E-book
29.93
drukowana A5
56.67
Nikomu nie można ufać

Bezpłatny fragment - Nikomu nie można ufać


Objętość:
232 str.
ISBN:
978-83-8414-229-5
E-book
za 29.93
drukowana A5
za 56.67

Rozdział pierwszy

Kraków.Maj

Czekając na taksówkę, dopakowywałam jeszcze najpotrzebniejsze rzeczy: piżamkę, kosmetyki, ładowarkę, masło kakaowe do opalania. Ciasto czekało już przygotowane pod drzwiami. Zajrzałam do lodówki i wyciągnęłam butelkę wina bezalkoholowego. Alkoholu nie piłam od kilku lat. Najpierw wizja bólu głowy następnego dnia skutecznie zniechęciła mnie do procentów, a potem kolejne, zauważalne benefity tylko utwierdziły mnie w decyzji o abstynencji. Poza tym mój przewrotny charakter, nakazujący robić wszystko odwrotnie niż większość społeczeństwa, również czerpał z tego satysfakcję. Oczywiście początkowo moja decyzja wywoływała szok i niedowierzanie. Z jakiegoś powodu w naszym kraju mniejsze zdziwienie budzi ogolenie głowy na łyso niż rezygnacja z odurzania się alkoholem. Jednak po długich miesiącach przyglądania mi się z podejrzliwością, dopytywania o jednostki chorobowe i cichego podejrzewania alkoholizmu, większość znajomych w końcu zaakceptowała mój wybór.

Wrzuciłam butelkę do torby i wyszłam z mieszkania akurat w momencie, gdy charakterystyczne piknięcie poinformowało mnie, że auto już czeka na dole. Młody chłopak z wyraźnym ukraińskim akcentem powitał mnie słowami:

— Proszę zapiąć pasy! — po czym ruszył z piskiem opon.

Spojrzałam na zegarek. 14:40.

„Świetnie” — pomyślałam. — „Będę na piętnastą, goście mają być na siedemnastą, więc spokojnie zdążymy wszystko przygotować.”

Tak naprawdę trzeba było tylko poustawiać meble na tarasie, zrobić kanapeczki, pokroić warzywa i mięso na grilla. Ostatnie szlify. Każdy miał przygotować jakąś przekąskę, żeby nie zwalać całej roboty na Magdę, która wciąż łaskawie udostępnia nam swój dom z wielkim ogrodem na większość spotkań i imprez plenerowych. Mój popisowy sernik upiekłam dzień wcześniej, żeby móc się porządnie wyspać i przygotować na imprezę. Zdążyłam nawet nałożyć maseczkę na twarz, co było u mnie rzadkością — wiecznie się gdzieś spieszyłam i zawsze miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Cieszyłam się na tę imprezę, bo dawno nie widziałam się z moimi “Gwiazdami”. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam w Londynie, a wcześniej pogoda nie zachęcała do spotkań na wolnym powietrzu. Jesień i zima były chłodne, deszczowe i szare. Śnieg — o ile w ogóle padał — zaraz topniał i zostawiał na ulicach paskudną, szarą breję. Tęskniłam za białymi, mroźnymi zimami, jakie pamiętałam z dzieciństwa.

„Może faktycznie coś jest na rzeczy z tym ociepleniem klimatu?” — zastanawiałam się.

Na szczęście, gdy zatęskniłam za śniegiem, mogłam wsiąść w auto i skoczyć w góry. Z Krakowa to całkiem blisko. Oczywiście tylko w ciągu tygodnia. Nie byłam aż tak szalona, żeby pchać się na Zakopiankę w weekend.

Wiosna tego roku też nie rozpieszczała pogodą, ale tuż przed moim przylotem wszystko się odmieniło. Temperatura skoczyła do ponad dwudziestu stopni, słońce świeciło jak w środku lata, a wszystkie znaki na niebie i ziemi (górale też) wskazywały, że końcówka maja już taka będzie.

Żałowałam trochę, że mój Zdzisek musiał akurat wyjechać na jakieś nudne sympozjum finansowe. Z drugiej strony — cieszyłam się, że nie będę musiała oglądać jego dyskretnego ziewania koło północy ani tego natarczywego spojrzenia, które zwykle oznaczało: „Czas wracać do domu”. Na pewno nie byłoby też mowy o zostaniu na noc. No bo jak tu się porządnie wyspać po imprezie — w obcym łóżku, w domu pełnym dzieci krzyczących od samego rana i wchodzących bez pukania z pytaniem: “Ciociu, czy widziałaś naszą gierkę?” Istny chaos.

Ja absolutnie nie miałam nic przeciwko. Wręcz przeciwnie — uwielbiałam to. Od zawsze żyłam w chaosie, który — według mojej mamy — był wynikiem wrodzonej niezdolności do dostosowania się do ogólnie przyjętych norm społecznych w krajach wysoko rozwiniętych (czytaj: dzikus). Według mnie: przejaw wszechstronnych zainteresowań.

Bez względu na nazewnictwo, najlepiej odnajdywałam się w sytuacjach podbramkowych. Tam, gdzie ilość zadań i bliskość deadline’u podnosiły poziom adrenaliny do wartości niebezpiecznych dla zdrowia. Natomiast wykonanie najprostszego planu działania w warunkach komfortowych — dla mnie było zadaniem przekraczającym możliwości decyzyjne.

W pełni usystematyzowane i zaplanowane na co najmniej kilka lat do przodu życie oraz potrzebę stabilności Zdziska — oczywiście rozumiałam i akceptowałam. Czasami tylko zastanawiałam się, jak to możliwe, że ze mną jeszcze wytrzymuje i nie osiwiał. Na razie dawał radę i nie wykazywał chęci ewakuacji. Myślę, że przyczyniały się do tego moje częste podróże służbowe, które zapewniały mu chwilę wytchnienia od moich szaleństw. Także moje okresy „wegetacji”, następujące po czasie kompletnego chaosu, wprowadzały trochę równowagi do naszej egzystencji. Odcinałam się wtedy od świata zewnętrznego, by w ciszy i spokoju skupić się na sprawach domowych, nowych hobby i czytaniu ukochanych książek. Na szczęście dla mojego ego, Zdzisek też nie był chodzącym książkowym ideałem księcia z bajki. Jego podejście do tematów romantycznych ilustrowało raczej zdanie: „Już raz ci powiedziałem, że cię kocham. Dam znać, jak coś się zmieni.”

Komplementy w jego wykonaniu też bywały specyficzne, ale to akurat — przy moim dużym poczuciu humoru — poprawiało mi często nastrój na cały dzień. Jego ostatnia próba wytłumaczenia mi, że porównanie moich zdolności tanecznych do laleczki Chucky było w istocie komplementem, powodowała u mnie wybuchy śmiechu przez resztę dnia.

— Tutaj? — pytanie kierowcy wyrwało mnie z zamyślenia.

— Jeszcze kawałek — odpowiedziałam, rozglądając się dookoła. — Proszę zatrzymać się koło tego zakrętu.

Stwierdziłam, że prościej będzie przejść te dwieście metrów pod górkę, niż wysłuchiwać — jak zwykle — narzekań kierowcy na wąską drogę i brak możliwości zawrócenia na podjeździe pełnym samochodów.

Wypakowałam torbę z bagażnika i ruszyłam ochoczo pod górę, dzierżąc przed sobą blachę z sernikiem. Modliłam się, żeby nie potknąć się na nierównej drodze i nie wywinąć orła. Z oddali widziałam już otwartą bramę i — tak jak się spodziewałam — zapchany parking przed garażem.

„Weronika z Rafałem już są” — pomyślałam, rozpoznając biały samochód. „A to czerwone to chyba Ani i Tomka z Rzeszowa…”

Wrzaski przypominające rozrywane zwierzę sygnalizowały, że dzieci swoją imprezę już rozpoczęły. Potwierdził to okrzyk jakiejś znikającej w oknie głowy:

— Cześć, ciocia!

Huk spadającej metr ode mnie prezerwatywy wypełnionej wodą przypomniał, że wkraczam na teren zwiększonego ryzyka. Było to spowodowane niecodziennym i wyjątkowo wysokim zagęszczeniem dzieci na metr kwadratowy, jakie przy tego typu imprezach występuje.

— Sorry, ciocia! Myślałem, że to Mariusz — poinformował mnie inny głos, dobiegający gdzieś z okolicy dachu. Źródła za żadne skarby nie byłam w stanie zlokalizować.

Nieco ostrożniej stawiając kroki i rozglądając się uważnie, okrążyłam dom i poszłam w kierunku wschodniego tarasu. Stamtąd dobiegały disco-polowe rytmy, które jednoznacznie wskazywały, że Weronika już jest — i działa. Na potwierdzenie moich przypuszczeń, jakieś dwie sekundy później zobaczyłam ją, wyłaniającą się z domu przez drzwi tarasowe.

— O, jesteś! — ucieszyła się na mój widok. — Świetnie, bo jesteśmy trochę do tyłu z czasem. Magda musiała rano pojechać do restauracji w Katowicach, bo mieli jakąś sytuację kryzysową z kucharzem. Zaraz powinna wrócić, ale na razie same musimy wszystko ogarnąć. — Nie wiesz, gdzie trzyma miski do sałatek? — Zapytała, całując mnie w policzek.

— Chyba pod schodami… Ania jest?

— Jest, karmi małego na dole.

— Dobra, to co mam robić?

— Wszystko po kolei — powiedziała Weronika z szelmowskim uśmiechem. — Najpierw papierosek. A nie widziałaś mojej Kasi?

— Kasi nie widziałam, ale chyba twój syn próbował mnie zabić prezerwatywą z wodą.

— A tak, dorwali się do apteczki na dole — poinformowała mnie ze stoickim spokojem Weronika, zaciągając się papierosem i rozsiadając na leżaku.

Stwierdziłam, że chwila przerwy przed pracą mi nie zaszkodzi. Odłożyłam torbę i sernik, usiadłam na kanapie i z przyjemnością rozejrzałam się po ogrodzie. Uwielbiałam początek lata po długiej i szarej zimie.

— Kto będzie? — zapytałam. — Bo nawet nie miałam czasu porozmawiać porządnie z Magdą.

— Ja z Rafałem, Magda z Markiem oczywiście, Alicja z Ryśkiem, ty, Ania z Tomkiem… — wyliczała Weronika. — A z mniej ci znanych: Sabina z mężem i Beata. Klaudia jednak nie przyleci. Musiała odłożyć przyjazd na jesień. Jakieś problemy w firmie.

— Tak, wiem. Czytałam na „Gwiazdach”.

„Gwiazdy” to była nasza babska grupa na Messengerze, dzięki której byłyśmy cały czas w kontakcie i na bieżąco ze wszystkim, co działo się w naszych zabieganych życiach. Nie pamiętam nawet, kto ją założył i w jakich okolicznościach, ale podejrzewam, że była to Magda. Większość „Gwiazd” poznałam właśnie dzięki niej. Najpierw Klaudię, która niedługo potem wyjechała do Stanów, przerywając studia prawnicze na czwartym roku, wprawiając tym w osłupienie chyba wszystkich dookoła. Otworzyła tam firmę sprzątającą, która obecnie jest chyba największą w New Jersey. Jej zmysł do biznesu i twarde stąpanie po ziemi wzbudzały we mnie ogromną zazdrość, ponieważ nie posiadałam ani jednego, ani drugiego. Następnie Magda poznała mnie z Weroniką przy okazji jakiejś imprezy, a kilka lat później, na szalonym sylwestrze — z Alicją, z którą od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Potem Alicja przedstawiła nas swojej przyjaciółce z Rzeszowa — Ani, która idealnie wpasowała się w nasze babskie grono. Tak powstały „Gwiazdy”.

— A Natalia? Zaszczyci nas swoją obecnością? — zapytałam.

— Nie. Też jej coś wypadło.

— Szkoda… Ale więcej jedzenia dla nas — powiedziałam, szczerząc zęby w uśmiechu. — A propos jedzenia, czy Ania przywiozła pischingera?

— Przywiozła, ale przyjechała wczoraj, więc Magda pewnie już pół zjadła.

— Pewnie cały! — powiedziałam zawiedziona, znając jej zamiłowanie do słodyczy, przewyższające nawet moje. — O pischingera Ani zawsze się biłyśmy.

— Ze mną nie będziecie musiały. Jestem na diecie, i jedyne kalorie, które mam zamiar dziś przyjąć, to te z Martini.

— Ale po co jesteś na diecie? — zapytałam, przyglądając jej się uważnie. — Przecież świetnie wyglądasz.

— Kochana jesteś, ale powtórz mi to, jak zejdę z rozmiaru 40.

— Weronika, mówię poważnie. Wyglądasz bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie ciebie jako chudzielca. Najważniejsze są proporcje. Niska nie jesteś, więc naprawdę nie masz czym się martwić. Zresztą świat się zmienił. Dzisiejsze 40 to stare 36. Nie każdy musi mieć rozmiar 36 — powiedziałam z przekonaniem.

— To po co biegasz na siłownię dwa razy w tygodniu? — zapytała Weronika, przyglądając mi się spod przymrużonych powiek.

— Dla zdrowia… — powiedziałam niepewnie.

— Taaak? — zapytała z przekąsem.

— Taaak… No i siebie akurat lubię w rozmiarze 36… — odpowiedziałam i zagryzłam wargi.

Popatrzyłyśmy na siebie i wybuchnęłyśmy śmiechem. Niemniej jednak naprawdę uważałam, że Weronika wyglądała bardzo dobrze. Śliczna buzia, falujące blond włosy do ramion, proporcjonalna figura.

— Dobra, wracam do pracy — powiedziała, podnosząc się z leżaka i gasząc papierosa.

— Też idę — powiedziałam, wstając i idąc za nią do domu przez drzwi tarasowe.

Przeszłam przez dużą jadalnię połączoną z salonem i weszłam do kuchni. Rzuciłam torbę w kąt i zajrzałam do lodówki, w której — jak zwykle przy imprezie — nie było nawet kawałka wolnego miejsca.

Zeszłam na dół, żeby stwierdzić, że w lodówce pod schodami sytuacja wygląda podobnie. Otworzyłam drzwi do garażu. Super zimno nie było, ale doszłam do wniosku, że to lepsze niż reszta domu dla przetrwania mojego ciasta. Garaż był wielki — spokojnie zmieściłyby się dwa auta i jeszcze trochę miejsca by zostało — ale, jak to w wielu domach, pełnił tu również funkcję składu różnych mniej lub bardziej potrzebnych gratów.

Lawirując między kartonami, pudełkami, stertami żelastwa i innych niezidentyfikowanych przedmiotów, dotarłam do półek ciągnących się przez całą szerokość ściany. Oczywiście wypchane były po brzegi, więc musiałam poprzesuwać jakieś stare lampy, słoiczki z dziwną zawartością i niezliczone pudełeczka, żeby zrobić miejsce na blachę. Stwierdziwszy, że zostawiam swoje dzieło w bezpiecznym miejscu, wróciłam tą samą trasą, zgasiłam światło i poszłam na górę.

Przez okna tarasowe widziałam Weronikę komenderującą Markiem i swoim mężem, Rafałem, w temacie ustawiania stołów i krzeseł. Co chwilę łapała też jakieś galopujące dziecko za rękę i zawzięcie coś mu tłumaczyła. Była to czynność co najmniej zbędna, ponieważ każdy z delikwentów, wysłuchawszy reprymendy, zaraz po wyrwaniu się z objęć biegł dalej, drąc się wniebogłosy.

