Dla Lilianny i Juliusza
moich dzieci —
za to, że każdego dnia przypominacie mi, czym jest sens i dla kogo warto pisać.
Niech ta książka będzie kiedyś dla Was światłem, jeśli w życiu zrobi się ciemno.
Dla Konrada —
mojego męża, który był przy mnie nawet wtedy, gdy sama nie wiedziałam, dokąd zmierzam.
Za czułość, za ciszę, za siłę.
I dla Dziadka, Bohdana Adamczaka —
który pierwszym piórem, pierwszym pytaniem i pierwszą wiarą
zaraził mnie miłością do pisania
i zostawił we mnie to, co najcenniejsze — przekonanie, że słowa mogą leczyć.
Dla Czytelnika
Ta książka powstała z rozmów.
Z długich godzin, cichych przerw, uważnych spojrzeń i nieśmiałych „mogę coś powiedzieć?”.
Ale przede wszystkim — z zaufania.
Chcę szczególnie podziękować moim studentom.
Tym, którzy zdecydowali się wziąć udział w badaniach, choć temat był trudny.
Tym, którzy zostali po zajęciach, by porozmawiać.
Tym, którzy napisali maila, podeszli do mnie, powiedzieli jedno zdanie — i otworzyli przede mną świat, którego wcześniej nie widziałam tak wyraźnie.
Wasze słowa, wasze historie, wasze milczenie też — stały się fundamentem tej książki.
To Wy współtworzyliście ten temat.
To Wy sprawiliście, że nie mogłam go już zostawić.
To dzięki Wam miałam odwagę napisać o tym,
o czym przez lata się milczało.
Wierzę, że dzięki Wam ktoś inny — gdzieś, kiedyś — poczuje się mniej samotny.
Dziękuję Wam z całego serca.
Za szczerość. Za odwagę. Za obecność.
Za to, że mi zaufaliście.
Wstęp — Cisza nie znaczy spokój
Gdy milkną słowa, zaczyna mówić cisza.
Ta, która sączy się po akademickich korytarzach, po ścianach akademików, międzyławkami w bibliotece.
Cisza, która nie jest brakiem dźwięku, ale tłumionym krzykiem – nierozpoznanym,zlekceważonym, zagłuszanym w imię „radzenia sobie”.
Ci, którzy teoretycznie mają w rękach cały świat, często nie są w stanie udźwignąć własnego oddechu. I nie dlatego, że są słabi. Ale dlatego, że są sami.
Ta książka powstała, żeby przerwać to milczenie. Nie po to, żeby moralizować. Nie po to, żeby proponować łatwe rozwiązania. Ale po to, by zobaczyć tych, których zbyt długo nikt nie widział.
Tak jak teraz trzymasz ją w dłoniach — tak ja, autorka, chcę ci powiedzieć: widzę cię. Słyszę. I wiem, że twoje (lub czyjeś) cierpienie nie jest fanaberią.Jest prawdziwe.
I nie musi być samotne.
Zanim zaczniesz czytać dalej, pomyśl: ile razy wostatnim miesiącu ktoś naprawdę zapytał, jak się czujesz? Nie „Jak tam?”, alenaprawdę: Jak jest?
Ile razy odłożyłeś pytanie o pomoc, bo uznałeś, że „inni mają gorzej”?
Ile razy zasłoniłeś lęk uśmiechem, smutek żartem, zmęczenie sarkazmem?
To nie jest książka o statystykach (choć liczby sąprzerażające). To książka o tym, co się mieści między studentem a ekranem laptopa o drugiej wnocy. O tych, którzy uśmiechają się na zajęciach,
a wieczorem czytają instrukcje, jak przetrwać do rana. O tych, którzy boją się powiedzieć wykładowcy, że mają myśli samobójcze — bonie wiedzą, jak zareaguje. O tych, którzy milkną, bo uczelnia nie ma języka, by zapytać: czy jesteśjeszcze z nami?
Piszę to także jako wykładowczyni. Nie z dystansu, ale z wnętrza tego systemu. Z miejsca, które jednocześnie uczy i milczy. Kształci i wypiera. Z potrzeby mówienia o czymś, co zbyt długo było niewygodne, a przecież dziejesię każdego dnia.
Nie obiecuję, że znajdziesz tu ukojenie. Ale być może znajdziesz tu słowa, które przypomną ci, że to, co czujesz, maprawo istnieć. Że nie musisz walczyć w ciszy. I że jeśli nawet świat wokół jest maszyną — zawsze da się znaleźć miejsce, gdzie ktoś przytrzyma cię za rękę.
Połóż dłoń na klatce piersiowej. Tam, pod skórą, bije serce. Może pęknięte. Może zmęczone. Ale wciąż bije. To znaczy, że jesteś. A skoro jesteś — to znaczy, że możesz jeszcze kogoś usłyszeć. I zostaćusłyszany.
„Nie będzie dobrze” — to słyszeliśmy wszyscy. Ale nikt nie dodał: „…ale może być inaczej.
Ta książka powstała po to, by to dopowiedzieć. By uwierzyć, że nawet w systemie można ocalić człowieka.
A może nawet więcej niż jednego…
Rozdział 1. Czasami myślimy, że bez nas byłoby lepiej
W chwilach kryzysu, gdy ból staje się nie do zniesienia, pojawia się myśl:
„Czasami myślę, że bez mnie byłoby lepiej”.
To nie pragnienie śmierci, ale pragnienie ucieczki — zniknięcia, by przestać być ciężarem. W takich momentach świat wydaje się za ciężki, a każda nadzieja ulotna.
To ciche wołanie o ulgę, które nie zawsze zostaje usłyszane…
1.1. Cisza, w której mieści się cierpienie
W statystyce jest chłód — procenty, liczby, wykresy. Ale każda liczba to czyjeś życie.
Każdy procent to konkretna twarz, imię, historia.
W badaniu przeprowadzonym wśród 300 studentów jednej z polskich uczelni, ponad połowa — dokładnie 51% — przyznała, że w swoim życiu miała myśli samobójcze. To nie są dane z zagranicznych raportów. To są odpowiedzi młodych dorosłych, którzy codziennie znikają w tłumie uczelnianych korytarzy, zasypiają nad notatkami, milczą na wykładach.
