnie akurat nie musieli się martwić. Dobrze wiedział, jak mu to zapewnić. Podjął pewne ryzyko, wybierając na ofiarę osobę, która zaraz miała stać się jednym z najbardziej poszukiwanych pedofilii w kraju. Ale to było silniejsze od niego. Sprawdził wszystkie zabezpieczenia trzykrotnie, a nóż ostrzył trochę dłużej niż zwykle. Ten wieczór miał być jedną z perełek, którymi wysadzana jest korona jego internetowej kariery. Spodziewał się rekordowo wysokich przychodów, czy to z donacji, czy to samej liczby oglądających. O jego widowni można powiedzieć wiele. Że to psychopaci, degeneraci, szaleńcy, w skrócie ludzie, którzy powinni zostać wydaleni ze społeczeństwa. Lecz mimo to dalej pałali szczerą nienawiścią do pedofilii, zgodnie łącząc się z większością ludności we wspólnotowej złości przeciwko tym zboczeńcom. I była to nienawiść, która w jego branży przynosiła naprawdę dobre wyniki. 
— Oh, co ja tu widzę? Nasz szanowny kolega właśnie się budzi! — krzyknął, patrząc, jak mężczyzna przywiązany do taniego, drewnianego krzesła zaczyna się szarpać.
Grube liny krępowały jego ruchy, wżynając się w jego nagie ciało, podrażniając skórę i zostawiając na niej bolesne ślady. W ustach miał suchą szmatę, a oczy Kazimierz zasłonił mu wyszarpanym z jego swetra kawałkiem materiału. Nie mógł go zobaczyć, nie mógł nic powiedzieć, nie mógł się stamtąd ruszyć. Mógł jedynie słuchać, czekając w trwodze na kolejne działania jego oprawcy.
Podszedł do niego, w dłoni dalej dzierżąc długi nóż. Usiadł mu na kolanach, odchylił jego głowę do tyłu i przyłożył ostrze do klatki piersiowej. 
— To co? Zaczynamy zabawę? Wrażliwych proszę o opuszczenie transmisji, albowiem zaraz zrobi się krwawo. — wyszeptał, jednocześnie przyciskając nóż nieco mocniej. Z rany zaczęła lecieć gęsta krew. — Podrzucajcie swoje pomysły na zabawę z tym cackiem. Postaram się wykorzystać je wszystkie dzisiejszego wieczoru.

Rozdział 9

„Wake up I’m pounding on the door
I’m not the man I was before
Where the hell are you
When I need you
Wake up I’m pounding on the door
I won’t hurt you anymore
Where the hell are you
When I need you”

***

Uderzył pięścią o drzwi jeszcze kilka razy. Ale nikt nie odpowiadał. Był środek nocy, a on stał przed jej drzwiami, cały mokry, pijany i zły. Chciał tylko dostać się do środka. 
— Otwieraj! Otwieraj te pierdolone drzwi! — krzyczał, kopiąc je z frustracją — Otwieraj bo zaraz je wyważę!
Mijająca go młoda parka rzuciła mu zdegustowane spojrzenie. Miał ochotę warknąć coś w ich stronę, ale w porę się powstrzymał. Nie brakowało mu problemów. W tamtej chwili wydzieranie się na jakieś obce małolaty było na samym końcu listy jego priorytetów. Wciąż czuł w prawej kieszeni potarganych spodni chłodny, metaliczny dotyk ślubnego pierścionka, który z furią ściągnęła z palca i rzuciła mu nim w twarz. A w lewej ręce wciąż trzymał niedopitą butelkę piwa, którego przecież szkoda było wyrzucić. Naokoło niego leżały rozrzucone ubrania, książki i inne osobiste rzeczy, które niegdyś zadbane, teraz walały się na brudnym trawniku, zbierając na siebie zimny deszcz. Czuł się jak pies, który, niespodziewanie, okazał się zbyt trudny i drogi do utrzymania. Stał przed drzwiami dawnych właścicieli, ciągle skomląc i szczekając, otoczony przez stare zabawki, które kiedyś przynosiły radość, a teraz jedynie przypominały mu o żałosności jego marnego losu. 
— Otwieraj to, kurwa! — wydarł się, coraz bardziej zdzierając sobie gardło — Natalia, proszę!
Wszystkie jego próby zwrócenia na siebie jej uwagi spełzły na niczym. Zamknęła drzwi, zasłoniła okna, schowała się z dzieckiem w dalszej części domu i nie zamierzała wychodzić na spotkanie pijanemu furiatowi, który koniecznie chciał dostać się do środka. Wiedział, że tak nic nie osiągnie. Że powinien poczekać, przyjść za kilka dni z bukietem wielkich kwiatów, upaść na kolana i błagać o wybaczenie. O jeszcze jedną szansę. Ale wiedział też, że tych ostatnich szans było już zdecydowanie za wiele. Przesadził, przegiął i zrobił to już ostatni raz. Rzuciła mu pierścionek, wyrzuciła go na ulicę, zaczęła umawiać się z prawnikiem w sprawie rozwodu. To koniec, definitywny i ostateczny. Nic już nie mógł zrobić, wykorzystał wszystkie rzucone mu po drodze szanse i każdą z nich zaprzepaścił. Nie zostało mu już nic innego jak darcie się pod jej drzwiami, desperacko licząc, że spojrzy na niego chociaż jeden raz. Był wściekły. Na siebie, na nią, na cały świat, na butelkę alkoholu, którą trzymał w ręku, na przechodniów, na twarde drzwi, od uderzania, w które rozbolała go już pięść. Miał ochotę wyważyć je, wbić siłą do ich mieszkania i… Co właściwie by zrobił, gdyby mu się to udało? Był w sytuacji bez wyjścia, przyparty do muru, zmuszony do wywieszenia białej flagi i odejścia z opuszczoną głową. A on tego szczerze nienawidził. Chciał wrócić do normalnego życia, wrócić do żony, do dziecka, chciał to wszystko naprawić i cofnąć całe zło, jakie przez wspólnie spędzone lata zdążył wyrządzić. Lecz doskonale wiedział, że ostatnią możliwość na spełnienie tych marzeń minął tamtego wieczora, gdy już ostatni raz podniósł na nią rękę. Te myśli zadręczały go i przytłaczały, odbierając jakiekolwiek siły i chęci do dalszej walki, jakie w nim jeszcze zostały.
Uderzył w drzwi jeszcze kilka razy. Wiedział, że Natalia pewnie już dawno zadzwoniła po policję. Że odpowiednie służby już są w drodze, gotowe pojmać go i wsadzić do więzienia. Nie próbował oszukiwać się, że to, co robi, jest moralnie czy prawnie dobre. Oczywiście, że takie nie było. Na pewno złamał kilka o ile nie kilkanaście paragrafów. Ostatnie uderzenie, ostatni przepełniony złością mieszającą się z dojmującą goryczą. Odpuścił. Pospiesznie zebrał swoje rzeczy, wrzucił je niedbale do wystawionego przez nią kartonowego pudła i wziął je pod pachę. Zebrało się w nim sporo wody, ale jemu to nie przeszkadzało. To wszystko szmaty, marne śmieci, bezwartościowe gówno, które powinno wylądować w śmietniku. Każda z tych rzeczy wiązała się z jakąś unikatową historią, każda kojarzyła mu się z czymś innym. Tę koszulę miał na sobie podczas naprawdę udanej randki, a te spodnie ubrudził syn podczas pierwszego karmienia go kaszką z proszku. A tamtego dnia to wszystko straciło znaczenie. Rzucił niedopitą butelkę na chodnik, rozbijając ją z silnym rozbryzgiem resztek piwa i szkła. Nie wiedział co dalej robić. Nie wiedział niczego, co w jakimkolwiek stopniu dotyczyło jego przyszłości. Tamtej nocy postanowił przejść się po kumplach, licząc, że któryś z nich znowu go przenocuje. A co będzie następnego dnia? To pozostawało tajemnicą. Nie obchodziło go, co jeszcze okrutny los ma dla niego w zanadrzu.