Wrzeszczące, skrzeczące i wydające inne dziwne dźwięki osóbki trochę mnie rozpraszały, ale z doświadczenia wiedziałam, że za jakieś pół godziny mój mózg przestanie to rejestrować. Typowe włączenie trybu przetrwania w oprogramowaniu każdej osoby bezdzietnej, zmuszonej przebywać dłużej niż kilka minut w warunkach skrajnie ekstremalnych, jakimi są imprezy z udziałem dzieci. Mózg człowieka to prawdziwy cud techniki.

Pocieszające było również to, że — przy całej miłości do dzieci moich przyjaciółek — w końcu wrócę do mojego spokojnego, czystego mieszkanka, błogosławiąc ciszę i możliwość usłyszenia własnych myśli. Otoczenie powoli przyzwyczajało się do mojej decyzji o przedwczesnej śmierci na skutek odwodnienia, z powodu braku szklanki wody przy łóżku. Czasami tylko jakaś dalsza znajoma (zapominając, że brak dzieci może też wynikać z niemożliwości ich posiadania) przypominała mi o tykającym zegarze biologicznym i — rozpływając się nad cudem macierzyństwa — wytykała egoizm.


Magda wróciła tuż przed siedemnastą, kiedy praktycznie wszystko było już gotowe. Stoły na tarasie zastawione były ilością jedzenia mogącą wykarmić pluton wojska, dodatkowe krzesła zniesione z całego domu, Marek z Rafałem rozpalali grilla, a ja z Anią kończyłyśmy ulubione kanapeczki pani domu: bagietka, zielenina, ser pleśniowy, połówki winogron i posypka ze zmielonych orzechów włoskich.

— No witamy! — krzyknęła Ania, nie przerywając krojenia sera, w stronę wchodzącej do kuchni Magdy. — Przyszłaś pomóc? Troszkę za późno, prawie wszystko już zrobione.

— Przepraszam was, dziewczyny — powiedziała Magda, ciężko wzdychając i siadając na stołku barowym przy wyspie, na której szykowałyśmy jedzenie. — Miałam kryzysową sytuację w restauracji. Kucharz nie przyszedł do pracy. Rozumiecie to? Po prostu nie przyszedł. Nawet nie zadzwonił, nie odbierał telefonu, a kiedy w końcu się do niego dodzwoniłam, powiedział, że się zwalnia! Nie mam już siły do tych ludzi…

— I co teraz? — zapytałam z przejęciem. — Znalazłaś kogoś nowego? Co zrobisz?

— Na razie jego pomocnik przejął obowiązki, ale muszę szybko kogoś znaleźć, bo chłopak sobie nie radzi, a na dodatek miał wziąć kilka dni wolnego w przyszłym tygodniu. Jak go teraz puszczę?! — zapytała z desperacją w głosie.

— Jak możemy ci pomóc, kochana? — spytała Ania, jak zwykle skłonna do pomocy każdemu i zawsze, układając na talerzu fikuśnie zwinięte wędliny.

— Jeżeli nie znasz jakiegoś dobrego, bezrobotnego kucharza w Katowicach, to nie możesz — odpowiedziała Magda, podrywając się nagle z miejsca i związując swoje długie brązowe włosy gumką wyciągniętą z kieszeni jeansów. — Dobra, dziś już nie będę o tym myślała. Co jest jeszcze do zrobienia?

— Właściwie wszystko jest już gotowe, więc zrób mi przyjemność i idź się wykąp, pomaluj czy coś, bo wyglądasz jak siedem nieszczęść — powiedziałam, mrugając do niej, zajęta wycinaniem różyczek z rzodkiewki.

— Kochana jesteś — powiedziała z uśmiechem Magda, głaszcząc mnie po ramieniu.

— A ja??? — upomniała się Ania z udawaną, obrażoną miną, wymachując nożem.

— Ty też! — zaśmiała się Magda, dusząc nas obydwie za szyję. — Co ja bym bez was zrobiła?

— Boże! Zaraz zwymiotuję… — doleciał nas głos z korytarza.

Obejrzałyśmy się w tamtą stronę. W drzwiach stała elegancko ubrana Alicja — w krwisto czerwonej szmince na ustach, z przewieszoną przez rękę równie czerwoną torebką. Czarny kombinezon na ramiączka z długimi, lejącymi, lekko rozszerzanymi spodniami i cienki skórzany pasek uwydatniały, że Alicja też woli siebie w wersji „fit” i ewidentnie uczęszcza na jakiś fitness. Eleganckie, czarne szpilki dopełniały stylizację. Musiałam przyznać, że świetnie wyglądała. Zresztą, zawsze była fajnie ubrana.

„Pewnie przyzwyczajenie z pracy. Jest przedstawicielem handlowym, codziennie widzi się z klientami, musi dobrze wyglądać” — tłumaczyłam sobie własne lenistwo w tematach odzieżowo — stylizacyjnych.

Moja praca — głównie zdalna ostatnimi czasy — miała swoje plusy i minusy. Minusem w moim przypadku była ogromna ilość eleganckich ubrań w szafie, których nawet nie chciało mi się wyciągać. Styl casualowy i sportowy przylgnął do mnie na dobre. Jedynymi odstępstwami były większe imprezy formalne, kiedy to przebierałam się w niezbyt wygodne stroje kupione pod wpływem impulsu i niebotycznie wysokie szpilki, żeby po kilku godzinach stękać nad niedolą kobiet i przeklinać wynalazcę obcasów.

— Widzę, że jesteście już na etapie ckliwego wyznawania sobie miłości. Dopiero siedemnasta, a te już pijane! Nie wiem, dlaczego w ogóle zadaję się z taką patologią… — powiedziała Alicja teatralnie, wywracając oczami.

— Też się cieszymy, że cię widzimy — odpowiedziała Magda, przechodząc obok niej i całując ją w policzek. — Idę zrobić z siebie znowu człowieka. Zaraz wracam.

— Powiedz swojemu lubemu, żeby wypakował mięso z auta. Zostawiłam otwarty bagażnik! — krzyknęła za nią Alicja.

— Sama mu powiedz, jest chyba przy grillu! — odkrzyknęła Magda, wchodząc na górę po schodach. — Chyba że cię to za bardzo zmęczy, to poproś Ewelinę lub Anię.

— Idź już i faktycznie zrób coś ze sobą, bo straszysz ludzi! — odgryzła się Alicja, witając się z nami eleganckimi cmoknięciami w powietrze. — Wy też byście mogły coś ze sobą zrobić — dodała, taksując nas wzrokiem.

— Ja mam to gdzieś — powiedziałam, wracając do mozolnego wycinania kwiatków ze wszystkich możliwych warzyw.

— A ja już zrobiłam… — dodała płaczliwym głosem Ania, dotykając swoich ciemno-blond włosów uczesanych w fikuśny koczek na czubku głowy. — Myślisz, że zaraz po urodzeniu dziecka tak łatwo wrócić do formy?

— Przecież żartowałam! Ślicznie wyglądasz. No co Ty? — powiedziała Alicja, patrząc na nią z niedowierzaniem.

— Hormony… — powiedziała cicho Ania, wycierając nos kawałkiem papierowego ręcznika.

— Bezduszna małpa — rzuciłam w przestrzeń.

— Przecież żartowałam! Tobie też hormony szaleją???

Udawałam, że nie słyszę.

— Idę do chłopaków. Z nimi przynajmniej można pożartować i mieć pewność, że nie trafi się na trudne dni! — wykrzyknęła, idąc na taras.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Uwielbiałam te nasze przekomarzanki. Zwłaszcza z Alicją.

Osobie postronnej, słuchającej ich, mogłoby się czasem wydawać, że nie przepadamy za sobą. Nic bardziej mylnego. Działała tu zasada: „kto się lubi, ten się czubi”. Alicja była osobą bardzo towarzyską, wygadaną i inteligentną. Myślę, że wśród nowo poznanych ludzi mogła nawet wzbudzać lekkie onieśmielenie swoją przebojowością. Ja już wiedziałam, że pod tą otoczką kryje się ktoś wrażliwy, skrzętnie ukrywający swoje prawdziwe „ja”. To było zachowanie, które często obserwowałam u ludzi. Odsunęłam się od blatu, żeby ocenić swoje dzieło. Moim talerzem wędlin ozdobionym kwiatami z rzodkiewek, pomidorków i ogórka nie powstydziłaby się żadna gospodyni domowa z czasów PRL-u. Z zadowoleniem kiwnęłam głową, gratulując sobie talentu, i oznajmiłam Ani, że idę się przebrać.

Poszłam na piętro. Minęłam pokoje i, naprzeciwko łazienki, skręciłam na strome schody prowadzące na poddasze, na którym zazwyczaj spałam, kiedy zostawałam na noc. Powoli i ostrożnie wspięłam się na samą górę, zastanawiając się, jakim cudem nigdy z nich nie spadłam. Wchodzenie na nie było wyzwaniem — co dopiero schodzenie, zwłaszcza nad ranem po imprezie, kiedy człowiek chciał dotrzeć jak najszybciej do łazienki.

Przebierając się w swoje ukochane dżinsy i top, rozglądałam się ciekawie po poddaszu, które od jakiegoś czasu należało do Matyldy, najstarszej córki Magdy. Zniknęły wszystkie lalki i misie, których miejsce zajęła biżuteria, pierwsze kosmetyki i plakaty nieznanych mi zespołów. Poczułam się staro, ale zaraz się pocieszyłam, tłumacząc sobie, że Magda wcześnie urodziła Matyldę.

Rozmyślając nad zbyt szybko biegnącym czasem, powoli i jeszcze bardziej ostrożnie zeszłam po drewnianych stopniach. Kiedy wróciłam na dół, zarejestrowałam pojawienie się nowych osób, a impreza zaczynała się już powoli rozkręcać. W kuchni przywitałam się z Beatą i Sabiną, które opowiadały coś zawzięcie Magdzie, żywo przy tym gestykulując, więc udałam się w kierunku tarasu. Rozmowa o jakiejś pani Grażynce, której nie znałam, a która rozwodziła się z niewiernym mężem, kompletnie mnie nie interesowała.

Grill, jak zwykle, okupowany był przez dzierżących w rękach piwa panów. Obserwując wygłodniałym wzrokiem rękę Marka obracającego skwierczące mięso, próbowali przekrzyczeć głośnik stojący tuż obok, z którego wydobywał się jakiś polski hip-hop, którego fanką — delikatnie mówiąc — nie byłam.

Weronika, Ania i Alicja siedziały na wielkiej sofie pod ogromnym parasolem przeciwsłonecznym, dyskutując o czymś zawzięcie. Podeszłam do stolika pod ścianą, który robił za bar. Stwierdziwszy, że moje wino bezalkoholowe, wsadzone do coolera z lodem przez którąś z moich cudownych przyjaciółek, ma idealną temperaturę, nalałam sobie spory kieliszek i wróciłam do dziewczyn, żeby poplotkować na temat nieobecnych.


***


Tak jak się spodziewałam — obudzona zostałam dużo wcześniej, niż bym chciała. Ale cichutkie pytanie, które mnie przywitało, całkowicie zmiękczyło moje serce.

— Ciociu, zrobiłam naleśniki. Chcesz?

Otworzyłam oczy i zobaczyłam stojącą nade mną Matyldę, najstarszą córkę Magdy. Zawsze starałam się jej trójkę dzieci traktować tak samo, ale nic nie byłam w stanie poradzić na to, że do Matyldy miałam największą słabość. Myślę, że było to zupełnie zrozumiałe — kiedy Magda zaszła w ciążę i urodziła, był to okres naszej najintensywniejszej przyjaźni, jeśli chodzi o ilość spędzanego razem czasu. Widywałyśmy się prawie codziennie, więc siłą rzeczy pokochałam tego małego robaka, który przerwał nam nieustający ciąg imprez i zabawy. Ja co prawda bawiłam się nadal, ale bez mojej najlepszej kompanki nie było to już to samo, więc siłą rzeczy usiadłam trochę na tyłku. Niedługo później wyemigrowałam na kilka lat do Londynu, ale i tak większość czasu, kiedy tylko wracałam do Polski, spędzałyśmy razem.

— Już schodzę, Mati, tylko wezmę szybki prysznic — powiedziałam, zwlekając się z łóżka.

Rzuciłam okiem na telefon. 08:47. Niecałe pięć godzin snu to dla mnie stanowczo za mało, ale wizja pysznej, mocnej kawy poprawiła mi od razu nastrój. Powoli zeszłam z poddasza i udałam się do łazienki, po drodze mijając zamknięte drzwi do pokoju Magdy i Marka oraz pokój Mariusza, ich syna, u którego spała Weronika z Rafałem i dziećmi. Mariusz i Matylda spali chyba w pokoju Mai, najmłodszej z rodzeństwa, do którego zajrzałam, przechodząc. Pusto — więc dzieci już wstały. Nie było ich jednak nigdzie słychać, co spowodowało u mnie lekki niepokój. Wiadomo, cisza w domu pełnym dzieci może oznaczać tylko jedno: coś broją.

„Sprawdzę, jak tylko doprowadzę się do ładu” — postanowiłam.

Wzięłam prysznic, po którym od razu poczułam się lepiej. Szybkie spojrzenie w lustro potwierdziło, że nie jest najgorzej, więc darowałam sobie makijaż — zwłaszcza że miałyśmy z dziewczynami w planach opalanie. Poza tym byli tu sami swoi — nie w takich stanach się widywaliśmy. Ubrałam się w krótkie spodenki i koszulkę na ramiączka, ponieważ zapowiadał się upalny dzień, i zeszłam na dół. Już na progu zalanej słońcem kuchni doleciał mnie cudowny zapach świeżo parzonej kawy.

— Siadaj, ciocia. Tu masz naleśniki — powiedziała Matylda, podtykając mi pod nos talerz. — Nie wiem, z czym chcesz, więc wyjęłam ci jakiś dżem i krem kakaowy. A tu masz kawę.

Wzięłam od niej kubek i pociągnęłam łyk pysznej, mocnej kawy.

— Jeżeli matka będzie cię denerwować, dzwoń — to cię adoptuję — powiedziałam, wygrzebując resztki dżemu truskawkowego ze słoika i smarując obficie naleśnik.

— To może od razu — zaśmiała się Matylda.

— Dobra, dzwonię do prawnika, żeby przygotował papiery. Mati, a gdzie reszta dzieci? Bo jest coś za cicho…

— Maja z Kasią siedzą u taty w biurze i grają na komputerze, a chłopaki polują na coś w lesie.

Połknęłam szybko naleśnik, zostawiłam niedopitą kawę i poszłam długim korytarzem do biura Marka. Był to największy pokój w całym domu — wielkości chyba połowy mojego mieszkania. W jednym rogu znajdowało się duże biurko, w drugim bieżnia, piłkarzyki i półki z książkami, w trzecim — mini studio fotograficzne, w czwartym — wielkie akwarium. Ogromna, pusta przestrzeń pośrodku, podczas imprez robiła za parkiet taneczny. Dziewczynki grzecznie siedziały po obu stronach biurka, każda wpatrzona w swój komputer. Nawet mnie nie zauważyły.

Wróciłam do kuchni, gdzie Matylda rozmawiała z kimś przez telefon. Znakami pseudo-migowymi dałam jej znać, że idę sprawdzić do lasu, co robią chłopcy. Odpowiedziała mi w ten sam sposób, że idzie do siebie porozmawiać.

