Ta krótka historia nie rości sobie prawa do rozwijania właściwej pełnokrwistym opowieściom fabuły ani przywoływania ze szczegółami wszystkich przeszłych zdarzeń i uczuć. Jest jedynie szkicem, prawie że wiernym zapisem tego, co opowiedział mi jeden z najskromniejszych naocznych świadków. Nie będę się też rozwodzić nad okolicznościami interesującymi głównie ze względu na swoją niezwykłość i fakt, że zdarzyło się to naprawdę. Opowiem tak zwięźle, jak potrafię, o tym, jak zaskoczyła mnie wizyta w miejscu, które wyglądało na opuszczoną wieżę, górującą nad wysuniętym w głąb morza ponurym cyplem, gdzieś między Walią a Irlandią. Choć z zewnątrz cała jej dzika surowość świadczyła o wielu bitwach stoczonych z żywiołami, wnętrze było urządzone nieco na kształt domku letniskowego, ponieważ było zbyt małe, by zasługiwać na inną nazwę. Na całość składał się tylko parter, przez który się wchodziło, oraz jeden pokój na piętrze, do którego prowadziły schody wykute w grubym murze.
Pomieszczenie miało podłogę wyłożoną dywanami i było elegancko umeblowane, ale tym, co najbardziej przykuwało uwagę i wzbudzało ciekawość, była wisząca nad kominkiem akwarela. Sam kominek dobudowano zapewne później, żeby chronił pokój przed wilgocią, bo wyraźnie nie pasował do otoczenia. Jednak to obraz, bardziej niż jakakolwiek inna część wystroju, najbardziej kontrastował z surowością budynku, spowijającą go samotnością oraz pustką otaczającego krajobrazu.
Spoglądała z niego urocza młoda dziewczyna ubrana w prostą białą suknię z początku XVIII wieku. Jej twarz zdobiły oczy zdradzające niewinność i inteligencję, a cała postać emanowała pogodą ducha i łagodnością. Dziewczyna czytała jedną z tych wydawanych w dużym formacie powieści, które od dawna były ulubioną lekturą pełnych zapału młodych czytelników. U jej stóp leżała mandolina, a na dużym lustrze obok siedziała papuga. Po meblach i zasłonach dało się poznać, że portret wykonano w bogatym domu, a strój dziewczyny, choć wyraźnie codzienny i prosty, sprawiał jednocześnie wrażenie lekkiego i dziewczęcego, jakby chciała się przypodobać. Pod obrazem widniał wykonany złotymi literami napis: „Niewidzialna dziewczyna”.
Wędrując po niemal niezamieszkanej okolicy, zgubiłem się i zaskoczyła mnie ulewa. Wtedy to natknąłem się na tę ponurą budowlę, która zdawała się kołysać na wietrze jak zawieszone w nicości ucieleśnienie osamotnienia. Wpatrywałem się w nią niepocieszony i przeklinałem w duchu gwiazdy, które zaprowadziły mnie do tych ruin, niemogących zapewnić mi schronienia, podczas gdy na zewnątrz już na dobre rozszalała się burza, kiedy nagle z jakiegoś otworu w ścianie wysunęła się głowa starej kobiety, po czym równie nagle się schowała. Minutę później z wnętrza dobiegł mnie kobiecy głos, który przebił się przez gęstwinę krzewów jeżyn przesłaniającą drzwi. Natura tak skrzętnie je ukryła, że wcześniej ich nie zauważyłem. W progu stała starsza kobieta zapraszająca mnie do środka.
— Doglądam tego miejsca, mieszkam w chacie niedaleko. Akurat przyszłam, kiedy zaczęło padać — wyjaśniła. — Chce pan wejść, przeczekać deszcz w środku?
Już miałem powiedzieć, że chata nieopodal lepiej się do tego nadaje, nawet jeśli mielibyśmy po drodze zmoknąć, niż ta zrujnowana wieża, i zapytać moją miłą gospodynię, czego w zasadzie tu dogląda poza gołębiami i wronami, gdy moją uwagę przykuły podłogi i dywany na klatce schodowej.
Jeszcze większe zdziwienie ogarnęło mnie, gdy wszedłem do położonego powyżej pokoju. Moją ciekawość wzbudził zwłaszcza obraz z osobliwym podpisem nazywającym kobietę, którą malarz uwiecznił w bardzo przyjemnej dla oka postaci, niewidzialną. Z połączenia mojej nadmiernej uprzejmości wobec starej kobiety i jej naturalnej gadatliwości wyłoniła się chaotyczna opowieść. Luki w niej wypełniła moja wyobraźnia, a późniejsze dociekania sprawiły, że przybrała następującą formę.