W tym samym badaniu 13% osób ujawniło, że przynajmniej raz podjęło próbę odebrania sobie życia. Niektóre z tych prób pozostały niezauważone — bez echa, bez interwencji, bez rozmowy. Inne zostały przeżyte, ale nie przepracowane. Przenoszone dalej, w kolejne dni, semestry, w głąb samotności.
Cisza, w której mieści się cierpienie, potrafi być ogłuszająca. Jest jak dźwięk, którego nie słyszymy, bo nikt nie nauczył nas go rozpoznawać. Jak komunikat, którego nikt nie przeczytał.
1.2. Akademia — miejsce wzrostu czy przestrzeń osamotnienia?
Uczelnia to miejsce, które obiecuje rozwój
— intelektualny, społeczny, zawodowy. Ale równolegle, i znacznie ciszej, potrafi stać się przestrzenią pogłębiającego się osamotnienia. Miejscem, gdzie wymagania stają się ważniejsze niż emocje, a presja — bardziej realna niż ludzka obecność.
Dla wielu studentów studiowanie to nie tylko zdobywanie wiedzy. To codzienna walka
z poczuciem niewystarczalności. To balansowanie między oczekiwaniami
a możliwościami. To próby dorównania wyobrażeniom — swoich rodziców, prowadzących, kolegów z grupy. Próby, które często kończą się zawstydzeniem, wypaleniem, rezygnacją.
W wypowiedziach studentów przewija się doświadczenie, które trudno uchwycić w kategoriach akademickich. To doświadczenie bycia niewidzialnym. Bycia kimś, kto jest, ale jakby go nie było. Jedna z osób ujęła to wprost:
„Życie na tej planecie to ciągła walka o przetrwanie. Tylko silniejsi przetrwają, a ja nie należę do tych silnych. Ja jestem z tych, którzy nie dają rady.”
Takie słowa nie powinny być wyjątkiem.
A jednak często są przemilczane. Zamiast trafić do rozmowy — znikają w skrzynkach ankiet, zakładkach formularzy, rubrykach „inne”.
A przecież to w nich — w tych z pozoru anonimowych głosach — zawiera się prawda o kondycji emocjonalnej młodych ludzi.
1.3. Co boli najbardziej?
Gdy zadałam pytanie o źródła myśli samobójczych, odpowiedzi były poruszająco szczere. Bez lukru, bez filtrów, bez prób złagodzenia czegokolwiek.
Padały słowa, które rzadko wypowiada się na głos — może właśnie dlatego, że są tak bliskie prawdy, że aż bolą.
Najczęściej wskazywaną przyczyną była samotność. Nie chodziło jednak wyłącznie
o brak kontaktów czy relacji, ale o coś znacznie głębszego — egzystencjalne poczucie niewidzialności.
Przekonanie, że nawet jeśli ktoś jest obok,
to nie dostrzega tego, co naprawdę się w nas dzieje. Że można być częścią grupy, rodziny, wspólnoty akademickiej, a jednocześnie nie istnieć w pełni — nie być zauważonym takim, jakim się jest, z całą swoją wrażliwością, chaosem, lękiem i światem wewnętrznym, który aż prosi się o uznanie.
Wśród odpowiedzi powracało też doświadczenie niezrozumienia — zarówno w rodzinie, gdzie pytania nie padają albo zostają zbywane, jak
i w grupie rówieśniczej, która oczekuje „ogarnięcia” i nie daje przestrzeni na słabość.
To niezrozumienie często przenosi się także do własnego wnętrza — w myślach, których nie da się uporządkować, w emocjach, które nie znajdują nazwy, w głosie wewnętrznym, który zamiast współczucia podsuwa krytykę.
Wielu studentów mówiło o napięciach i konfliktach domowych, które przybierają formę cichej wojny, emocjonalnej obojętności, nieprzepracowanej złości, albo o domach, które nigdy nie były miejscem bezpiecznym. Inni opisywali trudności w akceptacji własnego ciała — niepasującego do ideałów, oczekiwań
i mediów, ale też do własnych wyobrażeń.
Ciało stawało się źródłem wstydu i napięcia,
a czasem również przemocy — tej psychicznej
i tej fizycznej, skierowanej do wewnątrz.
Wielu mówiło o zawodach miłosnych — często bagatelizowanych przez dorosłych, a przecież bolesnych, bo stających się pierwszym prawdziwym doświadczeniem odrzucenia.
To nie tylko strata relacji, ale też zachwianie obrazu siebie, który był oparty na byciu dla kogoś ważnym.
Niejedna osoba wspomniała także o trudnościach finansowych, które dołączają
do akademickiej presji, stając się kolejnym źródłem stresu i poczucia, że z każdej strony jest za dużo. Koszt studiów okazuje się nie tylko ekonomiczny, ale i psychiczny.
Wśród tych wyznań padło jedno zdanie, które zatrzymuje w miejscu:
„Cierpienie nie uszlachetnia. Odbiera człowiekowi godność. A jeśli i tak każdego czeka śmierć, to chcę, żeby była na moich warunkach.”
To nie są słowa, które można zignorować.
Nie są retoryką dramatyzmu ani „nastoletniego buntu”. To świadectwo utraty wpływu na własne życie, które prowadzi do potrzeby odzyskania kontroli choćby w jednym: w decyzji o odejściu.
To nie krzyk, ale bezgłośne „dość”, które zbyt często przechodzi niezauważone.
A przecież każda taka wypowiedź to apel — nie
o rozwiązania, ale o uważność.
O obecność, która nie ocenia, tylko słucha.
O miejsce, gdzie cierpienie może zostać nazwane, zanim stanie się ciężarem nie do uniesienia.
O możliwość powiedzenia: „Widzę cię” — zanim ktoś całkiem zniknie.
1.4. Kiedy nie ma komu powiedzieć
Najbardziej niepokojące nie są same liczby. Najbardziej niepokojące jest to, co się za nimi kryje — cisza.
Milczenie, które przychodzi zamiast rozmowy. Brak kontaktu, który niepostrzeżenie staje się brakiem nadziei. Blisko połowa studentów, którzy przyznali, że mieli myśli samobójcze, nie powiedziała o tym nikomu.
Ani rodzinie.
Ani znajomym.
Ani żadnemu specjaliście.
Ani sobie samym — wprost, na głos.