Rozdział 10

Z rozoranego gardła leciało mnóstwo ciemnoczerwonej krwi. Desperacko próbował złapać oddech, drżąc z okropnego bólu i przerażenia. Kazimierz stał nad nim, uśmiechając się lekko pod nosem, przyglądając się jego cierpieniu. Mógł to ukrócić, wystarczyłby jeden, celny cios nożem, by odebrać mu życie tu i teraz, szybko i niemal natychmiastowo. On jednak tego nie zrobił. Wiedział, że liczy na niego wielotysięczna widownia. Doskonale zdawał sobie sprawę, czego oczekiwali. Przeraźliwe, pełne potwornego cierpienia jęki wypełniające niewielki, ciemny pokój była melodią dla ich uszu. A on nie miał żadnych oporów, by dostarczać im to, czego chcieli. Skurwiel, który siedział teraz koło niego, umierając w agonii, zasłużył na to wszystko, co mu zrobił. Niech płonie w piekle, pomyślał, gdy ten wydawał swoje ostatnie tchnienie. Nadeszła pora, by naprawdę zapłacił za swoje zbrodnie. 
— I tutaj kończymy naszą dzisiejszą transmisję. Było trochę krócej niż zwykle, ale myślę, że i tak mieliśmy razem trochę satysfakcjonującej, krwawej zabawy. A to najbardziej się liczy. Zobaczymy się już niedługo. Nie zapomnijcie tylko wypełnić ankiety, co do następnych metod mordu. Może macie jakieś ciekawe, niesprawdzone przeze mnie jeszcze pomysły? Podsyłajcie w komentarzach. Dzięki za wszystko. — powiedział, patrząc pustymi oczami plastikowej maski prosto w obiektyw kamery — Trzymajcie się. — rzucił, po czym zaczął po kolei wyłączać wszystkie urządzenia. Diody zgasły, a ekrany stały się całkiem czarne. Upewnił się jeszcze kilka razy, że wszystko na pewno zostało odłączone, po czym ściągnął maskę.
Szybko zbierał się pod nią pot, więc wyciągnął z tylnej kieszeni niewielką szmatkę, by go otrzeć. Wziął kilka razy głęboki oddech, wdychając odór świeżej krwi i innych płynów ustrojowych wydostających się z ciała ofiary i usiadł na niewielkim krzesełku stojącym niedaleko. To była męcząca praca, a z wiekiem stawała się coraz gorsza. Bóle pleców i mięśni, dotkliwe skurcze, migrena, okazyjne duszności. Do śmierci był zdecydowanie bliżej niż dalej. Ale nie martwiło czy smuciło go to w żadnym stopniu. Chciał zobaczyć, jak to działa. Jak to jest stanąć oko w oko ze Stwórcą i odpowiadać w Sądzie Ostatecznym. Sam wiele razy zapewniał ofiarom przyśpieszony bilet do czekających na nich pośmiertnych otchłani, zastanawiając się, co musi czuć umierający człowiek. Fascynowało go to. Uwielbiał patrzeć w oczy, z których powoli ulatywał blask życia. Zabijanie stało się jego pasją. Lecz przecież każdy ma jakieś dziwne zajęcia, prawda? 
— No i zostaliśmy sami. — wyszeptał, nachylając się delikatnie do martwego ciała — Tylko we dwójkę. Ja i ty.
Oczywiście nie doczekał się odpowiedzi. 
— Wiem, że możesz mnie usłyszeć. — mruknął — Dusza jeszcze przez kilka godzin utrzymuje się nad miejscem śmierci. Może słyszeć, widzieć, ale nie może w żaden sposób odpowiadać. Uważam, że to naprawdę fascynujące. — powiedział, delikatnie głaszcząc go po zimnym policzku — Wiesz, zawsze wyłączam kamery, gdy zaczynam swój monolog. Dla wielu ludzi martwe ciało to po prostu kawał mięsa, pozbawione jakiejkolwiek świadomości szczątki istoty, która kiedyś była myślącą jednostką. Nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, jaka jest prawda. Ich oczy są na nią zamknięte. Wolą słuchać powielanych miliony razy kłamstw niż dostępnej tylko raz w życiu prawdy.
Zamilknął na chwilę i spojrzał mu przyjaźnie w oczy. 
— Nie nienawidzę cię. Już nie. Popełniłeś swoje grzechy, owszem, ale odpłaciłeś za nie krwią. Dla mnie jesteś już czysty. Oczywiście, w piekle pewnie przygotowali dla ciebie odpowiedniej wielkości kocioł, w którym trawić będzie cię wieczny ogień, ale… Na tym świecie rachunki zostały wyrównane. Nie przejmuj się tymi wszystkimi wyzwiskami, które padły w twoim kierunku podczas naszej… Sesji. Złość przychodzi mi bardzo szybko, ale i równie szybko odchodzi. Jedno spojrzenie w te piękne, zamglone, martwe oczy sprawia, że cała wściekłość natychmiast ze mnie ulatuje. Dlatego teraz z tobą rozmawiam. Została nam chwila prywatności, albowiem zaraz przychodzi po ciebie mój znajomy, który zajmuje się utylizacją zwłok. Czeka cię spalenie w wielkim kremacyjnym kotle. Przy odrobinie szczęścia twoje prochy wylądują w morzu, a może nawet oceanie na drugim końcu świata. Ale świadomość zostanie tutaj. W tym miejscu. Jeszcze parę godzin, jak mówiłem. Przepraszam, że nie będę mógł dotrzymywać ci towarzystwa przez cały ten czas.
Na chwilę oderwał od niego wzrok i skierował ją na przeciwległą ścianę. 
— One, niestety również nie umilą ci tego długiego oczekiwania na posłańca śmierci, który zaprowadzi cię prosto przed sąd ostateczny. Niestety, są dość małomówne. Lecz się nie dziwię. Sporo widziały. Takich jak ty było wiele. I przede mną i w trakcie mojej kadencji i na pewno długo po niej. Powietrze jest ciężkie, bo już na stałe przesiąkło odorem świeżej krwi i zapachu strachu budzących się z syntetycznego snu ofiar. Ty jeszcze nie miałeś tak źle. Uwierz, miałem… ciekawsze przypadki. A słyszałem o jeszcze lepszych. Myśl o sobie jak o szczęściarzu. Może i twoje pośmiertne życie, z racji na popełnione zbrodnie, nie będzie przepełnione szczęściem i euforią, ale przynajmniej sposób odejścia z tego brutalnego świata nie był tak brutalny, jak brutalny być mógł. Zawsze jakiś plus, co nie? 
— Jak już mówiłem, nie mamy za wiele czasu. Wydaje mi się, że powiedziałem już wszystko, co chciałem. Wprawdzie niestety nie mogłeś wziąć udziału w tej ciekawej rozmowie, ale świadomość, że ktoś mnie słucha, zawsze niezmiernie mnie cieszy. A więc słodkich snów, Wojtek. Mogę mieć jedynie nadzieję, że nabijanie na pal nie będzie aż tak bolesne.

