E-book
14.7
drukowana A5
29.88
Noc nad morzem

Bezpłatny fragment - Noc nad morzem

Objętość:
125 str.
ISBN:
978-83-8384-438-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.88

Dawid

Minione lato było wzburzonym morzem. Fala przyszła zbyt nagle, nie zdołałam zachować równowagi, grunt usunął się spod moich stóp. Fala była jak pędzący lew z białą, rozwianą na wietrze grzywą. Uderzenie odebrało mi oddech, porwało mnie, zatopiło. Woda podkradła się zbyt blisko naszego domu, zawłaszczyła sobie rozgrzany słońcem piasek, spokojne dni nawleczone na nitkę czasu, która nagle pękła, rozsypały się i pokruszyły niczym muszle na opuszczonej po zmroku plaży…

Z Dawidem łączyło mnie tak wiele; nie, to zbyt mało powiedziane — z Dawidem łączyło mnie — wszystko — wspólne życie, niekończące się rozmowy, miękkość jego ust, siła jego ramion, lekko słony smak jego skóry, moja uległość i oddanie, bezgraniczne zaufanie, wspólne plany na przyszłość.

Czy znałam jego myśli? Czy znałam jego przeszłość? Czy trzeba wiedzieć o wszystkim? Nie. Nie da się. Czy to jednak nie ta jedna, jedyna, tajemnica nie uczyniła nas słabymi? Tajemnice okrutnie rozdzielają tych, przed którymi są chronione i zbyt mocno zbliżają nas do tych, którym je powierzamy.

To było lato burzliwego morza, ale czy nie powinniśmy być jak fale? Rozbijają się o brzeg, o klif, o skały, ale nie poddają się, nie ustają, próbują jeszcze raz robić to, co do nich należy, bez końca…

Xavier

— Julio, sama przyznaj, jak dobrze znasz młodość Dawida, czy wiesz, co wtedy się wydarzyło, czy ci powiedział, czy powierzył ci tę tajemnicę? Ja powiem ci wszystko! Dawid, może chciał być dobrym człowiekiem, ale odebrał mi coś ważnego, najważniejszego, mówił ci o tym?

Ty nic nie wiesz! Ja ci powiem, jak było. Kiedy patrzę w twoje oczy, to wiem; czuję, że nikt inny mnie tak dobrze nie zrozumie jak ty. Nie ma takich kobiet jak ty. Jesteś ciepła, kochająca, gotowa, by słuchać i wspierać, gotowa by zapomnieć o samej sobie, można na tobie polegać. Staniesz się moim powiernikiem, Julio; nie bój się mojej bliskości, potrzebujesz jej tak samo mocno, jak ja…