Przeszłam przez salon i wyszłam na taras, na którym odbywała się wczorajsza impreza. Był już posprzątany i nawet najmniejszy ślad nie wskazywał na to, że jeszcze kilka godzin temu trwało tu przyjęcie do wczesnych godzin porannych. Znając Magdę, byłam pewna, że zdążyła nawet umyć podłogi w całym domu, kiedy wszyscy poszli już spać.

Zeszłam z tarasu i przez trawnik wielkości połowy boiska do piłki nożnej podążyłam w stronę „lasu”, jak wszyscy nazywali gąszcz różnego rodzaju drzewek — od iglaków po owocowe — zasadzonych, jak dla mnie, zbyt blisko siebie, przez co ciężko było się między nimi przedzierać. Stanęłam przed pierwszymi drzewami i nasłuchiwałam jakichś dźwięków, żeby zlokalizować chłopaków. Jedyne, co słyszałam, to ćwierkanie ptaków i bardzo odległy odgłos kosiarki do trawy. Powoli zagłębiłam się w gęstwinę, modląc się, żeby nie natknąć się na jakiegoś pająka — bałam się ich okrutnie.

Przedzierając się przez gałęzie, które chlastały mnie po twarzy, przeklinałam Marka, który porządek z tą częścią działki robił już od jakiś czterech lat i wciąż nie mógł się zdecydować, które drzewka wykopać. Wydawało mi się, że słyszę coś w okolicach lewego górnego rogu tego buszu, gdzie stała stara, rozpadająca się szopa na narzędzia. Dojście do niej bez odpowiedniego obuwia i spodni było praktycznie niemożliwe, bo wokół rozsiało się jakieś kolczaste krzaczysko. Udałam się więc w tamtym kierunku, starając się unikać wszelkich iglaków drapiących mnie po górnej części ciała. Im bliżej byłam, tym wyraźniej słyszałam podniecone głosy chłopaków.

— Mariusz, mówię ci, ciachaj tu dołem…

— Ale drapie bardzo… Weź przytrzymaj…

Słowo „ciachaj” spowodowało we mnie lekki niepokój. Oczami wyobraźni zobaczyłam różnego rodzaju ostre przedmioty: noże, siekiery i tasaki, oraz dzieci co najmniej rzucające nimi do siebie. Od razu przyspieszyłam.

Chłopcy byli tak zajęci, że nawet nie zauważyli mojego pojawienia się. Mariusz z Bartkiem, synem Weroniki, klęczeli przy krzaku rozrośniętym wokół szopy, w miejscu, gdzie był najrzadszy, i cięli gałęzie małym sekatorem. Przemek, syn Ani, kawałek dalej, odwrócony tyłem, ubierał na swój chudy tyłek spodnie wyglądające na rybackie, jakieś sześć rozmiarów za duże. Nigdy nie mogłam zapamiętać, który z nich ile ma lat, ale na pewno wszyscy byli poniżej dziesiątki. I stanowczo uważałam, że muszę przerwać tę zabawę.

— Cześć. Co robicie? — przywitałam ich.

Wszyscy trzej jak na komendę odwrócili się w moją stronę.

— Ciociaaa!!! — wrzasnął Mariusz, łapiąc się teatralnie za serce i upuszczając sekator. — Ale nas przestraszyłaś!

— Próbujemy dostać się do szopy, ale się nie da przez tego krzaka, więc wycinamy — poinformował mnie Przemek, zakładając na nogi gumowce jakieś dziesięć rozmiarów za duże.

— A po co próbujecie się tam dostać? — zapytałam. — Nie ma tam nic ciekawego. Od kilku lat stoi kompletnie pusta. Możecie co najwyżej dostać w głowę spadającą deską.

— Ktoś się włamał i chcemy to sprawdzić — odpowiedział Mariusz, wracając do pracy.

— Po co ktoś miałby się tam włamywać? Nic tam nie ma. I skąd wiesz, że ktoś się włamał? — spytałam, patrząc na zamknięte drzwi szopy.

— Nie ma kłódki. Tato założył ją niedawno, żeby nas nie kusiło i żebyśmy do niej nie wchodzili.

— To może tato ją zdjął, bo po coś tam wchodził. — stwierdziłam.

— Po co? Skoro nic tam nie ma? — zapytał rezolutnie Mariusz z politowaniem w głosie, dla mojego elementarnego braku logiki. — Gdyby to był on, to z powrotem by ją założył.

Wszyscy trzej patrzyli na mnie wyczekująco. W normalnym stanie świadomości zapewne bez problemu znalazłabym jakąś logiczną i zadowalającą wszystkie strony odpowiedź, ale brak snu i odpowiedniej ilości kofeiny we krwi ewidentnie wpływały na jakość i szybkość pracy moich neuronów. Stojąc tak i patrząc na ich zawzięte miny, wiedziałam, że nie odpuszczą. Nawet jeśli teraz uda mi się ich zgarnąć do domu — przekupstwem albo groźbą podkablowania ich rodzicom — i tak tu jeszcze dzisiaj wrócą.

— Dobra — powiedziałam. — Robimy tak: na pewno żadnego z was tam nie wpuszczę, bo ten dach, jak na mój gust, w każdej chwili może się zawalić. Wejdę tam i sprawdzę, co się dzieje. Okej?

— Ale też chcieliśmy zobaczyć… — odezwał się zawiedziony Bartek.

— To zrobię zdjęcia i sobie zobaczycie — powiedziałam w przypływie natchnienia. — Innej opcji nie ma.

Spojrzeli po sobie z lekko zawiedzionymi minami.

— No dobra… — zgodził się Mariusz. — Tylko całą szopę. Dokładnie!

— Okej — przytaknęłam. — Przemek, ściągaj te spodnie.

Chwilę później, ubrana w lekko zalatujące stęchlizną spodnie z jakiegoś grubego, namiotowego materiału i gumiaki rozmiar 46, w których człapałam jak kaczka, cały czas instruowana przez chłopaków, gdzie stawiać kroki, przedzierałam się przez krzaki. Nie było tak źle, bo w jednym miejscu były rzadsze i wygniecione, jakby ktoś już po nich chodził. Dotarłam do szopy i uchyliłam drzwi. Powoli wsunęłam głowę do środka, rozglądając się głównie po suficie i ścianach. Upewniwszy się, że nie widzę porozciąganych wszędzie pajęczyn, z których mogłyby mnie zaatakować pająki-mutanty, ponaglana przez chłopaków, weszłam do środka.

Rozejrzałam się po wnętrzu, próbując przyzwyczaić wzrok do panujących ciemności. Szopa składała się z dwóch pomieszczeń. Pierwsze, mniejsze, miało dwa małe okienka po obu stronach drzwi, dające niewiele światła. Na przeciwległej ścianie wisiały rozwalające się drewniane półki, na których leżały jakieś zardzewiałe przyrządy ogrodnicze — jeszcze chyba po starych właścicielach. Na podłodze walały się puste butelki i opakowania po nawozach. W prawym rogu stała wiekowa kosiarka, a obok niej leżała płachta brezentu.

— Ciocia, i co?! — doleciał mnie głos Mariusza.

— Nic tu nie ma! — odkrzyknęłam.

— Rób zdjęcia! — przypomniał mi Przemek.

Wyjęłam telefon z kieszeni i obfotografowałam całe pomieszczenie. Poszłam ostrożnie w kierunku wejścia do drugiej części szopy, cały czas wytężając wzrok, żeby nie trafić na jakąś pułapko-pajęczynę. Zajrzałam do środka. Pomieszczenie było co najmniej trzy razy większe. Na przeciwległej ścianie znajdowało się również małe okienko — lekko uchylone. Tu również panował bałagan, a różne rupiecie walały się po podłodze.

Cyknęłam szybko parę zdjęć, stojąc w drzwiach, i już miałam wychodzić, kiedy mój wzrok zatrzymał się na przedmiotach leżących pod oknem. Było tam trochę jaśniej, więc mogłam im się dokładnie przyjrzeć. Plastikowa butelka po wodzie — do połowy pełna, jakieś opakowanie po wafelkach i puszka piwa. Zamknięta. Stałam tak, patrzyłam i myślałam, jakie to dziwne, że ona tu stoi. “Kto mógł ją tu zostawić? Magda piwa nie pije, a Marka na pewno nie podejrzewałam o takie zaniedbanie. Mógł zapomnieć, ale po co miałby je tu w ogóle przynosić?” To raczej nie było miejsce zachęcające do miłego spędzania czasu, i z tego co wiem, nikt tu nie przychodził. Od lat szopa była przeznaczona do rozbiórki, a żadnych planów co do tej części ogrodu nie było — z racji utrudnionego dostępu. Może kiedyś, jak zrobią porządek z drzewami.

Pewnie gdyby nie ta puszka, od razu bym wyszła. Ale coś w niej nie dawało mi spokoju. Podeszłam i przyjrzałam się jej dokładniej. Zauważyłam, że nie jest nawet zakurzona. Wzrok zdążył mi się już przyzwyczaić do ciemności, więc zaczęłam dokładniej rozpoznawać przedmioty. Moją uwagę przyciągnęła sterta po lewej stronie. Jakieś stare robocze ubrania, szmaty, leżące buty. Wpatrywałam się w te buty i pomyślałam, że dziwnie je ktoś tak zostawił — jakby były na nogach leżącego człowieka. I ten materiał wyżej nawet wygląda jak spodnie… Zrobiłam kilka kroków do przodu i zamarłam. To był człowiek. Leżący człowiek!

“Matko Boska, zwłoki!” — zawyło w mojej głowie.

Leżał na wznak, z lewą ręką podwiniętą pod tułów. Prawa bezwładnie spoczywała wzdłuż ciała. Głowa i kawałek klatki piersiowej były przykryte starym ręcznikiem. Być może ktoś inny, przez sekundę, pomyślałby, że to śpiący lub odpoczywający człowiek. Ale przecież nie ja — karmiąca się od dwunastego roku życia wszelkiej maści kryminałami, w których trup zazwyczaj ściele się gęsto.

Mój umysł, który prosi o pomoc kalkulator przy tabliczce mnożenia na poziomie trzeciej klasy podstawówki, bezbłędnie i automatycznie rozpoznał nienaturalne ułożenie ciała.

Serce zaczęło mi walić jak szalone. Pierwsza myśl: “Uciekaj!”

Pewnie bym tak zrobiła, gdyby nogi nie odmówiły mi posłuszeństwa. Stałam jak sparaliżowana i wpatrywałam się w leżące ciało. „Jak to możliwe?” — myślałam. — “Kolejny trup!”

— Ciocia! Długo jeszcze? — doleciał mnie krzyk z zewnątrz, który wyrwał mnie z odrętwienia, ale wprowadził w jeszcze większą panikę.

“Matko Boska, dzieci! Co robić?” — próbowałam zmusić mój mózg do w miarę logicznego i konstruktywnego myślenia. — “Myśl, Ewelina, myśl!”

Wzięłam kilka głębszych oddechów i, próbując przybrać w miarę normalny wyraz twarzy, szybko wyszłam z szopy, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Nic tam nie ma ciekawego — powiedziałam, przedzierając się z powrotem przez krzaki. — Jakieś starocie.

— Ale masz zdjęcia? — upewniał się Bartek.

— Za ciemno tam było, żadne by nie wyszło, a lampa błyskowa mi nie działa — wymyślałam na poczekaniu.

Wiedziałam, że muszę jak najszybciej ich stamtąd zabrać i jakoś się ich pozbyć, chociażby na piętnaście minut.

— No weeeź… — jęknął Mariusz głosem pełnym zawodu.

Wiedziałam, że muszę odwrócić ich uwagę. Musiałam szybko coś wymyślić — i nagle mnie olśniło.

— Słuchajcie, chłopaki — powiedziałam, starając się ukryć zdenerwowanie i siląc na uśmiech, kiedy już stanęłam przed nimi. — Zajmujemy się głupotami, a ja was szukałam, bo mam sprawę. Można zarobić.

Spojrzeli po sobie. Zauważyłam lekki błysk zainteresowania.

— A ile i za co? — zapytał zaciekawiony Mariusz.

— Po dychę na głowę. Musicie tylko skoczyć do sklepu, tego przy kapliczce, i kupić parę rzeczy.

Sklep przy kapliczce był jedynym, do którego — z racji bezpiecznego dojścia — Magda czasami pozwalała chodzić Mariuszowi samemu. Istniała więc spora szansa, że mnie nie zabije po tym, jak bez jej zgody tam go wyślę. Nie wiedziałam co prawda, jak zareagują Ania i Weronika na to, że wysłałam też ich synów, ale to było jedyne, co wpadło mi do głowy, żeby odciągnąć ich od szopy i zyskać choć chwilę na ogarnięcie sytuacji.

— Trzydzieści — powiedział Bartek, zakładając ręce na piersi. — Na głowę.

Spojrzał na pozostałych chłopaków, którzy kiwnęli głowami i również skrzyżowali ręce, wpatrując się we mnie wymownie. Aż się zachłysnęłam na to jawne zdzierstwo i na chwilę zapomniałam, po co to wszystko robię.

— Po trzydzieści na głowę? Za pójście do sklepu?!…

— Daleko jest — powiedział Mariusz, mrużąc oczy.

— Niech będzie — rzuciłam, chcąc się ich jak najszybciej pozbyć, i ruszyłam w stronę domu. — Chodźcie, dam wam kasę.

Wyprawiwszy chłopaków — zaopatrzonych w dwieście złotych, wymyśloną naprędce listę zakupów i reklamówkę — popędziłam na pierwsze piętro i bez pukania wpadłam do pokoju Magdy i Marka. Marek jeszcze spał z twarzą w poduszce, a Magda, siedząc obok niego, przeglądała coś w telefonie. Aż podskoczyła na łóżku w reakcji na moje nagłe wtargnięcie. Spojrzała na mnie znad okularów, z wyrazem sporego zdziwienia na twarzy.

— Co się stało? Co ty masz na sobie?… — wykrzyknęła, wstając z łóżka i podchodząc do mnie.

Marek, którego obudził jej okrzyk, popatrzył najpierw na nią, potem jednym spojrzeniem ocenił moje potargane włosy i swoje robocze spodnie na moim tyłku. Po czym odwrócił się z zamiarem dalszego spania.

— Widzę, że impreza się jeszcze nie skończyła… — mruknął, naciągając kołdrę na głowę.

Całe moje opanowanie, które musiałam zachować przy chłopakach, teraz opadło. Tłumione emocje i nerwy eksplodowały ze zdwojoną siłą. Dopadłam do łóżka, krzycząc histerycznie:

— Wstawaj! Wstawaj!

Jednym szarpnięciem ściągnęłam z niego całą kołdrę, żeby przekonać się, że sypia w koszulce, ale niestety bez majtek. Wydałam z siebie okrzyk: — Iiiii! — Po czym rzuciłam w niego kołdrą, minęłam przerażoną Magdę, dopadłam do okna, mocnym szarpnięciem odsłoniłam zasłonę, zrywając kilka żabek z karnisza, i machając rękami w stronę ogrodu, na przemian łapałam się za głowę.

— W szopie! Musimy tam iść zanim chłopaki wrócą ze sklepu! Może trzeba gdzieś zawieźć dzieci, zanim przyjedzie policja, bo im siądzie na psychikę albo coś!!! Gdyby nie to piwo, to bym nawet nie zauważyła, że tam leży!!! — wrzasnęłam i spojrzałam na nich wyczekująco, dziwiąc się, że jeszcze nie biegną działać i coś robić. Bo przecież trzeba coś robić!!!…

Stałam tak i patrzyłam raz na Magdę, raz na Marka — i zaczęło do mnie docierać, że chyba nie zachowuję się zbyt racjonalnie. Że muszę się uspokoić, bo coś jest nie tak.