Rozdział 11

23 listopada 2019 — Eliza

Minął tydzień od pierwszego spotkania, na którym Patrycja wyjaśniła mniej więcej szczegóły konkursu, w którym chciała, razem z nami, wziąć udział. W międzyczasie wysyłała jeszcze jakieś pierwsze szkice, zarysy pomysłów i początki scenariusza. Po złożeniu tego do kupy mieliśmy dość mocno zamglony, ale jednak obecny plan działania i kierunku, w którym chcemy zmierzać z filmem. Na razie cała przyszłość projektu spoczywała na moich barkach — miałam napisać dokładny scenariusz, na którym oprze się cała reszta. Patrycja dokładnie mi to tłumaczyła. W końcu wzięła na siebie rolę opiekuna i menadżera. Cokolwiek to miało znaczyć. We względnie słoneczną, ale odrobinę chłodną sobotę, postanowiłam wreszcie zabrać się do roboty. Wyciągnęłam stary notatnik i ulubionym piórem zaczęłam wypisywać wszystkie drobne, ulotne pomysły, które zaczęły przychodzić mi do głowy. Tematem był „Mały Książę” — uwielbiana zarówno przez uczniów, jak i nauczycieli lektura, na podstawie której miałam napisać krótką, możliwą do zaanimowania historię. Nie było to co prawda łatwe zadanie, ale na brak pomysłów nie mogłam narzekać. Szybko wypełniłam nim dwie kartki, używając samych półsłówek i urywanych zdań. Zawsze tak robię. Spisuję sobie luźne, niepowiązane ze sobą koncepcje, a potem dobieram te najlepsze i łączę w sensowną całość. Wymaga to trochę wprawy, ale jak już się to opanuje, to przynosi naprawdę niezłe efekty. Pociągnęłam łyk aromatycznej, porannej kawy. Rankiem wszystko smakuje lepiej, a świeże powietrze dostające się do pokoju przez uchylone okno tylko pogłębiało to przyjemne wrażenie. Słońce leniwie zaczynało swoją wędrówkę po horyzoncie, oświetlając przy tym świat jasnymi promieniami, przedzierającymi się między koronami drzew i wysokimi wieżowcami, chcącymi usilnie dosięgnąć chmur. Dzień zapowiadał się naprawdę dobrze.
Po godzinie pracy odłożyłam pióro i postanowiłam zrobić sobie drobną przerwę. Wyciągnęłam telefon i napisałam krótką wiadomość do Mai: „hej, chciałam się tylko upewnić, czy dzisiaj na 13 dalej aktualne??”. Zwykle takie pytania nie były konieczne, ale tamtego dnia coś podpowiadało mi, że powinnam to zrobić. Ten cichy głosik z tyłu głowy podsuwający różne rzeczy, zwykle potocznie zwany najzwyczajniej w świecie przeczuciem, często się mylił. Ale czasami zdarzało się, że miał w czymś rację. I, jeśli mam być szczera, coś podpowiadało mi, że tym razem może trafiłam na tę wyjątkową okazję.

***

— Na razie spisałam sobie kilka pomysłów oraz ogólny plan fabuły. Jeśli chcesz, mogę ci dać mój zeszyt, rzucisz na to okiem. 
— Jasne, chętnie zerknę. — odparła, odkładając filiżankę z parującą kawą i nachylając się delikatnie w moim kierunku. Poprawiła okulary opadające jej delikatnie na nos i uśmiechnęła się promiennie. Miała na sobie lekko za duży wełniany sweter, którego przydługawe rękawy niezdarnie podwijała. Na to, głównie z obawy przed nagłym spadkiem temperatury jak to czasami zdarzało się w tej porze roku, zarzuciła ciemnozielony płaszcz, kontrastujący ze spadającymi liśćmi. Jak zwykle urocza i przyjazna, wyglądała na kilka lat młodszą. Jej krótkie włosy były lekko zmierzwione, ale to powinno dać się ogarnąć przy paru ruchach szczotki lub grzebienia. Musiałam zapamiętać, by potem jej o tym powiedzieć.
Wyciągnęłam z torby gruby zeszyt, przekartkowałam go i zatrzymałam na miejscu, w którym pisałam z samego rana. Trochę martwiłam się, czy będzie mogła odczytać się z mojego nieco chaotycznego sposobu notowania, ale po dłuższym namyśle stwierdziłam, że przez lata wspólnej nauki pewnie zrozumiała jak go interpretować. Strony pokrywały pojedyncze wyrazy, krótkie zdania, niestaranne rysunki zakrawające na miano bazgrołów oraz oczywiście pełno strzałem, literek i kresek. Wszystko to składało się na system dla mnie bardzo jasny i czytelny, ale dla reszty świata kompletnie niejasny. Myślałam nad zmianą techniki notowania, ale większość eksperymentów z innymi sposobami nie sprawdzała się zbyt dobrze. Cóż, dopóki nie będzie to mieć wpływ na moją pracę w przyszłości, chyba zostanę z tym do końca życia.
Podałam jej go nad stołem, uważając, by przy okazji nie potrącić żadnej ze szklanek. Ta wzięła go ode mnie, położyła sobie na kolanach i zaczęła uważnie czytać. Po dłuższej chwili podniosła na mnie wzrok, poprawiła okulary i z uśmiechem powiedziała: 
— Zapowiada się bardzo ciekawie. Widzę w tym potencjał na ciekawą historię. 
— Wiesz, jeszcze tego nie skończyłam. Zostało parę aspektów, które trzeba dopracować. Oraz, oczywiście finał. 
— Wiem, domyślam się. Na razie nie chcę oceniać, poczekam, aż będziesz zadowolona z całokształtu. Chociaż, jedno już mogę przyznać. Gdy to czytałam, przed oczami wyraźnie stanęło mi parę ilustracji. 
— Zdecydowałaś już jaką technikę wybierasz? 
— Nie jestem w stu procentach pewna, ale myślę, że idę w dobrym kierunku. Dzisiaj wieczorem postaram się trochę poeksperymentować i wyślę ci rezultaty, jeśli wyjdą chociaż znośnie. 
— U ciebie „znośnie” zawsze oznacza „świetnie”, a „okropnie” „całkiem nieźle”. Musisz przestać być tak krytyczna wobec siebie i swoich prac. 
— I mówi to osoba, która średnio raz na tydzień wyrzuca do kosza jakiś szkic powieści. — mruknęła. 
— Hej, nie przesadzaj. Nie co tydzień, a co najmniej miesiąc. — Czepiasz się. Najważniejsze, że są naprawdę fajne. Szkoda, że wylądowały w koszu. 
— Czytałaś je? — zapytałam z lekkim niedowierzaniem. 
— Nie chciałabym być znana jako ta, która grzebała w śmieciach przyjaciółki, więc nie byłam zbyt skora do chwalenia się tym.
Pokręciłam głową. 
— Czasami naprawdę zachowujesz się tak, jak wyglądasz. 
— Ej! Odezwała się doświadczona, czterdziestoletnia pisarka z dwójką dzieci i po pięciu rozwodach. — rzuciła, szturchając mnie delikatnie w ramię. 
— Jak wylejesz nam kawę, to mamusia będzie musiała posprzątać. 
— Uh, przymknij się! — złapała za mój zeszyt i pacnęła mnie nim w głowę. Siedzące obok starsze małżeństwo skarciło nas wzrokiem. Zachichotałyśmy i wróciłyśmy do przynajmniej względnie, normalnej rozmowy.