W badaniu, które przeprowadziłam, aż 34% osób, które podjęły próbę samobójczą, nigdy nie powiedziało o tym nikomu. Dla świata ta próba się nie wydarzyła.
Nie było interwencji. Nie było pomocy. Nie było nawet pytania: „Jak się czujesz?”. Tylko cisza.
Studenci wracali na uczelnię następnego dnia, jakby nic się nie stało. A przecież coś się stało
— coś, co powinno zatrzymać wszystko inne.
Jedna z uczestniczek napisała:
„Kiedy miałam myśli samobójcze, zadzwoniłam na infolinię. Kazali mi się uspokoić. Nic nie poczułam. Zostałam sama. Potem wzięłam leki, żeby zasnąć.”
To nie był wyjątek. Wśród wielu wypowiedzi powtarzała się podobna nuta — niedosłyszany głos, niewysłuchany człowiek.
System zawiódł, ale nie tylko system. Zawiodła ludzka obecność. Ta najprostsza, najbardziej potrzebna — kogoś, kto usiadłby obok, bez pytań, bez rad, po prostu był.
„Człowiek zostaje sam z myślami samobójczymi. Jeśli sam sobie nie pomożesz, nikt ci nie pomoże. Przykre, ale prawdziwe.”
To nie jest tylko rozczarowanie. To rozpacz.
I przekonanie, że nie ma już nikogo, do kogo można się zwrócić — albo że każda próba kończy się zawodem.
Niektórzy opisywali, że kiedy w końcu się odważyli, spotkali się z niezrozumieniem, zbyciem, lękiem albo obojętnością.
Inni — że już nie próbowali, bo z góry zakładali, że „nikt nie zrozumie”, „wszyscy mają swoje problemy”, „nie warto robić zamieszania”.
Za tym milczeniem stoi coś więcej niż brak słów. Stoi samotność tak gęsta, że aż odbiera oddech.
Stoi wstyd — że się nie radzi, że coś pękło.
Stoi lęk — że ktoś się odsunie, że uzna za słabego, niestabilnego, trudnego.
Soi zmęczenie — tak głębokie, że brakuje już sił nawet na szept.
„Nawet nie wiem, co bym powiedziała. Po prostu chciałam, żeby ktoś był. Ale nikogo nie było. Nikt się nie domyślił.”
Niektórzy próbowali sobie pomóc na własną rękę — często w sposób, który tylko pogłębiał cierpienie. Ucieczka w sen wywołany lekami. Samookaleczenia. Wycofanie. Zimne, mechaniczne funkcjonowanie, które dla otoczenia wyglądało jak „powrót do normy”.
Ale przecież to nie było w porządku. I nigdy nie będzie.
Czasem to, czego najbardziej potrzeba, to nie profesjonalna diagnoza. To nie szybka recepta ani mądre zdanie.
Czasem to, co ratuje życie, to jedno spojrzenie, jeden gest, jedno zdanie: „Nie musisz nic mówić. Jestem.”
A właśnie tego najczęściej brakuje.
1.5. Samobójstwo jako temat nieakademicki
W przestrzeni akademickiej rozmawiamy o człowieku. Analizujemy jego zachowania, tworzymy teorie, interpretujemy zjawiska. Pytamy o sens, o funkcjonowanie społeczne,
o kondycję psychiczną.
Są przedmioty, na których mówi się o depresji, o stresie, o mechanizmach obronnych.
Są wykłady z psychologii, socjologii, filozofii.
Ale gdy pojawia się słowo „samobójstwo”
— zapada cisza.
Jakby nagle kończył się słownik. Jakby temat ten był zbyt intymny, zbyt obciążający, zbyt… nieakademicki.
Jakby w murach uczelni można było mówić
o człowieku tylko do momentu, aż przestanie chcieć żyć.
Tymczasem to właśnie tutaj — między kolokwiami a egzaminami, między zajęciami
z etyki a egzaminem z metodologii — dzieją się najtrudniejsze rzeczy.
W akademiku, gdzie ktoś od trzech dni nie wychodzi z pokoju.
W wiadomości, która zostaje „odczytana”, ale bez odpowiedzi.
W spojrzeniu koleżanki, które przez ułamek sekundy zdradza lęk, zanim znów wróci uśmiech.
Na uczelniach temat ten niemal nie istnieje
w oficjalnym obiegu. Nie ma go w programach zajęć. Nie ma go w politykach wspierających. Nie ma go w języku.
Samobójstwo pozostaje gdzieś na marginesie — wyparte, zepchnięte do prywatnych rozmów, których nikt nie prowadzi. Uznane za zbyt emocjonalne, zbyt niewygodne, zbyt niepasujące do powagi akademii.
Przecież to właśnie tutaj boli najmocniej
— w głowie studentki, która w piątek wraca do domu, gdzie nikt nie czeka. W sercu chłopaka, który zamyka się w sobie, bo boi się, że jeśli ktoś zobaczy, jak bardzo nie daje rady, to się odsunie.
„Nie rozmawia się o samobójstwie. Nikt nie mówi o tym na zajęciach. Jakby to był temat, którego lepiej nie dotykać, bo jeszcze coś się obudzi.”
Samobójstwo nie znika, gdy o nim milczymy.
Nie staje się mniej realne tylko dlatego, że nie ma go w planie wykładów. Wręcz przeciwnie
— rośnie w siłę właśnie wtedy, gdy nie ma na nie słów. Gdy studentka szuka w oczach wykładowcy znaku, że może powiedzieć „nie daję rady”, a widzi tylko neutralność i tempo.
Nie chodzi o to, by uczelnia zamieniła się
w gabinet terapeutyczny. Chodzi o to, by nie była miejscem, w którym trzeba milczeć o tym, co boli najmocniej.
Bo samobójstwo nie jest zjawiskiem z innego świata. Nie dzieje się gdzieś indziej,
w statystykach albo na portalach informacyjnych.
Dzieje się tutaj.
W ciszy akademickich bibliotek.
W korytarzach, na których nikt nie zauważył, że ktoś przestał przychodzić.
Na ćwiczeniach, gdzie nieobecność nie wywołuje pytania „dlaczego?”, tylko „czy ktoś ma prezentację za tę osobę?”.
„Samobójstwo to temat obecny, nawet jeśli się
o nim nie mówi. A może właśnie dlatego tak obecny — bo przemilczany.”
