E-book
8.82
drukowana A5
31.43
...No, jak miło…

Bezpłatny fragment - ...No, jak miło…

wielowymiarowy świat mody zza kulis


5
Objętość:
136 str.
ISBN:
978-83-8351-464-2
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 31.43

No, jak miło…

I. historii czar

Powinnam rozpocząć tę historię jak bajkach.

Dawno, dawno temu, w odległej i zimnej krainie, były sobie zaczarowane miasta, w których wszystko zdarzyć się może…

Ale jednak nie. Miejsca, w których działy się opisane sytuacje istnieją. Tak, jak istniały same sytuacje i ich bohaterowie. Wszystko jest widziane oczyma głównej bohaterki o imieniu… Dajmy na to Irena. I to z jej perspektywy możemy poznać tę historię.

Jak wiadomo, każdy może mieć swoją własną perspektywę, więc nie jest wykluczone, iż w przyszłości poznamy też inne warianty jednego wyjazdu.

Imiona wszystkich bohaterów (głównej bohaterki również) zostały zmienione.. Ten, kto tam był, zapewne rozpozna siebie w opowieściach, a kto nie był, niech zostanie w lekkiej niewiedzy lub domysłach.


Pomimo tego, że nie jest to opowieść historyczna, w której skrupulatnie przytacza się wydarzenia z datami, to jednak rozpocznę od nakreślenia ram czasowych: Początki lat 90-tych ubiegłego wieku w Polsce.

Cudowne lata, w których powstawał cały koloryt polskiego biznesu. Nie straszna nikomu była wizja rozmów z urzędnikami, którzy byli w tamtych czasach dość specyficzną częścią naszego społeczeństwa. Czując władzę, wyrzucali z siebie wszelkie kompleksy na petentów. Mimo to, większość ludzi czuła wiatr w żaglach i wolę działania, poruszając się dość zwinnie w korowodach kolejek po każdy najważniejszy na świecie stempel w dokumencie. Były to lata, w których w błyskawicznym tempie, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, wyrastały i rozkwitały wielkie biznesy w naszym kraju. Te mniejsze również rozkwitały, i każdy, kto miał coś do zaoferowania był żądny pokazania się.. Tych mniejszych biznesów było zdecydowanie więcej. Mój też się do nich zaliczał. Mój i mojego wspólnika, a zarazem partnera, Jurka. Ale za nim do tego doszło, słowo wstępu (czy może parę zdań) — dlaczego.


******


Branża mody była moim drugim domem od połowy lat 80-tych, choć jako nastolatka miałam zupełnie inne marzenia. Ciągnęło mnie do świata wielobarwnego, gdzieś poza granicami naszego szaroburego kraju. Jednakże sama myśl o wakacyjnym zmywaniu naczyń „na zachodzie” jakoś nie dodawała mi skrzydeł i szybko skreśliłam to ze swojej listy z przekonaniem, że wydarzy się coś innego spełniającego moje oczekiwania o podróżach. Lecz jak to zwykle bywa, Wszechświat wysłuchuje nasze „zamówienia” rzucane w przestrzeń i daje nam to, o co prosimy. To, że nie zawsze idealnie trafia w punkt, jest bardziej kwestią niedoprecyzowania przez nas naszej prośby.

Któregoś dnia, na wyraźne polecenie (graniczące z nakazem) mojej babci, zgłosiłam się na nabór modelek do domu mody Telimena. W naszym całkiem sporym kraju, istniały wtedy tylko dwa domy mody z prawdziwego zdarzenia. Moda Polska w Warszawie i łódzka Telimena. W związku z tym, przynależność do jednego z nich była całkiem sympatyczna. Dom mody z prawdziwego zdarzenia wypuszcza, co najmniej, jedną kolekcje w sezonie. Tak jest teraz, i tak też było i wtedy.

Kolekcje były zawsze duże, składały się z wielu propozycji sylwetek na różne okazje. Część poświęcona wielkim wieczorom zawsze zwieńczała kolekcję. Wykwintne kreacje uszyte z pięknych tkanin, godne były tych największych salonów.

Po każdej premierze odbywały się wyjazdy z prezentacją nowych propozycji od projektantów. Faktycznie było co pokazywać, bo spod ich zdolnych rąk, prawdziwe dzieła sztuki wychodziły.

Szkoda, że w osiemdziesięciu procentach kolekcje te nie były dostępne w firmowych salonach domu mody. Podczas pokazów dla przedstawicieli handlowych, panie kierowniczki tychże salonów, przy każdym wzorze zbyt mocno wychodzącym poza obszar przeciętności, stwierdzały niepodważalnym tonem „nasze kobiety się w to nie ubiorą”. I tu zapadała decyzja, co wejdzie do produkcji seryjnej. My modelki, będąc w garderobie i zmieniając ubrania zawsze słyszałyśmy te dyskusje. Gdy rozbrzmiewały słowa, na temat „naszych kobiet” zawsze wzbudzały w naszym gronie całą fale żartów na temat ważnych pań sklepowych kreujących trendy uliczne. Czasem same robiłyśmy zakłady, które rzeczy nie wejdą do produkcji bo są, albo za odważne, albo za kolorowe — czyli niepraktyczne.

Mimo to, dla nas modelek, czas po premierze oznaczał sporo wyjazdów i sesji zdjęciowych. To była bardzo przyjemna część pracy, którą z zewnątrz zawsze owiewała tajemnica niedostępnego „wielkiego światka”, i która wyglądała zwykle bajecznie.

W Polsce był to też czas okresu szaro-buraczanego w naszych rodzimych sklepach, w dużej mierze dzięki paniom sklepowym właśnie. Chcąc dopatrzeć się w tym jakiegoś pozytywu, można rzec, że w sumie było bardzo artystycznie. Idąc śladami mistrzów, możemy wziąć pod uwagę szanownego pana Pabla Picasso. Wielki maestro miał przed kubizmem okresy błękitu i różu, których się konsekwentnie trzymał w swej twórczości. Za to my w Polsce, posiadaliśmy obecny we wszystkich sklepach z odzieżą, okres szaro-buraczany. W tym artyzmie byliśmy równie konsekwentni i to przez wiele lat.