Rozdział 12

30 listopada 2019 — Maja

Delikatnie spryskałam leżącą przede mną kartkę i chwyciłam za pędzel, zanurzając go w wodzie z leżącej obok szklanki. Sięgnęłam po paletę z farbami, wybrałam odpowiednią z nich i zaczęłam malować. Jego włosie nieśmiało dotknęło powierzchni papieru, tworząc na nim cienką, jasnobrązową linię. Malowałam bez wcześniejszych szkiców, przymiarek czy prób. W głowie miałam konkretną wizję tego, co chciałam uzyskać. Był to jednak obraz bardzo ulotny, wątły, gdybym ociągała się z jego odwzorowaniem choćby minutę, uciekłby spłoszony, by już nigdy nie zawitać u bram mojej wyobraźni. Musiałam postawić na improwizację. Tak powstało jedno z moich najlepszych dzieł, pod tytułem „Miłosne pieśni gwiazd”. Nie liczyłam na powtórkę tego magicznego doświadczenia. To było jednorazowe, przeznaczone tylko dla mnie tamtej jednej nocy, podczas której gwiazdy toczyły nierówną walkę z obezwładniającym mrokiem. To było coś kompletnie innego. Ale wtedy wyciągnęłam kilka lekcji. Jedna z nich jest taka, że czasami lepiej zaryzykować, niż pozwolić uciec szansy.

Był chłodny, sobotni wieczór. Chwilę temu wróciłam do domu, z krótkich zakupów w sklepie plastycznym na drugim końcu miasta. Dzisiaj już ostatecznie zdecydowałam, że z ilustracjami chcę iść w kierunku, o którym już wcześniej myślałam. Niestety, farb akrylowych zostały mi same resztki, a papieru o odpowiedniej gramaturze nie miałam w ogóle. Już dawno nie robiłam niczego tą techniką. To nie tak, że jej nie lubiłam lub, że mi nie pasowała. Po prostu przyzwyczaiłam się do czegoś innego. Tak nagły i niespodziewany powrót na pewno przysporzy mi po drodze jakiś problemów. Ale naprawdę nie mogłam namalować tego w żaden inny sposób. Wizja, jaką miałam w głowie wymagała ode mnie użycia odpowiednich narzędzi i włożenia w pracę odpowiednio dużo serca. Bez tego wszystko posypałoby się jak domek z kart.

Na kartce, spośród lekko chaotycznych linii, plam i najróżniejszych kształtów geometrycznych zaczynał wyjawiać się liść. Zwijający się z bólu, ze śmiercią połyskującą w malutkich, wydrążonych z życia oczach. Niewielkie, kruche ręce mocno trzymały w swoich objęciach malutkie nasionko, niewinne, nieświadome, jeszcze nie naznaczone gromadzącymi się przez lata oznakami licznych trudności i cierpień, przez które będzie musiało przejść. Liść razem z jego rodzącym się potomkiem leżeli na brudnej, zimnej ziemi, nieprzyjaznej i nieznanej, kompletnie obcej i wrogiej. Zboczyli z zaplanowanego kursu i wylądowali akurat tam? Nagłe narodziny zmusiły ich do zejścia z opracowanej trasy? A może zdarzyło się coś kompletnie innego, jakaś okrutna tragedia owinięta w sreberko z nieprzyjaznych zbiegów okoliczności, na której wydarzenie gwiazdy wydały ciche przyzwolenie? Nie ważne to, co się stało, ważne to, co teraz się działo. Już za chwilę miał podejść do nich młody chłopiec, mieszkaniec tej planety, zaoferować pomóc i spróbować jakoś ulżyć liściu w powalającym na kolana cierpieniu; niestety, przyjdzie za późno, a ostatnie słowa umierającego zostaną pochłonięte przez ciemną, kosmiczną próżnie, a następnie rozszarpane i zakopane gdzieś na samym dnie tego niewyobrażalnie wielkiego wszechświata. Nasionko zostanie osierocone, zostawione w objęciach młodego człowieka, skazane na życie w nieznanym jego przodkom miejscu, otoczony przez nieznane jego przodkom konstelacje gwiazd, przyglądające się jego marnemu żywotowi od samego jego początku do samego jego końca.

Na jednym obrazie zawarłam życie i śmierć, początek i koniec, cierpienie odejścia i radość przyjścia. Był to obraz pełen kontrastów, musiałam użyć więc do niego właśnie takich kolorów. Do tego liczne plamy, rozmazane przez wodę fragmenty oraz lekko chwiejne kontury każdego z elementów. Składało się to na klimatyczny, pełny swojej własnej, unikalnej atmosfery obraz, który ciężko byłoby wykonać w jakikolwiek inny sposób. I chociaż trzeba by dopracować jeszcze parę szczegółów, postanowiłam, że potrzebuję krótkiej przerwy. Odłożyłam pędzel, odsunęłam się od kartki i złapałam za leżący obok kubek z zaczętą kawą.

