Rozdział I
Cisza w dwóch pokojach
W mieszkaniu Anny panowała cisza, która miała swój ciężar — była jak zaciśnięta dłoń na gardle, jak szept matki sprzed lat, który już dawno ucichł. Dwa pokoje — kiedyś pełne zapachu domowego obiadu, odgłosów radia i rozmów — dziś pachniały kurzem, zawstydzeniem i czekoladowymi batonami.
Anna siedziała na starym, poplamionym fotelu, wpatrzona w ekran telewizora, który mówił za nią, śmiał się za nią i płakał za nią. Bo ona… nie potrafiła. Już nie. A może nigdy nie umiała?
Od dziesięciu lat była „chora”. Tak mówili. Miała na to papiery, leki, kartoteki i wspomnienia, które trzymała w sobie jak kolce w dłoni. Choroba zabrała jej świat — pracę w zakładzie krawieckim, znajomych, uśmiech. Zostawiła w zamian rentę, samotność i bałagan.
Wszystko zmieniło się w cichy, niezauważalny sposób. Najpierw przestała wychodzić z domu. Potem przestała otwierać okna. W końcu nawet lustro zaczęła zasłaniać, bo nie chciała widzieć tej, która w nie patrzyła.
Ale każdego dnia w torebce nosiła zeszyty. Miękkie, pomięte, poplamione od herbaty — wiersze w nich zapisane były jedynym kolorem w jej szarej rzeczywistości. Pisała o rzeczach, które już nie istniały. O zapachu matczynej pościeli. O tkaninach w pastelowych kolorach. O dłoniach, które kiedyś szyły z pasją.
To właśnie te zeszyty zobaczyła terapeutka, gdy Anna niechętnie zgodziła się przyjść do ŚDS-u. Przyniosła je niechcący — miały ją bronić, jak talizman.
— Lubi pani szyć? — zapytała kobieta w pracowni, pokazując kawałki materiału.
Anna wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale gdy dostała do ręki igłę, jej palce — choć niepewne — przypomniały sobie. Pamiętały. One nigdy nie zapomniały, jak się zszywa rozdarte brzegi.
Tego dnia wróciła do domu z igłą w sercu. Nie bolało — przeciwnie. Coś się tam zakiełkowało.
I jeszcze coś: uśmiech. Mały, nieśmiały. Prawie niewidoczny. Ale był. I tego wieczoru Anna pierwszy raz od lat przetarła kuchenny stół. Położyła na nim serwetkę, którą zszyła własnymi rękami.
Nie była idealna. Ale była jej.
Rozdział II
Nitka, która nie pęka
Pierwsze tygodnie w Środowiskowym Domu Samopomocy były jak chodzenie boso po rozbitym szkle. Każdy uśmiech, każde „dzień dobry” innych uczestników bolało Annę — bo przypominało, że zapomniała, jak to się robi: żyć między ludźmi. Najchętniej siadała w kącie, z dala od stołu. Czasem niby coś szyła, ale z wzrokiem wbitym w podłogę, jakby tkanina mogła zrozumieć ją lepiej niż człowiek.
Terapeutka, pani Dorota, nie zadawała pytań na siłę. Przynosiła coraz to nowe materiały — raz w groszki, raz w róże, raz gładkie jak niebo. Kiedyś położyła przed Anną granatowy filc i cicho powiedziała:
— Z tego można zrobić okładkę na zeszyt. Może na wiersze?
To było jak iskra. Anna spojrzała na nią z lekkim zdziwieniem. Nie zapytała: „Skąd pani wie?”. Nie musiała. Pani Dorota nie powiedziała więcej, ale od tamtej chwili w Annie coś zaczęło tkać się na nowo — nicią, która nie pękała pod palcami.
Każdego dnia robiła jeden krok więcej. Wyszła do sklepu. Kupiła sama bułkę. Poszła do fryzjera. Krótko ścięła włosy — tak, by nie było już w nich matczynej przeszłości, tylko coś nowego, lżejszego.
W domu zaczęła sprzątać. Najpierw kuchenny blat. Potem szafkę z lekami. Wyrzuciła przeterminowane tabletki. Kupiła pachnące mydło i zasłony w stokrotki. Małe rzeczy, a jednak wielkie — jak wypowiedzenie imienia kogoś, kogo się bało. Jak przyznanie się do tego, że się chce. Że się jeszcze czegoś pragnie.