Gdańsk

Inaczej postrzegałam Gdańsk w dzieciństwie, a inaczej, kiedy dorosłam. Dzieciństwo zawsze ma swój nieprzemijający czar. Moją ulubioną ulicą była wówczas — Mariacka. Tutaj zamieszkałam u babci, u której pozostawili mnie rodzice, przed wyjazdem do pracy w Szwecji. Babcia prowadziła mnie na spacery, pokazywała bursztyny wiszące na specjalnych stojakach, które mieniły się w słońcu, przy maleńkich galeriach. Rynny przy wejściu do starych kamienic były ukryte w kamiennych rzeźbach w kształcie krokodyli, a niewysokie schodki, zdobione wielkimi kamiennymi kulami, od których odchodziły metalowe poręcze zakończone kręconym pierścieniem. Pamiętam zapach kamienicy, w której mieszkała babcia. Zapach wilgoci, kadzideł i starych świec, tajemniczy półmrok, skrzypienie drewnianych schodów, poręcze pomalowane na zielono. Wielką kuchnię z kamienną posadzką, piecem, w którym wesoło tańczyły czerwone ogniki i spiżarnią pełną konfitur. Salon zdobiły obrazy, okrągły stół z orzecha kaukaskiego i misternie rzeźbione krzesła, a na stoliku kawowym z boku, stały dwie inkrustowane srebrem patery na owoce, a kredens zdobiła przedwojenna porcelana, na regale, za szlifowanymi na brzegach szybkami, stały książki, na ich grzbietach tytuły wyryte były czcionką o barwie starego złota. Pamiętam, jak babcia trzymała mnie za rękę, kiedy spacerowaliśmy po Mariackiej. Jej ciepły uścisk dawał mi poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie otwierał przede mną świat pełen tajemnic. Przy niej nie bolało mnie, że rodzice wybrali dostatnie życie w Szwecji zamiast… mnie, bo taka myśl czasem wracała do mnie i bolała jak kamień w bucie. Miłość jednak na szczęście — uzdrawia. „Nie pamięta złego”. Poza tym, kiedy człowiek staje się dojrzały uświadamia sobie, że ma najzwyczajniej w świecie — dosyć tych wszystkich niepotrzebnych, bezsensownych żalów; wybacza rodzicom wszystko, bo wie, że żyli tak jak najlepiej potrafili, po prostu. Jeśli przyzwyczajenie to druga natura człowieka, to uważajmy do czego się przyzwyczajamy. Przyzwyczaiłeś się do narzekania, rozpamiętywania, złości i żalu? Pora zmienić przyzwyczajenia. W dzieciństwie to łatwe, samo przychodzi, a później trzeba to sobie wypracować. Każdy spacer z babcią był jak podróż w przeszłość, gdzie kamienne rzeźby, bursztyny i zapachy tworzyły niezapomniane doznania. Niektóre miejsca na Mariackiej były szczególnie magiczne. Pamiętam małą galerię, gdzie na wystawie stały ręcznie robione lalki i stare zegary. Czasem, gdy babcia rozmawiała z właścicielem sklepu, miałem chwilę, by przyjrzeć się tym niezwykłym przedmiotom. Wydawało mi się, że każdy z nich ma swoją historię, którą można usłyszeć, jeśli tylko wsłucha się wystarczająco uważnie. Letnie wieczory na Mariackiej miały swój niepowtarzalny klimat. Kiedy słońce zachodziło, kamienice nabierały ciepłych odcieni, a ulica wypełniała się spokojnym szumem rozmów i kroków przechodniów. Często siadałem z babcią na schodach przed jej kamienicą, oglądając ludzi i słuchając jej opowieści o dawnych czasach, kiedy Gdańsk był tętniącym życiem portem, a Mariacka jednym z jego najważniejszych miejsc. Zimą Mariacka zmieniała się w baśniową krainę. Śnieg pokrywający brukowane uliczki i kamienne rzeźby dodawał ulicy jeszcze więcej uroku. Pamiętam, jak babcia ubierała mnie w ciepły szalik i rękawiczki i wyruszaliśmy na spacer wśród migoczących światełek i świątecznych dekoracji. Ciepłe światło z wnętrz sklepów i galerii, bijące na ulicę, tworzyło przytulną atmosferę, kontrastującą z chłodem na zewnątrz. Mariacka była dla mnie nie tylko miejscem spacerów, ale i miejscem, które budowało moje związki z przeszłością. To tam babcia opowiadała mi historie o naszej rodzinie, o dawnych czasach, gdy żyło się inaczej, ale miłość i więzi rodzinne były równie silne jak dziś. Jej opowieści sprawiały, że czułem się częścią czegoś większego, co łączy pokolenia i trwa niezależnie od zmieniającego się świata. Dzieciństwo na Mariackiej było pełne ciepła i miłości, a jednocześnie odkrywania świata pełnego tajemnic. Teraz, kiedy wracam myślami do tych chwil, czuję wdzięczność za każde wspomnienie, za każdą chwilę spędzoną z babcią na tej niezwykłej ulicy. Mariacka stała się dla mnie symbolem domowego ciepła, bezpieczeństwa i miłości, które na zawsze pozostaną w moim sercu. Gdy dziś wracam na tę ulicę, widzę ją oczyma dziecka. Każdy detal, każdy zapach przywołuje wspomnienia, które są dla mnie bezcenne. Ulica ta nie jest już tylko miejscem na mapie Gdańska, ale żywym albumem wspomnień, pełnym obrazów, dźwięków i zapachów, które tworzą moją własną, osobistą historię. I chociaż wybrałam na miejsce swojego życia — Darłowo, to Mariacka w Gdańsku pozostanie dla mnie czymś więcej niż ulicą — to część mojego życia, miejsce, które zawsze będzie miało szczególne miejsce w moim sercu. Po śmierci mojej ukochanej babci, rodzice zaproponowali, bym przyleciała do nich i zamieszkała z nimi w Sztokholmie. Jednak właśnie rozpoczęłam studia, czułam się już dorosła i nie wyobrażałam sobie wyjazdu z Gdańska. Na pierwszym roku psychologii poznałam swoją pierwszą miłość, jednak jak pokazał czas było to uczucie jednostronne, nieodwzajemnione, przynoszące jedynie cierpienie. Kasjan przynosił mi bukiety róż, zapraszał do drogich, francuskich restauracji, zawoził na imprezy, podczas, których jednak znikał nagle na kilka godzin, po czym dowiadywałam się następnego dnia, że bawił się w tym czasie w innym klubie, z inna przyjaciółką. Zresztą miał ich pełno. Był przyjacielem wszystkich; na tym według niego polegała wolność. Nie przeszkadzało mu to zapewniać mnie, że chce ze mną być. Jednak tylko i wyłącznie na jego warunkach. Na moje wybuchy żalu reagował agresywnie, oskarżając mnie o zaborczość, mówił, że go ograniczam, że go kontroluję, że on nie jest dla nikogo na wyłączność. Przy nim nauczyłam się kilku rzeczy; że wszystko to znaczy jedno wielkie NIC, ilość niszczy jakość; jeśli ktoś jest „przyjacielem” wszystkich, to tak naprawdę nie jest przyjacielem dla nikogo i że słowo jest jak czyn — jeśli nie jest prawdziwe, jeśli wiecznie spycha cię na pozycję „wariatki” — sprowadza na manowce, ogłupia, niszczy. Ta znajomość była podróżą kolejką górską, zawieszoną nad przepaścią, która tylko kołysze się przy porywistym, zimnym wietrze, nie prowadząc do żadnego celu. Przypłaciłam ją poczuciem niepewności, cierpieniem, łzami, ale i dowiedziałam się, czym jest prawdziwa miłość. Miłość to stałość. Miłość to pewność. Najlepsze owoce rodzą się wówczas, kiedy człowiek jest stały. Stałość to jednak było przeciwieństwo Kasjana, „skaczącego z kwiatka na kwiatek”. Po serii żalów i bezsensownej nadziei, że można wszystko jeszcze naprawić, Kasjan stwierdził, że „kończy ze mną” — tak właśnie to wyraził, mając kompletnie gdzieś, jak to brzmi; cierpiałam, ale po pewnym czasie zrozumiałam, że to jest moje błogosławieństwo, odzyskanie wolności i szansa na prawdziwą miłość. Rok później poznałam Dawida. I wtedy poczułam, czym jest pewność. Dawid został moim mężem i jednocześnie jedynym, prawdziwym przyjacielem. Myślałam, że nic złego w naszym życiu się nie wydarzy. Jednak fala uderza w najmniej spodziewanym momencie…