Przed południem Eliza wysłała mi kompletny i dopracowany plan wydarzeń jej opowiadania. Od poprzedniej soboty zmieniła parę rzeczy, niektóre na plus, niektóre troszkę mniej. Ale nie zgłaszałam żadnych zastrzeżeń, widziałam w tym pewną wizję i nie chciałam jej na siłę zaburzać. Ogólna całość bardzo mi się podobała. Było w niej coś specyficznie magicznego i specjalnego, dokładnie to samo „coś”, co popchnęło mnie do wykonania ilustracji właśnie taką a nie inną techniką.

Biedny liść, pomyślałam, delikatnie dodając ostatnie szczegóły do prawie ukończonego obrazu. Miałam nadzieję, że spodoba się on reszcie. Ale na werdykt musiałam jeszcze trochę poczekać. Farba potrzebuje trochę czasu, podobnie jak sam autor. Jeszcze nie byłam gotowa pokazać go dziewczynom i Adamowi. Chociaż w środku wiedziałam, że wyszedł naprawdę dobrze.

Rozdział 13

— Dobrze wiesz, co o tym myślę. — powiedział, na klęczkach wyciągając z położonej na podłodze torby niewielką kamerkę — Chyba nie muszę się powtarzać. 
— A ty dobrze wiesz, że zdania nie zmienię. — odparł, poprawiając chwyt na trzymanej w prawej ręce latarce — Ściągnąłem cię tu by wstępnie zamontować potrzebny sprzęt, a nie, żeby przeprowadzać debaty na temat słuszności mojego planu.
Drugi mężczyzna podniósł się powoli, stękając przy tym cicho z bólu. Westchnął, pokręcił głową i mruknął częściowo do siebie, częściowo do rozmówcy. 
— Uparty jak zawsze. Nigdy nie słucha moich rad, a potem przylatuje z podkulonym ogonem, prosząc o pomoc. 
— Jestem już dorosłym człowiekiem. Mogę samodzielnie podejmować decyzje. 
— Ale to, co chcesz zrobić, jest strasznie nieodpowiedzialne. Posyłasz jego na pewną śmierć, a siebie na długą odsiadkę. Jeśli twoje szczęśliwe gwiazdy nie ułożą się w odpowiednią konstelację, tamtej nocy wpadnę też ja i reszta twoich świrniętych wspólników. 
— Zdaję sobie sprawę z ryzyka. 
— Jesteś skrajnie nieodpowiedzialny. 
— A mimo tych wszystkich zastrzeżeń przyszedłeś tu mi pomóc. 
— Dobrze wiesz, że asertywność nie jest moją dobrą stroną. 
— A moją na pewno nie jest zdrowy rozsądek. — uśmiechnął się ironicznie i poklepał go po plecach — Dobrze się dobraliśmy. 
— Jak to wszystko już się zawali, chciałbym przynajmniej wylądować z tobą w jednej celi. 
— Oh, romantycznie to zabrzmiało. Specjalnie przekupisz sędziego, by być ze mną tam do końca życia, Romeo?
Oboje parsknęli cichym śmiechem. 
— Ale dobra, weźmiemy się wreszcie do roboty? — zagadnął po chwili.
Drugi jedynie skinął głową, po czym podszedł do rogu pomieszczenia. 
— Zamontuję po jednej w każdym rogu, metraż nie jest zbyt duży, więc raczej bez problemu powinny ogarnąć całą powierzchnię. 
— Oświetlenie da radę?
Podniósł głowę i okiem fachowca zmierzył wzrokiem wiszącą na suficie lampę. 
— Mogą być problemy. Trzeba by zorganizować dodatkowe lampy oświetleniowe, takie, jakie masz u siebie w… biurze. 
— Dasz radę to załatwić w terminie? 
— Do tygodnia wszystko będzie zamontowane. Często ktoś tu wchodzi? 
— Nie, kilka razy na rok. I to na tyle przelotnie, by nie zwracać uwagi na takie szczegóły. 
— Doskonale. — mruknął — Dzisiejszej nocy zdążę zrobić tylko jedną z nich. Wiesz, miło jest pomagać staremu przyjacielowi, ale są pewne granice, których nie chciałbym przekraczać. 
— Żona? 
— Nie, przecież ją znasz. Pójście na policję zacznie rozważać po jakiś dwóch tygodniach mojej nieobecności. Mam inne obowiązki, którymi chciałbym się zająć. 
— Jakiś nowy projekt, kochanka…?
Pokręcił stanowczo głową. 
— Zobaczysz. Też mam swoje tajemnice i szczerze, wolałbym by jeszcze przez pewien czas nimi pozostały. 
— Wreszcie zaczynasz rozumieć. Widać jednak wynosisz coś z moich lekcji i porad. 
— Nie nazwałbym tego lekcjami, ale owszem, czasami idzie nauczyć się dziesięciu powodów, dla którego mordowanie ducha winnych osób na żywo przed publiką złożoną z paru tysięcy chorych psycholi raczej nie jest dobrym pomysłem. 
— Nie zaczynaj znowu tego tematu. 
— Montuję dla ciebie kamery w środku twojej szkoły, narażając nas obu na naprawdę przykre konsekwencje… Myślę, że jednak mogę trochę ponarzekać. 
— Mówiłeś to już milion razy, a ja milionowy raz odpowiadam: nie zmienię swojego zdania, robimy to, choćby świat miał się zawalić. 
— Co on ci takiego zrobił? Podobno zabijając, kierujesz się jakimiś „wartościami” i „zasadami”. I co, zamierzasz wyrzucić je do kosza przy pierwszej lepszej okazji? 
— To nic osobistego. Pozwalam sobie na pewne odstępstwa, jeśli coś staje na mojej drodze do celu. 
— Celu, który mógłby największym marzeniem zapijaczonego psychopaty przesiadującego wiecznie w odciętej od świata piwnicy, walącego konia do martwych ciał niewinnych dzieci. 
— Większą część warunków spełniam, więc niezbyt się pomyliłeś. 
— Pamiętałem cię jako porządnego i pracowitego faceta. Widać twoje dawne „ja” już dawno wyleciało przez okno, razem ze zdrowym rozsądkiem i wyznawanymi wartościami. 
— A mimo to dalej jesteś na każde moje skinięcie palcem. 
— A mimo to siedzę z tobą, w dusznej, szkolnej piwnicy montując zasraną kamerę w środku zasranej nocy. Masz rację, ja też po drodze popełniłem parę błędów. 
— Gdybym był babą, powiedziałbym, że jesteś strasznie słodki, jak się wkurzasz. 
— Gdybym nie stał w tym momencie na tej drabinie, dałbym ci w pysk. 
— Stary, dobry Maciek. Szczeka najgłośniej, a jak trzeba ugryźć, podwija ogon i ucieka do swojego pana. — rzucił — Ja będę już spadać. Zadzwoń, jak już skończysz. Wszystkie klucze masz w torbie, a jakby ktoś się pytał, co właściwie robiłeś w szkolnej piwnicy o tej porze… To chyba pamiętasz swoją rolę, co nie? 
— Ta, tak okrutną i sztuczną wymówkę naprawdę ciężko zapomnieć. 
— No widzisz, wszystko ma swoje plusy. Trzymaj się tam, jak chcesz to chatę mam wolną, wódki trochę zostało, jeden telefon i jesteśmy umówieni. 
— Dzięki. — odparł, nachylając się ku wystającym ze ściany kablom, podczas gdy Kazimierz powolnym krokiem wychodził z pomieszczenia.