Pewnego dnia przyniosła swoje zeszyty i pokazała Dorocie dwa najnowsze wiersze. Drżała, gdy czytała:
„Zasuszyłam dzień
między kartkami nadziei —
może zakwitnie?”
Po raz pierwszy poczuła, że ktoś ją słucha. Że jej słowa mają miejsce w świecie, który dotąd wydawał się głuchy.
Tydzień później, na zajęciach kulinarnych, zrobiła pierwszy raz w życiu jajecznicę. Nie smakowała idealnie. Ale była ciepła. Pachniała domem. I Anna zjadła ją z uśmiechem — takim, który nie musiał już być tylko dla kogoś innego. Był jej.
Rozdział III
Spotkania z ciszą
Cisza już nie krzyczała. Zaczęła milczeć łagodnie — jakby i ona przeszła terapię razem z Anną.
Minęły trzy miesiące. W ŚDS-ie zaczęto przygotowywać wystawę prac uczestników. Anna nie sądziła, że jej serwetki, okładki i zapisane wiersze znajdą się wśród dzieł, które ktoś chciałby oglądać. Ale pani Dorota spojrzała na nią pewnego dnia i powiedziała:
— Masz dar. Twoje prace mówią coś więcej niż tkanina i słowo. One niosą opowieść.
Anna poczuła się wtedy, jakby dostała pozwolenie — by istnieć naprawdę.
Przygotowania do wystawy były dla niej trudne. Musiała rozmawiać z innymi, dzielić przestrzeń, pytać, prosić. Uczyła się tego jak dziecko: z potknięciami, czerwonymi policzkami, zamkniętymi ustami, które z czasem otwierały się coraz częściej.
Jednego dnia, gdy szyła małą poduszkę zapachową — z lawendą i suszonym rumiankiem — podeszła do niej Basia. Miała mocny głos i chód jak ciężki krok w pustym domu. Usiadła obok bez słowa i po chwili zapytała:
— Też pani nie śpi w nocy?
Anna skinęła głową. I tak zaczął się nowy rodzaj terapii — rozmowa między obiema ciszami.
Zaczęły razem pić herbatę. Najpierw tylko w pracowni, potem także po zajęciach. Basia mówiła dużo, Anna słuchała. Ale gdy w końcu przeczytała jej jeden wiersz, Basia rozpłakała się. To było piękne. Nie wstydliwe. Prawdziwe.
Na wystawie, przy stoliku z robótkami, pojawił się napis: „Nitki nadziei”. To Anna go zaproponowała. Sama wypisała litery tuszem, który kupiła specjalnie na tę okazję. Obok ułożyła swoje serwetki, jedną poduszkę zapachową i kilka wierszy — na osobnych kartkach, każda przyczepiona do klamerki z pastelowym guzikiem.
Tego dnia przyszli goście. Dzieci z pobliskiej szkoły. Starsi mieszkańcy. Urzędnicy, którzy milczeli z zaskoczenia. I przyszła też kobieta, którą Anna znała sprzed lat. Koleżanka z zakładu krawieckiego.
— Anka? — zapytała z niedowierzaniem. — Ty to zrobiłaś?
— Tak — odpowiedziała Anna cicho. Ale w jej głosie było coś nowego. Coś, czego nie było przez lata.
Duma. I zgoda na to, że jest.
Rozdział IV
Ręce, które uczą serce
W pracowni pojawiły się krosna. Dla niektórych uczestników to była zabawa. Dla Anny — wspomnienie. Miała kiedyś babcię, która tkała chodniki. Pamiętała, jak w dzieciństwie siadała przy niej i wpatrywała się w ruch jej dłoni. Teraz sama stała przed krosnem, niepewna, czy potrafi.
— Chcesz spróbować? — zapytał terapeuta zajęciowy, młody chłopak z długimi włosami spiętymi w kucyk. Miał ciepłe spojrzenie i nie mówił wiele. — Możesz sama zdecydować, co powstanie.
Anna skinęła głową. Wzięła pierwszy kawałek włóczki — brudnoróżowy. Potem drugi — śmietankowy. Przeplatała je ze sobą, powoli, z wahaniem. Ruch był kojący. Powtarzalność dawała poczucie rytmu, jakby tkanie zszywało coś więcej niż tkaninę — jakby zszywało jej przeszłość z teraźniejszością.
Codziennie wracała do krosna. W ciszy. Bez wielkich słów. Ale każda nitka, którą nawlekała, była krokiem w stronę siebie. Do kawałka tkaniny doszyła też małą metkę z inicjałami: „AK”. Po raz pierwszy od lat podpisała coś swoim imieniem.