Kilka lat wcześniej, pewnego wrześniowego popołudnia, które choć dość pogodne, zapowiadało burzliwą noc, do małego nadmorskiego miasteczka oddalonego o około dziesięć mil od tego miejsca przybył pewien dżentelmen. Wyraził chęć wynajęcia łodzi, która zawiozłaby go do miasta położonego około piętnastu mil dalej wzdłuż wybrzeża. Groźby rzucane przez niebo sprawiły jednak, że rybacy nie chcieli wypływać. W końcu dwóch z nich, jeden ojciec licznej rodziny, przekupiony hojną zapłatą, którą obiecał nieznajomy, a drugi, syn mojej gospodyni, skuszony młodzieńczą śmiałością, zgodziło się podjąć niebezpiecznej wyprawy.
Wiał sprzyjający wiatr i mieli nadzieję, że zdążą dopłynąć do portu przed zapadnięciem zmroku, zanim nadejdzie burza. Wyruszyli w dobrych nastrojach, przynajmniej rybacy; co do nieznajomego, to głęboka żałoba, w którą był odziany, nie była nawet w połowie tak czarna jak melancholia, która spowijała jego umysł. Wyglądał, jakby nigdy się nie uśmiechał, jakby jakaś niewypowiedziana myśl, ciemna jak noc i gorzka jak śmierć, zagnieździła się w jego sercu i została tam na wieki. Nie przedstawił się, ale jeden z wieśniaków rozpoznał w nim Henry’ego Vernona, syna baroneta, właściciela posiadłości położonej około trzech mil od miasta, do którego zmierzał. Posiadłość zazwyczaj stała opuszczona przez rodzinę, ale Henry, w przypływie jakichś romantycznych uczuć, odwiedził ją trzy lata wcześniej, a sir Peter zatrzymał się tam poprzedniej wiosny na około dwa miesiące.
Nie płynęli jednak tak szybko, jak zamierzali. Gdy tylko wyszli w morze, wiatr ucichł i musieli wiosłować, aby ominąć cypel oddzielający ich od miejsca, do którego chcieli dotrzeć. Byli jeszcze daleko, gdy zmienny wiatr znów się wzmógł i zaczął miotać gwałtownymi, choć nierównymi podmuchami. Zapadła noc czarna jak smoła, a wyjące fale unosiły się i rozbijały z przerażającą gwałtownością, grożąc zatopieniem małej łodzi, która ośmieliła się przeciwstawić ich furii. Musieli opuścić wszystkie żagle i chwycić za wiosła. Jeden człowiek wylewał wodę, a sam Vernon usiadł do wioseł i wiosłował z energią desperata, dorównując siłą bardziej doświadczonym żeglarzom. Przed nadejściem burzy marynarze cały czas rozmawiali, ale teraz padały tylko krótkie rozkazy, a poza tym wszyscy milczeli. Jeden myślał o żonie i dzieciach i w duchu przeklinał kaprys nieznajomego, który naraził nie tylko jego życie, lecz także byt jego rodziny. Drugi bał się mniej, bo był śmiałym młodzieńcem, ale był tak zajęty swoją pracą, że nie miał czasu na rozmowy. Vernon natomiast gorzko wyrzucał sobie lekkomyślność, przez którą naraził towarzyszy na niebezpieczeństwo, o które sam zupełnie nie dbał. Próbował dodać im otuchy ożywionym głosem bez cienia strachu, a jednocześnie wiosłował jeszcze mocniej.
Jedyną osobą, która nie wydawała się całkowicie skupiona na swojej pracy, był mężczyzna wylewający wodę z łodzi. Co chwilę rozglądał się uważnie dookoła, jakby starał się dostrzec gdzieś w oddali, ponad wzburzonymi morskimi wodami, jakiś obiekt. Dookoła była jednak tylko pustka, jeśli nie liczyć grzbietów wysokich fal lub czegoś na horyzoncie, co z oddali wyglądało na chmury zwiastujące jeszcze większą ulewę. W pewnym momencie mężczyzna krzyknął:
— Jest, widzę je! Wiosła na lewą burtę! Teraz! Jeśli uda nam się dopłynąć do tego światła, jesteśmy uratowani!
Obaj wioślarze instynktownie odwrócili głowy, ale ich wzrok napotkał tylko ponurą ciemność.
— Nie możesz go widzieć, ale zbliżamy się do niego i, z Bożą pomocą, przeżyjemy tę noc — zawołał jego towarzysz, po czym wyrwał wiosło z rąk Vernona, który był już tak wyczerpany, że nie mógł dalej wiosłować. Ten wstał i rozejrzał się za światłem latarni, obietnicą ratunku. Zdawało mu się, że dostrzega słaby blask.
— Widzę je — powiedział, lecz po chwili dodał: — a może nie…
W miarę jak się zbliżali, światło stawało się jednak coraz wyraźniejsze, rozświetlając mroczne morskie wody, które zdawały się przez to spokojniejsze, zupełnie jakby pod wpływem tego migoczącego blasku bezpieczna przystań wyłaniała się z głębin oceanu.