— Rozejrzyjmy się za resztą. — mruknęłam, podchodząc do półki zajmowanej głównie przez stare pluszaki. Coś mówiło mi, że szczególnie Maja doceniłaby taki prezent.
Adam spojrzał w tym samym kierunku co ja, zastanawiając się chwilę. 
— Myślisz, że któryś z tych spodobałby się Mai? 
— Dokładnie. Co jak co, ale gdyby powiedziała mi, że dalej śpi ze swoimi pluszakami, przyjęłabym to bez wahania. 
— Powiedziałaś to tak, jakby to było coś wyjątkowego. 
— A nie jest? — dopytałam, podnosząc lewą brew.
Nie odpowiedział, wykrzywiając usta w zawstydzonym uśmiechu. Czyżby dalej były rzeczy, których o nim nie wiedziałam? Co jak co, ale gdy tak o tym pomyślałam, byłam w stanie wyobrazić sobie jego tulącego swojego zabawkowego przyjaciela do snu. Naprawdę urocza wizja, to trzeba przyznać. 
— Co powiesz o nim? — zapytał, szybko zmieniając temat. Trzymał w rękach średniej wielkości szmacianego pieska, białego z niebieskimi kropkami wszytymi gdzieniegdzie w futro. Wpatrywał się we mnie swoimi pomarańczowymi, plastikowymi oczami, przyjaźnie wykrzywiając mordkę w uprzejmym grymasie. 
— Czy ja wiem… — mruknęłam pod nosem, dotykając jego prawej łapki. Wypełniony był jakimś ziarnem, przywodzącym na myśl rozpadające się przy najdelikatniejszym dotyku woreczki używane przez wuefistów w podstawówce — Osobiście wolałabym coś zrobionego z pluszu, a nie tego irytującego grochu. — W sumie masz rację.
Odłożył go na swoje miejsce, z lekkim grymasem rozczarowania czającym się gdzieś głęboko w jego oczach. Było mi trochę szkoda tej nieożywionej, uformowanej z materiału postaci, jakkolwiek absurdalne by to nie było. Sądząc po jego raczej niespotykanym dzisiaj wyglądzie i wykonaniu, musiał spędzić w tym sklepie naprawdę sporo czasu. A gdy ktoś wreszcie wziął go na ręce, dał nadzieję, zabrania do nowego, lepszego domu, zaraz z tego zrezygnował z powodu jego atrybutów, na które przecież nie miał żadnego wpływu. Nah, to nie jest prawdziwy pies, a zwykła, dziecięca zabawka. Zamiast rozczulać się nad jego, nieistniejącym w ludzkim pojęciu, życiem, powinnam skupić się na tym, by wybrać jak najlepszy prezent dla przyjaciółki. Po to tu przyszłam. Westchnęłam cicho i przeleciałam wzrokiem po reszcie asortymentu. 
— Hej, a może ten? — wskazałam palcem na opartego o ścianę wielkiego misia, który wzrostem sięgał mi aż do pępka. Był cały beżowy, z niemal białym futerkiem na brzuchu. Nogi miał krótkie i przysadziste, za to ręce nienaturalnie długie i grube. Oczywiście „nienaturalne” w pozytywnym tego słowa znaczeniu; jego proporcje były bardzo dziwne, wielki, puchaty tułów zdobiła malutka główka, z jeszcze mniejszymi uszami, koralowymi oczami i noskiem przyczepionymi do jego twarzy. Wyglądał naprawdę uroczo nieporadnie, jakby przed chwilą najadł się słodyczami i obejmował swój napchany do granic możliwości żołądek. Niczym wyjęty z Kubusia Puchatka albo innej przyjaznej dzieciom bajki zawierającej spersonifikowane niedźwiedzie. 
— Huh, jestem w stanie wyobrazić sobie go stojącego w rogu jej pokoju. 
— Co nie? Idealnie do niej pasuje. 
— Z jej niską figurą, twarzą będzie mu sięgać co najwyżej do brzucha. — mruknął rozbawiony.
Parsknęłam cichym śmiechem. Było coś rozczulającego w wizji Mai próbującej udowodnić każdemu, że wcale nie jest tak niska, gdy tak naprawdę ledwo dosięgałaby do brody pluszowego misia. Tkwiąca w niej mała dziewczynka była widoczna na pierwszy rzut oka, prześwitywała przez jej dojrzewające ciało i umysł na każdym kroku, roztaczając wokół siebie przyjemną atmosferę nostalgii do minionych lata temu dziecięcych, przepełnionych beztroską lat. Domyślałam się, że pewnie to musi być dla niej trochę irytujące; w końcu, minęła ten etap, najpewniej chciała iść dalej i rozwijać się jak jej rówieśnicy, otrzymując od otoczenia tyle samo respektu i szacunku. Tymczasem wiele osób, zamiast utalentowanej, ambitnej nastolatki, widziało w niej tylko wiecznie uśmiechniętą, nieświadomą świata dziewczynkę, nie próbując nawet wysilić się i spojrzeć na to z jej perspektywy. Obecność Elizy pewnie jej nie pomagała. Przy niej, dojrzałej, eleganckiej i pięknej na bardziej „dorosły” sposób, wyglądała jak nieporadna młodsza siostra, która potrzebuje trzymania za rączkę przy każdym kroku. Gdy bliżej się ją poznało, pokazywała swoją drugą stronę. Udowadniała, że za beztroskim uśmiechem kryją się pewne niezagojone blizny i płonąca żywym ogniem ambicja. Nie była tym, na co się wydawała. Dbała o siebie, swoich przyjaciół, szczególnie Elizę, wkładała w swoje prace całe serce i gdy już się za coś zabierała, robiła to wyjątkowo dobrze. Nie jest to coś, czym mogłyby pochwalić się porównywane do niej dzieci. Dziwne, jak z niewinnego żartu przeszłam do ponurych rozmyślań o naturze otaczających nas ludzi. Być może i we mnie siedzi artystyczna natura, domagająca się kwestionowania każdej cechy świata, na jaką się tylko natknie. Uśmiechnęłam się do siebie lekko. Chwilami naprawdę wychodzi ze mnie druga Eliza. 
— Patrycja? — zapytał Adam, obrzucając mnie spojrzeniem łączącym w sobie zaciekawienie i zmartwienie. 
— Ah, przepraszam. Zamyślałam się. — przeprosiłam, kręcąc głową — Zastanawiałam się, jak irytujące musi być dla niej ciągłe porównywanie do młodszych. 
— Myślisz, że może ją to irytować? 
— Nie myślę o nas, te wszystkie przyjacielskie przytyki są w dobrej wierze i na pewno tak to odbiera; ale musi spotykać mnóstwo obcych ludzi, którzy od razu przypisują jej różne łatki tylko dlatego, że tak wygląda. 
— Może masz rację. Jak tak na to spojrzeć, to musi być okropne. Tak samo, jak każde szufladkowanie, wpychanie nowo poznanych ludzi do jednej z wielu ściśle określonych kategorii. — westchnął, jakby znał to wszystko z doświadczenia — Myślisz więc, że to będzie dobry prezent? — znowu wskazał na misia. 
— Tak. To naprawdę do niej pasuje, w dobrym znaczeniu. — odparłam — Zresztą, możemy pokazać jej, że jej natura ma też swoje dobre strony i że doceniamy ją, jaka jest. Uśmiechnął się z satysfakcją. 
— Jak tak to ujęłaś, jestem pewien, że jej się spodoba. Lepiej wezmę go ze sobą, zanim ta zgraja szwendających się tu dzieciaków skradnie nam go sprzed nosa. — zażartował, przełamując lekko ponury ton poprzedniej rozmowy. 
— Skoro ją mamy odhaczoną, co bierzemy dla Elizy? 
— Ah, właśnie miałam zapytać. Myślałam trochę o jakimś eleganckim notesie, wiesz, bardzo lubi ręcznie pisać, więc na pewno by to doceniła. 
— Dobry pomysł. — przyznał — Szczerze, po cichu liczyłem też, że wpadniemy do księgarni po coś dla niej. 
— Oh, to byłby dobry dodatek. Raczej wątpię, by te notesy były tak drogie, jak ten potężny miś. — zachichotałam — A tak w ogóle, masz coś do kupienia w księgarni? — Mhm, przedwczoraj wyszła kolejna część mojej ukochanej serii, a przez zamęt z naszym projektem zapomniałem zamówić ją przedpremierowo. 
— Skoro tak, możemy zajrzeć tam, jak skończymy tu zakupy. Sama chętnie wzięłabym sobie coś nowego do poczytania, ostatnio na mojej półce zaczęło brakować ciekawych pozycji. 
— Huh? Myślałem, że z twoim zapasem starczy ci na co najmniej rok. 
— Teoretycznie powinno być, jak mówisz, ale wiesz, jak to jest. Tę serię musiałabym przeczytać od nowa, by ogarnąć, co się dzieje w najnowszym tomie, na to nie mam ochoty, a ta książka leży zaczęta już od miesiąca; może nieco świeżego powietrza w postaci czegoś nowego nieco zmotywuje mnie do nadrobienia… 
— Nie liczyłbym na to. Raczej tylko oddali, dając ci dodatkową wymówkę. Miał rację. Ale co tu zrobić, gdy spragniony nowego ciągu liter mózg domaga się załatwienia sobie czegoś nowego? 
— Hah, tak to już bywa. Lecz może odłożymy tę konwersację na później? Rozejrzyjmy się za tym notesem, chyba że chcesz tu nocować. 
— Nie uzgodniliśmy jeszcze do końca, czy preferencje tego pana kończą się tylko na starszych paniach, wolałbym więc nie ryzykować.
Oboje roześmialiśmy się nieco głośniej, niż powinniśmy. Pozostaje liczyć, że wraz z poczuciem czasu względem nowych, modowych trendów czas odebrał mu też doskonały słuch.

