Dedykacja
Kiedy jeszcze byłam dzieckiem marzyłam by zostać archeologiem.
Nie sądziłam jednak, że z taką starannością przyjdzie mi odkrywać samą siebie.
Drogi Czytelniku!
Książka, którą właśnie trzymasz w dłoniach, zbiera w sobie całe spektrum emocji. Opowiada o walce i niepewności, poznawaniu siebie i nabieraniu wiatru w żagle. Mówi o sile zamkniętej w każdym z nas — wystarczy tylko ją odkryć.
Mam nadzieję, że odnajdziesz w niej cząstkę siebie.
Tę książkę dedykuję każdemu kto dedykacji potrzebuje!
Młodym i zagubionym duszyczkom — Wszystkim, którzy walczą ze swoimi słabościami — Tym przestraszonym i tym potrzebującym otuchy — Smutnym i przygnębionym — Szczęśliwym i tym, którym szczęścia zabrakło — Poszukującym swojej drogi — Niezrozumianym i pełnym zapału.
Wszystkim na raz i każdemu z osobna
Bo nikt z nas nie jest sam
Umysł
Pierwszy dzień lęku
Tego dnia było dość chłodno
Miałam na sobie czarną sukienkę
Czerwoną szminkę na ustach
I czarne buty do połowy łydki
Pamiętam, że marzły kolana
Ręce obszczypały się chłodem
Policzki czerwone
I uszy czerwone
Tak jak czerwieniły się usta
Pamiętam, że emocje opadły
Kamień z serca spadł mi na stopy
Obtłukł zziębnięte mocno palce
Mocniej
Pamiętam, że byłam głodna
Niepotrzebnie
Lękowisko
Wiersz o tym jak potrafi działać strach
I jak dźwięk strun niósł się tęt żył
Jak melodii nurt po piersiach bił
Spijał krew co spływała z dna
Może to więcej niż tylko gra
A może on tylko mi się śnił?
Wiatr po drzewach dął gwiazdy migocą
Wzdłuż i na wskroś ciął — lubił gdy się pocą
Śmiał się w głos w każdą minutę
Kiedy z człowieka zdejmował obwolutę
A krew najlepiej ściekała nocą
Jak nóż wbijał się od stóp do tułowia
Wyciskał z serca miąższ wyciskał słowa
Na żyłach jak na gitarze grał
Wsłuchując się w ton drgających ciał
Co echem wił się przez pustkowia
Geneza
Brzmi niesamowicie intrygująco
Powiedziałabym nawet, że patetycznie
Wywołuje dziwną dumę
Zupełnie tak jakby czyniły wyjątkową
Trzymam się nazbyt kurczowo
I tylko dlatego, że trochę się boję
A chcę i bać się będę
Bo tylko one czynią mnie wyjątkową
„Lęki chodźcie do mnie
Tu Wam będzie jak w domu
Wy małe, maleńkie, bezbronne
Tu naprawdę Wam będzie jak w domu”
I tak jak kulka śnieżna
Z początku mała
Z początku maleńka
Puszczona z wysokiej góry
Wywołuje lawinę
Ramiona lęku
W ramiona lęku wpadałam z tęsknoty
Za domem bezpieczeństwem miłością
Z Tęsknoty za samą sobą
Za dużo we mnie niewiadomych
W ramiona lęku wpadałam z radością
Czułam się wyjątkowa
Lęk był filarem, o który mogłam się oprzeć
Bo stałe było tylko to, że się bałam
W ramiona lęku wpadałam nieświadomie
Bardzo szybko dałam mu się rozgościć
Zakorzenił się we mnie aż do kości
Przeniknął nawet tęsknoty
Zawierucha
Strach, niczym goniec, przyspieszył mi powietrze
Oddech oszalał pożerając płuca z wewnątrz
Nieudolnie łapałam powietrze
Wymykające mi się przez wargi
Hałasowałam, pamiętam
W ten dzień byłam głośna,
a ludziom nie po drodze było się przejmować
Patrzyli z ciekawością, inni z rozczuleniem
jeszcze inni cedzili przez zęby
A ja tylko cedziłam myśli
przez wielkie sito własnych niewiadomych
Kochania
Kocham mój sweter z szerokim golfem
Mimo, że nie jest w groszki
Podobno od dziecka lubiłam groszki
Przynajmniej tak twierdzi moja mama
Kocham krem z selera naciowego
Mimo, że nie pasuje do niego lane ciasto
Nie pasuje też do niego gorzka czekolada
Ale czy to powód by go sobie odmawiać?