W domu, po zajęciach, otworzyła jedno z okien. Zaparzyła herbatę i zapisała w zeszycie:
„Kiedyś myślałam, że nie ma dla mnie miejsca.
Teraz wiem, że mogę je sobie utkać.”
Nie była jeszcze gotowa mówić tego na głos. Ale pisała. I szyła. I tkała. Jej ręce przestały być tylko narzędziem. Stały się pomostem — między myślą a światem.
Na zajęciach grupowych terapeutka poprosiła każdego, by opowiedział o czymś, co go uspokaja.
— Tkanie — powiedziała Anna. Głośno. Przy wszystkich.
I nagle zaczęła mówić więcej. O babci. O zapachu mydła w jej kuchni. O śmiechu, który dawno ucichł, ale którego echo nadal nosiła w sobie.
Grupa słuchała. A Anna — po raz pierwszy — nie czuła się naga w tej opowieści. Czuła się otulona.
Rozdział V
Głos wśród igieł
W sali było cicho. Tak cicho, że słychać było, jak nitka ślizga się przez tkaninę, jakby delikatny szelest opowiadał własną historię. Anna siedziała przy swoim miejscu, obracając w palcach mały kawałek bordowego filcu. Jej ręce już nie drżały tak jak kiedyś. Miały pewność — nie tylko w ruchu, ale i w zamiarze.
Po drugiej stronie stołu usiadła dziś nowa kobieta. Miała może trzydzieści parę lat, czarne włosy splecione w luźny kok i oczy, które wydawały się zbyt uważne jak na pierwszy dzień. Ubrana była prosto, ale z gustem — lniana bluzka, delikatna bransoletka z koralików na przegubie. Przedstawiła się jako Lidia. Nie powiedziała wiele. Usiadła, wzięła tamborek i zaczęła haftować, jakby robiła to od zawsze.
Anna patrzyła ukradkiem. Była przyzwyczajona do nowości — ludzie przychodzili i odchodzili z ośrodka jak fale przypływu. Ale w tej kobiecie było coś innego. Nie lęk, nie smutek, nie złość. Coś bardziej zamkniętego. Jakby przyniosła ze sobą cały swój świat, ale nie chciała nikogo do niego zaprosić.
Po zajęciach Anna została chwilę dłużej. Przeglądała nici, kiedy usłyszała za sobą głos: — To piękne, co pani wyszywa. Naprawdę. Te kwiaty mają w sobie spokój.
Odwróciła się. Lidia stała tuż za nią. Uśmiechnęła się lekko, ale usta miała napięte. — Dziękuję — odpowiedziała Anna cicho.
— Wie pani… — Lidia zawahała się — ja nie umiem jeszcze mówić o tym, co się stało. Ale może przez tkaninę… przez nitki… uda mi się coś zostawić. Choćby ślad.
Tego wieczoru Anna nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, trzymając w dłoni kawałek lnianego materiału. Miała ochotę wyszyć coś, czego nie potrafiła nazwać — może coś dla Lidii? Może dla siebie sprzed roku? W jej głowie rozbrzmiewały słowa: „Choćby ślad”.
Nazajutrz przyniosła do pracowni zeszyt. Nie taki zwykły — stary, w twardej oprawie, z pożółkłymi kartkami. Położyła go na stole wspólnym, obok nici i guzików. I przykleiła kartkę:
„Tu możesz zostawić coś, czego nie chcesz już nosić w sobie. Słowo, rysunek, urywek dnia.”
Zaczęło się niepozornie. Ktoś narysował kwiat. Ktoś napisał: „Dziś pierwszy raz nie płakałam rano.” Lidia wkleiła zdjęcie haftu z dopiskiem: „Nie wiem, co to znaczy, ale to jestem ja.”
Po tygodniu zeszyt zyskał nową nazwę. „Zeszyt milczenia”. A potem — „Zeszyt odwagi”.
Pewnego dnia Anna wpisała tam jedno zdanie:
„Chciałabym przeczytać mój wiersz na głos.”
Tego dnia zadrżały jej dłonie. Ale nie nitki.
Rozdział VI
Wiersz wśród ludzi
Sala była duszna od emocji. Powietrze nie miało zapachu, ale miało ciężar — jak przed burzą, kiedy coś wisi nad głowami i nikt nie wie jeszcze, czy to tylko deszcz, czy koniec świata. Grupa siedziała w półkolu. Na środku stał niewielki stojak na nuty, dziś pełniący rolę pulpitu. Obok — kubek z herbatą i krzesło. Puste.