Być może dlatego właśnie dla mnie, wejście do domu mody, który rozwinął przede mną ferie kolorów, tak mnie zauroczyło, że zmieniło moje plany życiowe na bardzo długą czasoprzestrzeń. Po paru latach, do tego świata wszedł także mój partner. Byliśmy młodzi i przekonani, że możemy wszystko. Oczywiście było w tym dużo racji. Wchodziliśmy z łatwością w organizację każdego eventu, do których inni nie mieli odwagi podejść. Teraz zastanawiam się czy więcej było w tym chęci zdobywania świata, ciekawości, czy raczej brak wiedzy na temat tego, co nas czeka za drzwiami. Nie będę też fałszywie skromna i dodam, że byliśmy bardzo dobrzy w tym, czego się podejmowaliśmy.

W czasach, gdy nie istniały media społecznościowe — ba, nawet internet raczkował, i wcale nie było oczywistym, że każdy ma do niego wszędzie dostęp — na sukces firmy pracowała opinia żywego człowieka. Nie istniały artykuły sponsorowane, ani hejt zrobiony przez anonimową postać. Żywy człowiek z imieniem i nazwiskiem miał wpływ na losy firm. W biznesie wydawało się opinie o innych, i firmy albo się polecało albo linczowało. Dalej nie będąc skromna (ale za to prawdziwa) dodam, że do nas każdego dnia dzwonił ktoś z polecenia.

Nie było więc niczym dziwnym, że dotarł do nas jeden z większych biznesmenów w naszym kraju, z pomysłem dla siebie i całego narodu.

Trafił do nas z polecenia.

II. tajemniczy biznes

Pan Adam biznesmen zaproponował nam bardzo konkretny, acz nie łatwy projekt. Projekt, o którym nie należało mówić zbyt wiele na zewnątrz. Było to jak wyzwanie z rzuceniem eleganckiej rękawicy. Oczywiście przyjęliśmy wyzwanie i podnieśliśmy tę pięknie przystrojoną w słowa, niczym brylantami, rękawicę.

— Przecież kto jak kto, ale my poradzimy sobie ze wszystkim.


Byłam bardzo dumna, że będziemy brać udział w czymś tak wielkiem. Nie znając dogłębnie szczegółów całego planu, bo jak usłyszeliśmy — „nie było takiej potrzeby”, wiedzieliśmy, że wchodzimy w coś, co nazywa się Wielkim Biznesem, i jest na skalę naszego kraju. Myślę, że oboje byliśmy dumni. Czuliśmy się wybrańcami namaszczonymi przez strażnika otwierającego bramy prawdziwego dużego kalibru. W końcu pan Adam mógł zadzwonić do każdej innej agencji reklamowej z Warszawy, a jednak to my, spoza stolicy, podchodzimy do realizacji jego planów, bo jak stwierdził „ma o nas dobre opinie”. Dla nas była to pełnia szczęścia. Nie do końca świadomi w jak głęboką wodę wskakujemy, obydwoje byliśmy przekonani, że wskakujemy w coś absolutnie wyjątkowego.

Ustalanie warunków współpracy też odbywało się w emocjach „ważności sytuacji”, także z entuzjastycznego rozpędu godziliśmy się na wiele rzeczy. Niektóre okazywały się nad wyrost przypisane agencji reklamowej. Ale co tam! Nie stanowiło to dla nas problemu. Wszystko kwitowaliśmy, albo „przynajmniej czegoś nowego się nauczymy”, albo „skoro tak nam ufają, to nie możemy zawieść”.

Przedsięwzięcie było na tyle poważne, że wcześniej Jurek, wraz z ludźmi od techniki, wsiadł w samolot, i poleciał na jeden dzień na wizję lokalną.

Do Moskwy. Bo tam też wszystko miało się odbywać.

Słowo „wszystko” jest dość enigmatyczne, wiem. Może roztaczać przed nami wielowątkową opowieść, i tak naprawdę trochę tak jest. Ponieważ wielowątkowa jest układanka tego Wielkiego Biznesu. Ja sama znam tylko jej mały kawałek — i bardzo się z tego cieszę.

„Wszystko”, tak już bardziej namacalnie, oznaczało zaprezentowanie w Moskwie największych wtedy w Polsce producentów wszelkiego rodzaju tekstyliów. Wielkie zakłady produkcyjne z konfekcją damską i męską wypuszczały na rynek kolekcje w gigantycznych ilościach. Warto zaznaczyć (idąc śladami historii „pań sklepowych”), kolekcje nie posiadały szalonych różnic między sobą. W pewnym momencie nasze rodzime sklepy zostały nasycony tym po sam czubek głowy. Krótko mówiąc — była spora nadprodukcja bardzo podobnych do siebie ubrań, bez genialnego pomysłu co z nimi robić. Poza ubraniami, pod hasłem „wszystko”, kryły się też kolejne molochy produkujące inne tekstylia, jak ręczniki czy pościel, oraz cała masa artykułów spożywczych: konfitury, soki, pasztety i jeszcze parę rzeczy, o których nie myślałam, że mogą być eksportowe. „Wszystko” miało być wielką wspólną wystawą — propozycją dla wymiany gospodarczej na zasadzie barteru, w zamian za jeden z ważniejszych dla naszego kraju surowców. Dla nas Polaków.

„Wszystko” zaplanowane było dość dokładnie. Miało się odbywać przez kilka dni pod rząd. W jednym miejscu i powtarzalnie każdego dnia dla kolejnych świeżych gości. Oczywiście dla mediów, handlowców, ale przede wszystkim dla tych, którzy byli decydentami przy podpisywaniu kontraktów. Tak naprawdę to Oni byli najważniejsi — ale o nich chwilkę później.

Realizacja przygotowań do „wszystkiego” szła zgodnie z planem. Cały czas powtarzaliśmy sobie, że musimy dziesięć razy sprawdzić każdy punkt, zanim zrobimy kolejny krok. Niespodzianki nie były brane raczej pod uwagę…

…Chociaż pierwsza wyskoczyła już przed wyjazdem.

III. wielkie szykowanie

Absolutnym „zającem z kapelusza” była praca nad dokumentami dla celników. Wypełnianie formularzy o nazwie „karnet ATA” na wywóz z Polski wszystkich kolekcji, zaczęło okazywać się w pewnym momencie ważniejszym od samych kolekcji.