To zdanie mogłoby być podsumowaniem całego rozdziału. Ale nie powinno być podsumowaniem naszej postawy.
Jeśli uczelnia ma być przestrzenią wzrostu, nie może jednocześnie być miejscem, które boi się patrzeć w cierpienie. A jeśli naprawdę uczymy
o człowieku — nie możemy pomijać momentu,
w którym człowiek chce zniknąć.
Nie po to, by epatować tragedią. Ale po to,
by dać temu zjawisku twarz.
Głos. Obecność.
I możliwość bycia wypowiedzianym — zanim stanie się krzykiem w pustce.
Rozdział 2. Blizny których nikt nie widzi
„Nikt się nie domyślił, że coś jest nie tak. Ja już nawet nie chciałam, żeby się domyślali.”
— wypowiedź studentki
2.1. Samookaleczanie — forma bólu, której się nie mówi na głos
Samookaleczenia nie krzyczą. Dzieją się po cichu, często w samotności, skrywane pod warstwami ubrań, w ciszy łazienki, w półmroku pokoju, gdy cały świat już śpi.
To nie dramatyczne gesty na pokaz. To intymne rytuały bólu — bolesne, wstydliwe, pełne napięcia i wstydu. To próby poradzenia sobie
z cierpieniem, które nie mieści się już w ciele. To akt desperacji, kiedy emocje nie znajdują już żadnego ujścia, a dusza nie ma gdzie się schować.
W badaniu przeprowadzonym wśród studentów aż 35% respondentów przyznało,
że przynajmniej raz w życiu dokonało samookaleczenia. To więcej niż co trzecia osoba. To dużo. Zbyt dużo.
To oznacza, że w każdej sali wykładowej, na każdym piętrze akademika, w każdej kolejce po kawę są osoby, które kiedyś zadały sobie ból.
I które często do dziś noszą w sobie ślady tamtego momentu — nie zawsze na skórze, ale zawsze w pamięci ciała.
To nie są osoby „inne”, „dziwne”,
„z marginesu”. To młodzi dorośli, którzy śmieją się z innymi, zdają egzaminy, tworzą plany na przyszłość. Ale w którymś momencie życia — nie poradzili sobie z tym, co czuli. I nie wiedzieli, do kogo z tym pójść.
Większość z nich nigdy nie była w terapii.
Nie mówiła o tym nikomu.
Nie dlatego, że nie chciała pomocy. Ale dlatego, że trudno prosić, gdy nawet nie umie się nazwać swojego bólu. Gdy człowiek boi się, że zostanie wyśmiany, zlekceważony, oceniony. Że ktoś powie: „przesadzasz”, „inni mają gorzej”, „weź się w garść”. A kiedy tak się słyszy, raz po raz, zaczyna się milczeć. I szukać ulgi gdzieś indziej — choćby we własnym ciele.
Samookaleczenia są językiem, którego nikt nie uczy, ale który przychodzi naturalnie, gdy żadne inne słowa nie działają. To nie jest wołanie o uwagę — to jest wołanie o pomoc, które już przestało być werbalne. Bo człowiek, który się tnie, nie krzyczy. On chce, żeby wreszcie coś przestało krzyczeć w nim.
To forma regulowania napięcia — niezdrowa, ale często jedyna, jaka jest dostępna, gdy nie nauczono, jak być z emocjami, jak je rozumieć, jak mówić o tym, co boli. To nie „szukanie dramatu”. To dramat już trwający.
Samookaleczanie to krucha, bezgłośna granica między przetrwaniem a całkowitym wyczerpaniem. I jeśli ktoś ją przekracza — to nie dlatego, że chce umrzeć, ale dlatego, że bardzo pragnie jakoś żyć. Tylko nie wie jak.
2.2. Rany niewidzialne — o co woła ciało
Ciało nie kłamie. Może milczeć, może ukrywać się pod warstwami ubrań, ale zawsze mówi.
I kiedy brakuje słów, to ono przejmuje rolę mówcy. W samookaleczaniu ciało staje się nośnikiem bólu, którego nie da się już pomieścić w psychice. Staje się mapą ran
— tych, które nigdy nie miały zostać pokazane.
Uczestnicy badania mówili o różnych formach autoagresji: cięciu się ostrym narzędziem, drapaniu skóry do krwi, biciu się, gryzieniu, uderzaniu głową o ścianę. Zdarzały się także tak drastyczne akty jak podpalanie skóry czy wyrywanie sobie włosów. Te gesty — dla postronnego obserwatora niezrozumiałe — nie są dowodem „szaleństwa”. Są desperacką próbą odzyskania kontroli. Sposobem na to,
by choć przez chwilę poczuć, że coś się da zatrzymać — nawet jeśli jest to tylko fizyczny ból.
Bo są momenty, w których cierpienie psychiczne staje się tak przytłaczające, że paradoksalnie — ból fizyczny przynosi ulgę.
Jest czymś przewidywalnym. Znanym. Doznaniem, które można kontrolować.
A w świecie, który wymyka się spod kontroli, to czasem jedyna rzecz, która daje poczucie ulgi — choćby na kilka minut.
„Kiedy czuję, że nie wytrzymam, robię sobie krzywdę. Potem przez chwilę jest ciszej. Choćby przez godzinę.” — to jedno z wyznań, które powtarzało się w różnych wersjach. Ta „cisza” nie oznacza spokoju. Oznacza ulgę od krzyku wewnętrznego chaosu. Od natłoku myśli, wyrzutów sumienia, wstydu, lęku, nienawiści do siebie.
To nie próba manipulacji. To nie chęć przyciągnięcia uwagi. To nie „moda”. To akt samotności w najczystszej postaci. Wołanie
o kontakt — nie z kimś konkretnym, ale
z kimkolwiek, kto potrafiłby powiedzieć:
„Widzę cię. I nie jesteś sam.”
Każde samookaleczenie to komunikat — dramatyczny, bolesny, często skrywany
— że coś nie działa, że coś w środku pęka, że brakuje narzędzi, by ten ból unieść inaczej.
I że ciało — paradoksalnie — staje się miejscem schronienia, nawet jeśli to schronienie boli.