Anna przyszła wcześniej. Trzymała w dłoni kartkę złożoną na czworo. Palce miała chłodne, jakby dotykała lodu. W jej głowie przewijały się słowa zapisane o świcie. To nie był tylko wiersz — to była kropla krwi, urwany oddech, przebaczenie i krzyk.
Lidia usiadła w pierwszym rzędzie. Skinęła głową, nic nie mówiąc. To wystarczyło.
— Dzień dobry wszystkim — głos prowadzącego był cichy, szanujący chwilę. — Dziś nasza koleżanka, pani Anna, chciała się z nami czymś podzielić. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, może wyjść na chwilę. To bezpieczna przestrzeń. Tutaj nie oceniamy.
Anna podeszła do krzesła. Nie usiadła. Stała. Wyprostowana, choć jej kolana chciały uciec w przeciwną stronę.
Rozłożyła kartkę. I zaczęła.
„Zeszyt”
Nie mam słów, ale mam tkaninę.
W niej: matkę, która nie przyszła.
Ojca, który nie zapytał.
Dziecko, które zniknęło zanim dostało imię.
Mam nić — czerwoną jak krzyk.
Prowadzę ją przez lniane milczenie.
Słyszę, jak ścieg mówi więcej niż ja.
Jak rana zaszywa się igłą miłości,
którą w końcu wzięłam w rękę.
Po sali przetoczyła się cisza, która nie była pustką — była podziwem. Potem coś się wydarzyło, czego nikt nie przewidział.
Lidia podniosła rękę.
— Czy mogę przeczytać swój? — zapytała, nie patrząc na nikogo.
Prowadzący skinął głową. Ktoś przesunął krzesło. Lidia stanęła obok Anny. Miała łzy w oczach, ale głos nie drżał.
„Bez ramki”
Haftuję dom, którego nie ma.
Okna — czyste, choć nie przez nie patrzono.
Dach — ostry, jak ostatnie słowo.
Ramki nie zrobiłam.
Nie chcę go zatrzymać.
Tego dnia powstała nowa tradycja — Wtorki Głosu. Każdy, kto chciał, mógł przeczytać coś swojego. Albo cudzego. Albo po prostu usiąść przy mikrofonie i oddychać.
Anna wróciła do domu lżejsza. Po raz pierwszy od dawna czuła, że nie tylko z niej coś wypływa — ale też coś do niej wraca. Ciepło. Akceptacja. I może… początek nowej tożsamości.
Rozdział VII
Tamta kobieta
To był zwykły dzień. Przynajmniej na pozór.
Anna przyszła do pracowni trochę później niż zwykle. Noc spędziła bezsennie — jej głowa tętniła wersami, których jeszcze nie zapisała. Na stoliku, obok tamborka, leżała nowa tkanina — ciemny granat, niemal czarny. Miała plan: wyszyć na niej coś, co przypominało noc — z małym, złotym punktem światła pośrodku. Takie były teraz jej prace: ciemne, ale z punktem.
W połowie szwu drzwi skrzypnęły. Nie uniosła wzroku od razu — myślała, że to Lidia.
— Pani Anna?
Zadrżała. Ten głos był znajomy. Zbyt znajomy.
Odwróciła się. I zobaczyła ją.
Kobieta stała w progu. Miała na sobie ciemnozielony płaszcz, który zsuwał się z ramienia. Trzymała torebkę jak tarczę. A w oczach — zmęczenie, żal i coś jeszcze. Coś, czego Anna nie chciała już czuć: wyrzut.
— Matylda — powiedziała Anna, ledwie słyszalnie.
Kobieta skinęła głową.
— Przepraszam, że bez zapowiedzi. Ale szukałam cię długo. Dowiedziałam się o tej fundacji… i przyszłam.
Zapadła cisza. Kawałek nici zsunął się z igły.
Matylda. Siostra.
Nie widziały się od siedmiu lat. Ostatni raz — na pogrzebie ojca. Rozdzieliły je nie tylko słowa, których nie wypowiedziały, ale też decyzje, które Anna podjęła sama. Ucieczka. Milczenie. Nieobecność.
— Chcesz herbaty? — zapytała Anna po chwili.
Matylda pokiwała głową.
Usiadły. Bez słów. Tylko szum czajnika łamał napięcie.