— A co to za karnet? — pytam mojego wspólnika, bo bladego pojęcia nie miałam czego się właśnie podjęłam. Do tej pory karnet kojarzył mi się z wejściem na basen.

— Formularze na wywóz kolekcji, pewnie łatwizna, trzeba tylko spisać wszystkie rzeczy. — Wyjaśnienie zabrzmiało dość prosto.

Prosto było, dopóki nie zaczęły zjeżdżać do naszego biura kolekcje. Wraz z kolekcjami dojeżdżały dodatki do stylizacji tychże kolekcji. Biuro nasze nie było jednym małym pokojem, a pomimo to zaczynało brakować miejsca. Do wszystkich kolekcji przychodziły też dokumenty. Wszystko w jakiejś gigantycznej i niezrozumiałej dla mnie ilości. Niestety nie jestem osobą z duszą księgowej, a wszelkiego rodzaju rubryczki są atrakcyjne przez pierwsze dwie minuty, natomiast potem… cóż mam rzec, chyba tylko ukłon mogę złożyć wszystkim księgowym tego świata.

Próbowałam podejść do tych osobliwych karnetów ATA z życzliwością i jakoś się z nimi zaprzyjaźnić. Robiłam różne próby, aby je polubić. Próbowałam tłumaczyć: że „to nie jest straszne”, że „długopis i kartka nie odgryzą mi ręki a ciuchy przecież lubię, więc o co mi chodzi?” Mam się ogarnąć i nie histeryzować! To przecież jest tylko: przypisanie numeru do każdego wyrobu, wpisanie go w odpowiedniej kolejności do całej listy, z dokładnym opisem tej rzeczy (co to jest, gdzie zostało wyprodukowane, z czego jest uszyte, z dokładnym składem surowcowym, w jakim kolorze), a następnie, dla dobrej identyfikacji, doczepić kartkę z identycznym opisem oraz z tym samym numerem oczywiście, do opisanego ciuszka. TYLKO.

Gdy rozejrzałam się po biurze, i zobaczyłam piętrzące się wieszaki i kartony z kolekcjami, a było ich kilkanaście, więc pojedynczych wzorów blisko 1000 (!), słowo TYLKO nabrało zupełnie innego znaczenia. Przez dwa dni próbowałam podchodzić do tej czynności. Szło mi kiepsko. Doszło nawet do próby przekupstwa. Próbowałam sama się przekupić czekoladkami w nagrodę za dobrą pracę — gdzieś usłyszałam, że to działa. Stwierdzę krótko: NA MNIE NIE PODZIAŁAŁO.

Czekoladki bardzo szybko zjadałam, więc pozostawał tylko żal ze zbyt małej ilości, i dalszy brak motywacji do rozpoczęcia pracy biurowej. Za każdym razem widziałam jak kartki papieru szczerzą na mnie wielkie zębiska, i nawet raz miałam wrażenie, że jakiś warkot z ich strony groźny usłyszałam. Na samą myśl o tym, do dzisiaj czuję, że i długopis również nie był mi przychylny, i coś tam mamrotał pod moim adresem. Nie wiem, może miał żal, że czekoladkami się nie podzieliłam. Powodów do rozpoczęcia tej pracy w samotności miałam coraz więcej.

Natomiast do tej pory dziękuję za obecność cudownych istot, jakimi były dziewczyny z garderoby, które były wspaniale zorganizowane, i przez ponad tydzień robiły wraz ze mną tę mrówczą robotę. Istoty te były pod dowództwem Beci, dobrego ducha i sporego wsparcia w trudnych chwilach.

Gdy batalia tekstylno-celnicza zastała zakończona, nastała pełnia szczęścia — przynajmniej moja. No, może prawie pełnia, ponieważ transport kolekcji do Moskwy także należał do naszych obowiązków. Wraz z tym obowiązkiem, wyskakiwały co rusz świeże kwiatki. W pewnej chwili wyrosła z nich już istna wiosenna łąka pełna dorodnych stokrotek. I tak zbierając całe bukiety kwiatków, uczyliśmy się kolejnych przepisów celnych. Z czasem zaczynało się robić zabawnie, choć wzbierało w nas uczucie uwięzienia w scenariuszu do filmu pt. „12 prac Asterixa”. Trzymając się starej prawdy „co nas nie złamie to nas wzmocni”, w całym ogromie stempli i podpisów dobrnęliśmy do końca papierologii.

Wreszcie przygotowane samochody z kolekcjami i dodatkami do stylizacji trafiły do urzędu celnego. Wszystko sprawdzone i auta zostały zaplombowane. Ufff… uznaliśmy, że to co najgorsze już za nami. Możemy rozpocząć naszą wspaniałą przygodę.

Wraz z zaplombowanymi przez łódzki urząd celny kolekcjami, wyruszył w tę nader ważną wyprawę nasz zaprzyjaźniony kolega Wojciech.

Wojciech, tak jak i my, był młodym przedsiębiorcą. Był to wyjątkowy człowiek z zawsze szerokim i szczerym uśmiechem. Zawsze był gotowy do pomocy innym, z każdym szybko wchodził w dobre relacje. Opisując najkrócej — bardzo imprezowa osoba, dusza towarzystwa, i co może nie zawsze idzie w parze, był też bardzo solidny i zwykle dotrzymywał słowa, co dawało nam gwarancję dobrze wykonanej misji. Sam Wojciech z przyjemnością wziął na siebie tak ważny obowiązek, aby wszystkiego dopilnować już na realnych granicach (po naszych 12-tu pracach Asterixa) i stwierdził krótko:

— Jak to ja bym sobie z tym nie poradził? Nie ma opcji! Poza tym w życiu bym takiej imprezy nie odpuścił.

Po takim zapewnieniu, jakiekolwiek wątpliwości, które mogły się jeszcze nasuwać, zostały wyparte niczym pył na wietrze. Tym samym Wojciech wszedł do naszej ekipy. Eskapada pod jego czujnym okiem wyruszyła kilka dni przed nami, aby nie było opóźnień i stresu z ewentualnym oczekiwaniem przed pokazami na nasze kolekcje. Trochę głupio by było robić pokaz bez ubrań. Wiem, wiem… mogłoby być śmiesznie, ale chyba bardziej dla widzów niż dla naszego pana Adama, tak więc woleliśmy tej śmieszności nie ryzykować.