Darłowo

Morze… bezkresna przestrzeń, niezgłębiona, nieodkryta, nieprzewidywalna, budząca nostalgię, ale i uwolnienie, jakby się dusza tutaj otwierała i odpadał od niej niepotrzebny ciężar, balast tego, co już przeminęło, czego nie ma, co nie ma najmniejszego znaczenia, co już nie wpływa na nas, na nasze życie. Wolność. Spokój. Harmonia. W oddali, horyzont stapia się z niebem, tworząc niekończący się krajobraz. Szum fal to niezwyciężony głos natury, muzyka wieczności, która niesie w sobie odpowiedź na pytanie, skąd jesteśmy, skąd przychodzimy. Tego nie namalowała ludzka ręka. Tu pytania o istnienie Boga, znikają jak kropla morza w rozgrzanym przez słońce piasku. To pewność. Oczywistość, o której nie trzeba dyskutować, spierać się, mieć albo nie mieć racji. Głębia morza kryje w sobie niewidzialne skarby i nieodkryte tajemnice, a każda kropla zdaje się być kroplą wieczności, zawieszona między teraźniejszością a nieskończonością. O poranku morze jest jak srebrzysta tafla, odbijająca pierwsze promienie słońca, które tańczą po powierzchni niczym diamenty rozsypane przez rękę niewidzialnego artysty. Wieczorem, w blasku zachodzącego słońca, wody morza nabierają bursztynowych i purpurowych odcieni, jakby Bóg malował ostatnie, najpiękniejsze dzieło przed nadejściem nocy. Noc nad morzem przenika chłodem, nie pomoże najcieplejszy sweter, najgrubszy koc, ale kto przetrwał taką noc, wie, że przetrwa wszystko. Morze to siła i potęga, która potrafi zmieniać krajobraz w jednej chwili, burząc to, co ludzkie ręce zbudowały przez lata, to żywioł, niekiełznana wolność, nieskrępowana przestrzeń, w której każdy może odnaleźć spokój i harmonię, choćby na chwilę zanurzony, uwolniony od zbędnych myśli, zatracony w falach i szumie wiatru.