Magda stała pod ścianą, przyciskając do piersi telefon z przerażeniem w oczach. Marek natomiast siedział na łóżku, trzymając mocno zwiniętą w kłębek kołdrę — jakby bał się, że podlecę i ją wyrwę — i z pretensją patrzył na moją przyjaciółkę, zapewne za wpuszczanie do domu osób niezrównoważonych umysłowo.

Czułam, że zaczynam się trząść. Zrobiło mi się trochę słabo, więc chwiejnym krokiem podeszłam do krzesła stojącego w rogu przy oknie i ciężko na nim usiadłam, próbując zebrać myśli. Nie pamiętam za bardzo, co mówiłam — starałam się skupić tylko na tym, żeby oddychać i nie zemdleć. Nie był to pierwszy trup w moim życiu, ale tę sytuację przeżyłam zdecydowanie gorzej. Chyba jednak w miarę klarownie udało mi się przedstawić sytuację, bo Marek nagle powiedział: — O kurwa! — wyskoczył z łóżka i, naciągając koszulkę do połowy ud, pobiegł do garderoby.

Chwilę później, już ubrany, pognał do pokoju obok obudzić Rafała i Weronikę. Magda zbiegła na dół — pewnie sprawdzić, gdzie jest reszta dzieci. Po chwili w domu zaczęło się małe zamieszanie, chociaż wszyscy dorośli, już poinformowani o sytuacji, starali się zachować spokój i nie panikować — ze względu na dzieci.

Plan był prosty: wysłać je z Weroniką, Anią i protestującą Magdą do zoo, na lody, gdziekolwiek — byleby nie były w domu, kiedy przyjedzie policja.

— Nie jadę do żadnego zoo — upierała się Magda. — Nie przegapię czegoś takiego w moim domu. Zadzwonię po Igę, żeby się nimi zajęła.

— No matka roku! — rzucił Marek, próbując chyba zagrać jej na emocjach.

— To sam jedź, jak jesteś taki mądry — odgryzła się Magda. — Ja zostaję. Dzwoń do siostry.

Odwróciła się na pięcie i poszła szykować dzieci.

Po szybkiej naradzie stanęło na tym, że Magda zawiezie swoje pociechy do zoo, gdzie przejmie je Iga — siostra Marka — z mężem, a sama wróci do domu. Weronika zdecydowała się wrócić z dziećmi do siebie, zostawiając Rafała, którego wołami by nie wywlekli z miejsca zbrodni. Ania z Przemkiem i dziećmi również mieli jechać do zoo, choć po minie jej męża widziałam, że robi to niechętnie. W końcu nieczęsto ma się okazję uczestniczyć w sytuacji rodem z filmu. Nie mogłam mu się dziwić. Jak tylko doszłam do siebie po pierwszym szoku, moja wrodzona ciekawość i zamiłowanie do kryminałów wzięły górę.

Szykując dzbanki mrożonej herbaty i szklanki (może przychylni policjanci pozwolą patrzeć), upominałam się w duchu, żeby mieć oczy i uszy szeroko otwarte. “Wszystko, co tu się wydarzy, będzie bezcennym doświadczeniem” — myślałam — mogącym pomóc w napisaniu upragnionej książki, do której dotąd nie miałam weny. Zaniosłam wszystko na taras i przypomniałam sobie o moim serniku, który został w garażu. Kompletnie o nim zapomniałam. Już chciałam po niego pobiec, kiedy przyjechała policja i pogotowie.

Nie wiem, na co liczyłam, ale na pewno na więcej atrakcji, niż się wydarzyło. Dostęp do ogrodu został całkowicie odcięty, więc nie miałam pojęcia, co dzieje się w szopie. Po zebraniu wstępnych zeznań — kto był w domu, kto tu mieszka i w jakich okolicznościach znaleziono ciało — poproszono nas o rozjechanie się do domów i czekanie na wezwanie na przesłuchanie. Na nic zdało się czarowanie, próby przekupstwa herbatkami i ciasteczkami. Byli nieugięci.

Z uczuciem ogromnego zawodu zamówiłam taksówkę i pojechałam do siebie, nakazując Magdzie, żeby na bieżąco informowała mnie o wszystkim.


W ciągu tygodnia wszyscy obecni na imprezie zostali wezwani na komendę i przesłuchani. Prawie dostałam gorączki z ekscytacji przed swoimi zeznaniami. Ale już po kilku minutach moje oczekiwania co do uzyskania jakichkolwiek informacji zdechły śmiercią naturalną. Moja nieśmiała prośba o uchylenie rąbka tajemnicy i przekazanie choćby najmniejszego detalu spotkała się tylko z pełnym politowania uśmiechem i słowami:

— Chyba pani żartuje.

Moje rozczarowanie sięgnęło zenitu. Wytrzymałam jeden dzień. Zadzwoniłam do Magdy i wprosiłam się na kawę i plotki. Wiedziałam, że tylko od niej mogę się czegoś dowiedzieć. Rafał, mąż Weroniki, miał sporo znajomych w policji i wiedziałam, że jedyną osobą, z którą się czymkolwiek podzieli, będzie Marek. Marek powtórzy wszystko Magdzie. A Magda — mnie. Co prawda na naszej grupie na Messengerze, “Gwiazdy”, szalałyśmy z teoriami i przypuszczeniami (głównie ja), ale podejrzewałam, że Magda nie pisze tam wszystkiego, co wie.

Ciekawość mnie zjadała żywcem.


***


Zatrąbiłam dwa razy pod bramą. Po chwili zaczęła się powoli otwierać. Na podjeździe — co rzadko się zdarzało — było pusto. Pewnie Marek gdzieś pojechał, a drugie auto było w garażu.

“Mój sernik!” — przypomniałam sobie. “Na pewno był pyszny” — pomyślałam z żalem, patrząc na zamknięte drzwi garażowe. “Muszę go zabrać i wywalić, zanim zacznie śmierdzieć.”

Poszłam w prawo, brukowanymi stopniami, okrążając garaż, żeby dostać się na taras nad nim, z którego drzwi prowadziły wprost na mały korytarzyk półpiętra. Przeszłam przez drzwi i spojrzałam w dół na schody prowadzące do głównego wejścia — w lecie używanego chyba tylko przez obcych — i niżej, do pokoju gościnnego, łazienki, kotłowni i wejścia do garażu. Ciemno. Minęłam kolejne schody prowadzące na górę i skręciłam w prawo, do kuchni. Też pusto. Przeszłam przez salon i wyszłam na taras, na którym jeszcze ponad tydzień temu świetnie się bawiliśmy. Usiadłam na dużym narożniku ogrodowym, zdjęłam klapki i wystawiłam nogi do słońca. Po chwili w drzwiach pojawiła się Magda.

— Cześć, kochana — powiedziała, nachylając się nade mną i całując mnie w policzek. — Chcesz coś do picia?

— Mam wodę, dzięki. Później chętnie napiję się kawy, ale teraz siadaj i opowiadaj. Wiadomo coś nowego? — zapytałam z nieukrywaną ciekawością.

Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. Uwielbiałyśmy ploteczki, a temat, który nam się nawinął, był z gatunku ciężkiego kalibru.

— No więc… — zaczęła, nalewając sobie soku z dzbanka stojącego na stole — …jest bomba. Ale od początku. Koleś nazywał się Michał Jakiśtam. Był wcześniej notowany przez policję. Jakieś drobne kradzieże, podejrzenie o udział w grupie przestępczej, ale jakoś się z tego wywinął. Rafał go sprawdził. To znaczy, jakiś jego kolega z policji. Wyszedł dwa miesiące temu, bo siedział za jakieś włamanie, za które odwiesili mu zawiasy.

— Ile miał lat? — spytałam. — Bo na zdjęciu wyglądał młodo.

— Dwadzieścia sześć. Z jakiejś patologicznej rodziny. Ojciec zapił się na śmierć, kiedy chłopak był jeszcze mały, a matka lubiła sprowadzać do domu swoich nowych facetów. Uciekł z domu, jak miał chyba szesnaście lat… albo siedemnaście, nie pamiętam.

— Ktoś od nas go rozpoznał? “Gwiazdy” wiem, że nie, ale może Sabina albo Beata?

— Nikt — pokręciła głową Magda.

— A wiadomo, co tam robił? — dopytywałam.

— Nie wiadomo. Podejrzewają, że się ukrywał.

— No dobra, a co to za bomba, którą masz?

— Dobrze, że siedzisz, bo ja mało co się nie przewróciłam, jak Rafał nam to dzisiaj rano powiedział. Specjalnie przyjechał przed pracą, bo nie chciał gadać przez telefon…

— Zabiję cię — stęknęłam. — Mów!

Magda spojrzała na mnie z uśmieszkiem i satysfakcją na twarzy.

— Zginął w noc naszej imprezy. Między dwunastą a pierwszą w nocy. I na pewno ktoś mu w tym pomógł — powiedziała wolno i rozparła się na kanapie z miną zwycięzcy konkursu na informację roku.

I miała rację. Siedziałam z otwartą buzią, wpatrując się w nią jak w obraz. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, w czasie której Magda pociągała sok przez słomkę, delektując się wrażeniem, jakie na mnie zrobiła.

— Miałam taką samą minę jak ty — powiedziała, kiwając głową.

Zamknęłam buzię.

— Ale to znaczy, że ktoś go zamordował, kiedy wszyscy tu byliśmy! — krzyknęłam, wstając z narożnika. Zaczęłam chodzić tam i z powrotem, trzymając się za skronie, jakby to miało pomóc mi w myśleniu.

— Dokładnie. Mówiłam ci, że bomba.

— Ale kuźwa, nie spodziewałam się, że ktoś, kogo znam, jest prawdopodobnie mordercą! — wykrzyknęłam.

— O czym ty mówisz? Powiedziałam, że został zamordowany w czasie, kiedy tu imprezowaliśmy, a nie, że ktoś z nas go zabił!

— Magda, pomyśl logicznie — powiedziałam, siadając naprzeciwko niej i zniżając głos. — Impreza trwała prawie do czwartej, było tu pełno ludzi, o dzieciach nie wspomnę. Jak ktoś z zewnątrz mógł tu wejść niezauważony, przejść koło domu, potem przez trawnik, zabić gościa w szopie i wrócić tą samą trasą? To niemożliwe!

Siedziałyśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy, i widziałam, że teraz to ja przekazałam jej informację roku.

— Eeee… niemożliwe — powiedziała, otrząsając się z pierwszego szoku. — Pewnie wszedł jakoś inaczej. Przez ogrodzenie za szopą czy coś…

— To chyba musiał przelecieć — powiedziałam z niedowierzaniem. — Na działce za wami są psy sąsiada. Chyba nie muszę ci przypominać, że to nienormalne okazy. Poza tym — żeby dostać się od drogi, musiałby przejść przez trzy działki, z czego pierwsza to mur. Czysta dedukcja. A co mówi policja? Były jakieś ślady, że przeszedł od tamtej strony?

— Nie wiem, Rafał nic nie mówił. Ale gdyby podejrzewali kogoś z nas, to chyba by powiedział?

— Chyba że Marek mu zabronił, żeby cię nie denerwować.

— Dzwonię do Marka — stwierdziła Magda, biorąc telefon. — Ale nie wierzę w to kompletnie. Ty i ta twoja dedukcja. Ktoś powinien ci zabronić czytać te kryminały. Wszędzie węszysz spiski!

Popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym co najmniej sama zabiła biednego chłopaka.

— Ja tylko próbuję ustalić, co się stało — powiedziałam.

— Ustalić… — prychnęła Magda. — Ciebie to wszystko cieszy! Pewnie już zaczęłaś pisać tę swoją książkę… Halo! Marek! — krzyknęła do telefonu. — Gdzie jesteś? O której będziesz? Wracaj szybko, bo musimy porozmawiać.

— O której będzie? — zapytałam, gdy odłożyła komórkę.

— Za jakieś pół godziny.

— Dobra, to ja idę do garażu sprzątnąć mój sernik, o którym kompletnie zapomniałam.

— Ojej — zmartwiła się szczerze Magda, której miłość do słodyczy była wręcz legendarna. — Jaka szkoda… Idź, ja zrobię nam kawy.

Weszłam do domu i zeszłam schodami do garażu. Zapaliłam światło i zaczęłam przedzierać się w stronę półek, na których zostawiłam ciasto. Dotarłam do miejsca i stanęłam zdziwiona. Blacha z sernikiem leżała do góry dnem na podłodze. Spojrzałam na półkę. „Dziwne” — pomyślałam. — „Wszystko poprzestawiane.”

Lampa na półce obok, to pudełeczko — na pewno tu nie stało. Słoiki też były inaczej ustawione… Z moją pamięcią fotograficzną od razu zauważyłam, że wszystko stoi inaczej. Podniosłam blachę i ręką zgarnęłam resztki sernika. „Będę musiała wrócić tu z mopem” — westchnęłam w myślach. Wróciłam na górę i wyrzuciłam sernik do śmietnika. Umyłam blachę i poszłam na taras do Magdy, która siedziała i piła swoją latte, wpatrując się w ekran telefonu.

— I co? — zapytała z nadzieją w głosie. — Dobry?

— No co ty. Po takim czasie? Poza tym ktoś go zrzucił. Potrzebuję mopa, żeby posprzątać.

— To gdzie go dałaś? Trzeba było schować. Nie wiesz, że dzieci wszędzie wywęszą słodycze?

— Tak wiem. Mają to po mamie — powiedziałam z uśmiechem, na co Magda pokazała mi język. — Ale nie sądzę, że to dzieci. Był schowany wysoko na półce, za kartonami. Sam też nie spadł. Wygląda, że ktoś czegoś szukał i zrzucił przez przypadek.

— A czego tam ktoś mógł szukać? Nic ciekawego tam nie ma. Chyba że przedwojenne przetwory, po których można się nabawić zatrucia. Muszę tam wreszcie posprzątać — zdecydowała Magda. — Olej mopa, zajmę się tym później.

— No dobra, wracając do trupa… — zaczęłam. — Nie wydaje ci się to wszystko dziwne? Co on w ogóle tam robił? Nie wierzę, że się ukrywał przed policją czy kimkolwiek, bo gorszej miejscówki raczej sobie nie mógł wymyślić. Od strony ulicy — moim zdaniem — dostęp niemożliwy, a od waszego domu też nie najprostszy. Praktycznie zawsze ktoś jest w domu, a zazwyczaj jeszcze dodatkowo jacyś ludzie. To wszystko jest bardzo podejrzane.

— A może właśnie dlatego tam się ukrył — bo ciężko się dostać?

— No dobra, ale skąd by nawet wiedział o tej szopie? Mało który ze znajomych wie o tej ruderze.

— Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym. Zostawiam takie rzeczy policji, a nie bawię się w detektywa — odpowiedziała Magda, wymownie patrząc w moją stronę. — Może znał poprzednich właścicieli i wiedział, że stoi tu szopa…

— Aha… I wiedział, że akurat jest przez was nieużywana i że nikt tam nie chodzi, bo sad zamieniliście w nieprzystępny busz???

— No może…

— I właśnie o tym mówię! W każdej z opcji musiał mieć informację, której obcy człowiek by nie znał! Ktoś mu musiał powiedzieć — i raczej na pewno ktoś z waszych znajomych.

— Od razu znajomych! — oburzyła się Magda. — A może jacyś robotnicy? Albo ogrodnicy?

— A których robotników albo ogrodników wpuszczałaś w te chaszcze?