Niestety, pomimo dobrze zrobionych dokumentów, przejazd całości kolekcji trudno określić „bezproblemowym”. Łąki z kwiatkami wyrastały po drodze bardzo intensywnie, i mimo zimy kwitły sowicie.

Jak wspomniałam wcześniej, były to lata, w których każdy urzędnik miał władzę nad petentem. Na granicy celnicy, widząc opis „pokaz mody”, od razu widzieli złotem kapiącą branżę show-biznesu. Bezpardonowo i dość otwarcie komunikowali naszemu koledze, że albo prezenty dla żony (nawet, gdy nie byli żonaci), albo pieniądze na butelkę, bo zimno. I to nie na jedną, bo kolegów jest kilku i każdy marznie, no a byle czego też nie piją.

Chciał nie chciał, nasz Wojciech opłacał każdy taki „punkt poboru opłat”. Wszyscy przy granicy byli całkiem dobrze zorganizowani pod tym względem. A Wojciech tylko negocjował stawki — tym bardziej, że kolekcji naruszyć nie mógł i bronił jej przed rozplombowaniem własną piersią. Bronił się również zawzięcie przed utknięciem w kolejce na granicy przez kilka dni, jak to miało miejsce z innymi transportami.

Wszystko to bardzo opóźniało podróż Wojciecha. Dla nas był to „nasz pierwszy raz”, i nie wszystko było dla nas oczywiste. Nie byliśmy też do końca świadomi postępów podróży, bo w tamtych latach nie trzymało się smartfona przy uchu — głównie ze względu na ich brak. Komunikacja po rozpoczęciu podróży była prawie żadna. Chyba, że ktoś liczył na telepatyczną. NIefortunnie z telepatią też nie poszło nam najlepiej. Dobrze nam szło z podnoszeniem sobie nawzajem adrenaliny. Sądzę nawet, że w wielu sytuacjach pozwoliła nam przetrwać

IV. kolorowe żyrafy

Nadszedł dzień rozpoczęcia naszej podróży.

Trzeba przyznać, że ekipa była liczna i barwna, oraz mocno podekscytowana samym wyjazdem. Wszyscy wiedzieliśmy, że przed nami duże pokazy, łączone z występami artystów, i do tego w prestiżowym miejscu w Moskwie. Sama przyjemność pracować przy takich dużych projektach. Już w ostatnim tygodniu przed wyjazdem, wszyscy byliśmy w stałym kontakcie. W każdym dniu mieliśmy spotkania, i jeszcze ostatnie ustalenia. Sprawdzania, jaka „tam” jest teraz pogoda — mapy google nie było, więc pozostało nam oglądanie wiadomości w TV, i przekazywanie sobie nawzajem „co kto usłyszał”. Każdy starał się dawać i dawał najlepszą część siebie, czuło się, że każdemu zależy. Wszystkich nas opływała bardzo dobra energia, dodająca nam jeszcze więcej mocy. Gdy na zbiórce w dniu wyjazdu rozejrzałam się po nas wszystkich, zobaczyłam silną i zwarta grupę. Czułam, że nawet jeśli będą jakieś nieprzewidziane historie, to i tak wszystko będzie dobrze.

We mnie zawsze w takich sytuacjach, gdzie zabieraliśmy ze sobą ludzi, budził się syndrom „matki kwoki” odliczającej swój dobrobyt. Tak samo było i tutaj, co chwilę odliczałam czy nikt się nie zgubił, zwłaszcza jeśli chodziło o modelki — pomimo ich pełnoletności. Opieka nad sporą grupą młodych i atrakcyjnych dziewczyn, nie należy do najprostszych. Już jedna modelka potrafi zwrócić uwagę na ulicy, a co dopiero zestaw dwudziestki w jednej grupie. Ich urody nie zdołały zakryć nawet warstwowo nałożone grube i ciepłe ubrania. Poza tym te ubrania nie były szaroburaczane, jak na większości osób, które się widywało na ulicach. A zatem mamy do czynienia z grupą kolorowo ubranych żyraf. Naszych żyraf, które nawet idąc przez środek peronu do sklepiku po herbatę, zbierały żniwo w postaci rozanielonych oczu spoglądających za nimi. Każda zdawała sobie sprawę z tego efektu. Patrząc z boku, można by pomyśleć, że te przechadzki po herbatę, to jakieś ćwiczenie socjologiczne na sprawdzian ilości omiatających spojrzeń naokoło żyrafowych miejsc. Było oczywistym, że kolorowe stadko na długich kończynach uatrakcyjniło tę przestrzeń. Generalnie był to prawdziwie ładny widok. Jednak dwudziestka modelek była zbyt małą grupą dla naszych pokazów.

Ze względu na mocno rozbudowane kolekcje, nie mogliśmy polegać tylko na naszych „żyrafach”, tak więc podjęliśmy decyzję, że połowa modelek jest nasza, a druga połowa będzie wybierana na miejscu w Moskwie podczas castingu. Tu też była dla nas duża niewiadoma, kto do nas zgłosi się na casting. Nie funkcjonowały przecież żadne kompozyty modelek (czyli ich wizytówki ze zdjęciami i rozmiarami jakie są dzisiaj), bo sam modeling bez internetu też był zupełnie inny. Ktoś na miejscu od naszego pana Adama, poinformował agencje modelek, że w tym a tym dniu, tu i tu mają się zgłosić modelki do takiej to a takiej imprezy. Koniec przekazu. My nie mieliśmy żadnej pewności czy ktoś przyjdzie, a jeśli tak, to kto? Piętrzyły się tylko kolejne pytania bez żadnych odpowiedzi;

— Ciekawe kto przybędzie do nas na casting?

— -Ciekawe czy w ogóle ktoś się zjawi? — to pytanie postanowiliśmy odrazu storpedować jako niedorzeczne.

— Ciekawe czy agencje są poinformowane?

— Zobaczymy. Oby były w podobnych rozmiarach o jakie prosiliśmy.

— I żeby były ładne, aby wszystkie ciuchy dobrze wyglądały.