Dlaczego wybraliśmy to miasto? W kilku słowach mogę odpowiedzieć na to pytanie: Darłowo to spokój, morze, krzyk mew, urokliwa atmosfera letnich dni, szerokie, piaszczyste plaże i historia sięgająca średniowiecza.

Obydwoje urodziliśmy się i ponad dwadzieścia lat mieszkaliśmy w Gdańsku. Ale to właśnie Darłowo stało się naszym miejscem docelowym. Malownicze miasto położone na Pomorzu Zachodnim, nad brzegiem Morza Bałtyckiego; z zamkiem książąt pomorskich z rodu Gryfitów. A w nadmorskiej części Darłowa znajduje się port i latarnia morska — idealne miejsce na spacery, z pięknymi widokami na Bałtyk i możliwością zobaczenia statków w porcie. Latem miejsce to tętni życiem; króluje tu wówczas kolorowy tłum turystów, wakacyjna atmosfera pełna beztroski. Obydwoje zgodnie uznaliśmy, że to będzie nasze miejsce na ziemi. To właśnie w Darłówku Dawid postawił nam mały domek, w którym zamieszkaliśmy wreszcie po wielu latach nieustannych przeprowadzek.

Darłówko

Nasz mały domek z widokiem na morze, stał się naszym portem, do którego zawinęliśmy wreszcie po licznych przeprowadzkach. W Gdańsku wynajmowaliśmy najpierw pokój, potem kawalerkę, a potem jeszcze kilka mieszkań. Mieszkaliśmy we Wrzeszczu, Oliwie i Oruni, aż w końcu — zmęczeni Gdańskiem, przeprowadzkami, brakiem własnego lokum, wybraliśmy spokojną, nadmorską miejscowość z latarnią morską i rozsuwanym mostem, piaszczystą plażą i widokiem na morskie fale. Z Darłowa można było do Darłówka z łatwością przejechać dwa kilometry na rowerze, zjeżdżając z ulicy Powstańców Warszawskich w ulicę Morską, prowadzącą na północ albo w ulicę Flisacką, która biegła tuż nad kanałem, będąc idealnym miejscem na letnie spacery. Dawid według własnego projektu wybudował niewielki domek w Darłówku, a ja urządziłam go przytulnie rattanowymi meblami, łącząc styl rustykalny z wikliną, rattanem i bambusowymi dodatkami. W przydomowym ogrodzie Dawid wzniósł drewnianą pergolę, a ja zasadziłam pnące się róże. W ocieplanej budzie zamieszkał łaciaty, bardzo wesoły pies rasy beagle, którego — od barwy jego sierści — nazwaliśmy Toffi. Życie w tym miejscu, nad morzem, nauczyło nas doceniać prostotę i piękno codzienności. Zrozumieliśmy, że szczęście tkwi w drobnych rzeczach — porannym słońcu wpadającym przez okna, zapachu świeżo parzonej kawy, wspólnych posiłkach i chwilach spędzonych razem. Każdy dzień jest darem, który przyjmowaliśmy z wdzięcznością. Sam widok morza uspokajał i dawał poczucie bliskiego obcowania z siłą, bezmiarem i pięknem, którego nie stworzył człowiek, lecz — bez wątpienia, po prostu — Bóg. Szum fal zawsze potrafił poukładać mi w głowie najbardziej wzburzone myśli, a nasze spacery wzdłuż brzegu, kiedy, opatuleni, w wełnianych swetrach, trzymaliśmy się za ręce, przynosiły poczucie głębokiej bliskości. W wakacje nie jeździliśmy w góry, jak Marcus i Alina, i wielu innych naszych znajomych, pozostawionych w Gdańsku — cieszyło nas pływanie w morzu, a raczej poddawanie się falom, które z nieujarzmioną siłą uderzały w człowieka, nie zważając na to, czy jest on na to nadejście fali — przygotowany czy nie. Zupełnie jak w życiu… Czy kiedy nadejdzie fala, poddasz się, uniesiesz się na niej, czy upadniesz pod jej siłą czy dasz radę nie upaść? Kiedy tafla wody jest spokojna, nawet o tym nie myślisz, nie spodziewasz się, nie wiesz…

Do szczęścia brakowało nam tylko dziecka i paradoksalnie, kiedy już byliśmy blisko spełnienia naszego marzenia, sprawy zaczęły się komplikować, szczególnie wówczas, gdy do drzwi naszego domu zapukał pewien mężczyzna, który przedstawił się jako przyjaciel mojego męża z dzieciństwa — Xavier Darczyński…

Xavier Darczyński

Miałem dużo wolnego czasu. Zbyt dużo. Siłownia i dziary. To była treść. Sztylet i róża. Igła wchodziła niezbyt głęboko, a jednak ból był dotkliwy.