— Nooo… nie wiem, nie pamiętam… Może Marek z kimś rozmawiał na temat rozbiórki? Przyjedzie, to go zapytam — zadecydowała Magda. — A ty już przestań wymyślać i snuć te swoje teorie spiskowe. I uważaj, żeby ktoś się tobą nie zainteresował. Drugi nieboszczyk w ciągu kilku lat to raczej niecodzienne… Mówiłaś policji o Racheli?

— No co ty. Po co? Przecież te sprawy nie mają związku. Odpowiadałam tylko na zadawane pytania: co pamiętam, kogo znam, czy znałam tego gościa itd. Nikt mnie nie pytał, więc nic nie mówiłam. Zresztą co miałam powiedzieć? „A wie pan, tak by the way, to to jest już drugie morderstwo, w którym uczestniczyłam”?

— No mogliby się zdziwić i na pewno bardziej ci się przyjrzeć — zaśmiała się Magda. — A tak w ogóle to jak się skończyła tamta sprawa? Znaleźli mordercę?

— Z tego, co wiem, to nie. Nie ma sprawcy, nie ma motywu. To znaczy — motyw miało mnóstwo ludzi, bo wiesz, jaka ona była… Ale to raczej byłaby zbrodnia w afekcie, a tamto było dokładnie zaplanowane. Wyglądało, że morderca czegoś szukał, ale nie wiadomo czego, bo nic nie zginęło. Przynajmniej nic nie zauważyłyśmy z Kamilą. Rodzina zresztą też…

— O, Marek przyjechał! — przerwała mi Magda, bo za domem usłyszałyśmy charakterystyczne pikanie bramy i warkot silnika.

Chwilę później zza domu wyłonił się rzeczywiście Marek, niosąc siatki z zakupami.

— Co tu knujecie? — zapytał, stawiając wszystko na stole.

— Nic nie knujemy, tylko zastanawiamy się nad okolicznościami tego morderstwa — odpowiedziałam.

— Nie zastanawiamy się, tylko ty się zastanawiasz — sprostowała Magda. — I wymyślasz jakieś stresujące teorie! Ewelina twierdzi, że to ktoś z obecnych na imprezie zamordował tego chłopaka, bo nikt nie mógł się dostać do szopy od strony ulicy. I że to nie przypadek, że on się tam ukrył, że musiał wiedzieć o tej szopie, bo mało kto o niej wie… I tak dalej… Przecież ten dom wcześniej należał do kogoś innego, dużo ludzi mogło o niej wiedzieć i to chyba nic dziwnego, że skoro jest taka stara, to nikt jej nie używa… Prawda? — zwróciła się wprost do Marka.

— Prawda. Pewnie wiedział od poprzednich właścicieli — odpowiedział Marek spokojnie, aż za spokojnie. Na tyle, że coś mi nie pasowało. Znałam go za dobrze. Gdyby naprawdę był tego pewien, od razu wykładałby argumenty, rozrysowywał mapkę dojścia i cytował dane z geoportalu. Tymczasem przyjął teorię Magdy z podejrzaną łatwością.

— Zaniosę to i rozpakuję — dodał, wskazując na zakupy, czym wprawił mnie w jeszcze większe osłupienie.

„Rozpakuję???” — myślałam. — „Sam?

I zapewne zaraz bym go zapytała złośliwie, czy nie dostał jakiegoś udaru od słońca, ale nie zdążyłam, bo wchodząc do domu, odwrócił się w moją stronę i posłał mi bardzo znaczące spojrzenie pod tytułem „Zamknij się”.

No więc się zamknęłam. Napiłam się kilku łyków wody, żeby trochę ochłonąć, bo ciśnienie delikatnie mi skoczyło. Co innego, kiedy wymyślam sobie w głowie jakieś swoje hipotezy i pozostają one jedynie w sferze fantazji mojego wybujałego umysłu, a co innego, kiedy ich potwierdzenie przychodzi z zewnątrz. Zwłaszcza od kogoś, kto raczej nie buja w obłokach.

„Czyli jest coś na rzeczy” — myślałam. — „Ciekawe, z czym trafiłam. Czy policja podejrzewa kogoś z nas?”

— No widzisz — powiedziała Magda, przerywając moje przemyślenia. — Jak zwykle szukasz afery, gdzie jej nie ma. Gdyby było w tym coś podejrzanego, Marek by o tym wiedział od kolegi Rafała z policji. Przestań się tym już zajmować i lepiej zastanówmy się, co kupimy Alicji na urodziny. Ma za dwa tygodnie. Może jakiś voucher do SPA?…

— Tak, voucher może być — odpowiedziałam automatycznie, bo kompletnie nie mogłam się skupić.

Słuchałam pomysłów Magdy i nie bardzo cokolwiek rejestrowałam, bo cały czas miałam w głowie zachowanie Marka. Chciałam jak najszybciej z nim porozmawiać, bo ciekawość zżerała mnie od środka. Stwierdziłam, że raczej tutaj mi się nie uda, i będę musiała do niego zadzwonić.

„Najlepiej późno wieczorem” — zadecydowałam. — „Kiedy Magda i dzieci będą już spały. Marek i tak zawsze pracuje do późna.”

Podjąwszy decyzję, wspięłam się na wyżyny swoich możliwości, jeśli chodzi o skupienie na rozmowie. Po ustaleniu z Magdą szczegółów dotyczących urodzin Alicji, pożegnałam się i pojechałam do domu.


— Halo?

— No halo. Sorry, że tak późno, ale chciałam porozmawiać, jak już Magda będzie spała. Masz chwilę? — zapytałam.

— No mam… — odpowiedział bez entuzjazmu Marek.

— O co ci chodziło z tym wzrokiem? Mam rację, tak? Policja podejrzewa kogoś z nas? Wlazł tam przez wasz ogródek? Skąd wiedział i po co? I dlaczego nie chcesz rozmawiać przy Magdzie?! — zasypywałam go pytaniami.

— Powoli… — stopował mnie. — Po pierwsze i najważniejsze: to nie jest rozmowa na telefon. A jeżeli chodzi o Magdę, to nie chcę, żeby się denerwowała. Może tego po sobie nie pokazuje, ale ta sytuacja mocno ją wyprowadziła z równowagi. Martwi się o dzieci.

— No jasne, że się martwi! Każdy by się martwił… Ale dlaczego nie chcesz rozmawiać przez telefon? Myślisz, że nas podsłuchują??? — zapytałam zaaferowana.

— Boże… — jęknął Marek, wyraźnie poirytowany. — Ewelina, nie rozmawia się o takich rzeczach przez telefon.

— No dobra, nie potrzebuję dzisiaj jakichś szczegółowych informacji, jak wyniki sekcji zwłok, ale powiedz mi chociaż, w czym miałam rację. Podejrzewają kogoś z nas?…

— Nie wiem.

— A ty co myślisz?

— Wolę myśleć, że nie.

— Boże! — jęknęłam poirytowana. — Z mojego kota więcej bym wydusiła! A ile siedział w tej szopie?

— Prawdopodobnie wlazł tam poprzedniej nocy.

— Przez wasz sad?

— Tak.

— A czy są jakieś ślady wskazujące, że ktoś przechodził przez działkę sąsiada od ulicy albo przez jakąś inną działkę?

— Nie. Nie w ostatnim czasie.

— O jaaa


Koniec końców impreza urodzinowa Alicji zamieniła się w imprezę niespodziankę. Po pierwsze dlatego, że Alicja nie mogła się zdecydować, gdzie ją robić. Po drugie — kiedy, bo wiecznie komuś ze znajomych jakaś data lub miejsce nie odpowiadały. A po trzecie — wiedziałyśmy, że nigdy imprezy niespodzianki nie miała. Dlatego cztery dni przed jej urodzinami postanowiłyśmy z dziewczynami, na tajnej grupie messengerowej utworzonej specjalnie pod to wydarzenie, że zajmiemy się tym same. Grupa pod nazwą „Urodziny Alicji” różniła się od naszej „Gwiazdowej” tylko brakiem solenizantki. Zresztą była to nasza powszechna praktyka przed urodzinami każdej z Gwiazd. Na takiej grupie można było w spokoju i — mniej lub bardziej zgodnie — ustalić rodzaj prezentu, wysokość składki, kto co kupi i tym podobne. Czasem do takiej grupy dodawane były też koleżanki solenizantki spoza naszego teamu — o ile oczywiście były to osoby w miarę zgodne i łatwe w obsłudze. W tym wypadku zrezygnowałyśmy z zapraszania prywatnych koleżanek Alicji, bo to między nimi wybuchły nieporozumienia dotyczące daty i miejsca imprezy. Ustalenie dogodnego terminu byłoby niemożliwe. Postanowiłyśmy więc poinformować je o podjętej decyzji, wysyłając zaproszenia drogą elektroniczną — unikając w ten sposób wielogodzinnych, bezproduktywnych rozmów i ewentualnych pretensji.

Po dwóch dniach wszystko było gotowe. Zaproszenia wysłane, prezenty kupione. Alicja myślała, że przychodzi z mężem do mnie i Zdziska na kolację, bo „nasi panowie mają do omówienia jakieś biznesy”. Wymówka raczej słaba, bo mój Zdzisek widział jej męża może dwa razy na jakichś imprezach i raczej niewiele mieli wspólnych tematów. Ale — z tego, co mówił Ryszard, mąż Alicji — kupiła tę bajeczkę.

Goście zostali zaproszeni na siedemnastą trzydzieści w piątek, z nakazem absolutnej punktualności, bo Alicja i Ryszard mieli być na osiemnastą. Znając punktualność Alicji, wiedziałam, że wcześniej niż osiemnasta trzydzieści nie ma co się ich spodziewać, więc mieliśmy co najmniej godzinę na ostatnie szlify.

Mieszkanie i taras posprzątałam dzień wcześniej z pomocą nieocenionej pani Marysi, która przychodziła do nas co kilka tygodni, żeby ogarnąć wszystkie zakamarki, na które ja nie miałam czasu podczas „normalnych” porządków.

Chwilę przed siedemnastą przyjechał catering z przekąskami, na który się zdecydowałyśmy w ramach oszczędności czasu i energii. Zamówiłam go w restauracji znajomych, którzy dali mi bardzo hojną zniżkę, więc finansowo też się to opłacało.

Kiedy pierwsi goście zaczęli się schodzić, wszystko było prawie gotowe. Zostało mi tylko zapalenie świeczek w całym domu, czyli jakieś piętnaście minut pracy — jak stwierdził Zdzisek, wyśmiewając moją obsesję na punkcie świeczek w każdym pomieszczeniu i ich liczby przekraczającej zdrowy rozsądek.

Pierwsze przyszły Magda i Weronika — z butelką prosecco w rękach, tortem odebranym po drodze z naszej ulubionej cukierni i dużą reklamówką, z której prawie wysypywały się chipsy.

— O, widzę, że dzisiaj lajtowo — stwierdziłam, wskazując głową na butelkę i odbierając od nich tort.

— Pod chipsami jest jeszcze jedna — odpowiedziała Weronika, puszczając do mnie oko i podając reklamówkę.

— Rozumiem — zaśmiałam się.

— Czyli przyjechałyście taksówką? Śpisz dziś u Magdy? — zapytałam Weronikę, która — ku swojemu niezadowoleniu — często przyjeżdżała na nasze imprezy samochodem, bo mieszkała za Krakowem i dojazd taksówką byłby bolesny dla portfela.

— Tak. I to bez dzieci i chłopa — powiedziała głosem tak szczęśliwym, że aż wybuchnęłyśmy z Magdą śmiechem.

— A Marek? — zapytałam Magdę.

— Musi pracować — odpowiedziała, idąc za mną do salonu, a potem do kuchni.

— A poza tym chyba chciał uniknąć pytań związanych z naszą ostatnią imprezą. Rozniosło się już po całym Krakowie. Nagle dzwonią do nas ludzie, którzy nie odzywali się po kilkanaście lat. Oddają rzeczy, które kiedyś pożyczyli „na wieczne nieoddanie”, przypominają sobie, że mieliśmy się spotkać… A przy okazji chcą zapytać, co tam u nas ostatnio się wydarzyło…

— Jesteście popularni — zaśmiałam się.

— Tak, zawsze marzyłam o takiej popularności… — westchnęła Magda — Ale plus jest taki, że odzyskałam masę ciuchów i misek z różnych imprez, a Marek stojak do aparatu, starą kosiarkę i jakieś rzeczy DJ-skie, z których cieszy się jak dziecko, bo nie pamiętał, komu je pożyczył.

Przerwał nam dzwonek do domofonu, więc poszłam otworzyć. Za chwilę w drzwiach pojawiła się Natalia ze swoim nowym chłopakiem, którego imienia oczywiście nie zapamiętałam (chyba Waldek), bo cierpię na chroniczną niezdolność do zapamiętywania imion nowo poznanych ludzi.

Natalia była śliczną blondynką z obłędnym uśmiechem i fotogenicznością, która mogła doprowadzić do zazdrości. Z tego też powodu na wspólnych zdjęciach starałam się ustawiać możliwie jak najdalej od niej, bo moja własna fotogeniczność lokowała się gdzieś po drugiej stronie skali. Kamera mnie ewidentnie nie kochała. Natalie poznałam kilka lat wcześniej przez wspólnego znajomego. Chwilę później okazało się, że jest też dobrą koleżanką Alicji, więc została ochoczo przyjęta do naszego teamu “Gwiazd”. Problem w tym, że charaktery Natalii i Alicji — choć z osobna bardzo przyjemne — w zestawieniu powodowały częste spięcia i awantury. Przy okazji jednej z takich kłótni Natalia ostentacyjnie opuściła naszą grupę na Messengerze… i tak już zostało. Mimo wszystko regularnie pojawiała się na imprezach i spotkaniach, niezależnie od tego, czy akurat rozmawiała z Alicją, czy nie. Obecnie — akurat rozmawiały.

Zaraz za Natalią i jej chłopakiem przyszła Ania, a na koniec Sabinka — jedyna koleżanka Alicji, której termin pasował — z mężem… chyba Marcinem? (widziałam go zaledwie cztery razy…)

Kiedy wszyscy zajęci byli robieniem sobie drinków i innych koktajli, ja dokończyłam zapalanie świeczek w całym domu i na tarasie. Wróciłam do gości i w tym momencie zadzwonił domofon. Nastąpiła ogólna panika, ponieważ okazało się, że nie zdążyliśmy jeszcze wymyślić żadnego planu działania.

W czasie, gdy całe towarzystwo zajęte było raczej głośnym ustalaniem, gdzie się schować, kiedy krzyczeć „surprise” i równoczesnym uciszaniem się nawzajem, wyjęłam tort z lodówki, zapaliłam szybko świeczki i wcisnęłam go w ręce stojącej najbliżej Natalii. Natalia chyba się tego kompletnie nie spodziewała, bo stała jak słup soli, patrząc to na mnie, to na tort. Złapałam ją więc za ramiona i wepchnęłam głębiej do kuchni.

Weronika z Magdą zamknęły się w łazience, Sabinka z mężem dołączyli do Natalii, Ania i „chyba Waldek” popędzili do biura, ciągnąc za sobą Zdziska, którego w ostatnim momencie złapałam za rękę, bo zdałam sobie sprawę, że on przecież powinien tu być. Do niego też chyba właśnie to dotarło, bo zatrzymał się pośrodku holu, po czym, nie bardzo wiedząc, co ma robić, położył ręce na biodrach i stał tak, próbując wyglądać naturalnie.

Przechodząc koło niego w kierunku drzwi, do których dzwonek właśnie zadzwonił, teatralnie wywróciłam oczami i pokręciłam głową, dając tym wyraz podziwu dla jego zdolności aktorskich.