Kiedy mówimy o ranach, najczęściej myślimy
o tych, które widać. Ale największe cierpienie kryje się często w bliznach, których nikt nie widzi. I które nie są efektem wypadku, ale samotnego aktu ratowania siebie — z tego, co już przestaje być do wytrzymania.
2.3. Ciało jako nośnik emocji
Są emocje, które trudno wypowiedzieć. Zbyt wstydliwe, zbyt skomplikowane, zbyt bolesne, by mogły ujrzeć światło dzienne w postaci słów. W takich chwilach to nie język mówi za człowieka — mówi ciało.
Dla wielu studentów, którzy dzielili się swoimi historiami, ciało stało się jedyną przestrzenią, w której można było pomieścić cierpienie. Jedynym miejscem, gdzie mogło ono zostać zobaczone — choć nikt tak naprawdę nie miał tego zobaczyć.
„Wolałam mieć ranę na ciele niż w środku. Przynajmniej ta pierwsza się goi.”
To jedno zdanie niesie w sobie cały dramat wewnętrznego świata. Rany fizyczne są konkretne. Widać ich początek i koniec. Można je oczyścić, opatrzyć, zamienić w bliznę. Rany emocjonalne — te z dzieciństwa,
z rozczarowania, z odrzucenia — często nie mają ani początku, ani końca. Są rozlane. Przewlekłe. Nienazwane.
Dla osoby zmagającej się z tym bólem, samookaleczenie nie jest „dziwactwem” ani „szaleństwem”. Jest próbą zrobienia czegoś
z tym, co w środku wyje — a nie ma dokąd pójść. Czasem to jedyny sposób na odzyskanie wpływu na własne życie. Na powiedzenie: „jestem, czuję, boli mnie” — nawet jeśli nikt tego nie usłyszy.
Niektórzy studenci pisali, że nie potrafili mówić o tym, co się z nimi działo. Nie dlatego, że nie chcieli. Ale dlatego, że nie umieli nazwać tego, co ich niszczyło od środka. Nikt ich tego nie nauczył. Ciało więc zaczęło mówić w ich imieniu — przez ból, przez krew, przez blizny. Nie po to, żeby zaszokować, ale po to, by
w ogóle przetrwać.
Autoagresja bywa błędnie interpretowana jako akt przeciwko sobie. Tymczasem bardzo często jest to dramatyczny akt ratowania siebie. Kiedy człowiek nie ma innych narzędzi — sięga po te, które ma. I choć dla świata zewnętrznego mogą być niezrozumiałe, dla osoby cierpiącej mogą być jedynym dostępnym językiem.
W tym języku każda blizna to zdanie. Każde cięcie to krzyk. Każdy ślad na ciele to dowód na to, że człowiek próbował — próbował zrozumieć, uspokoić, wytrzymać. I że ten wysiłek, choć bolesny, nie powinien być oceniany, ale wysłuchany.
Bo za każdym ciałem, które niesie niewypowiedziany ból, stoi historia, której nikt nie opowiedział. Jeszcze.
2.4. Samookaleczenie a myśli samobójcze — cienka granica
Nie każda osoba, która rani swoje ciało, chce umrzeć. Ale prawie każda, która to robi, chce przestać czuć się tak, jak się czuje. Chce, żeby ból w środku ucichł — choćby na chwilę. Chce odzyskać kontrolę, oddech, spokój. Chce przetrwać. I paradoksalnie — dla wielu właśnie samookaleczenie jest próbą przetrwania, nie umierania.
A jednak granica bywa cienka. Zbyt cienka.
W przeprowadzonym badaniu osoby dokonujące samookaleczeń znacznie częściej zgłaszały również myśli samobójcze. Nie zawsze jednocześnie. Czasem dopiero po latach. Czasem wtedy, gdy blizny już wyblakły, ale ból wrócił — bardziej beznadziejny niż wcześniej.
Ciało, które przyzwyczaiło się do ran, łatwiej przekracza kolejne granice. Psychika, która raz uznała, że nie ma już dokąd pójść — szybciej wierzy, że może nie warto w ogóle iść dalej. Kiedy samookaleczenie przestaje działać jak „zawór bezpieczeństwa”, gdy przestaje przynosić ulgę, pojawia się ryzyko, że jedynym wyjściem stanie się coś ostatecznego.
Ale to nie znaczy, że tak musi być.
Zdarza się, że ktoś zatrzymuje się tuż przed przepaścią — właśnie dlatego, że wcześniej ranił siebie w inny sposób. Że ta wcześniejsza rana była ostatnim sygnałem, że jeszcze żyje.
Że jeszcze coś czuje. Że jeszcze coś krzyczy.
Zdarza się też, że w ostatniej chwili ktoś zadzwoni. Napisze wiadomość. Płacze w łazience i czeka, aż ktoś zapuka. Czasem nie chodzi o to, żeby ktoś wszystko rozwiązał. Tylko żeby był. Żeby usiadł. Żeby spojrzał bez lęku i powiedział:
„Widzę, że boli. I nie jesteś sam.”
Bo to właśnie samotność, niezrozumienie, poczucie bycia nieważnym — są najczęściej wymienianymi przyczynami obu zjawisk: samookaleczeń i myśli samobójczych.
To nie jest opowieść o śmierci. To jest opowieść o desperackim pragnieniu życia. O potrzebie ukojenia, kontaktu, nadziei. I o tym, jak bardzo potrzebujemy wrażliwości — nie tylko
w służbach, nie tylko w systemie, ale w sobie nawzajem.
Każdy z nas może być tym, kto sprawi, że ta granica — choć cienka — nie zostanie przekroczona.
2.5. Głosy niewypowiedziane
Niektóre głosy nigdy nie wybrzmiewają na głos. Zostają w gardle — zaciśnięte, połknięte, niedokończone. I chociaż nikt ich nie słyszy, one nie milkną. Wręcz przeciwnie — krzyczą
w środku. Krzyczą w nocy, gdy nie można zasnąć. Krzyczą rano, gdy trzeba wstać i udawać, że wszystko jest w porządku.
Krzyczą, kiedy ktoś mówi: „Nie przesadzaj.”
Wśród osób badanych wiele wypowiedzi miało wspólny ton — nie dramatyczny, nie teatralny, ale przejmująco cichy. Jakby ktoś mówił przez zamknięte drzwi:
„Cięcie to nie fanaberia. To moment, w którym na chwilę wszystko przestaje krzyczeć
w środku.”