Kocham swoje okrągłe biodra
Wcięcie w talii i linię żeber
Nigdy tak naprawdę nie chciałam się odchudzać
Dlaczego się głodzę?
Kamień
Bujając w obłokach
Trafiłam na kamień
Stopami
Próbowałam go
Zmiękczyć dotykiem
Na nic
Ukradkiem szczkałam lekkość obłokom
Kąpałam pod rześkim strumieniem
A kamień?
Z nim się nic nie stało
Kamień na zawsze zostanie
Kamieniem
Mięta
Na obdarte kroki pomaga zielona herbata
Najlepiej ze świeżą miętą
Mięta rozpuszcza strach
Łaskocze od wewnątrz
Otula spokojem
Przynosi oddech bardziej niż pełne talerze
Herbata
Unoszę głowę znad białego kubka
W żyłach jakby płynęła herbata
Musi być mocna
Musi bez cukru
Taka jest dla mnie najszczersza
Lubię kiedy herbata jest ciepła
Wtedy miło otula od środka
Więc śmiało — otulenia głodni
Herbatujmy!
Zziębnięte dłonie układam na kubku
Palce mrowieją od gorąca
Odzyskują krążenie
Wreszcie mogą powrócić do życia
Tryskająca gorącem twarz ucicha
Płuca stymulują oddech
W ciepłej i przyjemnej mgiełce znad kubka
Odzyskuję równowagę
Napijesz się ze mną herbaty?
Woda
Lubię wstrzymywać oddech
Ogromny haust powietrza trzymam w płucach
Kurczowo każdą ich komórką
Zatrzymuję w sobie lekkość
Woda od zawsze mnie uspokajała
By móc patrzeć, dotykać, czuć
Łączyć w sobie piękno przemijania
Uderzać w moment
Kształtować krajobraz
Przynosić ulgę
Być siłą
Puls rozbijam o spieniony lament
W rytm szumu jakim szumieć chciałaby dusza
Z rozedrgania mrowieją mi nawet słowa
Więcej nie będę ich używać
Oto woda
Falująca tafla o ciemnym kolorze
Chłodny dotyk kojący uderzenia gorąca
Delikatne fale, które rozluźniają zaciśnięte mięśnie
Przywracają czucie w zwaciałych nogach
Oto woda
spokojna
głęboko niebieska
przynosząca ulgę
Derealizacja
Mały człowiek w wielkiej maszynie
Ginie
Plącze uliczki
Kaleczy alejki
Wędrując wzdłuż koślawej nogi
Rytmicznie obija wdech o obojczyk
Kołysze się w rytm wskazówek budzika
Mały człowiek w wielkiej maszynie
Przeminie
Wdech
Zatrzymaj powietrze
I wydech
Duch
Siedem
Ulice pachniały porankiem
Tykot chodników rozkołysywał świat
Krzycząc „dzień dobry!” spod połaci płaszcza
Jesień już rozczesała zamglony poniedziałek
Przesuwając przedziałek w stronę października
Poranek może być tak liryczny
Jak ciepły zapach świeżego chleba
Jak chrzęst piasku pod gołą stopą
Świeżo muśniętą przez fale
Poranek może mieć tyle siły
Ile nadziei w gałązkach rozmarynu
Ile niedzieli w poniedziałkowym świtaniu
Ile kasztanów w zgięciu tygodnia