— Nie wiedziałam, że… jesteś aż tak daleko od tamtej Anki — powiedziała siostra, rozglądając się po pomieszczeniu. — To wszystko… wygląda jak życie.
— To jest życie — odpowiedziała Anna. — Choć nie jestem pewna, czy moje.
Matylda wzięła łyk herbaty. Westchnęła.
— Mama umiera. Ma raka. Nie zostało dużo czasu.
Anna poczuła, jak jej skóra się napina. Dłonie drgnęły. Kiedyś myślała, że nie ma już matki. Emocjonalnie była martwa od dawna. Zimna, odległa, zawsze z wyrzutem, nigdy z uśmiechem. Ale to słowo — umiera — uderzyło jak młot.
— I czego ode mnie oczekujesz? — zapytała, nie podnosząc głosu.
— Nie wiem — szepnęła Matylda. — Może żebyś się pożegnała. Albo… żebyś wiedziała.
Po godzinie siostra wyszła. Nie było łez. Tylko spojrzenie — z jednej strony wdzięczne, z drugiej rozżalone. I pozostawiona herbata, której żadna z nich nie dopiła.
Anna usiadła z powrotem do tamborka. Wbiła igłę w granat. Czerń wydała się ciemniejsza niż zwykle.
Ale w głowie miała nowe słowo do wyszycia.
„Wybaczenie”.
Nie wiedziała jeszcze, czy odnosi się do niej samej, czy do matki. Ale czuła, że ten ścieg może być najtrudniejszy.
Rozdział VIII
Dom, którego nie było
Wróciła tam dopiero tydzień później.
Dom stał przy tej samej ulicy — zbyt wąskiej, zbyt cichej. Rynny były bardziej zardzewiałe, dach schylony jakby w pokorze. Mimo że nie przekroczyła jego progu od lat, znała każdą rysę na drzwiach, każde skrzypnięcie schodów, które zapamiętała z dzieciństwa.
W kieszeni miała list. Nie otworzyła go od razu, gdy Matylda go wręczyła. To była notatka od matki — napisana podobno już po diagnozie. Teraz też nie miała odwagi, by go czytać. Jeszcze nie.
Drzwi otworzyła pielęgniarka. Uśmiechnęła się łagodnie i bez słów wskazała korytarz.
Anna weszła.
Zapach był inny niż dawniej — mniej zupy, więcej leków. Ściany nadal pokrywały te same tapety. Zegar z kukułką wisiał na swoim miejscu, lecz kukułka już nie wychodziła.
Matka leżała na łóżku pod oknem. Miała siwe włosy spięte w koczek, jak zawsze. Jej skóra była cienka jak pergamin. Oddychała płytko.
— Anka… — wyszeptała.
Ten głos. Znów znajomy. Ale pozbawiony ostrości.
— Przyszłam — powiedziała Anna, siadając przy łóżku.
Milczały przez długi czas. Tylko kroplówka rytmicznie stukała o plastik.
— Chciałam… — matka zaczęła, ale przerwała, kaszląc. — Nie wiedziałam, jak… być dobrą.
Anna spojrzała jej w oczy. Po raz pierwszy od tylu lat nie widziała w nich chłodu. Zobaczyła strach. I pustkę.
— A ja nie wiedziałam, jak być córką — odpowiedziała cicho.
Matka wyciągnęła rękę. Drżącą, bladą. Anna zawahała się, ale chwyciła ją. Dłoń była chłodna, ale ludzka.
To nie był moment pojednania. Nie miały na to sił. Ale był to moment obecności. I to wystarczyło.
Wieczorem Anna usiadła na schodach przed domem. Wreszcie otworzyła list.
„Anka,
Nigdy nie byłam taka, jakiej potrzebowałaś. Ale twoje milczenie nauczyło mnie więcej niż wszystkie modlitwy razem wzięte.
Jeśli kiedykolwiek wrócisz — nie szukaj przebaczenia. Zbuduj nowe — cokolwiek to znaczy.
Mama.”
Podniosła wzrok. Niebo nad domem było pełne gwiazd. Dawno nie patrzyła w górę tak długo.
Zrozumiała coś: dom to nie ściany, nie nazwiska na skrzynkach. Dom to gest. Dotyk. Czasem list.
A czasem… domem staje się ten, kto przestaje uciekać.
Rozdział IX
Żurawie wracają
Powrót do pracowni był cichy. Nikt nie pytał, gdzie była — szanowali jej ciszę. W zamian Anna zaskoczyła ich czymś, czego nikt się nie spodziewał.