— Taaa… Rosja duży kraj, jest w kim wybierać, ale naszych dziewczyn i tak nikt nie przebije.

W takich dywagacjach ze znakiem zapytania w tle, czekaliśmy na nasz transport. Wiedziałam, że nasze urokliwe żyrafy są bezkonkurencyjne, w końcu wybrane były z całego kraju a nie tylko z jednego miasta.


U nas była już końcówka zimy, ale wiedzieliśmy, że w Moskwie temperatura nieubłaganie wstrzymuje Białą Panią od odejścia, tak jak czasem zatrzymuje się ulubionego gościa przed wyjściem z domu. Być może w tej sytuacji było odwrotnie, i to Biała Pani tak dobrze się poczuła w tej części świata, że sama się rozgościła na dobre i nie miała ochoty odchodzić. Może rozsiadła się w jakimś wygodnym fotelu i przysnęła, ponieważ temperatura w Moskwie, w ciągu dnia, była około -25’C.

Ta wiedza wcale nas nie odstraszała. Nie żeby zaraz nas rozgrzewała w jakiś sposób, ale my po prostu szykowaliśmy się na dobrą przygodę połączoną z pracą.

V. złota Moskwa

Nie ma się co oszukiwać, Moskwa przywitała nas chłodem. Do tego wszechobecna szarość ubrudzonego spalinami śniegu na ulicach, tylko ten chłód potęgowała. Widać było, że śniegu spada tam na tyle dużo, że firmy sprzątające nie nadążały z wywozem, albo zrezygnowały z tej walki o czystość walkowerem — przy założeniu, że takowe firmy wtedy tam istniały. Na topnienie samoistne śniegu nie ma co liczyć do wiosny. Ich wiosny. Zatem zaspy śniegowe utworzone przez spychacze śnieżne i inne pojazdy, tworzyły swego rodzaju ścianki. Gdyby nie ich szarobrunatny kolor, można by się pokusić o skomplementowanie ich. Niestety, trzeba było uważać aby ich nie dotknąć, i nie przenieść części tej grubej brudnej mazi na swoje ubrania. Buty niestety nie miały żadnych szans, i pierwszego dnia dotarło do mnie — dlaczego ciemnobrązowe buty uważa się za praktyczne.

Na szczęście nasz hotel był w centrum, w pobliżu pięknie oświetlonego Placu Czerwonego. Główny adres dla wszystkich turystów. Poszłam tam, aby mocniej poczuć to sztandarowe w Moskwie miejsce, którego nie da się ominąć. Było utrzymane na typowo rosyjskim poziomie — czyli bogatym. I do tego epokowym. O dziwo, śniegu leżało tu jakby mniej. Nie chcę się pokusić o stwierdzenie, że leżąca tu czerwona kostka samoistnie rozgrzewa i doprowadza do topnienia, ale śniegu nie było tu prawie wcale. Magia? Czy tylko wybiórcza dbałość o miasto? Może tylko o stojących w kolejce przed wejściem do mauzoleum Lenina? Albo dbałość o tych, którzy mieli by ten śnieg po odwiedzających w środku sprzątać. Jakaś logika w tym istniała, jak w całym tym miejscu. Po bokach Placu Czerwonego rozpościerały się długie ciągi najlepszych w Moskwie sklepów. Najlepszych, mam na myśli z najdroższymi artykułami. Oczywiście głównie odzież, buty i torebki. Jednym z takich małych moich przemyśleń jest fakt postrzegania w różnych narodach tego, co ekskluzywne. W Europie zachodniej, we wszystkich miejscach określanych mianem „bogate”, pomiędzy kolekcjami od najdroższych projektantów mody, zawsze na równi były sklepy jubilerskie. W wielu krajach są (i wtedy też juz były) całe ulice poświęcone wyrobom jubilerskim. Zwykle jest pełno wystaw, które pozwalają nacieszyć oczy widokiem niesamowitego kunsztu złotników, projektujących biżuterie z brylantami i innymi kamieniami szlachetnymi. W Rosji i nawet tu, przy Placu Czerwonym, wyglądało to troszkę inaczej. Sklepy jubilerskie były oczywiście, lecz raczej gdzieś na uboczu, w przysłowiowym drugim rzędzie. Nie znajdowały się na strategicznej linii handlu, co mnie zaskoczyło. Ponieważ należę do tej grupy kobiet, które brylanty lubią (podobno lubią je wszystkie kobiety ale nie wszystkie się do tego przyznają), postanowiłam sprawdzić dlaczego. Zapytałam ludzi, którzy się nami opiekowali tam na miejscu, dlaczego nie chwalą się swoimi wyrobami, dlaczego nie eksponują sklepów jubilerskich i generalnie złota na pierwszym planie? Przecież wiele osób chciało i przywoziło z Rosji złotą biżuterię. Odpowiedź była dość krótka i powiedziałabym brutalna dla samych brylantów i złota;

— A czym się tu chwalić? Złoto jest. Wszystko jest. Każdy o tym wie. Kupuje się aby mieć, a to w zębach a to na trudniejsze czasy schowane na zapłatę. To normalne, że wszyscy Rosjanie mają złoto, ale drogie ciuchy to już kupują ci bardzo bogaci.

— Złoto kupuje się na długi czas, to lokata, a ciuchy na sezon.

Proste? Proste. I niech mi ktoś powie, że tu logiki brak?