— Rozejrzyjmy się za resztą. — mruknęłam, podchodząc do półki zajmowanej głównie przez stare pluszaki. Coś mówiło mi, że szczególnie Maja doceniłaby taki prezent.
Adam spojrzał w tym samym kierunku co ja, zastanawiając się chwilę. 
— Myślisz, że któryś z tych spodobałby się Mai? 
— Dokładnie. Co jak co, ale gdyby powiedziała mi, że dalej śpi ze swoimi pluszakami, przyjęłabym to bez wahania. 
— Powiedziałaś to tak, jakby to było coś wyjątkowego. 
— A nie jest? — dopytałam, podnosząc lewą brew.
Nie odpowiedział, wykrzywiając usta w zawstydzonym uśmiechu. Czyżby dalej były rzeczy, których o nim nie wiedziałam? Co jak co, ale gdy tak o tym pomyślałam, byłam w stanie wyobrazić sobie jego tulącego swojego zabawkowego przyjaciela do snu. Naprawdę urocza wizja, to trzeba przyznać. 
— Co powiesz o nim? — zapytał, szybko zmieniając temat. Trzymał w rękach średniej wielkości szmacianego pieska, białego z niebieskimi kropkami wszytymi gdzieniegdzie w futro. Wpatrywał się we mnie swoimi pomarańczowymi, plastikowymi oczami, przyjaźnie wykrzywiając mordkę w uprzejmym grymasie. 
— Czy ja wiem… — mruknęłam pod nosem, dotykając jego prawej łapki. Wypełniony był jakimś ziarnem, przywodzącym na myśl rozpadające się przy najdelikatniejszym dotyku woreczki używane przez wuefistów w podstawówce — Osobiście wolałabym coś zrobionego z pluszu, a nie tego irytującego grochu. — W sumie masz rację.
Odłożył go na swoje miejsce, z lekkim grymasem rozczarowania czającym się gdzieś głęboko w jego oczach. Było mi trochę szkoda tej nieożywionej, uformowanej z materiału postaci, jakkolwiek absurdalne by to nie było. Sądząc po jego raczej niespotykanym dzisiaj wyglądzie i wykonaniu, musiał spędzić w tym sklepie naprawdę sporo czasu. A gdy ktoś wreszcie wziął go na ręce, dał nadzieję, zabrania do nowego, lepszego domu, zaraz z tego zrezygnował z powodu jego atrybutów, na które przecież nie miał żadnego wpływu. Nah, to nie jest prawdziwy pies, a zwykła, dziecięca zabawka. Zamiast rozczulać się nad jego, nieistniejącym w ludzkim pojęciu, życiem, powinnam skupić się na tym, by wybrać jak najlepszy prezent dla przyjaciółki. Po to tu przyszłam. Westchnęłam cicho i przeleciałam wzrokiem po reszcie asortymentu. 
— Hej, a może ten? — wskazałam palcem na opartego o ścianę wielkiego misia, który wzrostem sięgał mi aż do pępka. Był cały beżowy, z niemal białym futerkiem na brzuchu. Nogi miał krótkie i przysadziste, za to ręce nienaturalnie długie i grube. Oczywiście „nienaturalne” w pozytywnym tego słowa znaczeniu; jego proporcje były bardzo dziwne, wielki, puchaty tułów zdobiła malutka główka, z jeszcze mniejszymi uszami, koralowymi oczami i noskiem przyczepionymi do jego twarzy. Wyglądał naprawdę uroczo nieporadnie, jakby przed chwilą najadł się słodyczami i obejmował swój napchany do granic możliwości żołądek. Niczym wyjęty z Kubusia Puchatka albo innej przyjaznej dzieciom bajki zawierającej spersonifikowane niedźwiedzie. 
— Huh, jestem w stanie wyobrazić sobie go stojącego w rogu jej pokoju. 
— Co nie? Idealnie do niej pasuje. 
— Z jej niską figurą, twarzą będzie mu sięgać co najwyżej do brzucha. — mruknął rozbawiony.
Parsknęłam cichym śmiechem. Było coś rozczulającego w wizji Mai próbującej udowodnić każdemu, że wcale nie jest tak niska, gdy tak naprawdę ledwo dosięgałaby do brody pluszowego misia. Tkwiąca w niej mała dziewczynka była widoczna na pierwszy rzut oka, prześwitywała przez jej dojrzewające ciało i umysł na każdym kroku, roztaczając wokół siebie przyjemną atmosferę nostalgii do minionych lata temu dziecięcych, przepełnionych beztroską lat. Domyślałam się, że pewnie to musi być dla niej trochę irytujące; w końcu, minęła ten etap, najpewniej chciała iść dalej i rozwijać się jak jej rówieśnicy, otrzymując od otoczenia tyle samo respektu i szacunku. Tymczasem wiele osób, zamiast utalentowanej, ambitnej nastolatki, widziało w niej tylko wiecznie uśmiechniętą, nieświadomą świata dziewczynkę, nie próbując nawet wysilić się i spojrzeć na to z jej perspektywy. Obecność Elizy pewnie jej nie pomagała. Przy