Siedziałem na krześle w studiu tatuażu, wpatrując się w ściany pokryte różnorodnymi wzorami. Każdy z nich opowiadał jakąś historię. Moje dotychczasowe tatuaże były zapisami wspomnień, symbolami chwil, które chciałem uwiecznić na swojej skórze. Tym razem wybrałem coś innego, bardziej symbolicznego.

Tatuażysta pracował z precyzją chirurga, a ja czułem każdy ruch igły. To uczucie miało w sobie coś uzależniającego. Ból i adrenalina tworzyły mieszankę, która pozwalała mi oderwać się od codzienności. To była moja forma terapii.

Podczas gdy igła wchodziła w skórę, myśli zaczęły płynąć swobodnie. Wróciły wspomnienia z czasów, kiedy siłownia była moim azylem. Każde podniesione ciężary, każda przełomowa chwila była wyryta w moim umyśle. Teraz te wspomnienia miały znaleźć swoje miejsce na moim ciele, obok sztyletu i róży.

Sztylet symbolizował siłę i determinację, które musiałem w sobie odkryć, by przezwyciężyć przeciwności losu. Róża była miłością mojego życia. Moja Majka była dla mnie różą. Była… No właśnie. Była…, a nikt za to nie zapłacił, że już nie jest. Czyż nie trzeba spłacać długów? Sztyletem można wymierzyć sprawiedliwość. Jednak to by było zbyt ryzykowane, groziło utratą wolności. Hmmm, muszę o tym pomyśleć, jak rozwiązać dręczącą mnie kwestię. Na razie chciałem mieć to wyryte na skórze. Sztylet i różę. Tatuaż był więc nie tylko ozdobą, ale i manifestem mojej życiowej filozofii.

Gdy sesja dobiegła końca, tatuażysta przetarł świeży wzór i spojrzał na mnie z uśmiechem.

„Gotowe,” powiedział, z dumą pokazując mi swoje dzieło.

Spojrzałem na swoje przedramię. Sztylet i róża tworzyły harmonijną całość. Ból minął, ale pozostawił po sobie ślad — nie tylko na skórze, ale i w sercu. Czułem się silniejszy, gotowy na nowe wyzwania, które czekały na mnie za rogiem.

Opuszczając studio, wziąłem głęboki oddech. Było coś wyjątkowego w tych chwilach, kiedy człowiek staje się częścią czegoś większego niż on sam. Wychodziłem z nowym tatuażem i nową energią, gotowy stawić czoła każdemu wyzwaniu, które przyniesie życie. Postanowiłem wrócić do tego, co potrafiłem robić. Stolarstwo było tworzeniem. Byłem jak bóg stwarzający nowe formy. W pracowni uwielbiałem zapach drewna, żywicy, lakieru do mebli. Każde drewno miało swoją historię, swoje unikalne właściwości i wzory, które tylko czekały na odkrycie. Byłem artystą i rzemieślnikiem jednocześnie, a moje dłonie potrafiły wyczarować z surowych desek coś pięknego i trwałego.

Pracownia była moim sanktuarium. W niej znajdowałem spokój i spełnienie. Każdy skrawek drewna, który przechodził przez moje ręce, stawał się częścią czegoś większego. Właśnie dlatego wróciłem do stolarstwa. To nie było tylko zajęcie — to było moje powołanie. Czułem, że mogę tworzyć coś, co przetrwa dłużej niż ja sam.