Patrząc na pałac przy Placu Czerwonym ze złotymi dachówkami i ornamentami zrozumiałam, że ich podejście do biżuterii jest absolutnie inne niż nasze. Złocone drzwi, klamki czy żyrandole są czymś naturalnym. Biżuteria to tylko dodatek. Stojąc tak pomiędzy częścią miasta z zaspami śnieżnymi, a drugą aż nienaturalnie czystą, trudno było mi powstrzymać się aby nie wejść wprost na deptak prowadzący do tej wizytówki miasta i poczuć je. To wyjątkowe miejsce potrafi przenieść spacerowiczów w inne czasy w ciągu paru minut. Przechadzając się po Placu Czerwonym można mijać sobowtórów Lenina tak podobnych do znanego nam ze zdjęć oryginału, iż na usta ciśnie się pytanie „kto leży w tym mauzoleum”? a z drugiej strony — dlaczego jest ich tylu? I czy historia udźwignęła by więcej niż jednego? Na szczęście widok Iwana Groźnego, Carycy Katarzyny i jeszcze paru innych równie sławnych postaci, z różnych czasów, potwierdza nam fakt egzystowania sobowtórów i dopracowanej do perfekcji stylizacji. Każda z nich jest odwzorowana nawet w drobnych szczegółach. Sobowtóry przechadzają się godzinami bez względu na pogodę, zawsze z dokładnie ustawioną mimiką odgrywanej postaci. Z każdą z nich, za odpowiednią kwotę, można sobie zrobić zdjęcie, podobnie jak u nas z misiem w Zakopanem. Śmiem twierdzić, że gdyby nie zdecydowanie większa ilość, również przechadzającej się policji (i w mundurach i w cywilu), można by powiedzieć, że poczułam dobry klimat. Tylko szkoda, że podsłuchujący tajniacy są w stanie to zepsuć, a może bardziej ośmieszyć samą władzę? Trudno wyczuć kogo na tym placu chcieli podsłuchiwać i czy im się to udawało, ponieważ często na odległość widać było tajniaka z aktorstwem nie najwyższych lotów. W Zakopanem tego nigdy nie widziałam — chyba, że nasz naród dobre aktorstwo ma we krwi.

Oczywiście nie omieszkałam po drążyć temat tajniaków;

— Powiedzcie mi co oni tutaj robią w ilości podobnej to turystów? jeśli nie większej.

— HO HO! Oni mają wiele zadań. Szukają wszystkiego co podejrzane.

— Czyli czego? Co jest podejrzane?

— Czy ludzie na władze nie narzekają?

— Czy wśród turystów nie ma zagranicznych podżegaczy?

— No i kolejki pilnują aby rozruchów nie było.

— ??? jakiej kolejki

— Do mauzoleum. Przecież widzisz, że ciągle są osoby chcące tam wejść. Ustawiają się w kolejce i tam czasem się kłócą kto przed kim stał a każdy chce Lenina zobaczyć.

Zabrzmiało to trochę jak z czasów z kartkami na mięso w Polsce. Nie ukrywam, że z trudem powstrzymywałam śmiech, i kolejne pytanie „co ludzie widzą atrakcyjnego w oglądaniu zwłok Lenina”, ale dałam już z tym spokój, i tylko pokiwałam głową ze zrozumieniem;

— Tak, rozumiem, porządek ważna sprawa. W hotelu na każdym piętrze pani piętrowa pilnuje aby nie przemknął się gość bez zameldowania, a w kolejce panowie tajniacy jako panowie kolejkowi aby Lenin bezpiecznie mógł gości przyjmować. ma to sens.

Chciałam jeszcze coś dorzucić na temat przypudrowania mu nosa, ale szybko się zorientowałam, że powinnam schować sarkazm do kieszeni i nie brnąć dalej w ten temat, bo to co dla mnie było zabawne, dla nich było czymś naturalnym i całkiem serio.

Zawsze na wyjazdach, z ciekawością doszukuję się różnic między narodami nie tylko kulinarnych czy architektonicznych, ale też kulturowych. Atrakcją naszej planety jest właśnie różnorodność. A w Rosji ta różnorodność jest niebywale wielka. Moskwa przyjęła do siebie tysiące ludzi w krajów ZSRR, co jak zwykle ma plusy i jakieś tam minusy. Już w tamtych latach było duże rozwarstwienie społeczne głównie pod względem materialnym. Wprowadziło to spore zmiany w podejściu do życia, które z czasem spowszedniały i zostały zaakceptowane przez społeczeństwo, czasem nawet tłumaczone z korzyścią dla bezpośrednich uczestników zmian, co bywa zaskakujące dla kogoś z zewnątrz. I tak obserwując ulice, zaintrygowało mnie, że przy takim mrozie, moskwiczanki wyglądają zupełnie inaczej niż my polki. Są zdecydowanie bardziej wyeksponowane. W rozmowie ze znajomymi mieszkającymi w Moskwie od jakiegoś czasu, zauważyłam tą różnicę, określając ją, jako poświęcenie się dla szykownego wyglądu:

— Słuchajcie, jestem pod wrażeniem, jak dziewczyny, kobiety, przy takim mrozie i śniegu do kolan, noszą nimi spódniczki, krótkie futerka z mocno ściśniętym paskiem w tali i obowiązkowo szpilki. Czy tutaj nikt tego mrozu nie czuje?

— Czuje. Jak można go nie czuć. –padła odpowiedź.

— To nie wygodniej jest jednak założyć stabilniejsze buty? Widzę jak co trochę, któraś z pań walczy na szpilkach ze śliską nawierzchnią z wytrzeszczem w oczach, — podtrzymywałam pytanie, jednocześnie oddając w myślach szacunek dla każdej z nich, bo żadnego upadku nie widziałam, zawsze z każdego ślizgu jakimś cudem wychodzą jak z obrotu tanecznego a nie z walki o życie.

— Ano nie wszędzie ulice są posypane czymkolwiek, co może zmniejszyć poślizg. -padła odpowiedź.

— Tym bardziej z podziwem patrzę na te szpilki na nogach, czy to nie walka z lodem? — ciągnęłam temat.

— Powalczy, powalczy i pójdzie dalej. Musisz wiedzieć, że żadna kobieta chcąca mieć dobrą sytuacje materialną, nie wyjdzie z domu bez czerwonych ust, szpilek, mini i paska w talii. Nawet do sklepu czy wyrzucić śmiecie. Nigdy nie wiadomo kogo się spotka po drodze. — odparli.

— Czy to znaczy, że szukają bogatych mężów w ten sposób? — dalej nie dawałam za wygraną.

— Czasem mężów, ale często bycia drugą. To dość wygodne.

— Kochanką? — coś nie czułam wyczerpującej odpowiedzi.

— Oj tam kochanką. Kochanka to jest na parę razy. A tu o życie chodzi.

— Czyje życie?