„Każdy myśli, że wszystko ze mną okej, bo się uśmiecham. Nikt nie widzi blizn pod bluzką.”
„Czasem sobie myślę, że ciało wie, czego nie rozumie głowa.”
To są słowa ludzi, którzy wciąż się starają. Którzy mimo wewnętrznego roztrzaskania wciąż przychodzą na zajęcia, odpisują na wiadomości, dziękują za kawę. I właśnie dlatego tak łatwo ich przeoczyć. Bo w tej kulturze funkcjonowania, produktywności, działania — nie widać, że ktoś się rozpada.
Że codziennie toczy walkę, której nikt nie zauważa.
Bo czasem nie chodzi o krzyk. Czasem to,
co najgłębiej boli — nie ma dźwięku.
2.6. Potrzeba bycia widzianym
W centrum każdego cierpienia leży jedno pragnienie: zostać dostrzeżonym. Nie naprawionym, nie ocenionym, nie „uratowanym” — tylko zobaczonym takim, jakim się jest naprawdę. Ze strachem. Z chaosem.
Z bezradnością.
Niektórzy studenci opisywali swoje doświadczenia tak, jakby całe ich życie toczyło się za szybą. Jakby byli obecni, ale niewidzialni. Jakby mówili — ale bezgłośnie.
I choć otaczali ich ludzie, nikt nie dostrzegał, że dusza tonie.
„Najbardziej bolało nie to, że było źle. Bolało, że nikogo to nie obchodziło.”
„W klasie zawsze byłam ‘tą ogarniętą’. Dopiero w domu płakałam po nocach.”
„Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał ‘jak się naprawdę masz’, może wszystko wyglądałoby inaczej.”
Bycie widzianym to nie luksus. To potrzeba.
To coś, co może zatrzymać czyjś kryzys, zanim stanie się tragedią. To coś, co może dać siłę, by przetrwać jeszcze jeden dzień. Jeszcze jedną noc.
Uczelnia — jak każda przestrzeń społeczna — może stać się miejscem, w którym młody człowiek poczuje, że jego cierpienie nie jest „nie na miejscu”. Że nie musi wszystkiego dusić w sobie. Że łzy nie są słabością, tylko językiem, którego nikt go nie nauczył używać inaczej.
Być może największym ratunkiem nie jest zawsze terapia. Czasem ratunkiem jest jedno zdanie, które zmienia wszystko.
2.7. Gdyby ktoś wtedy zapytał…
Cierpienie, które nie ma słów, znajduje inne drogi. Czasem to ciało staje się kartką, na której zapisuje się ból. Czasem łazienka zamienia się w miejsce, gdzie w końcu można się rozpłakać. Czasem jedna noc trwa o wiele dłużej niż powinna — bo nie wiadomo, czy rano będzie siła, by wstać.
Samookaleczanie to nie „słabość”. To nie „moda”. To nie „próba zwrócenia na siebie uwagi”. To bardzo często ostatnia, desperacka forma regulowania cierpienia, które nie mieści się już nigdzie indziej.
To dramatyczna wiadomość wysłana światu: „Zobacz mnie. Ja już nie daję rady.”
Niektórzy z uczestników badania przyznawali, że nie chcieli śmierci. Chcieli tylko, żeby choć przez chwilę coś przestało boleć. Żeby ktoś ich przytulił, zamiast pytać, dlaczego znów są smutni. Żeby ktoś zapytał nie „czy zdałeś egzamin?”, ale „czy czujesz się bezpiecznie?”. Żeby ktoś po prostu… był.
Może największy ból rodzi się nie z ran, ale
z tego, że nikogo one nie obchodzą.
A przecież nikt nie powinien cierpieć samotnie. Nikt nie powinien czuć, że nie ma dla niego miejsca, w którym można być autentycznym
— nie tylko wtedy, gdy się uśmiecha, ale również wtedy, gdy się sypie. Cicho. Bez dramatów. Bez scen. Po prostu sypie.
Dlatego zanim zaczniemy oceniać, zanim uznamy czyjeś zachowanie za „dziwne” albo „przesadne”, warto zadać jedno pytanie:
„Co Cię tak boli, że aż nie umiesz o tym mówić?”
Bo może w ciszy, która otacza drugiego człowieka, właśnie rozgrywa się jego najtrudniejsza walka. Taka, w której zwycięstwem jest to, że jeszcze tu jest.
Jeszcze się trzyma.
Jeszcze nie zgasł.
Rozdział 3. Próby milczenia — kiedy nikt się nie dowiaduje
„Chciałam tylko przestać czuć. Nikt o tym nie wie. Nadal nikt.”
— fragment wypowiedzi studentki
3.1. Próba, która nie kończy się pomocą
W badaniu 13% studentów zadeklarowało, że przynajmniej raz w życiu podjęło próbę samobójczą. To oznacza, że średnio co ósma osoba spośród badanych znalazła się w sytuacji, w której realnie próbowała zakończyć własne życie.
Większość z nich nie była hospitalizowana.
Znaczna część nie poinformowała o tym żadnej osoby dorosłej — ani rodziców, ani terapeutów, ani znajomych.
„Wzięłam wszystkie leki, jakie miałam. Nie zadziałały. Następnego dnia poszłam na uczelnię jak gdyby nigdy nic.”
3.2. Milczenie po próbie
To, co uderza najbardziej, to nie tylko fakt wystąpienia prób. To pustka po nich. Brak reakcji. Brak słów. Brak systemu, który by coś zauważył.
Studenci pisali o tym, że po próbie nikt nie zapytał, nikt nie zauważył, nikt nie pomógł. Często ukrywali swoje działania, czasem wręcz życzyli sobie, żeby się udało „tak, żeby nikt nie musiał się dowiadywać”.
„Zrobiłam to w nocy. Rano wstałam i poszłam na kolokwium. Nie chciałam rozmowy. Chciałam zniknąć.”
3.3. Próba nie zawsze wygląda „jak w filmie”
Społeczne wyobrażenia o samobójstwie są często uproszczone. Przerysowane. Opierają się na obrazach z filmów lub dramatycznych nagłówkach. Tymczasem wiele prób samobójczych odbywa się cicho, planowo, logicznie, bez dramatyzmu.