— No co?… — zapytał z wyrzutem, po czym podszedł do ściany i oparł się o nią jedną ręką, drugą nadal trzymając na biodrze. Aż mi jęknęło wszystko w środku.

— Cześć, zapraszam — powiedziałam równie naturalnie, otwierając drzwi.

— Hej, kochana — odpowiedziała Alicja, wchodząc i całując mnie w policzek. — Dziękujemy za zaproszenie.

— Tak, dziękujemy — dodał Rysiek, witając się ze mną i niby konspiracyjnie mrugając okiem, otwierając przy tym szeroko usta.

„Boże mój…” — pomyślałam podłamana. — „Same oscarowe role.” Alicja na szczęście w tym momencie próbowała powiesić marynarkę na wieszaku pełnym odzieży wierzchniej pochowanych po całym domu gości, więc chyba tego nie zauważyła.

„Dobrze, że nie kazałam ludziom ściągać butów, bo szlag by trafił niespodziankę w pierwszych sekundach…” — myślałam, prowadząc ich korytarzem w kierunku salonu i besztając się w duchu za te kurtki i marynarki na wieszaku.

Jednak jak tylko dotarliśmy do salonu, problem wieszaka zmalał do zera, kiedy zobaczyłam stół w jadalni pełen szklanek i kieliszków pochowanych gości, a na kanapie w salonie — Zdziska czytającego gazetę.

„No fajki mu tylko brakuje! Skąd on, na miłość boską, wytrzasnął gazetę???” — pomyślałam, czując, jak ciśnienie uderza mi do głowy.

Na szczęście w tym samym momencie drzwi do łazienki się otworzyły i wypadły z nich Magda z Weroniką, drąc się wniebogłosy:

— Surprise!!!

Prawie w tym samym momencie z kuchni wyskoczyła Natalia z tortem w rękach i Sabinka z mężem, krzycząc to samo, a zaraz po nich — z biura — Ania i „chyba Waldek” z okrzykiem:

— Niespodzianka!

Alicja wyglądała na zaskoczoną, a nawet jeśli nie była — to świetnie udawała. Nastąpiło małe zamieszanie, ktoś zaintonował tradycyjne „sto lat”. Potem, przy okrzykach „pomyśl życzenie!”, zdmuchnęła świeczki i zaczęła się witać ze wszystkimi i przyjmować prezenty.

Kiedy wreszcie została posadzona na honorowym miejscu za stołem, z drinkiem w ręce, i zaczęła rozpakowywać podarunki, ja zabrałam tort do kuchni. Postawiłam go na blacie wyspy oddzielającej salon z jadalnią od kuchni i — krojąc go — kątem oka obserwowałam całe towarzystwo, które rozsiadło się za stołem. Normalnie był on przeznaczony dla sześciu osób, ale po rozsunięciu spokojnie mieściło się dziesięć, a i dwanaście też by się upchnęło. Była to nasza duma i projekt własny, nad którym spędziliśmy sporo czasu. Zresztą większość mebli robiliśmy na zamówienie i według własnych pomysłów, bo nie mogliśmy znaleźć w sklepach nic, co by nam odpowiadało. A jak już coś znaleźliśmy — to cena zwalała z nóg.

Przy okazji meblowania mieszkania okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że mamy ze Zdziskiem prawie identyczny gust i w tym temacie rozumieliśmy się bez słów. Z ogromnym zdziwieniem odkryłam, że istnieją mężczyźni, którzy lepiej znają się na kolorach niż ja, są nawet bardziej upierdliwi w kwestii szczegółów, i podpisują z wykonawcami umowy na najdrobniejszą nawet rzecz — czego ja nigdy nie robię — dzięki czemu uniknęliśmy kilkakrotnie dużych problemów.

Tak sobie rozmyślając o zaletach bycia z mężczyzną, który w przeciwieństwie do mnie twardo stąpa po ziemi, pokroiłam tort, przełożyłam go na talerzyki i zaczęłam je podawać Ani, która pojawiła się w kuchni, oferując pomoc.

— Chyba się udało — szepnęła zadowolona — Alicja wyglądała na zaskoczoną.

— Też mi się tak wydaje — powiedziałam, biorąc widelczyki do ciasta i idąc za nią do gości.


Impreza trwała w najlepsze. Wstawiłam właśnie do pieca lasagne, żeby ją podgrzać, i włączyłam zmywarkę, która zdążyła się już zapełnić. Rozejrzałam się, czy wszyscy mają coś do picia, i zauważyłam, że Magdzie, siedzącej na sofie z Ryszardem — mężem Alicji — kończy się prosecco. Wyjęłam z lodówki butelkę, oceniłam, że wystarczy jeszcze na jeden kieliszek, i poszłam jej dolać.

— Dziękuję ci, kochana — powiedziała Magda, podstawiając mi kieliszek i dyskretnie dając wzrokiem znak, żebym ją ratowała. Usiadłam więc koło nich, odstawiając pustą butelkę na stolik kawowy.

— Jak się bawicie? — zagadnęłam oboje.

— Świetnie — odpowiedział Rysiek lekko podchmielonym głosem. — Rozmawiamy sobie o kluczach… Bo ostatnio… eee… zacząłem zbierać i interesuje mnie ten temat…

— Tak, bardzo ciekawy temat — dodała Magda tonem, który wskazywał, że kompletnie ją ta rozmowa nie interesuje. — Rysiek dopytuje mnie o naszyjnik z kluczem, który dostałam od ciebie. Ten, który sama zrobiłaś, jak miałaś akurat zajawkę na robienie biżuterii — dodała z szerokim uśmiechem, szczerząc zęby.

Pokazałam jej język. Wiedziałam, że nabija się z moich krótkotrwałych, acz intensywnych fascynacji różnego rodzaju zajęciami. A było ich całe mnóstwo — robienie biżuterii, tapicerowanie, szycie, malowanie, szydełkowanie, żywica epoksydowa itd., itd. Nic sobie nie robiłam z jej docinków ani postękiwań Zdziska, że może powinnam zdecydować się na jedno hobby, bo szkoda pieniędzy i miejsca na przechowywanie tych wszystkich badziewi. U mnie taka opcja nie wchodziła w grę. Fascynowało mnie wszystko, co związane z kreatywnością, i wszystkiego chciałam spróbować. Jedyny minus był taki, że do każdego nowego zajęcia kupowałam pełne wyposażenie i półprodukty, które często nie były tanie i zajmowały sporo miejsca.

— Tak, właśnie — kontynuował Ryszard — podobno ten klucz był bardzo ciekawy i stary, więc chciałem go zobaczyć, ale eee… Magda nie może go znaleźć.

— Mówiłam ci już ostatnio, że nie wiem dokładnie, gdzie jest. Ewelina dała mi go po kolacji, na której byłyśmy razem, bo mi się spodobał. A ja chyba wyniosłam go z resztą biżuterii do garażu w czasie malowania sypialni i teraz nie mam pojęcia, w którym kartonie go schowałam. Jak się wreszcie zabiorę za porządki w garażu, to pewnie się znajdzie — odpowiedziała już wyraźnie poirytowana Magda.

— Może uda ci się wreszcie w tym roku — powiedziałam z niewinnym uśmiechem, wiedząc, że myśl o segregowaniu rzeczy nagromadzonych przez lata przyprawia ją o dreszcze.

— Tak. A ty mi w tym pomożesz — odparła z szerokim uśmiechem. — Bo sporo rzeczy tam jest twoich, których nie miałaś czasu zabrać. Jeszcze po przeprowadzce z Michałowic.

— Ależ ja ci je wszystkie dałam w prezencie — droczyłam się z nią. — Zresztą mogę ci pomóc. Chętnie zobaczę, jakie skarby skrywa twój garaż. Może znajdziemy nasze stare zdjęcia! — zawołałam podekscytowana.

— Zdjęć z czasów naszej młodości wolałabym nie znajdować. Ale może uda się odnaleźć naszyjnik z kluczem, który tak fascynuje Ryśka.

— Taaaak… — wybełkotał, pociągając kolejny łyk drinka.

Popatrzyłyśmy na siebie znacząco.

— Kochana, czy możesz pomóc mi z jedzeniem? — zapytałam Magdę.

— Oczywiście — odpowiedziała szybko, wstając.

— Natomiast, jeżeli chodzi o naszyjnik, to z tego, co pamiętam, nie ty go masz, tylko ja. Jak pomagałam ci wynosić rzeczy przed malowaniem, to go wzięłam, bo szłam wtedy na imprezę w tej turkusowej sukience i stwierdziłam, że będzie mi pasował. Pożyczyłam też kilka innych. Pamiętasz?

— Tak… — zaczęła Magda. — Było coś takiego… Faktycznie! Dałaś mi go, po czym pożyczyłaś sobie i nie oddałaś!

Już miałam jej coś odpowiedzieć, ale nie zdążyłam, bo Ryszard nagle złapał mnie za rękę. Zrobił to z taką gwałtownością, że o mało nie wypadła mi trzymana w niej pusta butelka po prosecco, którą miałam zamiar wyrzucić do śmieci.

— Ty masz ten klucz?! — wychrypiał, jakby nagle otrzeźwiał.

— Tak mi się wydaje… — odpowiedziałam niepewnie, zaskoczona jego zachowaniem.

— Byłbym ci wdzięczny, gdybyś mi go pokazała — powiedział, puszczając moją rękę.

— Poszukam go, ale na pewno nie dzisiaj. Dam ci znać, jak go znajdę — powiedziałam, odwracając się i idąc do kuchni.

— Niektórzy nie powinni pić alkoholu — stwierdziła cicho Magda, podchodząc do mnie i biorąc rękawice kuchenne, żeby sprawdzić lasagne. — Akurat dzisiaj musiał sobie znowu przypomnieć o tym kluczu.

— Jak to “znowu”? — zapytałam.

— No, już drugi raz mnie o niego męczy. Przyjechał po coś do Marka, kiedy akurat byłaś w Londynie, i gadał coś, że zobaczył go na naszym wspólnym zdjęciu z kolacji. Że miałaś go na szyi, ale wie od ciebie, że mi go dałaś, i takie tam…

— No tak! — przerwałam jej. — Faktycznie było coś takiego. Pojechałam do Alicji po palmę, którą chciała wyrzucić, bo nie miała już na nią miejsca, a mnie mega pasowała do sypialni. Był Rysiek i… nie wiem w sumie czemu, ale oglądaliśmy jakieś zdjęcia na Instagramie. Przy jednym z naszej babskiej kolacji zagadnął, że mam fajny naszyjnik. I chyba wtedy powiedziałam, że bardzo ci się spodobał i ci go dałam… Mogłam zapomnieć dodać, że potem go od ciebie pożyczyłam. Co on się tak na niego uwziął?

— Zawsze był dziwny. A dziś jeszcze jest podpity — stwierdziła Magda, krojąc lasagne. — A skąd właściwie masz ten klucz?

Mało nie upuściłam talerzy, które miałam właśnie jej podać, bo nagle sobie uświadomiłam, skąd mam ten klucz i w jakich okolicznościach trafił w moje ręce.

— Halo, tu ziemia — powiedziała Magda, wyciągając rękę po talerz. — Wszystko ok? Bo wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

— Zobaczyłam właśnie — powiedziałam zszokowana. — To był klucz Racheli.

— Twojej zamordowanej szefowej???

— Tak.

Rozdział drugi

Rok wcześniej. Czerwiec. Londyn.

Przez niejasne odmęty świadomości usłyszałam coś na podobieństwo zbliżającego się pociągu. “Skąd ten pociąg?” Rozejrzałam się po ukwieconej łące z dziwnym uczuciem, że coś tu się nie zgadza. Narastający rumor coraz bardziej mnie niepokoił, słońce dziwnie zaczęło się chybotać, a nagły trzask, jakieś parę metrów od mojej głowy, sprawił, że serce podskoczyło mi do gardła. Obudziłam się.

Nade mną, w otwartych drzwiach, stała Kamila, ciężko dysząc. Oczy prawie wychodziły jej z orbit, a w spojrzeniu czaił się potępieńczy szał. Włosy miała w nieładzie, a z ust wydobywał się dźwięk przypominający moją starą wyciskarkę do owoców.

— Zaje...na… zaje...na… — dyszała mi nad głową.

— Kamila, na miłość boską, nie wiem. Poczekaj, aż stara się obudzi i ją zapytaj — odparłam, lekko zirytowana, przekręcając się na drugi bok z nadzieją, że jeszcze chwilę pośpię.

— Za-je-ba-na! — wrzasnęła mi prosto do ucha.

Tego było już za wiele. Wiedziałam, że Kamila jest ekscentryczna — zdążyłam ją dobrze poznać przez prawie rok i właśnie to w niej lubiłam. Ale nigdy nie przejawiała nawet odrobiny braku elementarnych zasad dobrego wychowania. Przynajmniej wobec mnie!

— Kamila — odpowiedziałam, siląc się na spokój — ja też w weekend byłam zajebana robotą. Dziwi mnie, że cię to dziwi. Rachela zawsze wymyśla jakieś dodatkowe zadania.

— Za-je-ba-na stara… — wyszeptała, z tym samym, nieobecnym wyrazem twarzy i szaleństwem w oczach.

— Wiem, stara, wiem. Trochę za długo wczoraj siedziałyśmy — powiedziałam już bardziej ugodowo, w duchu przysięgając sobie, że trzeba wyluzować z tymi naszymi nocnymi posiadówkami na dachu.

Nagle Kamila jakby się ocknęła. Dopadła do mnie, złapała za ramiona z siłą, której bym się po niej nie spodziewała, i wysyczała mi prosto w twarz:

— STARA! STARA!!! NASZA STARA!!! Leży w pralni!!! Zajebana!!!

Nie wiem, czy to przez zbyt krótki sen, czy przez brutalność pobudki, ale znaczenie jej słów docierało do mnie powoli. Proces myślowy, który w tym czasie się we mnie odbywał (a Kamila cały czas stała nade mną, trzymając mnie za ramiona), wyglądał mniej więcej tak:

“Stara” — jak pieszczotliwie nazywałyśmy Rachelę — nasza pracodawczyni, najbardziej nienormalna osoba, jaką znam, totalnie nieprzewidywalna kobieta — “leży pijana w pralni. Nie! To niemożliwe. Wszystko, tylko nie pijana… Przecież ona nie pije nic poza wodą z cytryną i imbirem. Może ktoś ją spoił na siłę? Żeby ośmieszyć? Ale po co? I jak? Na jakimś przyjęciu, wśród ludzi — rozumiem. Ale w domu? Przecież w domu nie trzeba jej specjalnie ośmieszać — robi to cudownie sama. Nie, nie, coś tu nie gra. A może zemdlała? Kamila zobaczyła ją leżącą i — z racji niewyspania i przemęczenia — uznała, że stara oddała się wczoraj orgii alkoholowej w czeluściach własnego pokoju. Może, udając się po kolejną flaszkę do piwniczki męża, zasłabła i padła? Nie, to też nie pasuje. Najbardziej logiczne wytłumaczenie: straciła przytomność. Powodów było wiele. Permanentne niedożywienie — efekt diety złożonej z obierek i sałaty. Albo atak apopleksji wywołany moim niedopatrzeniem — może zauważyła, że jabłka w lodówce przełożone są tylko jedną warstwą papieru? Albo… wypadek. Może spadła ze stołka, wspinając się do półki ścisłego zarachowania, żeby policzyć słoiki z orzechami makadamia? Tak. To są teorie w miarę prawdopodobne…”

Kamila przez cały ten czas stała jak posąg. Chyba nawet nie mrugała. Dopiero kiedy zapytałam, czy nie widziała tam stołeczka, bo przecież to niemożliwe, żeby stara była pijana, nastąpiło coś na wzór nagłego restartu systemu. Zamrugała, złapała się za głowę i zawyła:

— Jakiego kuźwa stołeczka?!? — zawyła rozpaczliwie. — Ewelina! Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię, kobieto?!? Stara leży na podłodze w pralni! Zajebana! Zakatrupiona! Zabita! Zaciukana!!!! Z nożem w plecach! We krwiiiiiiiii!!!!