— No nic nie rozumiesz Rosjan. Bogaty Rosjanin musi pokazać przed kolegami, również bogatymi, że stać go na co najmniej to samo co ich. Krótko mówiąc, stać go na utrzymanie na wysokim poziomie żony i dzieci, dobre auta, i dom letni, więc musi go też stać na drugą kobietę, której musi zapewnić życie na równie dobrym poziomie, kupić mieszkanie, auto i biżuterie, a czasem też i dziecko się zjawia. Ona wie, że jest żona, od której on najczęściej nigdy nie odejdzie, ale też wie, że kiedyś po rozstaniu to wszystko jej zostaje.

— A gdzie tu jest ta wygoda?

— Ma wszystko to samo co żona a jednak jest wolna, to wygodne.

— Jak jest mądra to wszystko jej zapisuje, a potem ona może mu powiedzieć „do widzenia”. — dodali..

— A żony nigdy się o tym nie dowiadują?

— Najczęściej wiedzą. Ale żyjąc w luksusie udają, że nie wiedzą, aby po jakiejś awanturze nie przyszło mu do głowy jednak od niej odejść. Poza tym wie, że to też pokazuje innym, że mąż jest bogaty bo stać go na utrzymywanie dwóch domów. A oficjalnie ona (żona) i tak jest ważniejsza.

Taaaa… Cóż tu dodać?

Z zaciekawieniem przyjmowałam kolejne mądrości życiowe, stwierdzając, że pragmatyzm kobiet moskiewskich wyrzucił bezlitośnie rosyjski romantyzm za burtę. Albo romantyzm zmienił swoje oblicze wraz ze zwiększonym zaludnieniem. A ja z tej bardziej zachodniej części europy poczułam się jak z ciemnogrodu.


Robiło się coraz zimniej. Leżący śnieg na chodnikach, był sypany piachem tylko na wąskim fragmencie (jeśli był), więc na całych bokach robiło się coraz mocniejsze zlodowacenie i bardziej śliskie. Na samą myśl, że miałabym teraz założyć mini spódniczkę i szpilki, zrobiło mi się słabo.

drugiej strony, Rosjanki przecież są mistrzyniami jazdy figurowej na lodzie, to jeden z ich sportów zimowych. Może rodzą się z innym wyczuciem równowagi? Może jeżdżą na łyżwach od dziecka i szpilki są tylko przeniesieniem w dorosłość?

Mnie jednak dopadła refleksja, iż nawet gdybym była jak samotny wilk w puszczy, źle samotność znoszący, i tak wolałabym przeczekać w tej samotności do wiosny. Bez szpilek na lodzie.


******


Hotel, w którym mieszkaliśmy wyglądał jak powiększony Pałac Kultury w Warszawie. Architektura identyczna, te same lata powstawania i śmiem twierdzić, że ta sama ręka nadzorowała projekty i budowy. Tyle, że w Warszawie stoi jeden, a w Moskwie cztery i to sporo powiększone. Nie byłam we wszystkich, więc nie mam wiedzy, w jakim klimacie są pozostałe trzy. Można się domyślać, iż wszystkie trzy, są siostrzaną wersją naszego hotelu, który był dalszym ciągiem kontrastów. Wchodząc do niego do środka i pozostawiając za sobą całą uliczną szarość, witała nas krystalicznie świetlista przestrzeń. Świetlista, ale też bardzo stabilna, nie było w niej ulotności. Trochę jak cisto z zakalcem. Z jednej strony kruche a mimo to ciężkie w środku. Wszystkie korytarze były wyłożone grubymi, czerwonymi dywanami. Z przyjemnością stąpałam po nich, buty delikatnie wgniatały się w miękkie podłoże z przyjemnym poczuciem komfortu. Przy marmurowych schodach, masywne, z ciemnego drewna, wykończone złotymi okuciami balustrady, dodawały sporej ociężałości korytarzom. Nieco udawanej lekkości wnosiły do wnętrza kryształowe żyrandole. Udawanej, ponieważ pomiędzy kryształami, były wielkie, masywne, mosiężne ramiona, które otulały wielkie kryształy jak drobne piórka. Ściany ubrane w olbrzymie lustra w grubych, złotych oprawach, oddawały kryształowym żyrandolom hołd, potęgując ich blask. Ten blask właśnie witał każdego gościa, sugerując, że wchodzi do innego świata niż ten pozostawiony za drzwiami.

Absolutnie różny obraz szarej ulicy.

To, co wzmacniało odczuwanie kontrastu, było temperaturą. Na zewnątrz -25”C a wewnątrz +30”C. To sporo nawet jak dla mnie — ciepłolubnego zwierzaka. Ta totalna różnica temperatur, bo sądzę, że ponad 50’ można za takową uznać, funkcjonowała wszędzie. Hotel nie był pod tym względem wyjątkowy. Zabawa w ciepło/zimno już drugiego dnia stawała się dotkliwa. Wchodząc z zimnej i mało przyjaznej ulicy, otulało nas miłe ciepełko, ale po paru minutach czuliśmy, że ciepełko to wysusza do cna nasze powietrze, naszą skórę i włosy. Parę razy zapytałam skąd pomysł robienia sobie nie do końca zdrowego efektu suchej sauny non stop w pomieszczeniach? Przecież często do niektórych miejsc, wchodzimy na krótki czas. Tak jest w sklepie, urzędzie, restauracji. Odpowiedzi choć różnie przedstawiane, ale zawsze sugerowały jedno;

— My możemy sobie na to pozwolić, mamy czym palić.

— Bardzo dobrze, że macie czym palić, ale taka różnica non stop nie jest fajna.- próbowałam zejść na inne tory niż finansowe.

— Jak nie? Rozejrzyj się, kobiety poubierane w ciuszki z dekoltami, biżuterie widać i nie muszą się zawijać w swetry bo zimno, tylko widać je w całej krasie.

Kolejny raz argument wypadł mi z ręki. Bluzka z dekoltem rzecz ważna.

Najwidoczniej uznali to za utwierdzenie siebie samych, że żyją w dobrostanie i dostatku.

Obserwacje Rosji stawały się coraz bardziej zabawne.