Wśród badanych najczęściej pojawiały się metody:
— przedawkowanie leków,
— podcięcie nadgarstków,
— próby uduszenia,
— celowe wyziębienie organizmu.
Niektóre z nich były przemyślane i przygotowywane tygodniami. Inne — podjęte impulsywnie, w szczycie emocji. Wszystkie miały wspólny mianownik: chęć zakończenia cierpienia.
3.4. Dlaczego nikt się nie dowiaduje?
Powodów milczenia jest wiele:
— strach przed oceną,
— przekonanie, że „nikogo to nie obchodzi”,
— wstyd,
— brak wiary w pomoc,
— doświadczenia wcześniejszego odrzucenia lub zlekceważenia.
„Byłam przekonana, że jeśli to powiem, to mnie wyśmieją. Albo powiedzą, że przesadzam. Albo zaczną bać się mnie.”
3.5. A jednak ktoś przeżył
Choć rozdział ten mówi o próbach, nie jest opowieścią o śmierci. Jest opowieścią o tych, którzy jeszcze są.
Którzy przeszli przez granicę i wrócili. Niekiedy — przypadkiem. Czasem — dlatego, że coś lub ktoś ich zatrzymał, choćby nieświadomie.
„Nie miałam siły. Ale moja kotka przyszła wtedy i położyła mi się na piersi. Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ona.”
„Zadzwonił ktoś z banku. Wiem, jak to brzmi. Ale ten telefon wyrwał mnie z tego. Odłożyłam tabletki.”
Każdy taki moment to okno, przez które może wkroczyć pomoc. Ale żeby to się mogło wydarzyć, potrzebna jest uważność — ze strony bliskich, ze strony uczelni, ze strony świata.
Rozdział 4. Kiedy zaczyna się kryzys?
„To nie było jedno zdarzenie. To był proces. Jakby ktoś wykręcał mnie od środka, centymetr po centymetrze.” — wypowiedź studenta.
4.1. Samobójstwo jako doświadczenie, nie tylko wydarzenie
Samobójstwo nie zaczyna się wtedy, gdy ktoś podejmuje próbę. Zaczyna się znacznie wcześniej — w momencie, którego nie da się wskazać palcem. To proces. Doświadczenie, które powoli, niepostrzeżenie wkrada się
w codzienność.
Dla świata zewnętrznego nic się nie zmienia. Student nadal pojawia się na zajęciach. Pisze zaliczenia. Odbiera telefony. Może nawet żartuje. Ale wewnątrz — coś się sypie. Niewidocznie. Po cichu.
To nie jest jak przewrócenie kubka — nagła katastrofa, którą wszyscy zobaczą. To raczej jak kapanie wody w zamkniętym pokoju. Kap… kap… dzień po dniu. Aż zalewa całe wnętrze.
I pewnego dnia nie ma już czym oddychać.
Niektórzy mówią, że samobójstwo to decyzja. Że to moment, który można zrozumieć, przewidzieć, zatrzymać. Ale większość osób, które były blisko tej granicy, powie coś innego:
„To nie była decyzja. To było uczucie, że już nic innego mi nie zostało.”
„To nie był plan. To był brak planów.”
„To nie było ‘chcę umrzeć’. To było ‘nie chcę już żyć tak’.”
Samobójstwo to nie tylko śmierć — to cierpienie, które ją poprzedza. To codzienne życie w psychicznej ciemności. W poczuciu, że każdy dzień kosztuje zbyt wiele. Że nikt nie zauważy, jeśli znikniesz — albo że zauważą dopiero wtedy.
Osoby w kryzysie często opowiadają o tym, że czują się jak duchy: obecni, ale niewidzialni. Nikt nie widzi, że z każdym tygodniem śpią coraz mniej. Że nic już ich nie cieszy. Że zaczynają się bać własnych myśli. Że przestają dbać o siebie — nie z lenistwa, ale
z wyczerpania.
A potem przestają dbać o to, czy się obudzą.
To nie są osoby słabe. To są osoby zmęczone. Zbyt długo udawały, że wszystko jest
w porządku. Zbyt długo nie miały komu powiedzieć, że nie jest.
Czasem największy dramat nie rozgrywa się
w wydarzeniu, ale w tym, co się do niego doprowadziło. W każdym przemilczanym „nie daję rady”, w każdej łzie w samotności, w każdej nieprzespanej nocy, która nie była „złym dniem”, tylko kolejnym dowodem, że coś się kończy.
Dlatego nie pytajmy tylko, co ktoś zrobił. Zacznijmy pytać, co przeżył.
Jak długo już w nim bolało? Jak długo czekał, aż ktoś zapyta?
Samobójstwo to nie punkt na osi czasu.
To historia. I każda z nich zasługuje na to, by zostać zauważona — zanim będzie za późno.
4.2. Czym różni się kryzys od „złego dnia”?
Każdy czasem ma zły dzień. Taki, w którym nic się nie udaje, wszystko frustruje, a świat wydaje się nieco bardziej szary. Zły dzień może zaboleć. Może przygnieść. Może sprawić, że człowiek marzy tylko o tym, by wrócić do łóżka i zapomnieć. Ale po złym dniu zazwyczaj przychodzi kolejny — trochę lepszy. Pojawia się promień słońca, wiadomość od kogoś bliskiego, smak ulubionej kawy. I coś w środku mówi: to minie.
Kryzys psychiczny to nie jest zły dzień.
To zła ciągłość.
To tygodnie, miesiące, czasem lata życia
z uczuciem, że nie wiadomo po co się wstaje rano. Że wszystko traci sens, a świat robi się coraz mniejszy, ciemniejszy, cięższy do uniesienia. To taki stan, w którym zwykłe codzienne rzeczy stają się przeszkodami: rozmowa, zakupy, napisanie kilku zdań na uczelni. Kryzys nie pyta o porę roku ani
o kalendarz zaliczeń. Po prostu trwa. I coraz bardziej izoluje człowieka od reszty świata
— i od samego siebie.
Zły dzień można opowiedzieć znajomemu przy herbacie, z uśmiechem: „Ale miałem dziś jazdę, nie uwierzysz!”
Kryzysu nie da się tak opowiedzieć. Bo
w środku nie ma śmiechu. Jest cisza. Lęk.