niej, dojrzałej, eleganckiej i pięknej na bardziej „dorosły” sposób, wyglądała jak nieporadna młodsza siostra, która potrzebuje trzymania za rączkę przy każdym kroku. Gdy bliżej się ją poznało, pokazywała swoją drugą stronę. Udowadniała, że za beztroskim uśmiechem kryją się pewne niezagojone blizny i płonąca żywym ogniem ambicja. Nie była tym, na co się wydawała. Dbała o siebie, swoich przyjaciół, szczególnie Elizę, wkładała w swoje prace całe serce i gdy już się za coś zabierała, robiła to wyjątkowo dobrze. Nie jest to coś, czym mogłyby pochwalić się porównywane do niej dzieci. Dziwne, jak z niewinnego żartu przeszłam do ponurych rozmyślań o naturze otaczających nas ludzi. Być może i we mnie siedzi artystyczna natura, domagająca się kwestionowania każdej cechy świata, na jaką się tylko natknie. Uśmiechnęłam się do siebie lekko. Chwilami naprawdę wychodzi ze mnie druga Eliza. 
— Patrycja? — zapytał Adam, obrzucając mnie spojrzeniem łączącym w sobie zaciekawienie i zmartwienie. 
— Ah, przepraszam. Zamyślałam się. — przeprosiłam, kręcąc głową — Zastanawiałam się, jak irytujące musi być dla niej ciągłe porównywanie do młodszych. 
— Myślisz, że może ją to irytować? 
— Nie myślę o nas, te wszystkie przyjacielskie przytyki są w dobrej wierze i na pewno tak to odbiera; ale musi spotykać mnóstwo obcych ludzi, którzy od razu przypisują jej różne łatki tylko dlatego, że tak wygląda. 
— Może masz rację. Jak tak na to spojrzeć, to musi być okropne. Tak samo, jak każde szufladkowanie, wpychanie nowo poznanych ludzi do jednej z wielu ściśle określonych kategorii. — westchnął, jakby znał to wszystko z doświadczenia — Myślisz więc, że to będzie dobry prezent? — znowu wskazał na misia. 
— Tak. To naprawdę do niej pasuje, w dobrym znaczeniu. — odparłam — Zresztą, możemy pokazać jej, że jej natura ma też swoje dobre strony i że doceniamy ją, jaka jest. Uśmiechnął się z satysfakcją. 
— Jak tak to ujęłaś, jestem pewien, że jej się spodoba. Lepiej wezmę go ze sobą, zanim ta zgraja szwendających się tu dzieciaków skradnie nam go sprzed nosa. — zażartował, przełamując lekko ponury ton poprzedniej rozmowy. 
— Skoro ją mamy odhaczoną, co bierzemy dla Elizy? 
— Ah, właśnie miałam zapytać. Myślałam trochę o jakimś eleganckim notesie, wiesz, bardzo lubi ręcznie pisać, więc na pewno by to doceniła. 
— Dobry pomysł. — przyznał — Szczerze, po cichu liczyłem też, że wpadniemy do księgarni po coś dla niej. 
— Oh, to byłby dobry dodatek. Raczej wątpię, by te notesy były tak drogie, jak ten potężny miś. — zachichotałam — A tak w ogóle, masz coś do kupienia w księgarni? — Mhm, przedwczoraj wyszła kolejna część mojej ukochanej serii, a przez zamęt z naszym projektem zapomniałem zamówić ją przedpremierowo. 
— Skoro tak, możemy zajrzeć tam, jak skończymy tu zakupy. Sama chętnie wzięłabym sobie coś nowego do poczytania, ostatnio na mojej półce zaczęło brakować ciekawych pozycji. 
— Huh? Myślałem, że z twoim zapasem starczy ci na co najmniej rok. 
— Teoretycznie powinno być, jak mówisz, ale wiesz, jak to jest. Tę serię musiałabym przeczytać od nowa, by ogarnąć, co się dzieje w najnowszym tomie, na to nie mam ochoty, a ta książka leży zaczęta już od miesiąca; może nieco świeżego powietrza w postaci czegoś nowego nieco zmotywuje mnie do nadrobienia… 
— Nie liczyłbym na to. Raczej tylko oddali, dając ci dodatkową wymówkę. Miał rację. Ale co tu zrobić, gdy spragniony nowego ciągu liter mózg domaga się załatwienia sobie czegoś nowego? 
— Hah, tak to już bywa. Lecz może odłożymy tę konwersację na później? Rozejrzyjmy się za tym notesem, chyba że chcesz tu nocować. 
— Nie uzgodniliśmy jeszcze do końca, czy preferencje tego pana kończą się tylko na starszych paniach, wolałbym więc nie ryzykować.
Oboje roześmialiśmy się nieco głośniej, niż powinniśmy. Pozostaje liczyć, że wraz z poczuciem czasu względem nowych, modowych trendów czas odebrał mu też doskonały słuch.

Rozdział 14

7 grudnia 2019 — Eliza

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.2
drukowana A5
za 54.85
drukowana A5
Kolorowa
za 83.77