Weszła z dużym pudełkiem pod pachą. W środku — kilkaset arkuszy papieru origami, każdy w innym kolorze. Obok — pudełko z igłami, sznurkami, ramkami.
— Dziś nie będziemy tylko składać żurawi — powiedziała z uśmiechem. — Zbudujemy z nich coś trwałego. Coś, co zostanie, gdy nas już nie będzie.
Spojrzała na Ewę — tę samą, która kiedyś z całej siły zmięła papierek i rzuciła nim o ścianę. Teraz dziewczyna miała w oczach błysk. W dłoniach — delikatność, jakiej nie miała wcześniej.
— Co zbudujemy? — zapytała Ewa.
Anna otworzyła zeszyt. Na jednej ze stron był projekt — wirująca instalacja z tysiąca żurawi, zawieszonych na różnych wysokościach, tworzących spiralę wokół światła.
— Zbudujemy pamięć — powiedziała. — Naszą wspólną.
Każdy żuraw miał być podpisany. Każdy niósł imię, słowo, wspomnienie. Uczestnicy zaczęli przynosić swoje. Jedna z pań napisała na skrzydle imię zmarłej córki. Ktoś inny słowo „wolność”. Ewa — po prostu „Ja”.
Tego dnia zrozumieli, że terapia nie musi kończyć się na stoliku w sali. Może mieć dach z papieru, ściany z woli, fundament z cierpliwości.
Anna została po godzinach. Wbiła pierwsze haczyki w sufit. Na sznurek nawlekała żurawie — każdy z nich był lżejszy niż wspomnienie, a jednak razem tworzyły coś, co miało ciężar emocji.
W końcu podniosła ostatniego. Nie była pewna, kto go złożył — był różowy, z lekko nierównym skrzydłem. Na jednym z nich widniało słowo: „dom”.
Uśmiechnęła się. Podniosła głowę. Z sufitu zwisała już połowa instalacji — jakby ktoś zatrzymał w locie tysiąc chwil, tysiąc oddechów. Żurawie nie ruszały się. Jeszcze nie.
Ale wystarczyłby jeden wiatr. Jedno westchnienie. I znów by zatańczyły.
Rozdział X
Ewa i światło
Był późny wieczór, gdy Anna usłyszała delikatne pukanie do drzwi pracowni. Wszyscy już dawno poszli, a ona została, jak zwykle, żeby wyczyścić pędzle i uporządkować papiery. Pukanie się powtórzyło — ciche, prawie nieśmiałe. Jakby drzwi bały się, że nie zostaną otwarte.
To była Ewa.
— Przeszkadzam? — zapytała, stojąc w półmroku.
— Nigdy — odpowiedziała Anna. — Wejdź.
Ewa podeszła do stołu, ale nie usiadła. Trzymała coś w dłoniach. Kartkę. Żurawia.
— Ten różowy był mój — powiedziała cicho. — Widziałam, że go zawiesiłaś.
Anna kiwnęła głową. Nie było potrzeby pytać, skąd wiedziała. Każdy żuraw miał swoją duszę. Tego nie dało się pomylić.
— Napisałam „dom” — kontynuowała Ewa — bo nie miałam go nigdy. Mieszkałam w różnych miejscach. U ludzi, których nazwisk nawet nie pamiętam. U ciotki, co piła. W pogotowiu opiekuńczym. Ale nigdzie nie czułam się tak, jak tutaj.
Zamilkła. Anna poczuła, że to jedno zdanie waży więcej niż wszystkie opowieści, jakie do tej pory usłyszała.
— Tutaj… mogę się uśmiechnąć. I nie bać. To chyba wystarczy, żeby powiedzieć, że coś jest domem, prawda?
Anna nic nie powiedziała. Przeszła za nią, objęła ramionami. Bez słów. Bez terapii. Bez technik. Tylko z obecnością.
Ewa podała jej żurawia. Drugiego. Niebieskiego.
— Ten jest dla ciebie — szepnęła. — Zrobiłam go dzisiaj. W środku napisałam coś, ale nie musisz tego czytać. Możesz tylko zawiesić.
Anna uśmiechnęła się smutno. Żuraw był idealny. Precyzyjny. Jakby Ewa złożyła go nie tylko z papieru, ale z odwagi.
Zawieściły go razem, przy samym środku instalacji. Pod lampą. Żuraw zakręcił się delikatnie, jakby sprawdzał, czy jest na właściwym miejscu. I został. Tuż obok różowego. Blisko.