I pytanie: czy to kiedyś się skończy?
W kryzysie człowiek nie chce rozmawiać, bo nie wierzy, że ktoś zrozumie.
Nie chce prosić o pomoc, bo ma wrażenie, że nie zasługuje.
Nie chce wyjaśniać, bo sam już nie rozumie, co się z nim dzieje.
Zły dzień boli, ale nie odbiera nadziei.
Kryzys — często ją zabiera jako pierwszy.
Jedną z najbardziej podstępnych cech kryzysu jest to, że może wyglądać normalnie.
Uśmiech. Odpowiedzi na pytania. Funkcjonowanie. Ale wewnątrz — wszystko płonie albo wszystko zamarło. I człowiek nie wie, co gorsze.
Dlatego tak ważne jest, by nie oceniać po powierzchni. Nie zakładać, że jeśli ktoś coś zrobił, to znaczy, że „na pewno jest okej”. Bo może właśnie dziś podniesienie się z łóżka kosztowało go więcej niż kolokwium
z matematyki.
Rozpoznanie kryzysu wymaga uważności. Wrażliwości na to, co niewidzialne.
Czasem jedno pytanie zadane z czułością — „Jak ci naprawdę?” — może otworzyć drzwi, za którymi ktoś długo tkwił sam.
Nie każdy zły dzień to kryzys.
Ale każdy kryzys zasługuje na to, by nie przeżywać go w samotności.
4.3. Jak wygląda początek, którego nikt nie widzi?
Kryzys nie zaczyna się nagle.
Nie wybucha jak fajerwerk. Nie wdziera się
z hukiem.
Zaczyna się cicho. W cieniu codzienności. Tak, że łatwo go przegapić — nawet będąc bardzo blisko.
Najpierw coś po prostu przestaje cieszyć.
Ulubiona piosenka nie brzmi już tak samo. Kawa — choć ta sama — smakuje mniej. Znajomi zapraszają, ale jakoś nie chce się iść. A potem przestają zapraszać, bo „ciągle odmawia”.
Ale nikt nie pyta, dlaczego.
Potem pojawia się zmęczenie. Takie, które nie mija po nocy.
Trudność w skupieniu. W patrzeniu ludziom
w oczy.
Słowa przychodzą wolniej, myśli bardziej bolą. Świat staje się jakby za szybą — nadal obecny, ale coraz mniej dotykalny. Jakby wszystko działo się gdzieś obok.
Człowiek zaczyna żyć w dwóch światach.
Na zewnątrz — studentka czy student, może nawet całkiem „ogarnięty”, obecny na zajęciach, złożone prace, zdane kolokwia.
W środku — nienazwane pęknięcie. Żal, którego nie da się przypisać żadnemu konkretnemu wydarzeniu. Lęk, który pojawia się rano i nie znika aż do nocy.
Pustka, której nikt nie widzi, bo jest w niej bardzo cicho.
I właśnie ten początek — najbardziej niepozorny — jest najtrudniejszy do dostrzeżenia.
Bo nie wygląda jak dramat. Nie krzyczy
o pomoc.
To momenty, których nikt nie notuje.
Nie zareagują na nie systemy. Nie pokażą ich statystyki.
To myśli typu:
„Nie dam rady dzisiaj pójść na zajęcia.”
„Nie odbiorę tego telefonu.”
„Nie mam siły wstać z łóżka.”
Ale potem się wstaje. Albo nie. I nikt nie zauważa różnicy.
Początek kryzysu bywa mylony z lenistwem.
Z „gorszym nastrojem”.
Z tym, że „pewnie się zakochał” albo „ma PMS”.
I tak mijają dni, tygodnie, czasem miesiące, aż coś pęka naprawdę.
Bo zbyt długo bolało w ciszy.
A przecież już wtedy, na samym początku, można było coś zrobić.
Zapytać. Zauważyć. Zatrzymać się.
Nie da się cofnąć czasu.
Ale można nauczyć się patrzeć lepiej. I być bliżej. Gdy coś zaczyna się psuć — jeszcze zanim się zawali.
Rozdział 5. Syndrom presuicydalny i zawężenie świata
„Mój świat zrobił się mały. Tak mały, że
w końcu zostałam tylko ja i mój ból.” — fragment wypowiedzi studentki
5.1. Kiedy świat się kurczy
Świat w kryzysie nie znika nagle.
Nie wybucha w jednej chwili jak fajerwerk.
On się kurczy. Po kawałku. Po cichu.
Na początku to tylko subtelne zmiany. Odrzucenie zaproszenia na wspólną kawę. Przełożenie spotkania ze znajomymi. Tłumaczenie się zmęczeniem, nauką, „brakiem czasu”. Ale to nie o czas tu chodzi. To o brak sił. O brak przestrzeni wewnętrznej, żeby być wśród ludzi, udawać, rozmawiać, uśmiechać się, kiedy wszystko w środku drży albo rozpada się w ciszy.
Z czasem świat naprawdę zaczyna się zmniejszać.
Uczelnia staje się labiryntem wymagań nie do spełnienia.
Biblioteka — miejscem ukrycia się, nie nauki.
Dom rodzinny — przestrzenią niezrozumienia lub poczucia winy.
Bezpiecznych miejsc jest coraz mniej.
Bezpiecznych osób — jeszcze mniej.
W końcu zostaje tylko własny pokój. Łóżko. Ekran telefonu. Może jeszcze znajomy kąt
w akademiku, gdzie można przejść niezauważonym. Świat, który kiedyś tętnił życiem, teraz przypomina pustą mapę: tylko kilka punktów, tylko kilka tras, którymi można się poruszać bez lęku.
„Wolałam nie wychodzić. Każde wyjście było jak bitwa — z własną głową, z oczami ludzi,
z własnym ciałem, które nagle stało się za duże, za widoczne, za niewłaściwe.” — wypowiedź studentki.
Kurczenie świata to proces powolny, często niezauważony przez otoczenie.
Przecież „widzieliśmy cię ostatnio na zajęciach”, „przecież odpisywałaś na wiadomości”.
Tak — odpisywałam. Ale z przymusu. Z poczucia, że muszę funkcjonować, chociaż
w środku już dawno funkcjonować przestałam.
Im bardziej świat się kurczy, tym trudniej
z niego wyjść.