Kiedy wracałem do domu po dniu spędzonym w pracowni, czułem się zmęczony, ale szczęśliwy. Jednak to szczęście to był tylko krotki błysk, po którym zapadała ciemność, wracała przeszłość… Coraz mocniej rosło we mnie przekonanie, że jest tylko jedna droga do zamknięcia tego, co się stało przed laty. Odnajdę Dawida Kamińskiego. On jest kluczem, który zamknie te drzwi…

Dawid

Był chłodny wieczór. Początek lipca, ale o upale można było, co najwyżej pomarzyć. Siedzieliśmy z Julią na miękkiej rogówce, przytuleni, wpatrzeni w hipnotyzujący ogień, którego płomienie tańczyły w marmurowym kominku. Pukanie do drzwi. Spojrzeliśmy po sobie. Żadne z nas nikogo się nie spodziewało. Z sąsiadami mieliśmy raczej kontakty na dystans — grzeczne: dzień dobry, nic więcej. Żadnej poufałości. Po naszych kontaktach w Gdańsku, gdzie każdy, kto chciał, miał kłopoty różne; a to z dochowaniem wierności, a to z alkoholem, marihuaną, albo trwał w konflikcie z szefem, rodzicami, rodzeństwem itd., itp., wpadał do nas w weekend, padał dosłownie na kanapę, czekał na podanie zimnego piwa i ciepłej kolacji, po czym nie pytając nawet, czy u nas ok, obarczał nas swoimi kłopotami, nie przyjmując przy tym żadnych porad, nie widząc potrzeby zmiany — mieliśmy dosyć. Pragnęliśmy wzajemnej obecności, spokoju i córki, która niebawem miała wypełnić nasz cichy dom dziecięcą paplaniną, śmiechem i czułością. Toffi szczekał jak oszalały. A tu pukanie. Kurier? Sąsiad? Zagubiony turysta? Wstałem niechętnie z kanapy, by otworzyć drzwi. Gdybym mógł cofnąć czas, położyłbym palce na ustach Julii, nakazując jej zachowanie ciszy i udawalibyśmy po prostu, że nikogo nie ma w domu. Nie dziwię się ślimakom, że przy każdym dotknięciu, zranieniu, niebezpieczeństwie, po prostu chowają się do skorupy. Sam miałem ochotę tak postąpić! A jednak wstałem wtedy, podszedłem do drzwi i otworzyłem je na oścież. Kiedy zobaczyłem mężczyznę na progu, z początku szukałem w pamięci odpowiedzi na pytanie: skąd znam tę twarz. Facet miał ze dwa metry, podkoszulek odsłaniał jego muskularne ramiona, całe pokryte tatuażami. Co to było? Przez chwilę patrzyłem, ach, już wiem — sztylety, wokół których wiły się róże. Na śniade czoło i ramiona opadały kosmyki czarnych, kręconych włosów. Ciemny zarost dodawał jego twarzy mrocznej nieprzystępności. Kiedy zrozumiałem, kim jest ten człowiek. Zamknąłem oczy. Mignął mi w pamięci klub w Sopocie. On i dziewczyna o imieniu Majka, no i — niestety — ja — wyszliśmy właśnie z techno-party, zjarani, rozgadani, roześmiani…

— Cześć, stary, kupę lat! Nie poznajesz mnie, twój kumpel od kołyski — jego głos, niski, z lekką chrypką, przerwał mi wspomnienia jak nóż rozcinający przezroczystą tkaninę.

— Xavier…?

— Tak. Ten sam, pisany przez X i V. Twój Xavier!

Czułem, że krew odpływa mi z twarzy. Uważałem się za mocnego faceta, ale widok Xaviera przyprawił mnie o nieprzyjemny zawrót w głowie. Spojrzałem na Julię, która podeszła do drzwi.

— Jak mnie znalazłeś? — zapytałem odruchowo.

— Ma się te kontakty — roześmiał się, nie kryjąc ironii a może szydery.

— Dawid…, kto to? — zapytała mnie Julia. Czułem na sobie jej uważny, zaniepokojony wzrok. Nie chciałem by czuła lęk, by przejęła ode mnie niepokój. Próbowałem nadać swojemu głosowi luz:

— Ach, tak, wejdź, poznajcie się. Moja żona Julia. A to mój przyjaciel z dzieciństwa — Xavier Darczyński.

Julia odetchnęła z ulgą. Podała mu rękę z uśmiechem. A on dotknął jej dłoni i pociągnął jej palce do swoich ust. Kto się teraz tak wita?! I to jeszcze on — Xavier. Ech…

Czego on chce?!

Julia

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Coś w tym jest. Może przez nasz własny upadek ducha, wpuszczamy demony zniszczenia w każdą sferę życia. Od czego zaczęło się to u mnie?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.88