Ostatnie słowo wykwiczała mi prosto w nos. Skojarzenie z odgłosem świni było tak uderzające, że parsknęłam śmiechem — ale w następnej sekundzie dotarło do mnie, co właściwie powiedziała.

Wyskoczyłam z łóżka jak rażona piorunem. W pośpiechu wciągnęłam wczorajszy uniform leżący na podłodze, odruchowo złapałam telefon i popędziłam stromymi schodami na sam dół. Nie wiem, jakim cudem nie skręciłam sobie karku. Za mną dudniły kroki Kamili.

Tuż przed zejściem do kuchni trochę wyhamowałam, powstrzymana nagle wizją rodzącą się w mojej głowie — tego, co zaraz zobaczę. Nigdy wcześniej nie widziałam trupa. A co dopiero trupa kogoś, kogo znam! Biegnąca za mną Kamila, nie przewidziawszy zmiany tempa i wciąż poruszająca się z tą samą prędkością, wpadła na mnie z siłą małej lokomotywy, taranując mnie swoim obfitym biustem. I zapewne udałoby mi się jeszcze uratować sytuację, gdyby nie to, że potknęłam się na ostatnim stopniu, nie zdążyłam skręcić i wpadłam wprost na stojący u podnóża schodów rzeźbiony podest, na którym ustawiony był porcelanowy wazon.

Próbując ratować sytuację, złapałam za górną krawędź podestu — pociągnęłam go jednak za sobą. Jak w zwolnionym tempie zobaczyłam, jak ukochany wazon Starej leci na niechybne spotkanie z marmurową podłogą. Desperacko wyciągnęłam rękę, żeby uratować antyczne dzieło sztuki, ale nie zdążyłam. Niesamowity huk rozniósł się po całym domu.

— O ja pier…! — usłyszałam przerażony jęk tuż nad głową. — Stara nas zabije…

Próbując wydostać się spod Kamili, ogarnęłam wzrokiem pobojowisko na podłodze. Ohydny — podobno ręcznie malowany i bardzo drogi — ulubiony wazon naszej znienawidzonej pracodawczyni leżał rozbity na drobne kawałeczki. Spojrzałyśmy na siebie w przerażeniu i w następnej sekundzie już biegłam do kuchni po zmiotkę, a Kamila w panice zaczęła zbierać większe kawałki.

Całkowicie zapomniałyśmy, dlaczego w ogóle znalazłyśmy się na dole. Dla osoby postronnej nasze zachowanie mogłoby wyglądać co najmniej dziwnie, ale nie dla kogoś, kto znał Rachelę. Zamiatając skorupki, słuchałam jęków przerażonej Kamili.

— Może da się posklejać? — wyszeptała.

— Jak posklejać? Przecież to drobny mak — powiedziałam, wskazując głową na szufelkę.

— O mój Boże! — jęczała dalej Kamila, biegnąc do kuchni. Cisnęła skorupy do kosza i wróciła. — Jeszcze się przecięłam! — podetknęła mi zakrwawiony palec pod nos.

— Idź to zdezynfekuj i zaklej, a ja tu skończę.

Kamila posłusznie pobiegła do małej łazienki pod schodami. Wróciła akurat, gdy wysypywałam resztki skorup do kosza. Pomogła mi podnieść ciężki podest, na którym stał wazon. Z ulgą stwierdziłyśmy, że tylko jeden róg się obił, więc obróciłyśmy go tak, żeby nie było widać uszkodzenia. Spojrzałyśmy na siebie — i wtedy do nas dotarło, po co właściwie zeszłyśmy na dół.

Równocześnie spojrzałyśmy na wielki salon, na którego końcu znajdowało się wejście do pomieszczeń gospodarczych. Zrobiło mi się trochę słabo na samą myśl, że muszę tam wejść. Moja bujna wyobraźnia natychmiast zaczęła podsuwać makabryczne obrazy: krew, wnętrzności, części ciała… Zrobiło mi się niedobrze. W duchu przeklęłam wszystkie filmy i książki kryminalne, w których się lubowałam. Otrząsnęłam się i ruszyłam do pralni. Kamila za mną.

Pomieszczenia gospodarcze to był duży pokój podzielony ściankami działowymi. Z salonu, przez ukryte w ścianie drzwi, wchodziło się do pralni, gdzie stały pralki, suszarki oraz lodówka i zamrażarka Starej, z których nikt — poza nią — nie miał prawa korzystać. Czasami pozwalała synowi, a córka i tak żywiła się wyłącznie smażonym na oleju kokosowym jarmużem, którego kilogramy zawsze były w ogólnodostępnej lodówce w kuchni. Po lewej stronie było wejście do pomieszczenia z bojlerami. Było tam zawsze gorąco, więc na rurkach od wody wisiały ubrania do suszenia — głównie nasze czarne uniformy: spodnie i tuniki, które nie nadawały się do suszenia w suszarce bębnowej. Po prawej stronie stały półki pełne wynalazków Racheli: kiszonek, octów, moczonych orzechów itp. Tuż obok znajdowało się wejście do zamykanej na klucz piwniczki ze srebrami, porcelaną i winami. Klucz musiała mieć zawsze ta z nas, która była na zmianie. Kategorycznie zabronione było dawanie go dzieciom — podobnie zresztą jak kluczy do drzwi wejściowych. Syn i córka, choć pełnoletni, byli przez Rachelę uznawani za skrajnie nieodpowiedzialnych i niegodnych zaufania. Myślę, że gdyby mogła, odebrałaby klucze również mężowi.

Rachela leżała tuż przed drzwiami do piwniczki, twarzą do ziemi. Zakrwawione blond włosy rozrzucone na podłodze, ubrana we wczorajszy dres — od razu przyszło mi na myśl, że musi tam leżeć od wczoraj.

Spojrzałam na Kamilę, która stała nad nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Może żyje? — powiedziałam niepewnie.

Kamila spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

— Sprawdź — powiedziała.

— Ja??? Nie znam się na tym.

— Ja też nie. Zresztą to ty jesteś znawczynią.

— To, że lubię książki detektywistyczne, nie czyni ze mnie eksperta medycyny — odparłam. — Ty sprawdź.

Kamila delikatnie trąciła nogę Starej.

— Tak??? — spytałam lekko oburzona. — Bardzo wdzięcznie, moja droga. Może trochę szacunku…

— Przecież to ona!

— Ale chyba nie żywa, więc wypada się jakoś zachowywać.

— To się zachowuj, tylko sprawdź, czy na pewno nie żyje, bo inaczej mamy przesrane przez ten wazon.

Z lekkim obrzydzeniem pochyliłam się, żeby odgarnąć włosy i sprawdzić tętno. Delikatnie przyłożyłam dwa palce do jej szyi, ale zimno jej skóry aż mnie zelektryzowało, więc szybko się cofnęłam.

— Na pewno nie żyje — powiedziałam. — Trzeba zadzwonić na policję.

Odwróciłam się na pięcie i pognałam po telefon. Wykręciłam 112 i, starając się mówić jak najskładniej, opisałam sytuację. Odłożyłam słuchawkę i już miałam biec z powrotem do Kamili, kiedy uświadomiłam sobie, że nie wiem, gdzie jest moja komórka. Pamiętałam dokładnie, że miałam ją w ręce, zbiegając na dół — przeszkadzała mi wtedy w trzymaniu się poręczy i niemal ją upuściłam, przekładając z ręki do ręki…

Rozejrzałam się po kuchni, ale nigdzie jej nie widziałam. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miałam ją w ręce i co się wydarzyło po kolei. Leciałyśmy jak opętane na dół po schodach — miałam ją wtedy w dłoni, potem był upadek i zbieranie skorup po wątpliwej urody ukochanym wazonie Starej — wtedy już jej chyba nie miałam. Albo gdzieś ją odłożyłam, albo wypadła mi z ręki, kiedy pokonywała mnie grawitacja.

Obeszłam wyspę i dokładnie przyjrzałam się każdej płaskiej powierzchni, na którą mogłam odłożyć telefon, zanim zabrałam się za zamiatanie dowodów naszej zbrodni. Zajrzałam nawet do szafki, w której leżała szufelka ze szczotką, i do szuflady, z której wyciągnęłam worek na śmieci. Nigdzie jej nie było, więc jedynym logicznym rozwiązaniem pozostawała opcja, że telefon wypadł mi z ręki.

Podeszłam do schodów, odwróciłam się w stronę kuchni i kucnęłam. Kuchnia i salon były ogromne, więc nawet jeśli siła rozpędu, z jaką wypuściłam go z rąk, była duża, powinien leżeć gdzieś na środku podłogi i ewidentnie rzucać się w oczy na białych płytkach. Ponieważ się nie rzucał, jedynym logicznym miejscem jego pobytu była wnęka pod wyspą. Często zastanawiałyśmy się z Kamilą, jakim to „inteligentnym” tłumaczeniem wykazałby się architekt, który zaprojektował to ustrojstwo. Wyspa znajdowała się pośrodku kuchni, była ogromna i faktycznie bardzo praktyczna — pełniła funkcję blatu roboczego z kranem i zlewem w jednym rogu. Pod blatem znajdowały się przydatne półki i szuflady, a także wysuwany kosz na śmieci, który można było otworzyć kolanem, nie brudząc przy tym białych frontów, jeśli akurat miało się czymś umazane ręce. Ale po co, na miłość boską, zostawiać kilkucentymetrową szparę przy podłodze, zamiast zrobić fronty do samej ziemi? Szpara miała jakieś dwadzieścia centymetrów głębokości, biegła dookoła wyspy, a w rogach znajdowały się nóżki — plus jedna pośrodku każdego boku. Nie było chyba dnia, żeby ktoś pracujący przy wyspie nie zahaczył o którąś z tych nóżek albo nie obił sobie palca, zwłaszcza jeśli miał pecha być w klapkach albo, co gorsza, boso. O sprzątaniu nawet nie wspominam — szpara była na tyle niska, że nie dało się tam dotrzeć mopem.

Pewna, że mój telefon spoczywa właśnie w czeluściach pod wyspą, uzbrojona w długą drewnianą łyżkę zaczęłam grzebać jej drugą stroną w szparze. Tak jak się spodziewałam — i prawie dokładnie w tym miejscu, którym się spodziewałam — trafiłam na opór. Eleganckim ślizgiem wydostałam telefon na światło dzienne. Ku mojemu zaskoczeniu, równie eleganckim ślizgiem wydostał się klucz, który — jak pomyślałam — musiał mi wypaść z kieszeni. Schowałam go razem z telefonem i poszłam wstawić wodę na herbatę.

Policja przyjechała bardzo szybko. Ledwo zdążyłam zaparzyć ziółka na uspokojenie, które podejrzewałam, że zaraz będą potrzebne zarówno mnie, jak i Kamili. Kamila pobiegła na górę otworzyć, a ja z kubkiem w dłoni usiadłam za wielką wyspą pośrodku kuchni, próbując zebrać myśli. Kiedy weszli, tylko kiwnęłam głową w stronę pralni. Kolejną godzinę pamiętam jak przez mgłę. Coraz więcej ludzi kręcących się po domu, pytania, zamieszanie. Kiedyś myślałam, że gdybym znalazła się w takiej sytuacji, panikowałabym i histeryzowała, ale byłam dziwnie spokojna. Cała ta sytuacja była tak nierealna, że mój mózg chyba nie przyjmował jej za prawdę.

Po wstępnych pytaniach dotyczących okoliczności i tego, czy nie potrzebujemy psychologa lub pomocy medycznej, zostałyśmy poproszone o udanie się do swoich pokoi i czekanie, aż ktoś do nas przyjdzie.


Siedziałyśmy więc w moim pokoju na podłodze i paliłyśmy papierosa za papierosem — co było oczywiście kategorycznie zakazane, ale w tej sytuacji zupełnie się tym nie przejmowałyśmy. Akurat dzień wcześniej postanowiłam, że od dzisiaj rzucam, ale w tych okolicznościach zdrowie moich płuc zeszło na drugi plan.

— Ewelina… — wyszeptała nagle zdenerwowana Kamila. — A jak nas będą podejrzewać?

— No co ty — powiedziałam uspokajająco. — W dzisiejszych czasach na pewno potrafią ustalić, kto to zrobił, a kto nie…

Jednak zaraz po tym, jak to powiedziałam, delikatny niepokój wkradł się do mojego serca. Tyle się przecież słyszy o kozłach ofiarnych, niesłusznie skazanych tylko po to, żeby policja mogła się wykazać szybkim wynikiem — zwłaszcza w sprawach medialnych. A to na pewno była sprawa medialna! Żona byłego ministra Wielkiej Brytanii, obecnego parlamentarzysty…

Ja pierdzielę! Ale wdepnęłyśmy! To, że nie pałałyśmy do niej szczególnie ciepłymi uczuciami, a wręcz przeciwnie — wiedział każdy z moich bliższych i dalszych znajomych, z którymi kiedykolwiek rozmawiałam o swojej pracy.

“Nie! Bez jaj!” Otrząsnęłam się z ponurych myśli. Za dużo filmów oglądam.

— Ciekawe, czy dzieci już wiedzą? — zastanawiałam się na głos. — I Joachim?

— Telefon do Joachima wzięli ode mnie zaraz po przyjściu, więc on pewnie wie, ale dzieciom to chyba nie będzie chciał mówić przez telefon…

— Pewnie, że lepiej by było osobiście, ale zanim tu dotrą ze szkół, to prędzej dowiedzą się z telewizji albo jakiegoś portalu. Pewnie pod domem już kręcą się dziennikarze — stwierdziłam.

— Myślisz? — zdziwiła się Kamila. — A skąd by wiedzieli?

— Mają informatorów w policji. Zawsze przecież są mega szybko na miejscach zbrodni, a co dopiero jak zginie ktoś znany.

— Skąd wiesz, że mają informatorów? — dopytywała Kamila.

— No z książek i z filmów.

— Boże! Ty i te twoje kryminały! — zirytowała się Kamila, przeglądając coś w telefonie. — Tylko się nie przyznawaj policji, że masz takiego hopla na tym punkcie, bo będziesz pierwszą podejrzaną.

— Wcale nie mam hopla, tylko po prostu lubię. — oburzyłam się. — Jedni lubią modę, inni tenisa czy coś, a ja lubię zagadki detektywistyczne. Zastanówmy się więc nad motywem…

— Poważnie? Może zostawmy to policji?

— Nie jesteś ciekawa? — zapytałam zdziwiona.

— Niezbyt.

— Ale ja jestem. I lepiej mi się myśli, jak do kogoś gadam. Więc po kolei. Co najczęściej jest motywem zbrodni? Pieniądze, zemsta, miłość lub chęć zatuszowania innego przestępstwa.

— Miłość możemy tu wykluczyć — powiedziała Kamila z przekąsem.

— Miłość, czyli zaangażowanie emocjonalne — pouczyłam ją. — To może być zazdrość na przykład, albo chęć pozbycia się Racheli przez męża lub jego kochankę, żeby mogli być razem.