VI. czas na pracę

Teatr Wielki w Moskwie jest naprawdę wielki. Jak wszystko w Rosji. Strona dla publiczności, czarująca przepychem na każdym kroku. Stylizacją zbliżona do hotelu, ale z jeszcze większym rozmachem. Od samego wejścia białe marmury wykończone złotem (oczywiście) zapraszają a jednocześnie onieśmielają. I znów nad głowami wielkie i dostojne żyrandole całe w kryształach. Pięknie szlifowane szlachetne kruszywo, po zapaleniu świateł, wydobywało z tych wnętrz klimaty z jednej strony monumentalny i trochę niedostępny, a z drugiej, wirujące wielobarwne błyski wciągały gości w bajowy i radosny świat od samego progu. Jeśli przesłaniem miała być bogactwo i magia, to potwierdzam z całym szacunkiem, że dokonali tego.

My jednak urzędowaliśmy w tej drugiej części, popularnie określanej „za kulisami”.

Nasz backstage, czyli miejsce za kulisami było jak osobne wielopoziomowe miasteczko. I już nie tak bogate, ale za to również magiczne. Choć magia tej strony miała zupełnie inne oblicze niż w części dla wchodzących gości. W tej naszej części zastaliśmy mnóstwo schodów, korytarzy i zakamarków, w których można było się zgubić łatwiej niż w katakumbach. Miasteczko o mocno skomplikowanej logistyce. Być może była tam logika, tylko mnie nie udało się jej rozszyfrować. Tradycyjnie, jak w każdym teatrze, po środku usytuowana była scena, zejścia do garderób po bokach, na dwie strony. Wspaniale. Ale bez możliwości komunikacji pomiędzy garderobami (upsss???). To tak jakby zorganizować teatr na wspólnym podwórku dwóch domów w zabudowie bliźniaczej. Razem, a jednak osobno. W teatrze za sceną była ściana rozdzielająca zaplecze na dwie części. Po sposobie w jaki została zabudowania, widać było, że ktoś wpadł na ten genialny pomysł zdecydowanie później niż powstał sam teatr.

Gdy spacerowaliśmy po całym zapleczu aby rozplanować sobie nasze ruchy, ściana dzieląca garderoby, okazała się nie tylko zaskoczeniem dla wszystkich, ale skomplikowanym elementem całej układanki pod tytułem pokaz mody. Ogarnął nas lekki stres i zaczęły się więc pytania, chociaż odpowiedzi i tak nie miały znaczenia:

— Panowie, nie widzieliście tej ściany podczas wizji lokalnej?

— Sprawdzaliśmy technikę, wielkość sceny, akustykę. Nikomu nie przyszło do głowy aby szukać muru dzielącego zaplecze na dwa osobne. Przecież to nie logiczne!

W sumie mają racje. Nikt normalny nie wpadłby na to, aby szukać w garderobie ściany, której według logiki nie powinno tam być.

Szukałam usprawiedliwienia tego dziwnego pomysłu.., że może dla bezpieczeństwa, gdy na przykład dwie Divy mają występ podczas jednego wieczoru, i mówiąc oględnie- nie przepadają za sobą, to aby nie musiały mijać się na korytarzu rwąc sobie pióra z głowy- zbudowano mur. Albo, przy oficjalnych przemówieniach rządowych, z udziałem ważnych, wysoko postawionych w hierarchiach partyjnych delegatów, chcąc oddzielić ich od niżej postrzeganych artystów — zrobili to murem. Są to jakieś wstępne opcje i kolejne przychodziły mi do głowy w każdej sekundzie. Same rozważania „dlaczego” nie przynosiły rozwiązania i na szczęście optymizm zwyciężył.

— No dobra, jest jak jest, poradzimy sobie. — zaczęliśmy dyskutować na temat możliwości współpracy ze ścianą.

— Spokojnie, jakoś się rozgościmy tutaj i podzielimy się. — padały kolejne zdania.

— Przejdźmy jutro przez casting, wybierzmy dodatkowe modelki. Od tego musimy zacząć. –stwierdził konkretnie Jurek.

— Dokładnie, a potem zrobimy przymiarki, dołożę dodatki do wieszaków, dziewczyny zrobią rozpiski — poszłam tym tropem.

I nagle głos naszej kochanej, najważniejszej na świecie szefowej garderoby Beci:

— Słuchajcie, a gdzie jest kolekcja? Czy Wojciech już dotarł?

To był jak prawdziwy grom z jasnego nieba, który przeszył nas wszystkich, bo faktycznie nie mieliśmy kontaktu z Wojciechem i nie mamy bladego pojęcia gdzie się podziewa on, no i kolekcje oczywiście. Teraz autentycznie wpadliśmy w lekką panikę. Ściana pomiędzy garderobami stała się jak mgliste wspomnienie o jakimś tam wyimaginowanym malutkim problemiku. Kolekcji nie będzie to i nad ścianą nie ma co rozprawiać. Zaczęliśmy się nawzajem uspakajać i wyciszać nawzajem:

— Gdyby Wojciech miał nie dojechać, to znalazłby sposób aby o tym nas powiadomić. — był to pierwszy głos naszego kolegi od techniki.

— A co jeśli nie ma skąd zadzwonić?

— Albo dzwonił gdy nie mieliśmy zasięgu?

— A może jednak utknął na jakimś przejściu granicznym i mu auta rozplombowali i teraz nie wie co zrobić?

— A może jest awaria auta i zabrakło mu kasy?

— Przestańcie już. Znając Wojciecha to gdyby coś się stało, to nawet gołębia pocztowego by do nas wysłał aby powiadomić. — kończąc to zdanie zastanowiłam się, skąd by Wojciech wziął na granicy gołębia pocztowego, ale wolałam dalej nie rozwijać tego tematu.

— Gołąb gołębiem ale powinien być tu juz wczoraj według naszych obliczeń. — skwitował Jurek.

— Kochani brak wiadomości jest dobrą wiadomością. Wojciech dojedzie — po chwili dodała Becia.

Jakoś nas to do końca nie uspokoiło wewnątrz, chociaż na zewnątrz przyznaliśmy Beci rację:

— Tak to prawda, kto jak kto, ale Wojciech poradzi sobie w każdej sytuacji.

Z tym przeświadczeniem, że nasz kolega jest mistrzem w „załatwianiu” spraw nie do załatwienia, wróciliśmy do omawiania naszej logistyki, traktując wszystko tak, jakby kolekcja z nami już była.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 31.43