— Nie prościej się rozwieść? — zapytała Kamila.

— Może się nie dało. Może Rachela nie chciała dać Joachimowi rozwodu, albo on chciał się rozwieść z powodów politycznych lub finansowych. Nie znamy ich sytuacji. Może mieli podpisaną intercyzę i w razie rozwodu straciłby wielki majątek. A może bał się, że gdyby zażądał rozwodu, a ona odkryła romans, puściłaby go z torbami…

— Dużo tych „może”.

— A będzie jeszcze więcej.

— O Boże, jaka nuda… — powiedziała Kamila, kładąc się na podłodze i podkładając sobie pod głowę jedną z ozdobnych poduszek, którymi zawalony był pokój. — Poważnie myślisz, że Joachim byłby zdolny do morderstwa?

— Nie wiem, czy byłby zdolny. — odpowiedziałam — Ale statystycznie siedemdziesiąt procent zabójstw to małżonek. Joachim nigdy nie wyglądał mi na człowieka impulsywnego. Właściwie, jak się tak zastanowić, nie wygląda też na kogoś, kto potrafiłby się naprawdę wkurzyć. Taki typ, co to zawsze wie, co powiedzieć, ale nigdy nie mówi za dużo. … Ale może właśnie to powinno nas to zastanowić. Bo kto normalny, żyjąc z Rachelą pod jednym dachem, nigdy nie traci panowania nad sobą? Ja po tygodniu miałam ochotę rzucać w nią czym popadnie. On mieszkał z nią od lat. I nawet jeśli jest z gatunku tych ludzi, którzy tłumią emocje — to gdzieś to musiało w końcu znaleźć ujście… Ale idźmy dalej. Jak nie on, to mogła być to jego kochanka, która miała dosyć czekania na rozwód. Wcale bym mu się nie dziwiła, że odwlekał. Strach było jej powiedzieć, że awokado się zepsuło w misce, żeby nie ześwirowała, a co dopiero o rozwodzie.

— Czyli uważasz, że miał kochankę? On? — zapytała z niedowierzaniem Kamila. — Nie mówię, że nie może się podobać kobietom, ale to takie ciepłe kluchy…

— Nie uważam żeby był zdolny do zdrady, ale chcę rozpatrzyć wszystkie możliwości. Przy motywie związanym z miłością można by jeszcze rozważyć zaangażowanie emocjonalne z jej strony. — kontynuowałam. — Czyli ona miała kochanka, na przykład, zerwała z nim, a on ją zabił z zazdrości.

Kamila spojrzała na mnie wzrokiem pełnym powątpiewania i postukała się w czoło.

— No dobra, tę wersję odrzucamy. — powiedziałam z przekonaniem. — Idźmy dalej. Od miłości prosta droga do nienawiści. Czyli ktoś ją zabił z zemsty.

— Tu może prościej będzie zrobić listę tych, którzy jej nie chcieli zabić… — odparła Kamila znudzonym głosem.

— Ale myślmy poważnie. — upomniałam ją — Wielu osobom nadepnęła na odcisk…

— Raczej zmiażdżyła stopy kowadłem — przerwała mi Kamila, gapiąc się w sufit.

— …ale czy do tego stopnia, żeby zabić? — kontynuowałam. — Nie mamy w tym temacie wystarczającej wiedzy, więc to musimy odłożyć. Następny możliwy motyw to pieniądze. Wiemy, że lubiła się „mylić” przy wypłatach i „zapominać” płacić pracownikom. Możemy więc założyć, że na dużo większą i poważniejszą skalę też mogły jej się zdarzać „pomyłki”. To byłby dobry motyw, o ile chodziło o większą kasę, bo nie wyobrażam sobie pracownika mordującego Starą za kilka stów nieuzasadnionych potrąceń z wypłaty.

— Za kilka stów nie, ale dodaj do tego traumy emocjonalne, koszmary nocne — i motyw jest — powiedziała Kamila z przekonaniem w głosie.

— Kilka dni temu śniło mi się, że dokupiła na wieś jeszcze dwie lodówki i kazała mi wszystkie pięć czyścić nie tylko w niedziele, ale też w piątki. Miałam atak paniki po przebudzeniu. Masz rację — przyznałam. — Nie możemy wykluczyć żadnej z byłych pracownic z kręgu podejrzanych.

— Czy dotarło już do ciebie, przed jakim nieprawdopodobnym zadaniem stoi teraz policja? I że choćbyśmy nie wiem ile się zastanawiały, nie dojdziemy do żadnego rozwiązania?

— Tak. Dotarło. To będzie trudna sprawa. — potwierdziłam kiwając głową.

— O! Nawet nie zauważyłam, że wysłała mi wczoraj referencje — wykrzyknęła nagle Kamila, patrząc w telefon.

— Stara? — zapytałam zdziwiona. — Jakie referencje?

— Mówiłam ci chyba? Jakiś czas temu poprosiłam ją o referencje, bo chcę zacząć powoli wysyłać CV do różnych galerii i muzeów.

— Nie mówiłaś! Przyznałaś się, że chcesz odejść? I nie zjadła cię żywcem?

— Okłamałam ją. Powiedziałam, że to po to, żeby tylko się rozeznać, co mi odpiszą. Że może jakieś kursy sobie zrobię, i na pewno potrwa to wiele miesięcy. Ale jakbyś zobaczyła jej minę! Myślałam, że dostanie apopleksji. I oczywiście zaraz potem przypomniała sobie, że trzeba wyczyścić wszystkie srebra.

— Oczywiście. O której skończyłaś?

— Przed północą. Normalnie pewnie robiłabym to dwa dni, ale tak mnie wkurzyła, że szorując tą szmatą, wyobrażałam sobie, że to pumeks, a dzbanki to jej twarz.

— Nie pamiętam tego. Nie było mnie wtedy w domu? — zapytałam.

— Nie. Poszłaś gdzieś ze znajomymi. Dzwoniłam nawet do ciebie, ale nie miałaś zasięgu. Miałam nadzieję, że się wyżalę i powstrzymasz mnie przed dosypaniem jej trutki na szczury do herbatki na wzdęcia.

— Ale nie dosypałaś? — dopytywałam podejrzliwie, bo Rachela często miewała problemy gastryczne, bardzo uciążliwe dla otoczenia.

— Nie znalazłam trutki.

— To szkoda, że się nie dodzwoniłaś — to bym ci doradziła.

— Gdzie jest trutka?

— Nie. — zaśmiałam się. — Z tymi srebrami. Jak je szybko wyczyścić. Nie opowiadałam ci, jak doprowadziłam Starą na skraj zapaści?

— Nie! Gadaj.

— To było jakieś dwa miesiące po tym, jak zaczęłam pracę i drugi weekend, który zostaliśmy w Londynie, zamiast jechać na wieś. Stara chyba nie mogła przeżyć, że coraz częściej, pomimo dokładania mi obowiązków, kończę o czasie i nie robię darmowych nadgodzin. Łaziła, sprawdzała, ale nie mogła mnie złapać na niewypełnianiu listy. Więc postanowiła wytoczyć większe działa. Zawołała mnie do spiżarni, pokazała tę tonę dzbanków, sztućców, lichtarzy i tym podobnych, wręczyła szmatkę i baniak mleczka do czyszczenia i kazała polerować. Popatrzyłam na te wszystkie półki, oceniłam, że zajmie mi to kilka dni, i pytam: do kiedy mam to zrobić? Na co ona, z tym swoim fałszywym uśmiechem, że dzisiaj — bo jutro jest impreza, a ona jeszcze nie zdecydowała, co z tego użyje, więc wszystko ma lśnić. Szlag mnie trafił, ale postanowiłam, że nie dam małpie satysfakcji, więc z uśmiechem mówię, że nie ma sprawy. Jak tylko wyszła z domu, to ja na internet i szukam: jak szybko wyczyścić srebra? No i wyskoczył mi sposób z folią aluminiową. Szklaną miskę wykładasz folią, sypiesz sól, wlewasz wrzątek i w tym zanurzasz srebro. Wrzuciłam pierwszy dzbanek do miski, wyciągam po kilku sekundach, a on się świeci jak psu jajka. Bez polerowania.

— No co ty? — zachwyciła się Kamila.

— Poważnie! Mało się nie posikałam ze szczęścia. No więc metodą taśmową, przy użyciu kilku misek, obrobiłam te wszystkie srebra w cztery godziny. Żeby zatrzeć ślady, nawet wylałam pół baniaka tego mleczka do czyszczenia do ubikacji. Jak Stara wróciła do domu po siódmej, to ja sobie już na spokojnie jadłam kolację. Wpadła do kuchni, złapała za listę, zobaczyła, że wszystko oznaczone jako zrobione, więc od razu wydarła się, że przecież mówiła wyraźnie, że srebra najważniejsze. No więc ja do niej, między jednym kęsem a drugim, w totalnym spokoju, że przecież zrobione i nie musi się tak unosić. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby w takim tempie przemierzyła salon. Wpadła do spiżarni prawie z drzwiami i framugą i siedziała tam z dziesięć minut. Taki był huk przerzucanych sreber, że bałam się, czy sąsiedzi nie zadzwonią na policję. Wypadła stamtąd, poleciała na górę, trzasnęła drzwiami tak, że tynk trochę odleciał. Ale udawałam, że tego nie widziałam, idąc na górę. Zresztą byłam już po godzinach pracy — dokończyłam, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

— Dziwne, że udaru wtedy nie dostała z tłumionych wrzasków — chichotała Kamila.

— Oj, nie tłumiła. Jak brałam kąpiel, to słyszałam jej darcie. Wyła jak syrena alarmowa. Chyba na Joachima. No ale czytaj, moja droga! Zobaczmy, jakie ci referencje wystawiła.

— A no tak — powiedziała Kamila, biorąc telefon do ręki.

Czytała i czytała, a jej twarz nabierała coraz bardziej czerwonego koloru. Zagryzłam wargi, żeby się nie śmiać, bo już wiedziałam, że Rachela musiała coś odwalić. Kiedy w końcu podniosła twarz znad telefonu i popatrzyła na mnie, była buraczkowa.

— Ja pier…! — wycedziła przez zęby. — Ja pier…!

— Co? — udało mi się z trudem wykrztusić, bo zanosiłam się śmiechem, zakrywając sobie usta rękami, żeby policja nie słyszała, jak pracownica przeżywa żałobę po śmierci swojej pracodawczyni. Nie miałam ochoty przesunąć się na liście podejrzanych na pozycję numer jeden.

— Czytaj! Referencje do galerii sztuki — powiedziała Kamila, podając mi swój telefon. — Trzeci akapit.

— …z najwyższą starannością i zaangażowaniem wykonywała powierzone obowiązki takie jak: obieranie i siekanie warzyw, obsługę maszyn elektronicznych typu pralka czy zmywarka, czyszczenie urządzeń sanitarnych typu umywalka czy sedes… — Urwałam, łapiąc za poduszkę i wsadziłam w nią twarz, wyjąc ze śmiechu. Kiedy wreszcie udało mi się w miarę uspokoić, opuściłam poduszkę i, ocierając łzy lecące po policzkach, oddałam telefon Kamili.

— Ewelina, mówię ci, Bóg nade mną czuwa — powiedziała poważnym głosem, biorąc ode mnie komórkę. — Gdyby teraz nie leżała tam martwa, to ja bym ją dzisiaj udusiła gołymi rękami. Aż mi się w głowie kręci ze złości. Jak można być taką wredną cholerą?

— Nie wiem, moja droga — powiedziałam, rozkładając ręce. — A jeszcze bardziej nie wiem, jak można ją tolerować. My jesteśmy tu na chwilę. Ale Joachim i jego rodzina? To całkiem przyzwoici ludzie. Że on się z nią nie rozwiódł już dawno temu, to jakieś nieporozumienie.

— Pewnie nie może, bo boi się o karierę polityczną. Albo ma syndrom Sztokholmski.

— Co robi z niego jeszcze lepszego kandydata na mordercę. Pamiętaj, w siedemdziesięciu procentach to współmałżonek popełnia zbrodnię. A w tej sytuacji daję mu mocne osiemdziesiąt.

— Wiesz co, ja to się chyba położę — powiedziała nagle Kamila. — Jakoś nie najlepiej się czuję…

— Faktycznie, blada jesteś — stwierdziłam, przyglądając się jej. — Idź się połóż. Może zawołać lekarza?

— Nie, spoko. Szlag mnie trafił po tym liście. Nawet z tamtego świata musiała mi dowalić.

Odprowadziłam ją do pokoju, żeby mi gdzieś po drodze nie fiknęła koziołka, położyłam i przykryłam kocem z nakazem wołania, jak tylko będzie czegoś potrzebowała, po czym wróciłam do siebie. Zadzwoniłam do Zdziska, który oczywiście bardzo się przejął całą sytuacją, ale po pierwszym szoku stwierdził pragmatycznie, jak to on, że przynajmniej wrócę szybciej do Polski.


Policja pracowała do późnych godzin nocnych. W międzyczasie zdjęto nam odciski palców i zostałyśmy przesłuchane. Niektóre pytania były dość krępujące, jak na przykład: dlaczego siedziałyśmy na dachu w prawdopodobnym czasie popełnienia morderstwa, albo czy nie przyszło nam do głowy, że zamiatanie podłogi, nawet jeśli coś się rozbiło, mogło nie być najlepszym pomysłem z racji usuwania ważnych śladów, które mógł zostawić morderca?

Jednak największą konsternację wywołało pytanie: jaką osobą była Rachela i jak układały nam się z nią stosunki? Cisza, która zapadła, wydawała się trwać w nieskończoność. Już wtedy zauważyłam, że policjanci przesłuchujący nas patrzą na siebie znacząco. Natomiast po pytaniu: „Czy wiemy, kto mógłby chcieć skrzywdzić Rachelę?”, i odpowiedzi wciąż wściekłej Kamili, nadal przeżywającej referencje: “A kto by nie chciał??” — Postanowiono przesłuchać nas jednak osobno.


Kolejny poranek to było istne szaleństwo pakowania, ponieważ Joachim, przewidując, że dziennikarze nie dadzą nam żyć, wysłał dzieci do dziadków, a mnie z Kamilą do domu na wsi, jakąś godzinę drogi od Londynu.

Zazwyczaj jeździłam tam w piątek rano z Rachelą i dziećmi (jeśli akurat były w Londynie) i pracowałam do niedzieli wieczorem, kiedy wszyscy wracaliśmy do miasta. W tym czasie Kamila, która pracowała w londyńskim domu od poniedziałku do czwartku, miała wolne i wolną chatę. Ja z kolei odpoczywałam od poniedziałku do czwartku włącznie, chyba że Rachela zdecydowała, że wyjeżdżamy na wieś już w czwartek wieczorem — wtedy musiałam rozpakować tam wszystkie graty, które postanowiła zabrać. Przede wszystkim jedzenie z tych znienawidzonych lodówek turystycznych, które woziliśmy między domami i które śniły mi się po nocach. Sposób ich pakowania, którego uczyłyśmy się cały dzień pod czujnym okiem Racheli, przyprawiłby o zawrót głowy nawet perfekcyjną panią domu. O przekładaniu owoców i warzyw ręcznikami — najpierw materiałowymi, potem papierowymi — można by spokojnie napisać doktorat. A rozpoznawanie dojrzałości awokado kupowanych przez Rachelę hurtowo, żeby w idealnym momencie umieścić je w lodówce, spędzało nam sen z powiek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.93
drukowana A5
za 56.67